- W empik go
Zanckula - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Zanckula - ebook
Świat oglądany przez przedszkolaka wychowującego się w połowie XX wieku w bezpośrednim sąsiedztwie dużego szpitala psychiatrycznego, z jego pięknym parkiem, tajemniczymi miejscami i niezwyczajnymi mieszkańcami. Świat, który przeminął tylko pozornie; wydaje się, że wystarczy jedynie nacisnąć zardzewiałą klamkę…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8189-381-7 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Śpiący Mietek
Szczebelki w łóżeczku właściwie są już niepotrzebne. Przecież znam swoje możliwości. Jestem na tyle dużym chłopczykiem, żeby podczas snu nie wypaść na podłogę. Szkoda, że jeszcze nie mam tapczanika dla większych dzieci. Mamusia i Doktor Tatuś wciąż o nim mówią, ale co z tego, kiedy nadal tylko mówią. Gdyby nie było tych szczebelków, lepiej widziałbym portret Śpiącego Mietka, namalowany przez jakiegoś pana Wyspiańskiego. Portret Śpiącego Mietka wisi na ścianie po prawej stronie drzwi wejściowych do naszego pokoju. Wisi od zawsze, tak mi się zdaje, bo przecież mieszkamy w Kocborowie, a pan malarz Wyspiański to pacjent z Kocborowa, chociaż co do tego nie mam całkowitej pewności.
Śpiący Mietek jest dla mnie bardzo ważny. Poza tym, że pomaga mi wieczorem zasnąć, wciąż jest obecny w znaczącej części mojego życia, tej ograniczonej ścianami dziecięcego pokoju — z dwoma łóżeczkami, czarną szafą na ubrania i tak zwaną biblioteczką, która właściwie jest magazynem akcesoriów, pomagających mi wymyślać z braciszkiem przeróżne zabawy.
Śpiący Mietek najwyraźniej udaje, że śpi. Jestem o tym całkiem przekonany. Czuję, że mnie obserwuje, jak zwykle, w każdej sytuacji — w czasie zabaw z braciszkiem Adasiem, albo podczas różnorakich eksperymentów, polegających na przykład na wkładaniu gwoździa w jedną z dziurek tak zwanego gniazdka elektrycznego, czy też podczas zaglądania w dziurkę od klucza w tych drugich drzwiach, w ścianie między naszym pokojem a pokojem Mamusi i Doktora Tatusia, żeby sprawdzić, co takiego się tam dzieje. Jedynie podczas odmawiania paciorka do Bozi Śpiący Mietek wygląda na prawdziwie śpiącego. Może dlatego, że już naprawdę zaczyna się pora do spania.
Szkoda. Adaś śpi już od dłuższej chwili, sądząc po miarowym sapaniu. A ja wciąż próbuję ogarnąć całą postać Śpiącego Mietka, w świetle słabej żarówki, którą mamusia obiecała zgasić, dopiero gdy będziemy mocno chrapali. Próbuję i w duchu go proszę, żeby pomógł mi zasnąć szybko i spokojnie, i żeby się nie pojawiło, jak to czasami bywa, To Coś. Nie mam pojęcia, jak To Coś nazywa się naprawdę i skąd się bierze, ale raczej wolałbym, żeby go w ogóle nie było.
Dzisiaj wieczorem nie mam jednak szczęścia. Zbyt długo nie mogę zasnąć i już czuję, że To Coś właśnie się zbliża. Obraz malarza Wyspiańskiego traci ostrość, staje się rozmyty jak we mgle, albo nawet jakby się oddalał i całkiem zanikał w ciemności. To Coś czuję już całkiem blisko i w końcu jest przy mnie, a może i we mnie. Jest niewidzialne, ale jest. Wiem o tym, bo moja głowa pomału zaczyna rosnąć, a cała reszta pozostaje malutka. Głowa powiększa się, jakby puchła, coraz bardziej i bardziej, do ogromnych rozmiarów, i staje się coraz cięższa i cięższa. A mimo to ciągnie do góry, jak balon lżejszy od ptasiego piórka, gdzieś byle dalej od reszty ciała, od wszystkiego, co jest tu w łóżeczku i nawet w całym pokoju.
A może nie? Może chce się tylko trochę unieść, żeby jedynie zerknąć z góry na pozostałość? Nie wiem, bo przecież nigdy tego nie sprawdziłem, chociaż chciałbym się bardzo dowiedzieć. I to tym bardziej, im większa staje się moja głowa. Tak, to chyba naturalne — im ona jest większa, tym więcej pojawia się w niej pytań. Coraz więcej i więcej, całe kłębowisko pytań, z którego w końcu przebijają się tylko te zasadnicze, inne od pozostałych, bo przepełnione bardzo silnym, nagłym lękiem: Czy To Coś jest bezpieczne? Co się stanie, jeśli To Coś nie odejdzie? Dokąd To Coś chce mnie zaprowadzić?
Lęk jest silniejszy niż ciekawość. Zawsze tak jest, gdy odwiedza mnie To Coś. Dlatego już się nauczyłem. Wiem, że muszę unieść powieki, żeby ujrzeć choćby mały fragment obrazu pana Wyspiańskiego. Robię to, z niemałym wysiłkiem, i dostrzegam jasną plamę twarzy Śpiącego Mietka, zatopioną w mieszaninie czerwieni, żółci i błękitu. Zaraz potem słyszę „fuuu…”, całkiem wyraźnie. I czuję. To lęk ulatuje jak powietrze z przekłutego balonu. To Coś także znika. Wszystko błyskawicznie wraca do rozmiarów łóżeczka i nikomu nie dzieje się żadna krzywda. Śpiący Mietek nic nie zauważył, więc śpi naprawdę.
I ja wreszcie zasypiam. Bardzo dobrze, bo jutro wcześnie rano po raz pierwszy pójdę do przedszkola.
Michaś
Od dzisiaj czuję się duży. No, powiedzmy, prawie duży. Odważyłem się wreszcie powalczyć o swoje. Od dawna o tym myślałem, ale wciąż nie mogłem się zdecydować. Coś na kształt buntu narastało we mnie i narastało, i w końcu poczułem się jak nadmuchany balon, w oczekiwaniu już tylko na szpilkę, która go przekłuje.
I wczoraj wieczorem się doczekałem. Przed dom wyszła Dzidzia, córka sąsiadów z góry. Wyszła w szlafroku, już pewnie po wieczornej kąpieli, bo jak się zakręciła w tanecznej figurze na środku podwórka, to wszyscy zobaczyliśmy jej gołe pośladki. Oczywiście każdy z nas udał, że nic nie zauważył. Z Dzidzią lepiej nie zadzierać. Jest najstarsza na podwórku i wszyscy wiemy, że lada chwila pójdzie do szkoły, do pierwszej klasy. Poza tym natychmiast wrzasnęła, przerywając wszelkie trwające zabawy, i kazała nam się zebrać przy ławce pod ścianą domu.
Sama wskoczyła na tę ławkę i doniosłym głosem oświadczyła:
— Słuchać mi tu uważnie wszyscy! Za dwa dni pójdę do pierwszej klasy! Jestem już duża i od tej chwili wolno do mnie mówić tylko Hanka! Jeśli jakiś smarkacz powie Dzidzia, to oberwie ode mnie po ryju!
Trzeba przyznać, że po takiej przemowie nikt już więcej nie odważył się powiedzieć o niej nieprawidłowo, nawet za plecami. I to nie tylko tego wieczoru, ale i potem, dnia następnego, i po tygodniu, i po miesiącu, a nawet po wielu latach. Ja jednak nie zamierzałem czekać, żeby sprawdzić efekt jej przemowy. Zaraz potem pobiegłem do domu i desperacko, wręcz na granicy histerii, wrzasnąłem przed Mamusią i Doktorem Tatusiem:
— Ja nie jestem Misiu! Od dzisiaj jestem Michaś!
Moje zdziwienie było ogromne, gdy zamiast spodziewanego klapsa, na twarzach rodziców zobaczyłem łagodny uśmiech. Mój wrzask wyzwolił w nich przychylność i pełnię zrozumienia, bez najmniejszych oznak chęci łajania!
— Dobrze, Misiu. Od teraz będziemy do ciebie mówić Michaś.
Tak było wczoraj. A dzisiaj już jest rano i dzielnie wędruję do przedszkola, trzymając za rączkę Adasia. Mój braciszek Adaś jeszcze nie jest starszakiem, dlatego trzeba się nim opiekować. Teraz kiedy już nie jestem Misiem, tylko Michasiem, moje poczucie odpowiedzialności za Adasia jeszcze bardziej wzrosło. Wiem to. Do tego stopnia, że nawet Kogut Dumańskiego nie będzie dla mnie straszny. Mam tu całkowitą pewność. Dotychczas obaj uciekaliśmy przed kogutem w te pędy, ale dzisiaj postanowiłem, że to właśnie ja, Michaś, zmuszę koguta do ucieczki.
Wędrujemy swoją stałą, wydeptaną ścieżką, najpierw wzdłuż płotu Miszewskiego, potem wzdłuż płotu Kickmuntera. Idziemy nieśpiesznie, bo mamy jeszcze dużo czasu, śpiewając „rypcium pypcium”. Pozwalam też Adasiowi szorować patykiem po siatce płotu. Niech ma. Niech sobie wyobraża, że jedzie jakimś wielkim motocyklem.
Za domem Wiśniewskiego wchodzimy na asfaltową ulicę, za którą już widać dom Dumańskiego. Przekraczamy wysoki krawężnik, gotując się do pokonania pochyłości w dół, tuż koło krzaków jaśminu. W tym miejscu jak zwykle czuję, że moje serduszko zaczyna bić nieco szybciej, ale nie aż tak szybko, jak dotąd, bo już przecież jestem Michaś. Zza węgła domu Dumańskiego, od strony chlewików, wybiega Kogut Dumańskiego, pochyla swój koguci łeb i w szalonym pędzie zaczyna gnać prosto w naszą stronę. Obaj zatrzymujemy się przestraszeni i przez chwilę myślę, że będzie jak co dzień, czyli że obaj weźmiemy nogi za pas, a kogut, biegnąc tuż za nami, będzie skubał nasze tyłki.
Jednak jestem Michaś! Staram się zachować zimną krew i wołam do Adasia:
— Biegiem tam, w stronę Dołka dla Józwy! Ja się nim zajmę!
Adaś w mig pojmuje rozkaz. Gna, aż się za nim kurzy. A ja stoję nieustraszony, patrząc Kogutowi Dumańskiego prosto w oczy, i nawet, choć wiem, że koguty nie znają ludzkiej mowy, wyrywa mi się:
— Uważaj… Bo ja teraz jestem Michaś…
Kogut Dumańskiego jakby się zawahał, nieco zwalnia i w końcu też się zatrzymuje. Oddycham głęboko, z ulgą, czując wielką dumę. Nagle w pełni pojmuję, co to znaczy być Michasiem. Nawet Kogut Dumańskiego się ze mną liczy. Teraz może sobie nawet mnie uszczypnąć. I tak się nie boję. Pomału odwracam się i idę w stronę Dołka dla Józwy. Tam na mnie czeka Adaś, z miną nieco zdumioną, ale pełną podziwu. Jednak nie za długo, bo nagle zaczyna wołać:
— Misiu, uważaj!
— Co…? Auć…! — piszczę z bólu i spoglądam za siebie. Za mną stoi Kogut Dumańskiego. Uparty, skubaniec, ale już nie jest taki nastroszony, jak zawsze. Zauważam to i wcale się nie boję. Mocno tupię nogą. Kogut Dumańskiego na to odwraca się, raczej niechętnie, i powolnym krokiem odchodzi. Mam całkowitą pewność, że więcej nas nie zaatakuje.
Do Adasia zbliżam się jak bohater, ale też po to, żeby mu przypomnieć:
— Mówiłem ci, że nie masz do mnie wołać Misiu!
— Dobrze Mi… Michaś — odpowiada Adaś, nadal pełen podziwu.
— I uważaj, bo w końcu wpadniesz do Dołka dla Józwy.
Łapię braciszka za rękę i idziemy dalej, w stronę, gdzie za krzakami perskiego bzu widać już zbudowany z czerwonej cegły mur budynku przedszkola. Za sobą zostawiamy lekki smród, który wciąż jeszcze dochodzi z dołka. Jakby nie było, przedwczoraj zostawiliśmy tam z Januszkiem trzy kupy. Po przedszkolu trzeba będzie przykryć dołek gałęziami, może uda się jeszcze kogoś zwabić w tę pułapkę. Tak właśnie pomyślałem, chyba całkiem mądrze. Jestem już przecież Michaś, a nie Misiu.
Baba Jaga
Tłuczemy się fest, jak przystało na bachory. Adaś jest bardziej zawzięty, chociaż młodszy. Zawsze był bardziej zawzięty i myślę, że będzie taki do końca swojego życia. Staram się jednak mu dorównać w tej zawziętości, bo jestem starszym braciszkiem i nie wypada, żebym mu w czymś ustępował. Powinienem być górą, także w zawziętości. Powinienem, powinienem… Wiem już, wiem, że jako starszy braciszek powinienem raczej służyć przykładem, a nie popisywać się zawziętością, i odpuścić, załagodzić, doprowadzić do zgody. Ale gdzie tam… Adasiowi?! Nigdy w życiu! „A masz, ty!” — wołam i w tej całej zawziętości dalej się nawalamy, już nawet nie pamiętając, o co poszło. Hałas jest niemiłosierny, wszystkie zabawki fruwają po całym pokoju, i bardzo dobrze, że Doktor Tatuś z Mamusią robią grządki w ogrodzie, bo gdyby byli u siebie w pokoju, to by dopiero było!
Nawet zadyszkę już mamy, już bolą nas ręce od wysiłku i żebra od kuksańców, ale nic to, możemy tak walczyć w nieskończoność. Żadna siła nam tego nie przerwie! Musimy tylko być bardzo czujni, żeby usłyszeć rodziców, gdyby wracali do domu.
No… Ale jednak — coś przerywa tę zabawę. Dzwoni telefon i Adaś biegnie pierwszy. Zawsze musi być pierwszy, chociaż młodszy. Biegnie na koniec korytarza, tam, gdzie wisi magiczna, drewniana skrzynka, z której słychać magiczne „dryń, dryń, dryń…”. Adaś staje na palcach i odpina od skrzynki słuchawkę. Już to potrafi.
— Halo! — woła przejęty do czarnego bakelitu a uchem łapie dźwięki, które wychodzą z tego wspaniałego urządzenia.
Jednak tylko przez chwilę. Widzę, jak gwałtownie blednie, prawie do koloru ściany, tej białej, w kuchni, a w jego oczach pojawia się strach, tak sądzę. Szybko oddaje mi słuchawkę, takim ruchem, jakby odrzucał od siebie co najmniej dżdżownicę.
— Halo! — mówię ja tym razem, Michaś. I od razu dodaję, bo jestem przecież starszy i mądrzejszy: — Tu mieszkanie doktora…
Nie kończę, bo przerywa mi mocno zachrypnięty, groźny głos:
— Dobrze wiem, czyje to mieszkanie. Tu mówi Baba Jaga. Ja wszystko słyszę i widzę, co wy tam wyprawiacie. I jeśli natychmiast się nie uspokoicie, będziecie mieli ze mną do czynienia!
— Uuuu… — krzyczę i odrzucam słuchawkę, jakby to były aż dwie dżdżownice.
Adaś stoi pod ścianą i trochę się trzęsie. Ze strachu pewnie, a w jego oczach nie ma już śladu po zawziętości. U mnie też nie ma, znikła cała zawziętość. Za to pojawia się między nami coś, co funkcjonuje bez słów. Takie milczące, braterskie porozumienie. Coś, co już nieraz bywało w takich sytuacjach, bardzo krytycznych. Nie jest potrzebny żaden głos, żaden rozkaz. Nikt nie musi nam dawać sygnału, żebyśmy nagle jednocześnie brali nogi za pas. Biegniemy korytarzem do drzwi, potem po schodach w dół, prawie fruniemy, jakby ktoś nam przyprawił skrzydełka, wybiegamy na dwór i od razu prosto przez furtkę wpadamy do ogrodu.
A Doktor Tatuś i Mamusia jakoś się nie przejmują. Niby słuchają, jak się z Adasiem przekrzykujemy podnieconym głosem, ale uśmiechają się i patrzą nie na nas, tylko w stronę domu, nad naszymi głowami, jakby tam było coś ciekawszego. Jakie to wkurzające — ten ich radosny spokój w takiej strasznej chwili! Odwracamy się z Adasiem, żeby sprawdzić, co może być ważniejsze od naszej sprawy i widzimy, że z okna na parterze uśmiecha się do nas Pani Golejewska, machając ręką i wołając zachrypniętym głosem:
— Cześć dwa Michaaasie! To ja-aa, Baba Jaaa-ga!
Teatrzyk
Słońce zaraz nie będzie w zenicie, bo wiadomo — w zenicie stoi bardzo krótko, wręcz przez chwilę. Jednak chwila ta jest wystarczająco długa, żeby do głębokiego wykopu w ziemi wprowadzić najlepszą porcję światła, zdolnego wszystko rozjaśnić w sposób doskonały, pozwalający dostrzec w najmniejszych szczegółach to, co mamy zobaczyć. Mietek zajął pozycję tyłem do nas i stoi mocno pochylony. Takie są reguły tej zabawy, prowizorycznie nazwanej teatrzykiem. Głęboki wykop zaplanowany został do położenia kanalizacji, ma więc kształt długiego, prostego rowu, ciągnącego się od Garażu Dyrektora przy Białym Domu, aż prawie pod same Kolonie. Jakieś czterdzieści kroków od garażu rów przecięty został drugim, prostopadłym rowem, krótkim, tworząc, gdyby spojrzeć na to z góry, znak krzyża. Nikt z nas nie wie, po co to, bo ani po prawej, ani po lewej nie ma żadnego domu. Ale to nieważne. Ważny jest czynnik inspirujący tego wszystkiego, bo kiedy się coś takiego widzi, takiego bez jednoznacznej odpowiedzi, to trzeba sobie odpowiedzieć samemu, wymyślając coś w wyniku uaktywnienia wyobraźni. A ta podpowiedziała wszystkim nam bez wyjątku dokładnie to samo: teatrzyk! To oczywiście bardzo ogólne pojęcie, bo teatrzyk może być przecież przeróżny. Może być teatrzyk kukiełkowy, może być dziecięcy, można w nim śpiewać albo tańczyć, albo tylko deklamować jakieś wiersze. My jednak, po pewnych gorączkowych kłótniach, czy też negocjacjach, jak mówią dorośli, doszliśmy do zgodnej myśli, że to ma być coś nietypowego, edukacyjnego, z pewnym smaczkiem zarazem. A smaczek najlepiej smakuje, gdy jest zakazany, a przynajmniej choć trochę zakazany — gdy wywołuje odrobinę poczucia winy, gdy jest jak ukradziona młoda kalarepa z ogrodu doktora Wołka. Smaczek musi ekscytować.
Ustalono reguły: widownia znajduje się w długim rowie od strony Garażu Dyrektora, scena jest na skrzyżowaniu długiego rowu z krótkim rowem, a w prawym ramieniu krótkiego rowu są tak zwane kulisy, czyli miejsce niewidoczne dla publiki, w którym każdy po kolei, kiedy przyjdzie na niego pora odegrania swojej roli, chowa się, tam zdejmuje majtki i wychodzi na scenę, wypinając na nas goły tyłek, z jednoczesnym rozszerzaniem pośladków w celu dokładnego zademonstrowania, co też tam między nimi się znajduje.
Tak więc, jak już wspomniałem, to właśnie Mietek aktualnie rozszerza swoje pośladki. Właśnie Mietek i on jako pierwszy. Tak zdecydowało losowanie. Przyglądamy się ciekawie, zachłannie, a może nawet wręcz żarłocznie — to chyba najwłaściwsze słowo. Nigdy przecież nikt z nas nie zaglądał komuś w dupę. A co dopiero w dupę Mietka. Patrzymy w milczeniu, wszyscy najwyraźniej zaskoczeni. Bo Mietek to blondyn i ma dosyć jasną cerę, więc jakim cudem to, co dzieje się w okolicy jego odbytu tak mocno kłuje w nasze oczy czerwienią, tym bardziej intensywną, im bliżej centrum tej zasadniczej sprawy?
I wszyscy jak jeden mąż — Jasiu, Adaś, Leszek, Januszek, Janek i ja — zastanawiamy się, czy my też tak mamy? Czy u nas też w środku dupy jest tak czerwono i tak pomarszczone? Fuj! Właściwie to nic pięknego! Albo jeszcze gorzej: to jest wstrętne! Czy my też tak mamy…?
Wkrótce się dowiemy. Zaraz Jasiu, zgodnie z losowaniem, pójdzie przedstawić to, co ma między pośladkami. Mietek zaczyna się niecierpliwić i chyba mocno jest zawstydzony. Spogląda na nas przez ramię i żałosnym tonem pyta:
— Już…?
— Już, dobra, wystarczy — potwierdzamy jednym głosem.
— No, teraz ja… — Jasiu wypręża pierś jak bohater, ale minę ma niezbyt tęgą.
— No tak, zapraszamy — mówimy, dopingując go wesoło, bo to jeszcze nie jest nasza kolej.
Mietek szybko znika za kulisami, a Jasiu rusza rowem w kierunku skrzyżowania. Jednak nie dociera tam. Staje jak wryty, bo nagle nad naszymi głowami słychać przeciągłe: „Adaś, Michaś, gdzie jesteście? Chodźcie do domu! Obiaaad!”. I nam, całej reszcie, też wszystko sztywnieje ze strachu.
— Tu jesteśmy, na dole, bawimy się w wojnę — wołam w końcu ja, Michaś, jako najstarszy w tej paczce.
— Och… — Na tle błękitu nad rowem ukazuje się zatroskana twarz Mamusi. — Czy tu nie jest na taką zabawę zbyt niebezpiecznie?
— Oj nieee! My tu uważamy, nic złego nie robimy i nic złego się nie stanie!
— No to wszyscy wyłazić! Koniec tej zabawy! — Mamusia jednak okazuje jakąś podejrzliwość, bacznie spoglądając na nas i na dno rowu. Więc natychmiast kierujemy się w stronę Garażu Dyrektora, tam, gdzie pochylona ściana wykopu pozwala łatwo wyjść na powierzchnię. Jesteśmy potulni, uśmiechnięci, idziemy grzecznie jak gąski w szeregu. Tylko Mietek, który nas dogania, jest lekko zdenerwowany i speszony. Widać to wyraźnie na jego twarzy pełnej rumieńców, czerwonych jak to, co ma między pośladkami. Jak dobrze, że na czas włożył majtki. I dobrze, że Mamusia nie zaczęła nas szukać koło tego krótkiego rowu.
Osy
Januszek ma minę iście hrabiowską. Tak mi się znowu wydaje, chociaż nie wiem skąd i dlaczego tego typu skojarzenie, bo przecież nigdy jeszcze nie widziałem prawdziwego hrabiego. Chociaż… Taką minę miał zawsze, kiedy zdawało mu się, że dysponuje czymś, czym nikt poza nim nie może dysponować. Na przykład jakąś tajemnicą, której nie-hrabiowie nie mają prawa poznać, chyba że on da im przyzwolenie. A gdy już zdradzał tajemnicę, jego mina zaczynała się nieco zmieniać, z takiej wyniosłej, dostojnej, bardzo poważnej i wręcz srogiej, na mniej — przede wszystkim — wyniosłą. Jego twarz stawała się bardziej kumpelska, w oczach nikły oznaki wyższości, ustępując miejsca drobnym ognikom, jak u chochlika jakiegoś, który mówi, że zaraz pokaże ładną sztuczkę.
Tak było na przykład wtedy, gdy w poszukiwaniu dziewczyńskich szklanych widoczków grzebaliśmy w ziemi pod krzakiem, który rósł przy samym śmietniku ślusarza Kickmuntera. Ślusarz Kickmunter jest dziadkiem Januszka, więc było całkiem naturalne, że Januszek zareagował na słowa Adasia, któremu nagle, nie wiedzieć czemu, wyrwało się:
— Czy on jest Niemcem?
— Kto? — zapytaliśmy jednocześnie, Januszek i ja.
— No… Ślusarz Kickmunter, twój dziadek — odrzekł Adaś, nie podnosząc głowy znad szkiełka, które właśnie znalazł w piasku.
Jakiś czas trwała cisza, choć wyraźnie dało się słyszeć przełknięcie śliny u Januszka w grdyce. Zauważyłem też kątem oka, jak jego twarz zaczyna przybierać rysy hrabiowskie. Ale tylko na chwilę, po której Januszek wyprostował się i przyciszonym głosem (pewno w obawie przed dziadkiem, który mógł kryć się za firanką w otwartym oknie, we wnętrzach pobliskiego domu) oznajmił:
— Zdradzę wam tajemnicę.
— O…! — zawołaliśmy.
— Mój dziadek jest włoskim hrabią. — Januszek zrobił dłuższą pauzę. Doskonale wiedział, jak dodać tej (ale i każdej innej) sytuacji dramatyzmu. — I naprawdę nazywa się hrabia de Munte Kice.
— O…!!
— Ale kiedy dawno temu przywędrował tutaj z Włoch i się osiedlił, to Niemcy kazali mu zmienić nazwisko na Kickmunter.
I teraz jest podobnie. Januszek pojawia się na naszym podwórku z hrabiowską miną, ale gdy do nas podchodzi, w jego oczach już skrzą się małe ogniki, co może oznaczać, że ma dla nas jakąś tajemnicę.
— Jest niedaleko takie miejsce, gdzie dzieje się coś bardzo ciekawego — zaczyna. — Mógłbym wam to pokazać, ale pod warunkiem, że nikomu nie powiecie. Zwłaszcza Dzidzi i Dance, bo one lubią wszystko popsuć.
Tak właśnie mówi Januszek. A jeśli tak, jeśli to coś jest warte popsucia przez Dzidzię i Dankę, to rzeczywiście musi być bardzo ciekawe. Zerkam na Adasia. Chyba myśli tak samo. Zabieramy się więc i idziemy za Januszkiem, bez słowa. Niedaleko, bo tylko kawałek od piaskownicy, za dużą lipę, tam, gdzie wzdłuż ścieżki rosną krzaki śnieguliczki, obsypane białymi kulkami, tymi, co tak fajnie pstrykają, jak się je naciśnie. Januszek zatrzymuje się przy jednym z nich.
— Teraz bądźcie cicho — szepce z palcem na ustach. Pochyla się i pokazuje miejsce, w które mamy się wpatrywać.
Pod krzakiem skąpo rośnie trawa, a wśród niej żółci się kilka kwiatów mleczu. I tyle. Wpatrujemy się w to razem z Januszkiem dłuższą chwilę i w końcu pytam:
— No i co?
— Zaraz… — szepce Januszek. — Cierpliwości. Patrzcie tu, w tę dziurkę.
— Ach w dziurkę. — Pochylam się jeszcze bardziej. Adaś idzie w moje ślady.
Patrzymy i rzeczywiście, jest dziurka w ziemi, tuż przy łodydze krzaku. I to wcale nie taka mała. Gdyby trzeba było, dałoby się w nią włożyć palec, albo i ze dwa. No tak, ale co z tego? Czy to aż taka rewelacja, nawet jakby i trzy palce w nią weszły? E tam, też mi coś, patrzenie w dziurkę. Chociaż… Zaraz, zaraz! W dziurce coś drgnęło, jakby poruszyła się grudka piachu, i po chwili wyłazi z niej żółtoczarny owad, bystro przebierając nóżkami, czułkami, i czym tam jeszcze się da.
— Pszczoła! — wydajemy okrzyk na spółkę z Adasiem.
— Ciiicho… — Januszek przywołuje nas do porządku. — To nie jest pszczoła, to jest osa.
I zaraz potem mocno nas zaskakuje. Klęka pod krzakiem śnieguliczki, podsuwa dłoń pod sam nos osy i spokojnie, ale na powrót już poważnym, hrabiowskim spojrzeniem obserwuje, jak stworzenie ufnie wchodzi na jego palec. Potem Januszek wstaje na wyprostowane nogi i z owadem na dłoni odwraca się do nas. W jego oczach nie ma najmniejszego śladu obawy, żadnego strachu. Za to pojawiają się dobrze nam znane iskierki:
— Widzicie? Ona nic mi nie zrobi.
— Nic nie zrobi? Nie użądli cię? — pytam, zdradzając niedowierzanie, ale też i podziw w głosie. — A skąd o tym wiesz?
— Wiem. Już to sprawdziłem — przemawia dumna twarz hrabiego. — Chociaż nie musiałem nic sprawdzać. I tak wiedziałem. Coś mi zawsze mówiło, że jeśli nie będę się lękał tego bożego stworzonka, to i ono nie będzie się mnie bać i mnie nie ugryzie.
Stoimy z Adasiem zdumieni. I chyba wyglądamy jak niedorajdy, bo nawet buzie nam się otworzyły ze zdziwienia. Jaki ten Januszek jest mądry! Taki mądry, że wypadałoby coś odpowiedzieć. Już nawet zaczynam wiedzieć co, jednak Adaś mnie uprzedza:
— Ja też wcale się ich nie boję! — woła niby mocnym głosem, w którym jednak nie czuje się całkowitej pewności. — Też dam palec osie i ona wcale mnie nie ugryzie!
— Musisz poczekać, aż następna wyjdzie z norki — doradza mu Januszek, pokazując, w jaki sposób przysunąć dłoń do otworu. — Tam jest ich więcej.
Czekamy wszyscy cierpliwie i dosyć długo. Na tyle długo, że osie, siedzącej na Januszkowym palcu znudziło się i sobie poleciała. Adasiowi też zaczyna się nudzić, więc zrywa się, łapie leżący nieopodal w trawie patyk i wraca do dziurki w ziemi, wołając:
— Ja je trochę pogonię!
Nie zdążyliśmy z Januszkiem zareagować, ale właściwie nie ma po co. Może zdarzy się coś ciekawego?
Adaś grzebie patykiem w dziurce, a Januszek i ja obserwujemy uważnie, czekając na efekt tego zabiegu. Na razie bez rezultatu. W końcu Adaś wyciąga patyk i patrzy na nas pytającym wzrokiem. Dać sobie spokój, czy próbować dalej? Nikt z nas nie wie, ale za chwilę odpowiedź pojawia się sama. Tym razem z dziurki wychodzi osa nieco osowiała, jakby czymś poturbowana. To pewno z powodu patyka.
— O, jest! — woła Adaś i przysuwa do niej rękę.
Szczebelki w łóżeczku właściwie są już niepotrzebne. Przecież znam swoje możliwości. Jestem na tyle dużym chłopczykiem, żeby podczas snu nie wypaść na podłogę. Szkoda, że jeszcze nie mam tapczanika dla większych dzieci. Mamusia i Doktor Tatuś wciąż o nim mówią, ale co z tego, kiedy nadal tylko mówią. Gdyby nie było tych szczebelków, lepiej widziałbym portret Śpiącego Mietka, namalowany przez jakiegoś pana Wyspiańskiego. Portret Śpiącego Mietka wisi na ścianie po prawej stronie drzwi wejściowych do naszego pokoju. Wisi od zawsze, tak mi się zdaje, bo przecież mieszkamy w Kocborowie, a pan malarz Wyspiański to pacjent z Kocborowa, chociaż co do tego nie mam całkowitej pewności.
Śpiący Mietek jest dla mnie bardzo ważny. Poza tym, że pomaga mi wieczorem zasnąć, wciąż jest obecny w znaczącej części mojego życia, tej ograniczonej ścianami dziecięcego pokoju — z dwoma łóżeczkami, czarną szafą na ubrania i tak zwaną biblioteczką, która właściwie jest magazynem akcesoriów, pomagających mi wymyślać z braciszkiem przeróżne zabawy.
Śpiący Mietek najwyraźniej udaje, że śpi. Jestem o tym całkiem przekonany. Czuję, że mnie obserwuje, jak zwykle, w każdej sytuacji — w czasie zabaw z braciszkiem Adasiem, albo podczas różnorakich eksperymentów, polegających na przykład na wkładaniu gwoździa w jedną z dziurek tak zwanego gniazdka elektrycznego, czy też podczas zaglądania w dziurkę od klucza w tych drugich drzwiach, w ścianie między naszym pokojem a pokojem Mamusi i Doktora Tatusia, żeby sprawdzić, co takiego się tam dzieje. Jedynie podczas odmawiania paciorka do Bozi Śpiący Mietek wygląda na prawdziwie śpiącego. Może dlatego, że już naprawdę zaczyna się pora do spania.
Szkoda. Adaś śpi już od dłuższej chwili, sądząc po miarowym sapaniu. A ja wciąż próbuję ogarnąć całą postać Śpiącego Mietka, w świetle słabej żarówki, którą mamusia obiecała zgasić, dopiero gdy będziemy mocno chrapali. Próbuję i w duchu go proszę, żeby pomógł mi zasnąć szybko i spokojnie, i żeby się nie pojawiło, jak to czasami bywa, To Coś. Nie mam pojęcia, jak To Coś nazywa się naprawdę i skąd się bierze, ale raczej wolałbym, żeby go w ogóle nie było.
Dzisiaj wieczorem nie mam jednak szczęścia. Zbyt długo nie mogę zasnąć i już czuję, że To Coś właśnie się zbliża. Obraz malarza Wyspiańskiego traci ostrość, staje się rozmyty jak we mgle, albo nawet jakby się oddalał i całkiem zanikał w ciemności. To Coś czuję już całkiem blisko i w końcu jest przy mnie, a może i we mnie. Jest niewidzialne, ale jest. Wiem o tym, bo moja głowa pomału zaczyna rosnąć, a cała reszta pozostaje malutka. Głowa powiększa się, jakby puchła, coraz bardziej i bardziej, do ogromnych rozmiarów, i staje się coraz cięższa i cięższa. A mimo to ciągnie do góry, jak balon lżejszy od ptasiego piórka, gdzieś byle dalej od reszty ciała, od wszystkiego, co jest tu w łóżeczku i nawet w całym pokoju.
A może nie? Może chce się tylko trochę unieść, żeby jedynie zerknąć z góry na pozostałość? Nie wiem, bo przecież nigdy tego nie sprawdziłem, chociaż chciałbym się bardzo dowiedzieć. I to tym bardziej, im większa staje się moja głowa. Tak, to chyba naturalne — im ona jest większa, tym więcej pojawia się w niej pytań. Coraz więcej i więcej, całe kłębowisko pytań, z którego w końcu przebijają się tylko te zasadnicze, inne od pozostałych, bo przepełnione bardzo silnym, nagłym lękiem: Czy To Coś jest bezpieczne? Co się stanie, jeśli To Coś nie odejdzie? Dokąd To Coś chce mnie zaprowadzić?
Lęk jest silniejszy niż ciekawość. Zawsze tak jest, gdy odwiedza mnie To Coś. Dlatego już się nauczyłem. Wiem, że muszę unieść powieki, żeby ujrzeć choćby mały fragment obrazu pana Wyspiańskiego. Robię to, z niemałym wysiłkiem, i dostrzegam jasną plamę twarzy Śpiącego Mietka, zatopioną w mieszaninie czerwieni, żółci i błękitu. Zaraz potem słyszę „fuuu…”, całkiem wyraźnie. I czuję. To lęk ulatuje jak powietrze z przekłutego balonu. To Coś także znika. Wszystko błyskawicznie wraca do rozmiarów łóżeczka i nikomu nie dzieje się żadna krzywda. Śpiący Mietek nic nie zauważył, więc śpi naprawdę.
I ja wreszcie zasypiam. Bardzo dobrze, bo jutro wcześnie rano po raz pierwszy pójdę do przedszkola.
Michaś
Od dzisiaj czuję się duży. No, powiedzmy, prawie duży. Odważyłem się wreszcie powalczyć o swoje. Od dawna o tym myślałem, ale wciąż nie mogłem się zdecydować. Coś na kształt buntu narastało we mnie i narastało, i w końcu poczułem się jak nadmuchany balon, w oczekiwaniu już tylko na szpilkę, która go przekłuje.
I wczoraj wieczorem się doczekałem. Przed dom wyszła Dzidzia, córka sąsiadów z góry. Wyszła w szlafroku, już pewnie po wieczornej kąpieli, bo jak się zakręciła w tanecznej figurze na środku podwórka, to wszyscy zobaczyliśmy jej gołe pośladki. Oczywiście każdy z nas udał, że nic nie zauważył. Z Dzidzią lepiej nie zadzierać. Jest najstarsza na podwórku i wszyscy wiemy, że lada chwila pójdzie do szkoły, do pierwszej klasy. Poza tym natychmiast wrzasnęła, przerywając wszelkie trwające zabawy, i kazała nam się zebrać przy ławce pod ścianą domu.
Sama wskoczyła na tę ławkę i doniosłym głosem oświadczyła:
— Słuchać mi tu uważnie wszyscy! Za dwa dni pójdę do pierwszej klasy! Jestem już duża i od tej chwili wolno do mnie mówić tylko Hanka! Jeśli jakiś smarkacz powie Dzidzia, to oberwie ode mnie po ryju!
Trzeba przyznać, że po takiej przemowie nikt już więcej nie odważył się powiedzieć o niej nieprawidłowo, nawet za plecami. I to nie tylko tego wieczoru, ale i potem, dnia następnego, i po tygodniu, i po miesiącu, a nawet po wielu latach. Ja jednak nie zamierzałem czekać, żeby sprawdzić efekt jej przemowy. Zaraz potem pobiegłem do domu i desperacko, wręcz na granicy histerii, wrzasnąłem przed Mamusią i Doktorem Tatusiem:
— Ja nie jestem Misiu! Od dzisiaj jestem Michaś!
Moje zdziwienie było ogromne, gdy zamiast spodziewanego klapsa, na twarzach rodziców zobaczyłem łagodny uśmiech. Mój wrzask wyzwolił w nich przychylność i pełnię zrozumienia, bez najmniejszych oznak chęci łajania!
— Dobrze, Misiu. Od teraz będziemy do ciebie mówić Michaś.
Tak było wczoraj. A dzisiaj już jest rano i dzielnie wędruję do przedszkola, trzymając za rączkę Adasia. Mój braciszek Adaś jeszcze nie jest starszakiem, dlatego trzeba się nim opiekować. Teraz kiedy już nie jestem Misiem, tylko Michasiem, moje poczucie odpowiedzialności za Adasia jeszcze bardziej wzrosło. Wiem to. Do tego stopnia, że nawet Kogut Dumańskiego nie będzie dla mnie straszny. Mam tu całkowitą pewność. Dotychczas obaj uciekaliśmy przed kogutem w te pędy, ale dzisiaj postanowiłem, że to właśnie ja, Michaś, zmuszę koguta do ucieczki.
Wędrujemy swoją stałą, wydeptaną ścieżką, najpierw wzdłuż płotu Miszewskiego, potem wzdłuż płotu Kickmuntera. Idziemy nieśpiesznie, bo mamy jeszcze dużo czasu, śpiewając „rypcium pypcium”. Pozwalam też Adasiowi szorować patykiem po siatce płotu. Niech ma. Niech sobie wyobraża, że jedzie jakimś wielkim motocyklem.
Za domem Wiśniewskiego wchodzimy na asfaltową ulicę, za którą już widać dom Dumańskiego. Przekraczamy wysoki krawężnik, gotując się do pokonania pochyłości w dół, tuż koło krzaków jaśminu. W tym miejscu jak zwykle czuję, że moje serduszko zaczyna bić nieco szybciej, ale nie aż tak szybko, jak dotąd, bo już przecież jestem Michaś. Zza węgła domu Dumańskiego, od strony chlewików, wybiega Kogut Dumańskiego, pochyla swój koguci łeb i w szalonym pędzie zaczyna gnać prosto w naszą stronę. Obaj zatrzymujemy się przestraszeni i przez chwilę myślę, że będzie jak co dzień, czyli że obaj weźmiemy nogi za pas, a kogut, biegnąc tuż za nami, będzie skubał nasze tyłki.
Jednak jestem Michaś! Staram się zachować zimną krew i wołam do Adasia:
— Biegiem tam, w stronę Dołka dla Józwy! Ja się nim zajmę!
Adaś w mig pojmuje rozkaz. Gna, aż się za nim kurzy. A ja stoję nieustraszony, patrząc Kogutowi Dumańskiego prosto w oczy, i nawet, choć wiem, że koguty nie znają ludzkiej mowy, wyrywa mi się:
— Uważaj… Bo ja teraz jestem Michaś…
Kogut Dumańskiego jakby się zawahał, nieco zwalnia i w końcu też się zatrzymuje. Oddycham głęboko, z ulgą, czując wielką dumę. Nagle w pełni pojmuję, co to znaczy być Michasiem. Nawet Kogut Dumańskiego się ze mną liczy. Teraz może sobie nawet mnie uszczypnąć. I tak się nie boję. Pomału odwracam się i idę w stronę Dołka dla Józwy. Tam na mnie czeka Adaś, z miną nieco zdumioną, ale pełną podziwu. Jednak nie za długo, bo nagle zaczyna wołać:
— Misiu, uważaj!
— Co…? Auć…! — piszczę z bólu i spoglądam za siebie. Za mną stoi Kogut Dumańskiego. Uparty, skubaniec, ale już nie jest taki nastroszony, jak zawsze. Zauważam to i wcale się nie boję. Mocno tupię nogą. Kogut Dumańskiego na to odwraca się, raczej niechętnie, i powolnym krokiem odchodzi. Mam całkowitą pewność, że więcej nas nie zaatakuje.
Do Adasia zbliżam się jak bohater, ale też po to, żeby mu przypomnieć:
— Mówiłem ci, że nie masz do mnie wołać Misiu!
— Dobrze Mi… Michaś — odpowiada Adaś, nadal pełen podziwu.
— I uważaj, bo w końcu wpadniesz do Dołka dla Józwy.
Łapię braciszka za rękę i idziemy dalej, w stronę, gdzie za krzakami perskiego bzu widać już zbudowany z czerwonej cegły mur budynku przedszkola. Za sobą zostawiamy lekki smród, który wciąż jeszcze dochodzi z dołka. Jakby nie było, przedwczoraj zostawiliśmy tam z Januszkiem trzy kupy. Po przedszkolu trzeba będzie przykryć dołek gałęziami, może uda się jeszcze kogoś zwabić w tę pułapkę. Tak właśnie pomyślałem, chyba całkiem mądrze. Jestem już przecież Michaś, a nie Misiu.
Baba Jaga
Tłuczemy się fest, jak przystało na bachory. Adaś jest bardziej zawzięty, chociaż młodszy. Zawsze był bardziej zawzięty i myślę, że będzie taki do końca swojego życia. Staram się jednak mu dorównać w tej zawziętości, bo jestem starszym braciszkiem i nie wypada, żebym mu w czymś ustępował. Powinienem być górą, także w zawziętości. Powinienem, powinienem… Wiem już, wiem, że jako starszy braciszek powinienem raczej służyć przykładem, a nie popisywać się zawziętością, i odpuścić, załagodzić, doprowadzić do zgody. Ale gdzie tam… Adasiowi?! Nigdy w życiu! „A masz, ty!” — wołam i w tej całej zawziętości dalej się nawalamy, już nawet nie pamiętając, o co poszło. Hałas jest niemiłosierny, wszystkie zabawki fruwają po całym pokoju, i bardzo dobrze, że Doktor Tatuś z Mamusią robią grządki w ogrodzie, bo gdyby byli u siebie w pokoju, to by dopiero było!
Nawet zadyszkę już mamy, już bolą nas ręce od wysiłku i żebra od kuksańców, ale nic to, możemy tak walczyć w nieskończoność. Żadna siła nam tego nie przerwie! Musimy tylko być bardzo czujni, żeby usłyszeć rodziców, gdyby wracali do domu.
No… Ale jednak — coś przerywa tę zabawę. Dzwoni telefon i Adaś biegnie pierwszy. Zawsze musi być pierwszy, chociaż młodszy. Biegnie na koniec korytarza, tam, gdzie wisi magiczna, drewniana skrzynka, z której słychać magiczne „dryń, dryń, dryń…”. Adaś staje na palcach i odpina od skrzynki słuchawkę. Już to potrafi.
— Halo! — woła przejęty do czarnego bakelitu a uchem łapie dźwięki, które wychodzą z tego wspaniałego urządzenia.
Jednak tylko przez chwilę. Widzę, jak gwałtownie blednie, prawie do koloru ściany, tej białej, w kuchni, a w jego oczach pojawia się strach, tak sądzę. Szybko oddaje mi słuchawkę, takim ruchem, jakby odrzucał od siebie co najmniej dżdżownicę.
— Halo! — mówię ja tym razem, Michaś. I od razu dodaję, bo jestem przecież starszy i mądrzejszy: — Tu mieszkanie doktora…
Nie kończę, bo przerywa mi mocno zachrypnięty, groźny głos:
— Dobrze wiem, czyje to mieszkanie. Tu mówi Baba Jaga. Ja wszystko słyszę i widzę, co wy tam wyprawiacie. I jeśli natychmiast się nie uspokoicie, będziecie mieli ze mną do czynienia!
— Uuuu… — krzyczę i odrzucam słuchawkę, jakby to były aż dwie dżdżownice.
Adaś stoi pod ścianą i trochę się trzęsie. Ze strachu pewnie, a w jego oczach nie ma już śladu po zawziętości. U mnie też nie ma, znikła cała zawziętość. Za to pojawia się między nami coś, co funkcjonuje bez słów. Takie milczące, braterskie porozumienie. Coś, co już nieraz bywało w takich sytuacjach, bardzo krytycznych. Nie jest potrzebny żaden głos, żaden rozkaz. Nikt nie musi nam dawać sygnału, żebyśmy nagle jednocześnie brali nogi za pas. Biegniemy korytarzem do drzwi, potem po schodach w dół, prawie fruniemy, jakby ktoś nam przyprawił skrzydełka, wybiegamy na dwór i od razu prosto przez furtkę wpadamy do ogrodu.
A Doktor Tatuś i Mamusia jakoś się nie przejmują. Niby słuchają, jak się z Adasiem przekrzykujemy podnieconym głosem, ale uśmiechają się i patrzą nie na nas, tylko w stronę domu, nad naszymi głowami, jakby tam było coś ciekawszego. Jakie to wkurzające — ten ich radosny spokój w takiej strasznej chwili! Odwracamy się z Adasiem, żeby sprawdzić, co może być ważniejsze od naszej sprawy i widzimy, że z okna na parterze uśmiecha się do nas Pani Golejewska, machając ręką i wołając zachrypniętym głosem:
— Cześć dwa Michaaasie! To ja-aa, Baba Jaaa-ga!
Teatrzyk
Słońce zaraz nie będzie w zenicie, bo wiadomo — w zenicie stoi bardzo krótko, wręcz przez chwilę. Jednak chwila ta jest wystarczająco długa, żeby do głębokiego wykopu w ziemi wprowadzić najlepszą porcję światła, zdolnego wszystko rozjaśnić w sposób doskonały, pozwalający dostrzec w najmniejszych szczegółach to, co mamy zobaczyć. Mietek zajął pozycję tyłem do nas i stoi mocno pochylony. Takie są reguły tej zabawy, prowizorycznie nazwanej teatrzykiem. Głęboki wykop zaplanowany został do położenia kanalizacji, ma więc kształt długiego, prostego rowu, ciągnącego się od Garażu Dyrektora przy Białym Domu, aż prawie pod same Kolonie. Jakieś czterdzieści kroków od garażu rów przecięty został drugim, prostopadłym rowem, krótkim, tworząc, gdyby spojrzeć na to z góry, znak krzyża. Nikt z nas nie wie, po co to, bo ani po prawej, ani po lewej nie ma żadnego domu. Ale to nieważne. Ważny jest czynnik inspirujący tego wszystkiego, bo kiedy się coś takiego widzi, takiego bez jednoznacznej odpowiedzi, to trzeba sobie odpowiedzieć samemu, wymyślając coś w wyniku uaktywnienia wyobraźni. A ta podpowiedziała wszystkim nam bez wyjątku dokładnie to samo: teatrzyk! To oczywiście bardzo ogólne pojęcie, bo teatrzyk może być przecież przeróżny. Może być teatrzyk kukiełkowy, może być dziecięcy, można w nim śpiewać albo tańczyć, albo tylko deklamować jakieś wiersze. My jednak, po pewnych gorączkowych kłótniach, czy też negocjacjach, jak mówią dorośli, doszliśmy do zgodnej myśli, że to ma być coś nietypowego, edukacyjnego, z pewnym smaczkiem zarazem. A smaczek najlepiej smakuje, gdy jest zakazany, a przynajmniej choć trochę zakazany — gdy wywołuje odrobinę poczucia winy, gdy jest jak ukradziona młoda kalarepa z ogrodu doktora Wołka. Smaczek musi ekscytować.
Ustalono reguły: widownia znajduje się w długim rowie od strony Garażu Dyrektora, scena jest na skrzyżowaniu długiego rowu z krótkim rowem, a w prawym ramieniu krótkiego rowu są tak zwane kulisy, czyli miejsce niewidoczne dla publiki, w którym każdy po kolei, kiedy przyjdzie na niego pora odegrania swojej roli, chowa się, tam zdejmuje majtki i wychodzi na scenę, wypinając na nas goły tyłek, z jednoczesnym rozszerzaniem pośladków w celu dokładnego zademonstrowania, co też tam między nimi się znajduje.
Tak więc, jak już wspomniałem, to właśnie Mietek aktualnie rozszerza swoje pośladki. Właśnie Mietek i on jako pierwszy. Tak zdecydowało losowanie. Przyglądamy się ciekawie, zachłannie, a może nawet wręcz żarłocznie — to chyba najwłaściwsze słowo. Nigdy przecież nikt z nas nie zaglądał komuś w dupę. A co dopiero w dupę Mietka. Patrzymy w milczeniu, wszyscy najwyraźniej zaskoczeni. Bo Mietek to blondyn i ma dosyć jasną cerę, więc jakim cudem to, co dzieje się w okolicy jego odbytu tak mocno kłuje w nasze oczy czerwienią, tym bardziej intensywną, im bliżej centrum tej zasadniczej sprawy?
I wszyscy jak jeden mąż — Jasiu, Adaś, Leszek, Januszek, Janek i ja — zastanawiamy się, czy my też tak mamy? Czy u nas też w środku dupy jest tak czerwono i tak pomarszczone? Fuj! Właściwie to nic pięknego! Albo jeszcze gorzej: to jest wstrętne! Czy my też tak mamy…?
Wkrótce się dowiemy. Zaraz Jasiu, zgodnie z losowaniem, pójdzie przedstawić to, co ma między pośladkami. Mietek zaczyna się niecierpliwić i chyba mocno jest zawstydzony. Spogląda na nas przez ramię i żałosnym tonem pyta:
— Już…?
— Już, dobra, wystarczy — potwierdzamy jednym głosem.
— No, teraz ja… — Jasiu wypręża pierś jak bohater, ale minę ma niezbyt tęgą.
— No tak, zapraszamy — mówimy, dopingując go wesoło, bo to jeszcze nie jest nasza kolej.
Mietek szybko znika za kulisami, a Jasiu rusza rowem w kierunku skrzyżowania. Jednak nie dociera tam. Staje jak wryty, bo nagle nad naszymi głowami słychać przeciągłe: „Adaś, Michaś, gdzie jesteście? Chodźcie do domu! Obiaaad!”. I nam, całej reszcie, też wszystko sztywnieje ze strachu.
— Tu jesteśmy, na dole, bawimy się w wojnę — wołam w końcu ja, Michaś, jako najstarszy w tej paczce.
— Och… — Na tle błękitu nad rowem ukazuje się zatroskana twarz Mamusi. — Czy tu nie jest na taką zabawę zbyt niebezpiecznie?
— Oj nieee! My tu uważamy, nic złego nie robimy i nic złego się nie stanie!
— No to wszyscy wyłazić! Koniec tej zabawy! — Mamusia jednak okazuje jakąś podejrzliwość, bacznie spoglądając na nas i na dno rowu. Więc natychmiast kierujemy się w stronę Garażu Dyrektora, tam, gdzie pochylona ściana wykopu pozwala łatwo wyjść na powierzchnię. Jesteśmy potulni, uśmiechnięci, idziemy grzecznie jak gąski w szeregu. Tylko Mietek, który nas dogania, jest lekko zdenerwowany i speszony. Widać to wyraźnie na jego twarzy pełnej rumieńców, czerwonych jak to, co ma między pośladkami. Jak dobrze, że na czas włożył majtki. I dobrze, że Mamusia nie zaczęła nas szukać koło tego krótkiego rowu.
Osy
Januszek ma minę iście hrabiowską. Tak mi się znowu wydaje, chociaż nie wiem skąd i dlaczego tego typu skojarzenie, bo przecież nigdy jeszcze nie widziałem prawdziwego hrabiego. Chociaż… Taką minę miał zawsze, kiedy zdawało mu się, że dysponuje czymś, czym nikt poza nim nie może dysponować. Na przykład jakąś tajemnicą, której nie-hrabiowie nie mają prawa poznać, chyba że on da im przyzwolenie. A gdy już zdradzał tajemnicę, jego mina zaczynała się nieco zmieniać, z takiej wyniosłej, dostojnej, bardzo poważnej i wręcz srogiej, na mniej — przede wszystkim — wyniosłą. Jego twarz stawała się bardziej kumpelska, w oczach nikły oznaki wyższości, ustępując miejsca drobnym ognikom, jak u chochlika jakiegoś, który mówi, że zaraz pokaże ładną sztuczkę.
Tak było na przykład wtedy, gdy w poszukiwaniu dziewczyńskich szklanych widoczków grzebaliśmy w ziemi pod krzakiem, który rósł przy samym śmietniku ślusarza Kickmuntera. Ślusarz Kickmunter jest dziadkiem Januszka, więc było całkiem naturalne, że Januszek zareagował na słowa Adasia, któremu nagle, nie wiedzieć czemu, wyrwało się:
— Czy on jest Niemcem?
— Kto? — zapytaliśmy jednocześnie, Januszek i ja.
— No… Ślusarz Kickmunter, twój dziadek — odrzekł Adaś, nie podnosząc głowy znad szkiełka, które właśnie znalazł w piasku.
Jakiś czas trwała cisza, choć wyraźnie dało się słyszeć przełknięcie śliny u Januszka w grdyce. Zauważyłem też kątem oka, jak jego twarz zaczyna przybierać rysy hrabiowskie. Ale tylko na chwilę, po której Januszek wyprostował się i przyciszonym głosem (pewno w obawie przed dziadkiem, który mógł kryć się za firanką w otwartym oknie, we wnętrzach pobliskiego domu) oznajmił:
— Zdradzę wam tajemnicę.
— O…! — zawołaliśmy.
— Mój dziadek jest włoskim hrabią. — Januszek zrobił dłuższą pauzę. Doskonale wiedział, jak dodać tej (ale i każdej innej) sytuacji dramatyzmu. — I naprawdę nazywa się hrabia de Munte Kice.
— O…!!
— Ale kiedy dawno temu przywędrował tutaj z Włoch i się osiedlił, to Niemcy kazali mu zmienić nazwisko na Kickmunter.
I teraz jest podobnie. Januszek pojawia się na naszym podwórku z hrabiowską miną, ale gdy do nas podchodzi, w jego oczach już skrzą się małe ogniki, co może oznaczać, że ma dla nas jakąś tajemnicę.
— Jest niedaleko takie miejsce, gdzie dzieje się coś bardzo ciekawego — zaczyna. — Mógłbym wam to pokazać, ale pod warunkiem, że nikomu nie powiecie. Zwłaszcza Dzidzi i Dance, bo one lubią wszystko popsuć.
Tak właśnie mówi Januszek. A jeśli tak, jeśli to coś jest warte popsucia przez Dzidzię i Dankę, to rzeczywiście musi być bardzo ciekawe. Zerkam na Adasia. Chyba myśli tak samo. Zabieramy się więc i idziemy za Januszkiem, bez słowa. Niedaleko, bo tylko kawałek od piaskownicy, za dużą lipę, tam, gdzie wzdłuż ścieżki rosną krzaki śnieguliczki, obsypane białymi kulkami, tymi, co tak fajnie pstrykają, jak się je naciśnie. Januszek zatrzymuje się przy jednym z nich.
— Teraz bądźcie cicho — szepce z palcem na ustach. Pochyla się i pokazuje miejsce, w które mamy się wpatrywać.
Pod krzakiem skąpo rośnie trawa, a wśród niej żółci się kilka kwiatów mleczu. I tyle. Wpatrujemy się w to razem z Januszkiem dłuższą chwilę i w końcu pytam:
— No i co?
— Zaraz… — szepce Januszek. — Cierpliwości. Patrzcie tu, w tę dziurkę.
— Ach w dziurkę. — Pochylam się jeszcze bardziej. Adaś idzie w moje ślady.
Patrzymy i rzeczywiście, jest dziurka w ziemi, tuż przy łodydze krzaku. I to wcale nie taka mała. Gdyby trzeba było, dałoby się w nią włożyć palec, albo i ze dwa. No tak, ale co z tego? Czy to aż taka rewelacja, nawet jakby i trzy palce w nią weszły? E tam, też mi coś, patrzenie w dziurkę. Chociaż… Zaraz, zaraz! W dziurce coś drgnęło, jakby poruszyła się grudka piachu, i po chwili wyłazi z niej żółtoczarny owad, bystro przebierając nóżkami, czułkami, i czym tam jeszcze się da.
— Pszczoła! — wydajemy okrzyk na spółkę z Adasiem.
— Ciiicho… — Januszek przywołuje nas do porządku. — To nie jest pszczoła, to jest osa.
I zaraz potem mocno nas zaskakuje. Klęka pod krzakiem śnieguliczki, podsuwa dłoń pod sam nos osy i spokojnie, ale na powrót już poważnym, hrabiowskim spojrzeniem obserwuje, jak stworzenie ufnie wchodzi na jego palec. Potem Januszek wstaje na wyprostowane nogi i z owadem na dłoni odwraca się do nas. W jego oczach nie ma najmniejszego śladu obawy, żadnego strachu. Za to pojawiają się dobrze nam znane iskierki:
— Widzicie? Ona nic mi nie zrobi.
— Nic nie zrobi? Nie użądli cię? — pytam, zdradzając niedowierzanie, ale też i podziw w głosie. — A skąd o tym wiesz?
— Wiem. Już to sprawdziłem — przemawia dumna twarz hrabiego. — Chociaż nie musiałem nic sprawdzać. I tak wiedziałem. Coś mi zawsze mówiło, że jeśli nie będę się lękał tego bożego stworzonka, to i ono nie będzie się mnie bać i mnie nie ugryzie.
Stoimy z Adasiem zdumieni. I chyba wyglądamy jak niedorajdy, bo nawet buzie nam się otworzyły ze zdziwienia. Jaki ten Januszek jest mądry! Taki mądry, że wypadałoby coś odpowiedzieć. Już nawet zaczynam wiedzieć co, jednak Adaś mnie uprzedza:
— Ja też wcale się ich nie boję! — woła niby mocnym głosem, w którym jednak nie czuje się całkowitej pewności. — Też dam palec osie i ona wcale mnie nie ugryzie!
— Musisz poczekać, aż następna wyjdzie z norki — doradza mu Januszek, pokazując, w jaki sposób przysunąć dłoń do otworu. — Tam jest ich więcej.
Czekamy wszyscy cierpliwie i dosyć długo. Na tyle długo, że osie, siedzącej na Januszkowym palcu znudziło się i sobie poleciała. Adasiowi też zaczyna się nudzić, więc zrywa się, łapie leżący nieopodal w trawie patyk i wraca do dziurki w ziemi, wołając:
— Ja je trochę pogonię!
Nie zdążyliśmy z Januszkiem zareagować, ale właściwie nie ma po co. Może zdarzy się coś ciekawego?
Adaś grzebie patykiem w dziurce, a Januszek i ja obserwujemy uważnie, czekając na efekt tego zabiegu. Na razie bez rezultatu. W końcu Adaś wyciąga patyk i patrzy na nas pytającym wzrokiem. Dać sobie spokój, czy próbować dalej? Nikt z nas nie wie, ale za chwilę odpowiedź pojawia się sama. Tym razem z dziurki wychodzi osa nieco osowiała, jakby czymś poturbowana. To pewno z powodu patyka.
— O, jest! — woła Adaś i przysuwa do niej rękę.
więcej..