Zamszak - ebook
Zamszak - ebook
W pierwszych dniach września, nakładem Wydawnictwa Witanet, w księgarniach ukaże się kolejna, trzecia już książka Karoliny Baset - "Zamszak"
Niespełna czterdziestoletnia Olimpia samotnie wychowuje trzech synów. Pracuje w wydawnictwie, w którym szefuje jej były mąż. Ledwo starcza jej do pierwszego, a jedyną osobą, z którą się przyjaźni jest Alicja - matka dorastającego syna, kobieta wyzwolona, prężnie się rozwijająca restauratorka, romansującą z żonatym facetem i ponoć... wiedząca, czego chce. Niby ustabilizowane, choć monotonne życie Olimpii, zmienia się z chwilą przyjęcia nowej pracy i spotkania na kursie fotografii feceta.
Czy można rzucić życie zawodowe na rzecz pracy w zaopatrzeniu i biegania po straganach w poszukiwaniu świeżych produktów do restauracyjnej kuchni? Czy taka praca okaże się wystarczająco satysfakcjonująca, czy też bohaterka da się poznać z innej, bardziej twórczej strony? Czy można zakochać się w golfie i zamszowych butach? Jak nie wznosić oczu ku niebiosom, mając wiecznie wtrącającego się ojca, wuja z bujną wyobraźnią, dzieci, pochłaniające niczym szarańcza, każdą ilość jedzenia i byłego męża, doprowadzającego człowieka do granic wytrzymałości? Czy życie w dwudziestym pierwszym wieku jest możliwe bez posiadania telefonu komórkowego i poruszaniu się zdezelowanym fiatem 126p?
Rodzinne, przyjacielskie i miłosne relacje, opowiedziane z poczuciem humoru, na tle zawodowych i towarzyskich wydarzeń.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64343-06-3 |
Rozmiar pliku: | 771 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
− Teraz? Teraz nie mogę! Właśnie odgruzowuję mieszkanie, pralka skończyła prać i muszę…
− Nic do cholery nie musisz! Możesz natomiast pierdolnąć to wszystko i wyjść z domu! Jesteś niewolnicą we współczesnym świecie! Niewolnicą, własnych czterech kątów! A co też ja pieprzę. Żeby kątów… ciebie zniewoliły brudy twoich pociech!
− Musisz kląć?
− Muszę, skoro nawałnica prania, ważniejsza jest od spotkania ze mną; najbliższą, jedyną i niepowtarzalną, twoją przyjaciółką! – dźwięk rozmówczyni, zaczynał przypominać świst nadchodzącego kataklizmu. Aż dziw, że przy tak czystym niebie – Zrozumiałabym, żebyś wbiła się w epokę romantyzmu, dała się ponieść uczuciom, emocjom, piętrzącym się niczym pierzaste chmury, w postaci cudnych, walentynkowych poduch! Pal diabli rozsądek! Ale nie! Pani samotna tłumaczy się praniem skarpetek! Rozumiem, że się widzimy. Pa!
Olimpia, odłożyła słuchawkę na widełki aparatu telefonicznego, ze zmęczeniem wlokąc się z powrotem do łazienki i z przerażeniem wgapiając się w zasłonę prysznicową, którą wrzuciła do pralki, w ramach totalnego wyprania. Pranie okazało się faktycznie totalne, bowiem jawiło się brakiem granatowych motywów i wyglądało, niczym popłuczyny po mleku. No cóż, przysłowiową blondynką czasem się po prostu jest. Zawiesiła zasłonę, zrezygnowana widokiem nijakiego koloru… aczkolwiek bardzo czystego, bo wypranego w sześćdziesięciu stopniach.
Ogarnęła wzrokiem mieszkanie, i choć rzadko przeklinała, tak teraz, bluzgnęła cicho, postanawiając posłuchać przyjaciółki i mimo wszystko, wyjść. Stwierdziwszy mało odkrywczą prawdę, że choćby padała na pysk, nie jest w stanie zapanować nad bałaganem w mieszkaniu, krokiem defiladowym wojska polskiego, pomaszerowała w kierunku przedpokoju.
− Gdzie są moje rękawiczki? – wrzasnęła.
− Zawsze lądują na krześle w kuchni – oznajmił spokojnie jej najmłodszy syn – Tak trudno zapamiętać taki drobiazg?
– Nie bądź taki mądry. Za młody jesteś, by zrozumieć roztargnienie dojrzałej kobiety – westchnęła – Dobra, będę u cioci Alicji. I ogarnijcie w swoich pokojach! – jej westchnienie przeszło w nieprzyjemny warkot.
– Oj mamo, czysto jest.
– Kacper, dziecko – zrezygnowana przysiadła na pufie – Wy, nie macie pojęcia o czystości.
– Nie możesz nam zarzucić, że jesteśmy brudasami – zaoponował.
– Nie, tego rzeczywiście nie mogę wam zarzucić, ale strasznie bałaganicie – wgapiała się w niego, czekając na reakcję. Nie doczekawszy jej, posłała mu buziaka, by po chwili, znaleźć się za drzwiami, mieszkaniowej zawieruchy.
Jezu! Jakby wymyślono szczepionkę na tego typu dolegliwość, na bałaganiarstwo, jako pierwsza zapisałabym swoją świętą trójcę na owy medyczny cud! Ba, nawet dopłaciłabym do tej inwestycji. Z pewnością by się opłacało! A teraz? Teraz, wychodzę. Chcę wyjść. I na małe dwie godzinki zapomnieć, że mam dom. To chore i wymagające leczenia, że tak rzadko wychodzę, zachowując się jak nadopiekuńcza kwoka.
Idąc boczną uliczką, w niespełna dziesięć minut dotarła do parterowego domku, który witał ją, ogrodem. Ogród był nieduży, ciągnął się jakieś trzydzieści metrów wzdłuż, i tyleż samo w szerz, ale był wyjątkowy. Olimpia pamiętała, jak lata temu jej przyjaciółka urządzała go po swojemu, nie dając dojść do głosu nikomu. Absolutnie nikomu! Jeżeli ktokolwiek sugerował jakiekolwiek kwiatki: bratki, stokrotki, aksamitki, pelargonie, tudzież krzewy: derenie, pięciorniki, ogniki, ta – głosem nieznoszącym sprzeciwu rzucała: żadnych takich! Wychodziła z założenia, że takowych chwastów jej nie potrzeba, ponieważ ani czasu, ani tym bardziej ochoty, nie będzie miała, by przy nich biegać. Żadnego z nich pożytku a ogród powinien być taki, by wyglądał poczciwie i nie wymagał większego wysiłku. A jeżeli będzie chciała popatrzeć na róże, to pójdzie do kwiaciarni i sobie kupi. W końcu, stać ją. Zapłaciła fachurze od zieleni, ale nie za to, by zaprojektował, a następnie owy projekt wdrożył w życie, ale za listę iglaków, które rosłyby sobie w jej cudownym ogródku, nie osiągając zbytniej rosłości, bowiem na ich przycinanie, nie miałaby czasu. I porosły. Sama je wsadzała, sama przez jakiś czas pielęgnowała; nawet ściółkowaniem zajęła się osobiście, taszcząc i wysypując, wielkie wory kory. Kiedy doszła do wniosku, że czas jej matkowania dobiegł końca, aniem zajęła sie owaniem zatrudniła faceta, który zjawiał się by podcinać i nawozić… Zjawiał się też, kiedy należało pozbyć się chwastów, czy skosić trawę, ale to – zdaniem Olimpii – było czystą przyjemnością. Taką kosiarą, niemalże w klasie mercedesa, z dupiną w wygodnym fotelu, każdy chciałby po trawniku poszaleć. Niejednokrotnie widziała sąsiada przyjaciółki, który z jęzorem przewieszonym przez ogrodzenie, łapczywie, z iście samczym pożądaniem ogarniał wzrokiem pędzące po trawniku konie mechaniczne. Sąsiad usychał z zazdrości a właścicielka iglakowego ogrodu zauważyła, że rzucona od niechcenia beczka, ładnie się komponuje, toteż z biegiem czasu, wszelkie jałowce, świerki, cyprysiki, czy cisy, cudownie współgrały z drewnianymi beczułkami. I choć nawarstwiło się ich mnóstwo, to były tak w planowane w posesyjną przestrzeń, że wyglądały, jakby od zarania dziejów, wrośnięte były w ten jedyny w swoim rodzaju, iglakowy kobierzec.
Olimpia wpakowała się do lokum, umiejscowionego pośród tych cudowności, niczym odpalona torpeda.
− Rób kawę, mam niewiele czasu − rzuciła. − Muszę wrócić, nim mój azyl, zniknie z powierzchni ziemi. Rozumiesz?
− Pewnie, że rozumiem. Tak, jak zawsze – Alicja, pstryknęła palcami, pukając się w głowę, dając przyjaciółce do zrozumienia, że nie jest w stanie zrozumieć ani jej toku myślenia, a co za tym idzie jej zachowania. – Jesteś mądra, ładna… skończyłaś studia, ale wiesz… Może i masz wiedzę, ale życiowo, jesteś totalną niedorajdą. Sprzątasz po chłopakach. Wrócisz do domu i będziesz skrobać makaron lub jajecznicę z kafelek, bowiem twoi panowie robiąc posiłek, nie mogli się oprzeć, by nie zaświnić połowy kuchni.
− Ależ masz fantazję. Oni nie gotują i nie smażą.
− No tak. Zapomniałam biedulka, że czekają, aż im wszystko podasz na tacy!
− Nie przesadzaj! Są po prostu bałaganiarzami. To… w końcu typowo męskie, prawda? A poza tym, ufam, że w końcu uda im się wpoić pewne zasady. Może powinnam pójść… e, tam… to nic nie da – zrezygnowana Olimpia, machnęła dłonią w geście poddaństwa.
− Powinnaś pójść. Na kurs asertywności.
− Ale, ja lubię jak jedzą…
− Naturalnie, że lubisz. Tylko… oni nie jedzą, a żrą. To chyba robi różnicę. Pomijając dwójkę starszych, twoja najmłodsza pociecha wciąż zasiada do posiłku, jak do ostatniej wieczerzy?
− A wiesz, że tak – Olimpia rozpływała się na owo wspomnienie, po czym parsknęła śmiechem – Wciąż je, jakby miał to być jego ostatni posiłek.
− I to cię śmieszy, tak?
− Oj, nie o to chodzi. Rozrzewnia mnie. I co w tym złego?
− Olimpio, może byś zwolniła i zajęła się sobą? Ty istniejesz, wiesz? Czasami mam wrażenie, że o tym zapominasz. Kocham twoich chłopaków. Są rewelacyjni, ale to tylko faceci. Jak nie powiesz im: dość!, wejdą ci na głowę i z jej pułapu, odgryzą rękę. Toż to mięsożercy!
− Oj, nie wejdą i nie odgryzą. I zajmuję się sobą. Właśnie jestem u ciebie – zatrzepotała kokieteryjnie rzęsami – co oznacza, że to robię. Łapię oddech.
− Jesteś, jesteś! Na moje i tylko moje życzenie. Stanowcze, zresztą!
− Wyszłam z domu…
− Wiesz, o czym mówię – przyjaciółka, spoglądała na nią jak na kogoś, kto usilnie stara się zrobić z niej głupka − Od trzech lat jesteś sama. Nooo…, tylko mi nie mów, że sama, ale nie samotna! Pieprzysz bzdury i nawijasz makaron na uszy… a to nie Włochy… w Polsce żyjemy! Życie jest do dupy a ludzie to świnie. Nikt ci nie pomoże, jeżeli sama nie będziesz tego chciała… więc rusz do przodu i zapomnij, że masz trójkę dzieci, psa, kota, dom na głowie, pracę i sto tysięcy innych zmartwień i powodów, które zawsze się znajdą, byle tylko udowodnić sobie, że kompletnie na nic więcej nie starcza ci czasu. Życie singla jest do dupy!
− Zdumiewasz mnie. Doprawdy…
− Jeszcze nie skończyłam. Dlaczego nic nie zrobisz? − krzyknęła. − Zamierzasz żyć w tym pieprzonym celibacie do końca życia? W imię, czego przepraszam. Dzieci? To chore! Spójrz na mnie. Dla mnie dziecko też jest najważniejsze, ale są też inne sprawy; wiesz, inni ludzie… inni faceci.
− Hm, gdybym miała jednego syna…
− Zgadza się. Ale nie masz. I nie o to chodzi. Ja, wiem czego chcę!
− Taaaak. Zdecydowanie! – Olimpia, zaakcentowała wypowiedziane słowa, spoglądając na nią, z wielkim pobłażaniem − Ty faktycznie zadbałaś o swój los, wplątując się w trwający dwa lata romans z kimś, kto ma żonę i dwoje dzieci. Twój optymizm sięga głupoty. Przepraszam cię kochana, ale jeżeli sądzisz, że ten facet kiedyś będzie twój, a ja gwarantuję, że nie będzie, to jesteś naprawdę szalona. Wszyscy faceci to egoiści… z paroma wyjątkami, a te niestety, są już zajęte.
− Twój były też był wyjątkiem? − Alicja patrzyła z drwiną i błyskiem w oku.
− Oczywiście! – damskie dłonie zostały uniesione w geście niepodważalności − Był wyjątkowym, dupkiem! I był w tym, naprawdę dobry.
− Jezu! – Alicja powędrowała w krainę niespełnionych marzeń − Po nocach śnię, jak kopię jego dupsko!
Obie parsknęły śmiechem, co utwierdziło je w przekonaniu, że pomimo chwilowych uszczypliwości, nie miały do siebie pretensji. Znały się od szkolnych lat i doskonale wiedziały, że tak naprawdę w ich dialogach nie ma granic, których przekraczać nie wolno. Godzinki minęły niczym pędzący pośpiech, który sygnalizował dojazd do wyznaczonej stacji a tym samym czas, opuszczenia gościnnych murów.
Olimpia wracała do swego obozu, niczym jeniec wojenny. Zastanawiała się nad samotnością. Tak, Alicja ma rację. Trzy lata, które minęły niczym chłodny, jesienny deszcz, czasami zamieniający się w mżawkę. I co z tego, że nie marznącą; ziębił, jak jasna cholera.
Wchodząc do mieszkania, po raz kolejny stwierdziła, że jej kazania na temat porządków, fruwały gdzieś pod sufitem, ni jak nie potrafiąc dotrzeć pod wskazany adres.
Rzuciła odzież wierzchnią na kanapę – idąc śladem własnych pociech – i rozejrzała się bacznie po wszystkich kątach. I pomimo całego bajzlu, poczuła satysfakcję z tych domowych, ciepłych przestrzeni. Mieszkając w bloku, cudem udało jej się przerobić owe lokum na odpowiadające jej wymogom. Z przedpokoju wchodziło się narożną futryną do salonu, gdzie mieściła się komoda, stolik z telewizorem i wygodne kanapy. Stał tam jeszcze niewielki księgozbiór a ratanowy regał, specjalnie pod niego zakupiony − zresztą w miejskim lumpie meblowym − kosztował grosze. Na panelach słał się dywan, kolorem przypominając mleczną czekoladę, idealnie współgrając ze ścianami, pomalowanymi wszędzie tak samo − brzoskwiniowo. Kuchnia była przestronna − jak na blokowe wnętrze. Od reszty mieszkania dzieliły ją jedynie belki, które swego czasu spędzały jej sen z oczu. Ale warto było, oj warto!
Matka trzech małoletnich facetów, pozbierała porozrzucane swetry i motoryzacyjne czasopisma. Zwinęła po drodze talerzyki i kubki, umieszczając je w zlewie, nie zapominając przypomnieć Bogu, że nie posiada jeszcze zmywarki a takowa, bardzo byłaby wskazana. Małe talerzyki, raczej nie miały racji bytu w tym gospodarstwie domowym, ale z pewnością zakupiłaby, na poczet sprzętu myjącego, odpowiednią ilość dużych talerzy.
Chwyciła kurtkę, udając się do przedpokoju, który zawalony był niczym innym, jak buciorami jej synów. W oka mgnieniu zrobiła tam porządek, zadając sobie w myślach pytanie, kiedy skończy się ten wieczny nieład? To, musiałoby oznaczać, że jej synowie dojrzeli… Machnęła ręką… Podeszła do leniwie spoczywającego na fotelu, psa… spojrzała w jego wiecznie zasmucone oczyska i z poczuciem błogości, przytuliła się do niego. Ten, zwinął swoje wcale nie krótkie cielsko w półksiężyc, rzucając niemą aluzję, że chciałby mieć święty spokój a na pogaduchy, przyjdzie jeszcze czas. Zajrzała do sypialni, mając nadzieję, że chociaż tam jej pociechy nie wsadziły swoich rąk i poczuła ulgę. W niewielkim pomieszczeniu, które funkcjonowało także jako garderoba, suszarnia, prasowalnia i biuro, był idealny porządek, nie wliczając porozrzucanych kartek, które były jej dziełem. Trójka pociech w wieku dwunastu, piętnastu i osiemnastu lat zajęta była swoimi sprawami. Każde, w swoim pokoju.
Zasiadła do biurka, przygotowując się do nanoszenia poprawek zleconej pracy, kiedy jej wzrok spoczął na czworonożnym domowniku. Leon – kot postury tygrysiątka, wykastrowany – stał w miejscu, niczym zmumifikowany sfinks. Z tą różnicą, że nie biła od niego wiadoma woń. Po chwilowym „zawieszeniu”, wyrwał niczym oszalały, pędząc za myszą – bidulą, która pewnie nie spodziewała się, że po pokonaniu trzech pięter, spotka ją takie przyjęcie.
− Ciekawe, czy ją złapiesz? − szepnęła do kocura przewidując, że za moment jego cielsko, uderzy z hukiem. Zawsze ten sam numer. Pojmie, że wciśnięcie się w kilkucentymetrową szczelinę, między biurkiem a ścianą, jest nie do zrealizowania? Kiedy wreszcie rozpędzone zwierzę skończyło swój krótki sprint − zaliczając łbem, odpowiednie miejsce − wyglądało na totalnie ogłupiałe. − Widzisz! Gdybyś był kotką, wykazałbyś się posiadaniem mózgu! Trzeba być przewidującym, kochany. Że też się jeszcze tego nie nauczyłeś − rzuciła do niego znad biurka, posyłając mu spojrzenie, pełne współczucia – No, jak facet normalnie – mruknęła – Jak facet!
*
Dzieciaki dawno już spały. Zegar wskazywał sporo po północy. Olimpia musiała wstać, wyprostować zasiedziałe kości i przygotować dla swego potomstwa rzeczy do ubrania. Tak więc: trzy pary spodni, trzy koszulki i trzy bluzy. O skarpetkach i slipkach nie musi pamiętać… niech sami sięgają do szuflad.
Obiecywała sobie zawsze, że na bieżąco będzie załatwiać kwestię prasowania. Ale, to tylko obietnice. Tymczasem pomyślała, że jak nastaną czasy bogactwa – bo przecież trzeba wierzyć, że nastaną – to najmie gosposię i nic nie będzie od niej wymagać. Nic! – byle tylko, wszystko było poprasowane i na swoim miejscu. Będzie ją wielbić i wychwalać pod niebiosa, i płacić tyle, by nie zechciała odejść.
Chwyciła w dłoń, umieszczoną za jej biurkiem łapkę na myszy, zastanawiając się, dlaczego nie potrafi tak jej nastawić, by upolować znajdującego się w jej sypialni, szkodnika. Otworzywszy walizkę techniczną, wyjęła kombinerki, którymi składnie wygięła znajdujący się w pułapce drucik, mając nadzieję, że kiedy się obudzi, zobaczy zakończony żywot małego stworzenia. Nie czuła żalu, a jeżeli dopadały ją jakieś wyrzuty, a dopadały, to zawsze górę brał obraz, kiedy to otwiera zaspane oczyska a szanowna pani mysz siedzi na jej ramieniu, merdając ogonem i rzucając: Sie masz Olimpia, dasz kawałek sera?
Idiotyczne wizje! Idiotyczne!
− Boziu, dlaczego nie ma przy mnie nikogo, kto robiłby takie rzeczy? – spoglądała na kawałek żółtej przynęty, jak na męski obiekt swych tęsknot.
*
− Jestem morderczynią – szepnęła o poranku, z obrzydzeniem wyrzucając martwe stworzenie do kosza.
Nim kochana trójca wstała, ich matka siedziała już przy kuchennym stole, z filiżanką ulubionej kawy, gotowa na zmierzenie się z nowym dniem. Poranki były składne, pod warunkiem, że bractwo wyrabiało się czasowo i w miarę możliwości nie zajmowało zbyt długo łazienki. Śniadanie, buzi na: cześć… i trochę upragnionej ciszy. Nie na długo…
− Cześć Jędrku − rzuciła w słuchawkę − Wiem. Za jakieś trzy godziny powinno być gotowe… przecież się staram i przykro mi, ale wcześniej się nie da.
− Wiesz, że gonią nas terminy, a ty miałaś mieć to zrobione na wczoraj…
− Może i bym miała! − ryknęła w słuchawkę. − Gdybyś dał mi pracę kogoś, kto potrafi pisać. To, co tutaj mam, zakrawa na kpiny. To jakiś analfabeta pisał, czy kto?
− Ależ kochanie, nie denerwuj się. Chodzi mi przecież o dobro nas wszystkich.
− O nic ci nie chodzi! − ucięła. – Co, jakaś szycha chce się wydać? Znów nie mogłeś odmówić? – jej uszczypliwość zatkała rozmówcę, bowiem nie skomentował jej wypowiedzi – I nie mów do mnie: kochanie. Czasy, kiedy tak do mnie mówiłeś minęły bezpowrotnie, więc traktuj nas jak epokę lodowcową i daruj sobie te czułostki. Głuchy jesteś czy głupi, że twój mózg tego nie ogarnia? − trzepnęła słuchawką − Dupek − warknęła − Boże… że żyłam z kimś takim. Gdzie ja miałam oczy? A mózg? − zastanowiła się chwilę, by wreszcie popukać się znacząco w czoło − Oczywiście, nie miałam mózgu! − westchnęła − Facet jest moim szefem, który zrobił mi trójkę dzieci… by po czasie zostawić, dla jakiejś dwudziestopięcioletniej dupy! Idiota! Ileż razy mogę wysłuchiwać tych jego impertynencji? Popierdoła!
*
Po trzech godzinach, z językiem na brodzie biegła do wydawnictwa, rzucając na biurko gotową pracę.
− Dziękuję, ko…
− Nie kończ − syknęła − Masz coś dla mnie? Jakąś pokaźną premię? − rzuciła promiennym uśmiechem przesiąkniętym jadem, pozostawiając te bardziej czarujące, dla reszty facetów, ponoć, żyjących na tej planecie.
− Narzekasz? – zapytał tak czule, jakby usłyszał niesamowity komplement.
− Owszem. Narzekam.
− A nie powinnaś – znów poleciała męska, słodka odpowiedź – W końcu, masz to wszystko na własne życzenie, prawda? To nie ja chciałem rozwodu, tylko ty.
− Aha! Jakbym miała inne wyjście!
− Miałaś!
− No fakt. Mogłam nadal ci prać, gotować, sprzątać… ale wybacz, jakoś nie miałam ochoty korzystać z tego przywileju. Trudno byłoby przeistoczyć się w słodką idiotkę. Ale nie miej żalu. Ty, z takową obecnie obcujesz na co dzień, zatem ziścił się Twój sen, hm? Powinieneś być zadowolony!
− Ależ jesteś zgryźliwa – usłyszała, kiedy zmierzała już w kierunku wyjścia – I masz rację! Jestem zadowolony! – krzyknął.
− Chwalmy Pana! – rzuciła modlitewnie od progu – Będę mu dozgonnie wdzięczna, jak dopilnuje, by tak zostało.
***
Lecące smętnie dni… mozolne… pracowite… i samotne. I kolejne południe. Podobne do wszystkich, a jednak wyjątkowe. Szybkie zakupy… obiad… a następnie? Już cieszyła się na samą myśl. Zawsze chciała to zrobić i tak od dzisiaj zacznie uczęszczać na kurs fotografii. I nie będzie to typowy kurs fotografii cyfrowej, ale coś, co odeszło już do lamusa. Kiedyś, to była fotografia! Olimpia, natchniona fotograficzną, pozytywną energią, czuła, jak wydostaje się spod wielkiego kreciego kopca, pod którym przez długi czas, chadzała ciemnymi korytarzami. Nagle, zapragnęła wydostać się na zewnątrz, ku światłu, ku słońcu. I jak do tej pory, słońce świeciło, bo świeciło… przecież nie było w tym nic nadzwyczajnego, świecić musiało, tak teraz, czuła jego ciepło, i miała wrażenie, że dotyka tej przyjemnej łuny, przenikającej ją na wskroś, dając poczucie nowo nabytej sile. Jakby chadzała po niej wiosenna łąka. Cudna i zjawiskowa.
− A może spotkasz tam kogoś interesującego, jakiegoś fajnego, sympatycznego Łosia? – rzekł troskliwie jej ojciec tuż przed wyjście.
− Oj tato…
− Nie oj, nie oj. Mam na myśli takiego prawdziwego, nie tylko żrącego korę drzew samca, ale takiego, co to pasłby się twoim widokiem. Prawdziwego faceta z krwi i kości, no!
− Na litość boską! – mama wpadła mu w słowo – Już nie masz innych metafor? Po cholerę jej facet, z takim porożem?
− Bo wtedy nie musiałbym się martwić, że będzie chciała mu je doprawić. A i on, po takich przejściach, doceni jej wierność.
− No, jest w tym jakaś logika – mama uśmiechnęła się, czym wprawiła w osłupienie i córkę i wnuki, którzy słuchali tej wymiany zdań, z rozdziawionymi pyszczolami.
– Dziadku – odezwał się najstarszy, Karol – Miłość, pomijając, że szkodzi, bo człowiek nie je, nie sypia i nie ma do niczego głowy…
– A ty skąd o tym wiesz? – Olimpia zastanawiała się, gdzie była, i kiedy jej syn, zdołał nabrać takich przekonań?
– Daj spokój mamo. Widzę, co się dzieje. Kumple się zakochują a potem płaczą, że z kieszonkowego nic im nie zostaje. W połowie miesiąca! – zaakcentował – Wiesz, kino kosztuje, w cukierni też nic nie dają za darmo… Masz w szkole kanapkę, ściska cię z głodu, zjadłbyś całą, ale niestety, twoja druga połówka patrzy i co? Już pojadałeś, człowieku.
– To powiedz tym swoim kumplom, żeby zakochiwali się w dziewczynach z innych szkół. Nie będą musieli się dzielić – skwitował Kacper, na co ich matka z jękiem ”O Jezu!” wypadła z mieszkania, mając wrażenie uniknięcia spalenia na stosie.
*
Budynek, przed którym stała, był duży, piętrowy, kwadratowy i… ogłupiale seledynowy. O kuźwa! Co za indywiduum jest autorem tych malowideł? Z pewnością jakiś facet, na którego nikt nie zwracał uwagi, bo przecież, nie kobieta.
Była zniesmaczona bijącym blaskiem, lecz weszła. W końcu, co ma kolor do jej kursu?
Stąpając po schodach, zatrzymała się już na półpiętrze, dębiejąc. Serce zaczęło jej dziwnie łomotać, kolana dostały równie dziwnych trzęsiawek. Stała, zahipnotyzowana, wgapiając się w mężczyznę… w część mężczyzny, ponieważ nie widziała jego twarzy. Ta, zasłonięta była czymś w rodzaju… plakatu? Wyglądało to ciut komicznie, ale nie twarz była istotna. Istotne było jak był ubrany. Stał przed nią facet w golfie i zamszowych butach! Zakochać się i umrzeć! Zakochać się!
Tkwiła tak, wpatrzona w to cudowne zjawisko, nie zdając sobie sprawy, że obiekt jej zainteresowania, prze w jej stronę.
− Przepraszam panią bardzo − usłyszała − Najmocniej przepraszam. Wiem, że z pewnością bardzo się pani spieszy, ale jeżeli mogę prosić o pomoc… naprawdę byłbym wdzięczny. Za moment zjawi się tutaj grupka osób zainteresowanych technikę rysunku, a w żaden sposób nie jestem w stanie uporać się z tym plakatem.
To jednak plakat – spoglądała, jakby w życiu nie widziała wielkiej kartki papieru. Z największą ochotą spełniła prośbę, uśmiechającego się golfa, przytrzymując tu i ówdzie kawał edukacyjnego materiału.
− Dziękuję bardzo – odsapnął, kiedy plakacisko zawisło na ścianie. − Gdyby nie pani, nie poradziłbym sobie – uśmiechał się tak serdecznie, że Olimpia spoglądała na niego, jak na rozkwitające pierwiosnki – Tomasz. Tomasz Malicki − wyciągnął dłoń.
− Olimpia Nowak − odwzajemniła uścisk.
− Przepraszam… nie jestem pewien czy dobrze dosłyszałem pani imię… Olimpia?
− Tak, dokładnie. Cieszę się, że mogłam pomóc. Miłego popołudnia i dowidzenia.
Buty z golfem zostały a ona, uciekła niczym pensjonarka, czując jak jej twarz, nie robi nic innego, jak pąsowieje. Nie wiedziała, czy facet stoi i patrzy, czy też uznając ją za totalną dzikuskę, okręca się na pięcie i wraca do swoich zajęć. Ale wiedziała, że była wściekła. Na siebie, na rodziców, bo przecież istnieje tyle imion. Dlaczego otrzymała właśnie takie? Facet z pewnością nie dowierzał, skoro powtórnie zapytał… i miał taki uśmiech, więc to raczej oczywiste, że radośnie zbaraniał!
Ileż razy miała zapytać rodziców, jaka fantazja przyszła im do głowy w związku z jej imieniem? Że co… byli w Grecji? Nie byli! Chyba, że palcem po mapie. I z powodu tej mapowej, globusowej wędrówki, musi się obecnie czuć tak starożytnie? Niczym miasto, po którym zostały jedynie ruiny?
Wdrapawszy się na piętro, przystanęła nawiedzona, niecierpliwie analizując raz jeszcze zaistniałą sytuację.
Faktycznie jestem − niczym najsławniejsze sanktuarium Zeusa… tyle, że żeńskie. Tylko, kto zechce kogoś z dziesiątego wieku przed naszą erą? Chociaż… kurcze, może facet pomyśli, że fajne imię − położone malowniczo u stóp Kronosa. Czyż to nie brzmi cudownie? Niemal tak uroczo, jak jego jasno beżowy golf i brązowe zamszaki! Poezja! Jestem świętym gajem oliwnym, zauważ to człowieku! − westchnęła.
Myśli zachmurzonego nieba i pierzastych obłoczków musiały ulec rozwianiu, bowiem przed nią widniały drzwi, wiodące do wymarzonej fotografii. Weszła do sali i zgłupiała. Na krzesełkach siedziało sześć osób a za biurkiem stała pani, zupełnie nie z tej epoki; wiekowo przypominająca tygodniową żywiecką i świeży salceson. Posiadała zawieszone na nosie okulary, wielkości opon samochodowych ze zdartym bieżnikiem… i bardzo ciepło się uśmiechała.
− Zapraszamy, zapraszamy bardzo. Proszę wejść i zająć dowolne miejsce. Za chwilkę zaczynamy. Jest nas niewielu, i dobrze. Lepiej się poznamy, nawiążemy nowe relacje. Obiecuję, że nie będzie nudno – zachęcała, wymachując rękoma, niczym balerina.
Olimpia z głupawką, przyglądała się szacownej damie, nie będąc w stanie zrobić najmniejszego ruchu. Wzrok, wędrował po całym intrygującym obiekcie, by spocząć na jej dolnym ubiorze. Już miała zrobić oczy – niczym stare pięciozłotówki – kiedy drzwi skrzypnęły i stanął w nich… Zamszak.
− Pani Stasiu kochana – rzucił, zupełnie nieskrępowany – Można na chwileczkę?
Dama niczym wąż, przesuwała się po podłożu, odsłaniając, demonstracyjnie lecące w rajstopach, oczka.
*
Świeża kursantka weszła do Alicji, jako kobieta świadoma nowo nabytej wiedzy. Przyjaciółka sporządzała właśnie drinka, którego skład owiany był tajemnicą, ale smakował, rewelacyjnie. Mieszając zachłannie wszystkimi składnikami − niczym nie wyszukanym, bo kuchennym widelcem – i spoglądając z dumą na swój barek z komodą, który mieścił się obok rewelacyjnego kominka, rzuciła dziwaczne spojrzenie w stronę przyjaciółki.
− Co ci jest? − zapytała
− Jak to, co? − odpowiedź usiadła wygodnie w fotelu, podciągając bolące stopy na stojącą obok pufę − Właśnie kochanie będziesz piła drinka z osobą, która wie o rodzajach fotografii. Tak też, mamy fotografię astronomiczną, lotniczą, prasową, podwodną i emulsyjną. Poczekaj… jest jeszcze fotografia w podczerwieni, ale mnie głównie interesuje fotka artystyczna i pejzażowa. Ale pejzażowa! rewelacja. To jest tak fascynujące − mówiła rozentuzjazmowana, na co przyjaciółka, reagowała zdecydowanie mniej entuzjastycznie.
− Wiesz – zaczęła delikatnie − cieszę się, że tak bardzo cię to zachwyca, choć uważam, że jeżeli to jest zdumiewające, to albo ci odbiło… albo jesteś na prochach. Nie, no musiałaś coś brać; normalnie się nie zachowujesz.
− Coś ty! Jestem tomna, jak nigdy. Wiesz, ile jest odmian błon fotograficznych? − kontynuowała, niezrażona reakcją przyjaciółki − Słuchaj! Arkuszowe, pakietowe, zwojowe, małoobrazkowe…
− Jedyne błony, jakie są mi znane, to dziewicze… no, ale to było wieki temu – zachichotała, podając przyrządzoną miksturę.
− Twoje poczucie humoru jest okropne! Naprawdę fotografia jest pojęciem bardzo szerokim i gdybyś tylko chciała…
− Ale nie chcę – przerwała jej – Jezu! patrzysz na to… i nic nie zrobisz? Walnij czymś! Zarycz jak lew… wszak jesteś królem! Możesz wszystko! − Alicja, wzniosła oczy ku niebiosom – Widzisz? – spojrzała bacznie na Olimpię – Facet z góry nie ma dla mnie litości – oznajmiła spokojnie, by po chwili wrzasnąć – On nie ma, to chociaż ty miej! Te wiadomości mnie zabiją! Ukierunkowałaś się w nieodpowiednią stronę i sądzisz, że jakieś błony zastąpią ci faceta? To chore! Za pasem czterdziestka a Ty rozglądasz się za aparatem fotograficznym? Boga się nie boisz, czy co?
− Spotkałam kogoś.
Alicja z rozdziawionymi ustami zastygła, nie mając nawet pretensji, że przerwano jej taki wykład.
− Kogo? − wykrztusiła, popijając łapczywie ze szklanicy.
− Zamszaka!
− A co to kuźwa jest za stworzenie?! To jakaś nowa krzyżówka psa? − parsknęła − Masz świra na ich punkcie! Zobaczysz, kiedyś jakiś potwór odgryzie ci rękę, a jedyna nadzieja w tym, że zdarzy się to w miejscu publicznym… najlepiej na deptaku, bo blisko do szpitala. Kamiona, może i metropolią nie jest, ale zapleczem sanitarnym, dysponuje. Może zdążą ci przyszyć swobodnie leżącą na chodniku, twoją część ciała! A tak w ogóle to jak z twoim psem? Znowu dałaś mu do zjedzenia swój kotlet schabowy, podwójnie panierowany? To ty masz jeść! − warknęła − On i tak, wygląda lepiej od ciebie − podniosła drinka w geście toastu − Wypijmy za nędzę i rozpacz… która mnie przytłacza − dodała zrezygnowana.
− Wypraszam sobie − Olimpia zrobiła minę oburzonej − Po ostatnich pomiarach, moje biodra i mój biust zaokrągliły się o dwa centymetry.
− A kiedy były te ostatnie pomiary? − zapytała drwiąco − Dobra, i tak wiem, że kłamiesz. Te twoje pięćdziesiąt osiem kilogramów! Chyba w snach! Przy twoim wzroście stu sześćdziesięciu sześciu centymetrów, powinnaś ważyć ponad sześćdziesiąt kilo, a ważysz? No właśnie! − rzuciła, upijając połowę płynu ze szklanki – Ważysz nie więcej niż pięćdziesiąt cztery – zakończyła pomiarowo – wagowy wykład, wpatrując się w Olimpię, jak sroka w gnat − To, kto to taki ten Zamszak? Jeżeli faktycznie jest − trajlowała − to lepiej dla niego, by mu dobrze z oczu patrzyło. Przecież wcześniej czy później − raczej to pierwsze − będę musiała go obejrzeć. Ty, zbyt emocjonalnie podchodzisz do tych spraw a ja od razu będę widziała, co facet ma w oczach; seryjnego mordercę czy gwałciciela. W twoim przypadku, wskazany byłby gwałciciel, oczywiście!
Olimpia, wsłuchując się w potok słów przyjaciółki, przymknęła na kilka sekund powieki, w ramach powstrzymania się od gwałtownego wybuchu, po czym wstała… ucałowała przyjaciółkę, mówiąc, że musi już iść.
− Przecież nic nie powiedziałaś. Wracaj! − Alicja była niepocieszona – Nie dopiłaś drinka! I kto to jest ten Zamszak? I nie dałaś mi przepisu na ten sernik! Wszyscy w pracy się zajadali i nie dają mi spokoju. Olimpio!
− Następnym razem. Zdzwonimy się. Pa!
Ona jest niemożliwa. Kocham ją jak siostrę, ale czasami czuję się po wizycie u niej, jakbym wracała z wariackiej karuzeli. Nawet do słowa nie dała mi dojść. I jak to możliwe, by tyle gadać!!!
*
Wchodząc do mieszkania, poczuła… O tak! Ruskie pierogi! Rodzice stali przy garach. Płeć żeńska smażyła cebulkę… męska, wycierała talerze.
− Umyliście naczynia… jesteście kochani – wyszeptała, spoglądając na ojca z błogością.
− Nie my, tylko ja, i miło, że to doceniasz, bo twoja matka uważa mnie za nieroba. No, ale siadajmy, siadajmy już do stołu. Wszystko gotowe. Jak na nieroba, to nieźle sobie radzę w kuchni, prawda? – spojrzał na żonę, lecz ta, zupełnie pytanie zignorowała.
− Gdzie się tak spieszycie? – Olimpia spoglądała na chłopaków, wykładając negatywne skutki pospiesznego spożywania posiłków. Widząc, że jej uwagi rozbryzgują się w powietrzu, niczym mydlane bańki, zwróciła się do autorki kulinarnych przysmaków − Dwieście sztuk. Wiesz mamo, podziwiam. Powinni cię umieścić w księdze Guinnesa. Może cię zgłoszę? – żartowała.
− A płacą za to? − tato dociekał kwestii finansowych − Jeżeli tak, można spróbować, lecz w innym przypadku… dajmy sobie spokój. Nie ma sensu poświęcać się dla ludzkości, prawda kochanie? − zwrócił się w stronę żony, a nie doczekawszy się potwierdzenia, wszystkim dał do zrozumienia, że pora wracać do siebie − Cześć córka − rzucił na pożegnanie – Rozumiem, że na kursie nie było nikogo interesującego, tak? Pytanie nie uzyskało odpowiedzi, otrzymując jedynie karcące spojrzenie – No tak – chrząknął – Dbaj o siebie i może byś zaczęła jadać coś konkretnego? Kości obojczykowe wystają ci na odległość kilometra. Na wybieg dla modelek jest już za późno. Nie ten wiek, wiadomo… ale jest jeszcze szansa, że jakiś samiec się tobą zainteresuje. Tylko pomyśl, jak zareaguje, kiedy na ciebie spojrzy?! Jesteś za wątła. Chłop może pomyśleć, że masz te dwie modne choroby… tę… no, jak im tam było… Oj, wiesz co mam na myśli.
− Dzięki za wszystko. Jeszcze na kolację zjem z dwadzieścia pierogów, więc przybędzie mi z kilogram. Poza tym, nie jestem chuda, tylko szczupła.
− Wiesz − mama przemawiała do córki już z progu. − Pomyśleliśmy, że może wprowadzimy się do ciebie na jakiś czas. Miałabyś więcej czasu dla siebie… a ja chętnie postoję przy garach, zaskarbiając sobie względy domowników. Rozmawialiśmy już z chłopcami. Są za. Co ty na to?
− Świetnie sobie radzę mamo, więc może niech zostanie jak jest.
− Dobrze, ale pamiętaj, że gdziekolwiek i kiedykolwiek będziesz chciała wyjść, jesteśmy do dyspozycji i niekoniecznie musisz nas informować, gdzie wychodzisz. Jesteś już dorosła − zaakcentowała, po czym drzwi trzasnęły z jękiem, jakby wiedziały doskonale o odczuciach Olimpii, która oparta o ścianę – wydała ciężki oddech.
*
Popijała gorącą herbatę, siedząc na kanapie z ulubionym czworonogiem rasy basset. Jumbo, spoglądał na nią zwieszonymi powiekami, spod których wyłaniały się ślepia, poruszające najtwardsze serca. Spoglądał i żebrał. O jeszcze jednego pieroga!
− Ty mądralo! − fuknęła − Jeszcze chwila i będziesz kosztował mnie odsysanie tłuszczu − tłumaczyła zdrowotne zawiłości, zawstydzonemu zwierzęciu, przerwane brutalnie przez dwunastolatka, który wypadł ze swojego pokoju, niczym rozpędzona strzała.
− Wiesz mamo, kumpel mi opowiadał… bo takiego jednego pobili, no wiesz. Nie? – szczerze niedowierzał, kiedy jego matka przecząco pokręciła głową − To ty nie wiesz? Chodzi o to, że chłopak znalazł się w szpitalu…
− Skąd ty masz takie wiadomości? − zapytała groźnie.
− Jak to skąd? Wszyscy o tym gadają… ale posłuchaj. Ten chłopak ma kuzyna, który, no wiesz… pakował i pakował… i teraz jest mistrzem Europy w podnoszeniu ciężarów, więc coś czuję, że tamtemu się nieźle dostanie. Pomyślałem sobie, że może pobrałbym trochę tych sterydów. Jestem taki mikry, a zawsze lepiej wychodzić ze szkoły korytarzem niż kanałami. Nie masz pojęcia, ile trzeba się nagimnastykować, by nikomu nie zaleźć za skórę i na luzie opuścić szkolne mury.
− Sterydy? Oszalałeś!
Olimpia, dostała wytrzeszczu oczu.
− Mamo, jak ty nic nie rozumiesz. Trąbią o tym w telewizji non − stop, że trzeba iść z czasem, z postępem, z osiągnięciami… a do ciebie nic nie dociera! Siedzisz tylko wśród tych swoich szpargałów, nie przywiązując wagi do faktu, że twój syn, chciałby coś zmienić w swoim życiu.
− Możesz robić mnóstwo rzeczy, ale nie zajmować się takimi… takimi niezdrowymi bzdurami. Jeżeli chcesz, mogę zapisać cię na jakieś zajęcia, dla poprawienia tężyzny… a tymczasem, pora odwiedzić łazienkę. Porozmawiamy o tym jutro.
Z pokoju wyłoniła się postać piętnastolatka.
− Mamo – Konrad był wściekły − Dobrze, że masz go teraz w zasięgu ręki, to może mu czymś przyłożysz, albo najlepiej zaatakuj go jego własną bronią… opluj go! Jak ty nie zrobisz z nim porządku, to obiecuję, że ten szczyl obudzi się jutro, ze śliwą pod okiem.
− To nie jest wyjście…
− Aha! Jestem cały opluty, bo nie pozwoliłem mu wejść na kompa. Ma swój, więc od mojego, wara! Ja wszystko rozumiem, ale wcale nie tłumaczy go fakt posiadania ADHD. Wszystko idzie do przodu… ale póki co, lekarstwa na to nie wymyślili. Jeżeli przez lata całe, będę musiał okazywać mu cierpliwość, z powodu jego durnej nadpobudliwości, obawiam się, że nie doczekam momentu, aż on z tego wyrośnie. Nie wiem, czy dam radę pociągnąć tak długo. To nie nadpobudliwość, tylko brak wychowania, by nie powiedzieć chamstwo! I oczywiście, szczyl zwinął żagle i teraz, będzie siedział w łazience.
− Porozmawiam z Kacprem, a teraz muszę mieć chwilkę, dla siebie.
− Ty nie masz chwilki dla siebie, mając taką trójkę przy sobie i… – chciał coś dodać, ale Olimpia spojrzała na niego wzrokiem kata, czym dała do zrozumienia, że rozmowy nie zamierza kontynuować.
*
Kwestia plucia poruszona była po półgodzinnym pobycie Kacpra w łazience, kiedy to młody człowiek zmierzał cichaczem do swojego pokoju, mając nadzieję, na przemkniecie obok matki, niepostrzeżenie. Olimpia, wyłapując go niczym łowczy zwierzynę, ograniczyła się jedynie do krótkiego komunikatu.
− Jeżeli raz jeszcze powtórzy się akcja z pluciem, to zorganizuję ci pracę w wakacje.
− Przecież i tak sobie dorabiam. Biegam po zakupy dla naszej sąsiadki i to przez praktycznie cały rok! – odpowiedział, oburzony.
− Zgadza się. Ale tym razem będziesz biegał i odkładał pieniądze na farbę, bowiem skoro rozpiera cię nadmiar energii, chętnie popatrzę, jak zajmiesz się malowaniem pokoju Konrada.
− To jest jawna niesprawiedliwość!
− Ale, z twojej miny wnoszę, że bardzo pouczająca. Dobranoc.