Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Zanim nadejdzie jutro. Tom 2. Ziemia ludzi zapomnianych - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
22 listopada 2025
Audiobook
25,57 zł
2541 pkt
punktów Virtualo

Zanim nadejdzie jutro. Tom 2. Ziemia ludzi zapomnianych - ebook

Różni ludzie i ich życiorysy, odmienne spojrzenie na świat i inne marzenia, jednak nadchodzi chwila, gdy ich drogi się krzyżują w jednym z bydlęcych wagonów. Pozbawieni majątku, rozdzieleni z bliskimi, pewnego dnia zostają zmuszeni, by wyruszyć w daleką podróż do miejsca, w którym nic już nie będzie takie samo. Walka o przetrwanie, głód i choroby wystawiają moralność człowieka na ciężką próbę. Postawy i wybory dokonywane w ekstremalnych sytuacjach nie są tak oczywiste, jak mogłoby się z pozoru wydawać. Czy trudy życia i brak perspektyw zmienią tych ludzi na zawsze, czy też zdołają ocalić resztki człowieczeństwa?

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8293-339-0
Rozmiar pliku: 713 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. OKOLICE IRKUCKA, 1940

Było jesz­cze ciem­no, gdy Kuba Staś­ko tę­pym scy­zo­ry­kiem za­czął wy­dra­py­wać na ścia­nie ba­ra­ku ko­lej­ną kre­skę. Jak więk­szość obo­zo­wych bu­dyn­ków i ten skle­co­no z gru­bych drew­nia­nych bali. W tej oko­li­cy bra­ko­wa­ło nie­mal wszyst­kie­go, je­dy­nie śnie­gu i drzew było pod do­stat­kiem. Kubę aż mdli­ło od za­pa­chu drew­na, cho­ciaż kie­dyś lu­bił woń ży­wi­cy, lasu i świe­żo ścię­tych pnia­ków. Tu­taj jed­nak wszyst­ko się zmie­ni­ło.

Prze­cią­gnął pal­cem po wy­ry­tych rząd­kach kre­sek i po­li­czył, że jest w sy­be­ryj­skim obo­zie już dzie­więć­dzie­siąt czte­ry dni. W nor­mal­nym świe­cie wio­sna trwa­ła w naj­lep­sze, tu­taj na­dej­ście tej pory roku ozna­cza­ło, że tem­pe­ra­tu­ra pod­nie­sie się do mi­nus dwu­dzie­stu stop­ni.

Zwlókł się z po­sła­nia, jak każ­de­go dnia, obo­la­ły i zzięb­nię­ty, po czym pod­szedł do pry­mi­tyw­nej kozy i wrzu­cił do pa­le­ni­ska szcza­pę drew­na. Z od­da­li do­biegł go dźwięk kro­wie­go dzwon­ka, któ­rym to dnie­wial­ny bu­dził więź­niów do pra­cy. Kuba zbli­żył dło­nie do cie­płych ścia­nek pie­cy­ka i po­my­ślał, że pierw­szy raz, od­kąd tu­taj przy­był, nie ma po nocy ze­sztyw­nia­łych z zim­na pal­ców. A to ozna­cza­ło kil­ka mie­się­cy wy­tchnie­nia od za­bój­czych mro­zów. Owo na­dej­ście dłu­go wycze­ki­wa­nej wio­sny moż­na było uj­rzeć rów­nież na po­sła­niach w ba­ra­kach. Prze­by­wa­ją­cy w nim męż­czyź­ni już nie tu­li­li się do sie­bie w po­szu­ki­wa­niu odro­bi­ny cie­pła. Te za­cho­wa­nia były dla każ­de­go z nich czymś wsty­dli­wym i nie­mę­skim, ale gdy czło­wiek czu­je, że za chwi­lę za­mar­z­nie na kość, nie zwra­ca uwa­gi na po­dob­ne kwe­stie. Tu­taj i tak zo­sta­li odar­ci z god­no­ści i wszyst­kich cech, z któ­rych nie­gdyś mo­gli być dum­ni. Nikt ni­ko­mu nie po­ma­gał, jed­ni do­no­si­li na dru­gich i je­dy­nie ich trój­ka ja­koś trzy­ma­ła się ra­zem. Pa­weł Za­wi­ślań­ski, To­biasz Mo­ra­wiń­ski i on. Jak­kol­wiek z To­bia­szem za­przy­jaź­ni­li się jesz­cze przed woj­ną, tak mło­de­go le­ka­rza Kuba po­znał do­pie­ro w po­cią­gu ja­dą­cym do ła­gru w oko­li­cach Ir­kuc­ka.

***

Pierw­sze dni po­dró­ży więź­nio­wie zno­si­li cał­kiem do­brze. Na­wet za­ła­twia­nie, nie­mal­że pu­blicz­nie, in­tym­nych po­trzeb da­wa­ło się znieść. W koń­cu w wa­go­nie znaj­do­wa­li się sami męż­czyź­ni i każ­dy z nich po­sia­dał iden­tycz­ne po­trze­by fi­zjo­lo­gicz­ne. Dużo roz­ma­wia­li, na­wet dow­cip­ko­wa­li, nie dys­ku­to­wa­li je­dy­nie o tym, dla­cze­go się tam zna­leź­li – w cuch­ną­cym, zim­nym wa­go­nie. Za­pew­ne oba­wia­li się, że ukry­wa się wśród nich ja­kiś za­usz­nik NKWD. Nie wia­do­mo, z cze­go wy­ni­kał ten lęk, po pro­stu bali się, że może spo­tkać ich coś gor­sze­go. A w nich na­dal tkwi­ła ogrom­na chęć do ży­cia i ten bez­miar na­dziei, któ­rą czu­je się, gdy nie­okieł­zna­na mło­dość wciąż wy­ry­wa się ku przy­go­dom, mi­ło­ści i ra­do­ści z każ­de­go prze­ży­te­go dnia.

Po ty­go­dniu ta siła drze­mią­ca w ich du­szach za­czę­ła tra­cić swo­ją moc, a za­miast niej po­ja­wi­ło się przy­gnę­bie­nie. Co­raz czę­ściej w wa­go­nie pa­da­ły py­ta­nia.

– Jak tam jest? Wiem, że to nie kasz­ka z mlecz­kiem, ale my na­wet nie wie­my, do­kąd je­dzie­my – jęk­nął po kil­ku dniach prze­ra­żo­ny mło­dy chło­pak z oko­lic Grod­na.

– Na stry­czek nas po­szlą – mruk­nął dru­gi i po­dra­pał się po gło­wie.

Tak, po kil­ku dniach wszy roz­pa­no­szy­ły się na do­bre, a otrzy­my­wa­ne raz dzien­nie wia­dro ki­pia­to­ka nie za­ła­twia­ło spra­wy.

– Co ty za dzi­wo­sy wy­ga­du­jesz? – wark­nął ko­lej­ny i po­cią­gnął no­sem.

Miał roz­pa­lo­ne czo­ło i błysz­czą­ce oczy od wy­so­kiej go­rącz­ki. Pa­weł Za­wi­ślań­ski mógł tyl­ko wes­przeć go do­brym sło­wem, bo o żad­nych le­kach nie mo­gło być mowy. Za­mie­nił się je­dy­nie z nim miej­scem na na­rach. Mło­dzie­niec, An­tek ze Świę­taj­na, miał swo­je miej­sce do spa­nia tuż przy nie­wiel­kim okien­ku, któ­re mimo chło­du dość czę­sto otwie­ra­no, by wy­wie­trzyć z wa­go­nu za­tę­chłe i cuch­ną­ce po­wie­trze. I za­pew­ne wdzie­ra­ją­cy się do wnę­trza zim­ny wiatr spra­wił, że po ty­go­dniu chło­pak się roz­cho­ro­wał.

– A ja ci mó­wię, że bę­dziem wi­sieć, i tyle – od­parł na­bur­mu­szo­ny chło­pak, snu­ją­cy od sa­me­go po­cząt­ku po­dró­ży czar­ne wi­zje do­ty­czą­ce ich przy­szło­ści.

– Gdy­by chcie­li za­bić, to zro­bi­li­by to w Wil­nie. Już oni zna­leź­li­by pa­ra­graf, by ska­zać na śmierć. Nie wieź­li­by nas taki szmat dro­gi tyl­ko po to, by za­mor­do­wać. Je­ste­śmy mło­dzi, sil­ni i za­pew­ne wy­ko­rzy­sta­ją nas jako dar­mo­wą siłę ro­bo­czą w ja­kiejś ko­pal­ni – ze spo­ko­jem roz­są­dził To­biasz.

To­wa­rzy­stwo za­mil­kło i nie­co się uspo­ko­iło. Mo­ra­wiń­ski i Za­wi­ślań­ski sta­no­wi­li nie­pi­sa­ną wła­dzę w wa­go­nie. Nie z ra­cji swo­jej sta­now­czo­ści, ale z uwa­gi na wy­kształ­ce­nie, któ­re­go bra­ko­wa­ło ich kom­pa­nom w po­dró­ży, sta­li się pew­ne­go ro­dza­ju au­to­ry­te­ta­mi. Kuba po­my­ślał, że do­brze się sta­ło, bo mło­dzi męż­czyź­ni chy­ba po­trze­bo­wa­li mieć ko­goś, kto bę­dzie nad nimi czu­wał i po­dej­mo­wał de­cy­zje, któ­re przy­nio­są wszyst­kim ko­rzyść.

Pa­sa­że­ro­wie wa­go­nu bez szem­ra­nia zgo­dzi­li się, by w miej­scu słu­żą­cym im za to­a­le­tę pil­no­wać względ­ne­go po­rząd­ku, jak rów­nież na to, by Pa­weł Za­wi­ślań­ski roz­dzie­lał wrzą­cą wodę i lu­ro­wa­tą zupę, zwa­ną ba­łan­gą, cho­ciaż ta na­zwa była je­dy­nie umow­na, bo­wiem nie wia­do­mo było do koń­ca, co w niej pły­wa­ło. Kie­dy po kil­ku dniach więź­nio­wie za­czę­li od­czu­wać brak moż­li­wo­ści wy­ko­na­nia cho­ciaż­by pod­sta­wo­wej to­a­le­ty, re­gu­lar­nie wy­bu­cha­ły kłót­nie o tę nędz­ną ilość wody. Ro­bi­li to tak za­wzię­cie, że war zdą­żył zwy­kle wy­sty­gnąć i nikt z do­bro­dziej­stwa nie sko­rzy­stał. Po­dob­nie było z zupą, któ­ra nie tyl­ko za­spo­ka­ja­ła w mi­ni­mal­nym stop­niu głód, ale też roz­grze­wa­ła ich żo­łąd­ki.

Wsta­wio­na do wnę­trza koza i kil­ka po­lan da­wa­ły cie­pło bar­dzo mi­zer­ne, dla­te­go każ­dy chciał sie­dzieć w jej po­bli­żu. Je­den z męż­czyzn był tak zde­spe­ro­wa­ny, by się ogrzać, że za­snął na go­łej pod­ło­dze przy pie­cy­ku i obu­dził się do­pie­ro wów­czas, gdy po­czuł pie­ką­cy ból na swo­jej gło­wie, współ­pa­sa­że­ro­wie zaś swąd spa­lo­nych wło­sów. Na­stęp­ne­go dnia wszy­scy na­igra­wa­li się z jego ły­sej czasz­ki i nad­pa­lo­nej skó­ry. Ob­ra­że­nia na szczę­ście nie były groź­ne, a pe­cho­wy ama­tor cie­płe­go pie­cy­ka od­gry­zał się, że przy­naj­mniej go wszy nie będą w gło­wę gry­zły.

Ta czte­ro­ty­go­dnio­wa po­dróż była nad wy­raz mę­czą­ca, ale więk­szość mło­dych męż­czyzn była na tyle sil­na i zdro­wa, że prze­trwa­ła ją dość zno­śnie. Wy­sia­da­jąc z po­cią­gu, po­czu­li ulgę, że w koń­cu będą mo­gli przejść się na wła­snych no­gach da­lej ani­że­li do są­sied­niej ścia­ny. Poza tym li­czy­li na po­rząd­ny prysz­nic, od­wsza­wia­nie i je­dze­nie w cy­wi­li­zo­wa­nych wa­run­kach.

Na sta­cji ko­le­jo­wej w Ir­kuc­ku Kuba ode­tchnął głę­bo­ko i chwi­lę po­tem po­ża­ło­wał tego. Prze­ni­kli­we zim­no wdar­ło mu się do noz­drzy tak moc­no, że nie­mal je roz­sa­dzi­ło. Na­cią­gnął swe­ter na nos i w ten spo­sób pró­bo­wał od­dy­chać, nie zwa­ża­jąc na odór wy­do­by­wa­ją­cy się z jego brud­ne­go ubra­nia.

Grup­ka oku­ta­nych w ko­żu­chy męż­czyzn po­go­ni­ła ich do pry­mi­tyw­nych sań, wciąż po­sztur­chu­jąc kol­ba­mi ka­ra­bi­nów. Usie­dli cia­sno na go­łych de­skach i ru­szy­li nie­mal cał­ko­wi­cie opu­sto­sza­ły­mi uli­ca­mi mia­sta, zer­ka­jąc na sku­te lo­dem ar­te­rie, zwi­sa­ją­ce z da­chów dłu­gie so­ple i ob­le­pio­ne szro­nem drze­wa. „Praw­dzi­wa kra­ina lodu” – po­my­ślał wów­czas Kuba, cia­śniej opa­tu­la­jąc się płasz­czem. Po­tem opu­ści­li mia­sto i po kil­ku­dzie­się­ciu mi­nu­tach wje­cha­li w zło­wro­gie, ciem­ne lasy.

Kuba nie wie­dział, jak dłu­go pę­dzą sa­nia­mi po zmar­z­nię­tym śnie­gu, ale zda­wa­ło mu się, że mi­nę­li już ko­niec świa­ta i wciąż po­dą­ża­ją da­lej. Po­my­ślał­by, że jadą do pie­kła, ale prze­ni­kli­wy, zim­ny wiatr i mróz, pod wpły­wem któ­re­go za­ma­rza­ła na­wet śli­na, od­su­nę­ły od nie­go po­dob­ne my­śli. Zgod­nie z le­gen­dą w pie­kle po­win­no być jed­nak nie­co cie­plej.

– Kuda my idziem?– krzyk­nął chło­pak ze Świę­taj­na do sie­dzą­ce­go na koź­le wo­za­ka.

– Na ra­bo­tu. – Wo­zak za­re­cho­tał i wy­cią­gnął zza pa­zu­chy nie­wiel­ki bu­kłak. Od­krę­cił go, po­cią­gnął łyk i mla­snął.

– A żeby go świ­nia po­wą­cha­ła – burk­nął chło­pak. – Ły­czek sa­mo­go­nu zdzia­łał­by cuda. Już mnie rzyć przy­mar­z­ła do tych żer­dzi.

– Wy­da­wa­ło mi się, że w po­cią­gu było zim­no, ale tu­taj to do­pie­ro gwiź­dzi… – stwier­dził Kuba. – Jak lu­dzie mogą tu­taj żyć?

– Nie mają in­ne­go wyj­ścia, tak więc pew­nie przy­wy­kli – wes­tchnął Pa­weł Za­wi­ślań­ski.

Po kil­ku go­dzi­nach po­ja­wi­ły się ja­kieś za­bu­do­wa­nia, co roz­po­zna­li po uno­szą­cym się ku nie­bu dy­mo­wi i po­je­dyn­czym punk­tom świetl­nym.

– To tie­pier wa­sza go­sti­ni­ca – po­now­nie za­re­cho­tał wo­zak, któ­ry, ra­cząc się przez całą dro­gę go­rzał­ką, za­czął być sko­ry do żar­tów, cze­go w ża­den spo­sób nie moż­na było po­wie­dzieć o jego pa­sa­że­rach.

Kuby jed­nak nie opusz­czał opty­mizm. Uwa­żał, że to, co naj­gor­sze, mi­nę­ło, a on za chwi­lę po­si­li się cie­płą zupą i do­sta­nie czy­sty kąt do spa­nia. Jak­że się po­my­lił… Ad­mi­ni­stra­cja obo­zu od­no­to­wa­ła ich przy­jazd, przy­dzie­li­ła im bry­ga­dę le­so­bu­rów i zo­sta­wi­ła sa­mych so­bie. Wid­mo cie­płej stra­wy od­da­li­ło się aż do na­stęp­ne­go po­ran­ka, kie­dy to po raz pierw­szy usły­sze­li dziw­ny dźwięk kro­wie­go dzwon­ka.

Tym­cza­sem mu­sie­li sami zor­ga­ni­zo­wać so­bie miej­sce w ba­ra­ku, le­go­wi­sko i wa­to­wa­ne briu­ki, nie­zbęd­ne do pra­cy w ni­skich tem­pe­ra­tu­rach. Kuba zdą­żył za­le­d­wie po­my­śleć, że pra­ca na wol­nym po­wie­trzu przy ta­kiej po­go­dzie wy­koń­czy go, i już po­go­nio­no ich do bani, umy­wal­ni przy­po­mi­na­ją­cej chlew, bo znaj­do­wa­ły się w niej drew­nia­ne ko­ry­ta, w któ­rych pły­nę­ła go­rą­ca woda.

I do­pie­ro, gdy po­czuł nie­mal ukrop na cie­le, do­tar­ło do nie­go, że nie bę­dzie miał tam ła­twe­go ży­cia. Nie my­ślał ani o Lau­rze, ani o po­zo­sta­wio­nym w Wil­nie ka­wiar­nia­nym ży­ciu, ale o tym, jak nie­kie­dy czło­wie­ko­wi nie­wie­le jest po­trzeb­ne do szczę­ścia. Wy­star­czy cza­sa­mi cie­pła woda i moż­li­wość umy­cia się albo uczu­cie, że w koń­cu nie prze­szy­wa go przej­mu­ją­cy chłód. Ob­my­wał swo­je cia­ło i gdy w koń­cu od­ta­ja­ło po kil­ku­go­dzin­nej prze­jażdż­ce pry­mi­tyw­ny­mi sa­nia­mi, miał wra­że­nie, jak­by do­ty­kał go po raz pierw­szy w ży­ciu.

W ba­ra­ku, gdzie uda­ło im się zna­leźć miej­sce, miesz­ka­ło już trzy­dzie­stu więź­niów, głów­nie na­cme­nów z Ka­zach­sta­nu, Uz­be­ki­sta­nu czy da­le­ko­wschod­niej czę­ści Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Na szczę­ście w więk­szo­ści byli to po­li­tycz­ni, wro­go­wie ludu, a nie ban­dy­ci z kry­mi­nal­nych pa­ra­gra­fów, któ­ry­mi już zdą­żo­no ich na­stra­szyć.

***

Kuba otwo­rzył drzwicz­ki pie­cy­ka i sła­be świa­tło wnik­nę­ło do wnę­trza ba­ra­ku. Jak co­dzien­nie spoj­rzał na pię­tro­we nary, prze­su­wa­jąc po nich ner­wo­wo ocza­mi. Spraw­dzał w ten spo­sób, czy na każ­dej pry­czy wi­dać ru­chy bu­dzą­cych się więź­niów. Je­śli któ­ryś z męż­czyzn nie po­ru­szał się, mo­gło to ozna­czać, że tej nocy po­że­gnał się z ży­ciem. Chło­pak był na tym punk­cie prze­wraż­li­wio­ny, od­kąd pew­ne­go po­ran­ka zo­ba­czył mar­twe­go Uz­be­ka. Nie miał złych prze­czuć, gdy szar­pał go za ra­mię, ale w koń­cu zro­zu­miał, że Da­mir, na­uczy­ciel z Sa­mar­kan­dy, wca­le nie śpi, ale umarł tuż obok nie­go.

Da­mir był nie tyl­ko na­uczy­cie­lem, ale tak­że po­etą. Za­mie­nił swój przy­dział ty­to­niu na bu­tel­kę z na­mo­czo­ną w naf­cie szma­tą i mały po­jem­nik tego spe­cy­fi­ku. Pi­sał wier­sze tę­pym ogryz­kiem ołów­ka, na kart­kach wy­że­bra­nych od dzie­sięt­ni­ka, przy kiep­skim świe­tle pry­mi­tyw­nej lamp­ki. Taki czło­wiek jak dzie­sięt­nik, czy­li pra­cow­nik li­czą­cy nor­my więź­niom, stał wy­so­ko w hie­rar­chii ła­gro­wej, cho­ciaż szep­ta­no, że ową po­zy­cję zdo­był do­no­sa­mi na in­nych. I mimo że był zwy­kłym szu­braw­cem, uli­to­wał się nad do­mo­ro­słym po­etą i po­da­ro­wał mu kil­ka kar­tek pa­pie­ru.

Nie­kie­dy Da­mir czy­tał im swo­je wier­sze. Nie­wie­le z nich ro­zu­mie­li, ale me­lo­dia po­ezji brzmia­ła zde­cy­do­wa­nie le­piej niż cią­głe po­ła­jan­ki ra­zwod­czi­ków – pra­cow­ni­ków obo­zu za­ga­nia­ją­cych ich do ro­bo­ty. Jed­nak z każ­dym dniem głos Da­mi­ra sta­wał się cich­szy, jak­by ga­sło w nim ży­cie. I któ­re­goś po­ran­ka za­milkł na za­wsze.2. W DRODZE DO KAZACHSTANU, 1940

– Zjedz coś. – Ja­dwi­ga Kąc­ka po­da­ła Ga­brie­li ka­wa­łek chle­ba i jaj­ko ugo­to­wa­ne na twar­do. – Mu­sisz jeść.

Ga­brie­la po­krę­ci­ła je­dy­nie prze­czą­co gło­wą, pod­cią­gnę­ła nogi pod bro­dę i wpa­try­wa­ła się w szcze­li­nę wa­go­nu, przez któ­rą wpa­da­ła wą­ska smu­ga świa­tła. I tak było od kil­ku dni. Mat­ka wkła­da­ła jej w dłoń wy­cią­gnię­te z du­żej tor­by wik­tu­ały, a ona wciąż od­ma­wia­ła, by w koń­cu po licz­nych na­mo­wach ulec i skub­nąć odro­bi­nę chle­ba.

– A pa­nien­ka to hłuz­dy ma nie w po­rząd­ku, czy co? – zi­ry­to­wa­ła się oty­ła ko­bie­ta, Ste­fa­nia Pie­czar­kow­ska.

Jej mąż był dróż­ni­kiem na ko­lei i nie mia­ła po­ję­cia, co się z nim dzie­je od dnia, gdy go aresz­to­wa­no. Za to po­sia­da­ła pię­cio­ro dzie­ci w róż­nym wie­ku, któ­rym wy­dzie­la­ła je­dze­nie po tro­chu, by wy­star­czy­ło go na dłu­gą po­dróż. Za każ­dym ra­zem ję­cza­ły, że ich por­cje są sta­now­czo za małe w sto­sun­ku do ich po­trzeb i chcą wię­cej, a ona nie bar­dzo mia­ła jak temu za­ra­dzić. Tym­cza­sem pa­trzy­ła pra­wie co­dzien­nie na mat­kę nie­mal siłą wci­ska­ją­cą je­dze­nie swo­jej cór­ce, któ­ra do­pie­ro po licz­nych proś­bach, bła­ga­niach i na­mo­wach w koń­cu ra­czy­ła prze­żuć kil­ka kę­sów. Mia­ła przy tym minę, jak­by zmu­sza­no ją co naj­mniej do ora­nia w polu. Dla­te­go pew­ne­go dnia, sły­sząc ko­lej­ny raz po­dob­ny dia­log ko­biet, Pie­czar­kow­ska nie wy­trzy­ma­ła.

– Moja cór­ka jest cho­ra – bąk­nę­ła Ja­dwi­ga Kąc­ka.

– No, prze­cież mó­wię, że ma coś z gło­wą. Kto to wi­dział tak wy­brzy­dzać. I tyl­ko hoj­da się – wark­nę­ła ko­bie­ta i strze­li­ła po dło­ni ja­sno­wło­se­go wy­rost­ka, któ­ry, ko­rzy­sta­jąc z nie­uwa­gi mat­ki, chciał wy­cią­gnąć z jej to­boł­ka ka­wa­łek sło­ni­ny.

– A pani niech le­piej swo­je­go ho­ło­pup­ca pil­nu­je, bo lubi nam z to­boł­ków żar­cie po­kraść – wtrą­cił się Bła­żej.

– Taki sam je­steś ho­ło­pu­piec i jesz­cze le­pie­tasz – burk­nę­ła dróż­ni­ko­wa. – I mój syn nic nie po­kra­da.

– Czy ja jed­nak mógł­bym pro­sić o chwi­lę spo­ko­ju? Cho­ciaż do­ro­słych? Dzie­ci ro­bią wy­star­cza­ją­co dużo har­mi­dru, nie­po­trzeb­ne są nam jesz­cze ja­kieś py­sków­ki – dość ostrym to­nem ode­zwał się hra­bia Jan Mo­ra­wiń­ski, któ­ry do­tych­czas zwy­kle mil­czał, usi­łu­jąc przy­wyk­nąć do sy­tu­acji, a przy­naj­mniej god­nie ją znieść.

– Z mo­ich to tyl­ko Kaj­tek tro­chę się drej­ka, bo jesz­cze sy­suń jest, ale resz­ta? No wie pan! – żach­nę­ła się ko­bie­ta.

– Sza­now­na pani, ja nie mó­wię, że pani dzie­ci są bar­dziej ha­ła­śli­we od in­nych, ro­zu­miem rów­nież po­zo­sta­łe ma­lu­chy, któ­re na­gle za­mknię­to w drew­nia­nej klat­ce, ale do­ro­śli po­win­ni być świa­do­mi po­wa­gi sy­tu­acji. Jest nas tu­taj kil­ka­dzie­siąt osób, w tym wie­le ma­łych dzie­ci, jak każ­dy za­cznie ja­zgo­tać, to wszy­scy bę­dzie­my mie­li, jak to pani po­wie­dzia­ła, hłuz­dy po­prze­sta­wia­ne – spo­koj­nie po­wie­dział Mo­ra­wiń­ski.

– Bar­dzo do­brze pan dzie­dzic pra­wi – ode­zwał się Kon­stan­ty Pio­trow­ski. – Chwi­la­mi wo­lał­bym być głu­chy niż śle­py…

– My­ślę, że w obec­nej sy­tu­acji le­piej jed­nak, że pan nie wi­dzi tego wszyst­kie­go – wes­tchnął Mo­ra­wiń­ski.

– Ale czu­ję… – od­parł Kon­stan­ty i po­cią­gnął zna­czą­co no­sem.

Ga­brie­la wzię­ła w koń­cu od mat­ki jaj­ko i ka­wa­łek chle­ba i za­czę­ła po­wo­li jeść. Nie mia­ła za­mia­ru być obiek­tem po­dob­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia. Pra­gnę­ła, żeby wszy­scy zo­sta­wi­li ją w spo­ko­ju. A nade wszyst­ko chcia­ła nie obu­dzić się na­stęp­ne­go dnia. Wciąż czu­ła na so­bie za­pach Alek­san­dra, któ­ry po kil­ku dniach zmie­szał się z wo­nią jej wła­sne­go potu i smro­du wy­do­by­wa­ją­ce­go się z otwo­ru klo­acz­ne­go. Do­brze cho­ciaż, że ktoś wpadł na po­mysł, by zro­bić w tym miej­scu coś w ro­dza­ju za­sło­ny, na któ­rą skła­da­ły się sza­le i koce pa­sa­że­rów. W ten spo­sób przy­naj­mniej uzy­ska­no mi­ni­mum in­tym­no­ści, jed­nak za­cho­wa­nie czy­sto­ści w tym miej­scu i po­zby­cie się przy­krych za­pa­chów było nie­moż­li­we, zwłasz­cza że z owej to­a­le­ty ko­rzy­sta­ło w cią­gu dnia kil­ka­dzie­siąt osób. Do tego do­cho­dził odór nie­pra­nych nie­mow­lę­cych pie­luch i potu wy­do­by­wa­ją­ce­go się z nie­my­tych ciał. Go­rą­cej wody da­wa­no nie­wie­le i je­dy­nie czę­ste po­sto­je oraz moż­li­wość otwar­cia drzwi spra­wia­ły, że nie po­du­si­li się w tym ści­sku.

Do tego Ga­brie­la jesz­cze sły­sza­ła płacz dzie­ci i cią­głe uty­ski­wa­nie nie­któ­rych pa­sa­że­rów, dla­te­go chwi­la­mi my­śla­ła, że zwa­riu­je. „Na­wet po­wie­sić się nie ma na czym” – my­śla­ła nie­kie­dy, sie­dząc sku­lo­na w ką­cie nary.

Na­gle po­czu­ła szarp­nię­cie, po­ciąg zwol­nił i po chwi­li usły­sza­ła zgrzyt ha­mu­ją­cych kół skła­du. Bła­żej nie­mal na­tych­miast ze­rwał się z le­go­wi­ska i prze­su­nął drzwi, gdy tyl­ko straż­nik je od­ry­glo­wał. Do wnę­trza do­sta­ło się ja­sne świa­tło wio­sen­ne­go po­ran­ka i po­wiew świe­że­go, pach­ną­ce­go łąką po­wie­trza. Błę­kit­ne nie­bo, po­szar­pa­ne gdzie­nie­gdzie ja­sny­mi ob­ło­ka­mi, spra­wi­ło, że i Ga­brie­la pod­nio­sła się z po­sła­nia i wyj­rza­ła na ze­wnątrz. Zo­ba­czy­ła przed sobą siel­ski kra­jo­braz – łany traw i kwia­tów, a w od­da­li ma­ja­czy­ły wiej­skie cha­łu­py po­kry­te strze­chą. Na­gle świat wy­dał się jej taki pięk­ny. Ktoś krzyk­nął, że moż­na wy­siąść na chwi­lę, więc od razu ze­sko­czy­ła ze stop­nia wa­go­nu i po­bie­gła przed sie­bie. Ostat­nio mało co ja­dła, więc chwi­lę po­tem opa­dła z sił i, cięż­ko dy­sząc, klęk­nę­ła na zie­mi. Chwy­ci­ła w dłoń źdźbło tra­wy i przy­tknę­ła do nosa, by po­czuć za­pach, jaki ko­ja­rzył jej się z łą­ka­mi wo­kół Oszmia­ny, gdy bie­gła po nich na spo­tka­nie z uko­cha­nym Hu­ber­tem albo jeź­dzi­ła kon­no w to­wa­rzy­stwie swo­je­go ojca.

Nie mia­ła po­ję­cia, co się z nimi dzia­ło, czy w ogó­le żyli, ale prze­cież taka szan­sa ist­nia­ła. Być może złe prze­czu­cia, ja­kie jej to­wa­rzy­szy­ły, były je­dy­nie lę­kiem, a nie praw­dą? Może w tej chwi­li mie­li na­wet le­piej niż ona albo Mo­ra­wiń­scy? Może Hu­bert był już wol­ny i szu­kał jej roz­pacz­li­wie, a oj­ciec pró­bo­wał zna­leźć spo­sób, by ścią­gnąć je z po­wro­tem do domu? Prze­cież dla Hu­ber­ta chcia­ła żyć. Po to, by jesz­cze kie­dyś wtu­lić się w jego ra­mio­na, do­tknąć twa­rzy i po­pa­trzeć mu w oczy, jak wte­dy, gdy po­sta­no­wi­ła mu się od­dać. Kie­dyś za­po­mni o Alek­san­drze i jego ha­nieb­nym czy­nie, tak jak o tej po­dró­ży, któ­ra za­czy­na­ła za­mie­niać się w kosz­mar. Ale mu­sia­ła być sil­na i nie my­śleć o tym, co było, ani na­wet o tym, co jest te­raz, ale o przy­szło­ści, któ­ra wy­ma­że wszyst­kie do­zna­ne krzyw­dy. A mi­łość Hu­ber­ta bę­dzie naj­pięk­niej­szą na­gro­dą.

Tę­sk­ni­ła tak­że za oj­cem. On był fi­la­rem, na któ­rym opie­ra­ła się cała ich ro­dzi­na. Rot­mistrz Kąc­ki za­wsze wie­dział, co ro­bić i te­raz też zna­la­zł­by ja­kieś roz­wią­za­nie, by nie mu­sia­ły po­dró­żo­wać w tak ka­ta­stro­fal­nych wa­run­kach.

Za­kry­ła twarz rę­ko­ma, jak­by chcia­ła po­wie­dzieć coś so­bie, tak po ci­chu, by nikt nie usły­szał.

– Nic nie jest waż­ne… Nic. Tyl­ko ty, Hu­ber­cie, i na­sza mi­łość. Będę dla cie­bie twar­da jak ska­ła, będę ja­dła i dba­ła o sie­bie, by być wciąż pięk­ną, gdy zno­wu mnie zo­ba­czysz. Ta­tu­siu, prze­cież na­zy­wam się Kąc­ka. A to na­zwi­sko ozna­cza nie­złom­ność i od­wa­gę. Nie pod­dam się, tak jak i ty byś się nie pod­dał.

Usły­sza­ła, że ktoś stoi za nią i cięż­ko dy­szy. Od­wró­ci­ła gło­wę i zo­ba­czy­ła Bła­że­ja.

– Czy z Ga­brie­lą wszyst­ko jest jak na­le­ży? – za­py­tał zdy­sza­ny.

Lu­bi­ła tego chło­pa­ka. I wy­ba­czy­ła mu jego przy­kre sło­wa, któ­re kie­dyś do niej skie­ro­wał. Już daw­no temu. Uśmiech­nę­ła się i wy­cią­gnę­ła do nie­go rękę.

– Tak, wszyst­ko w po­rząd­ku. Chcia­łam je­dy­nie po­czuć za­pach łąki i uciec jak naj­da­lej od tego smro­du.

Po­dał jej dłoń i po­wie­dział:

– Ga­bry­sia pierw­szy raz się uśmiech­nę­ła, od­kąd… – Bła­żej zmie­szał się nie­co i do­dał: – Od­kąd wsia­dłaś do tego po­cią­gu.

– Po­wiedz to… Od­kąd ten by­dlak mnie zhań­bił. Nie mam się cze­go wsty­dzić, to jemu po­win­no być wstyd i tym wszyst­kim, któ­rzy mnie ob­wi­nia­ją – wy­ce­dzi­ła przez zęby Ga­brie­la i wy­rwa­ła dłoń z uści­sku chło­pa­ka.

– Nikt prze­cież Ga­bry­si nie ob­wi­nia – za­pew­nił Bła­żej, nie­co zdez­o­rien­to­wa­ny jej wy­bu­chem. Nie po­wie­dział o gwał­cie, bo nie chciał ko­lej­ny raz obe­rwać po twa­rzy.

– Nie wi­dzisz, jak Kla­ra na mnie pa­trzy? Z wy­rzu­tem? – prych­nę­ła dziew­czy­na.

– Ra­czej z tro­ską – bąk­nął nie­pew­nie Bła­żej, bo w isto­cie nie za­uwa­żył we wzro­ku dru­giej pan­ny Kąc­kiej żad­nej wro­go­ści.

Ow­szem, tak jak i on, i pani rot­mi­strzo­wa spo­glą­da­ła z lę­kiem na Ga­brie­lę, bo nie ja­dła, nie od­zy­wa­ła się i pa­trzy­ła przed sie­bie, jak obłą­ka­na. Raz tyl­ko mała Nela za­py­ta­ła, czy może ucze­sać jej wło­sy, bo ma ta­kie dłu­gie i pięk­ne, a pan­na Kąc­ka za­re­ago­wa­ła po­tak­nię­ciem gło­wy. Bła­żej pró­bo­wał dow­cip­ko­wać, że od ludz­kich wło­sów na­le­ży Nelę izo­lo­wać, a broń Boże, nie da­wać jej do ła­pek no­ży­czek, ale Ga­brie­la na­wet nie zmie­ni­ła wy­ra­zu twa­rzy, gdy to mó­wił. Tym­cza­sem mała Nela, wziąw­szy drew­nia­ny grze­bień od pan­ny Kla­ry, szar­pa­ła jej wło­sy, ta­pi­ro­wa­ła je i za­cze­sy­wa­ła na twarz, nie ba­cząc na fakt, że owe za­bie­gi są bo­le­sne i nie­przy­jem­ne. Ru­ga­na przez pa­nią Do­mo­sław­ską i stro­fo­wa­na przez Bła­że­ja, któ­ry czuł się nie­mal jak jej star­szy brat, nie usły­sza­ła ani sło­wa od swo­jej ofia­ry, czy­li Ga­brie­li.

– Bła­żej… – jęk­nę­ła na­gle Ga­brie­la, zer­ka­jąc na wło­sy chło­pa­ka. – Prze­cież ty masz wszy! Całe hor­dy łażą ci po gło­wie…

– To się Ga­bry­sia obu­dzi­ła. – Ro­ze­śmiał się. – Już po kil­ku go­dzi­nach nas ob­la­zły te ścier­wa. Zla­zły się, cho­le­ry ja­śni­ste, jak mu­chy do gów­na. Ty też pew­no masz, choć za bar­dzo nie spo­glą­da­łem na cie­bie, co­byś nie była na mnie ze­złu­ta.

– Nic nie czu­łam… – po­wie­dzia­ła ci­cho.

– A co się tak pa­nien­ce na­gle po­lep­szy­ło? – Pu­ścił do niej oko.

– A bo jak tak zo­ba­czy­łam to słoń­ce i nie­bo, i tę zie­lo­ność na łące, to po­my­śla­łam, że cze­ka mnie w ży­ciu jesz­cze coś do­bre­go. Że tata i Hu­bert Mo­ra­wiń­ski wró­cą z nie­wo­li, ja ze zsył­ki i cze­ka nas pięk­ne ży­cie – wes­tchnę­ła.

Bła­żej po­smut­niał. Mógł się spo­dzie­wać, że pan­na Kąc­ka tak szyb­ko o swo­im na­rze­czo­nym nie za­po­mni, ale czym in­nym było to usły­szeć na wła­sne uszy i stra­cić w jed­nej se­kun­dzie wszyst­kie złu­dze­nia. A on miał wra­że­nie, że dla Ga­brie­li zro­bił­by wszyst­ko. Byle tyl­ko go chcia­ła. Jemu nie­strasz­na była po­dróż w nie­zna­ne i ssa­nie w żo­łąd­ku, a na­wet wszy, któ­re go ob­la­zły, bo prze­cież jego los dzie­li­ła pan­na Kąc­ka. Nie miał po­ję­cia, dla­cze­go aku­rat za­uro­czył się w Ga­brie­li, a nie w Kla­rze, któ­ra jak żywo przy­po­mi­na­ła jej od­bi­cie w lu­strze. Po pro­stu jego du­sza wy­ry­wa­ła się wła­śnie do niej i był prze­ko­na­ny, że na koń­cu świa­ta i z za­mknię­ty­mi ocza­mi od­róż­nił­by jed­ną od dru­giej.

Usły­sze­li na­wo­ły­wa­nie. Za chwi­lę po­ciąg miał ru­szyć da­lej, więc po­dą­ży­li w kie­run­ku wa­go­nu. Nie­mal wszy­scy już za­ję­li swo­je miej­sca, je­dy­nie pani Be­re­ni­ka krę­ci­ła się nie­spo­koj­nie wzdłuż wa­go­nów.

– Bła­żej! – krzyk­nę­ła roz­pacz­li­wie. – Neli nie ma! Jesz­cze kil­ka mi­nut temu krę­ci­ła się z Jadź­ką po łące, a te­raz prze­pa­dła. Prze­cież ja nie po­ja­dę bez niej, a już krzy­czą, że za­raz ru­sza­my.

– Za­wsze ga­da­łem, że tej gorz­kiej cho­le­rze to la­nie by się zda­ło – burk­nął Bła­żej, ale zde­ner­wo­wał się rów­nie moc­no, co pani Do­mo­sław­ska.

– Ja po­bie­gnę w tę stro­nę, a ty leć w dru­gą. Może wsia­dła do któ­re­goś wa­go­nu – za­rzą­dzi­ła Ga­brie­la, po czym zwró­ci­ła się do Be­re­ni­ki: – Na pew­no się znaj­dzie, nie od­je­dzie­my bez niej.

Ga­brie­la wca­le nie była pew­na, czy w isto­cie po­ciąg po­cze­ka na małą Nelę i wte­dy na­praw­dę był­by pro­blem. Za­trzy­ma­li się na kom­plet­nym pust­ko­wiu, na­wet nie wie­dzie­li do­kład­nie gdzie są.

Bła­żej biegł wzdłuż po­cią­gu, wy­py­tu­jąc lu­dzi w ko­lej­nych wa­go­nach, czy nie wi­dzie­li pie­go­wa­te­go czor­ta z dużą lal­ką o imie­niu Jadź­ka. Pa­sa­że­ro­wie krę­ci­li je­dy­nie gło­wa­mi, a chło­pak biegł co­raz szyb­ciej, bo po­ciąg był nie­moż­li­wie dłu­gi.

– A ty kuda? – Bła­żej usły­szał głos za ple­ca­mi.

– Dzie­wocz­ka, ma­len­ka. Wie­snusz­ki – wy­sa­pał, do­ty­ka­jąc po­licz­ków i nosa, na wy­pa­dek gdy­by straż­nik nie zro­zu­miał, że cho­dzi o pie­gi.

– A… Nela – za­re­cho­tał straż­nik.

Bła­żej nie­co się zdzi­wił. Czyż­by pani Do­mo­sław­ska już py­ta­ła go o cór­kę?

– Wi­dział ją pan? – za­py­tał.

– Ka­kij pan, ja soł­dat. – Żoł­nierz ko­lej­ny raz się za­śmiał. – A Nela u nas, kon­fie­ty swie­ta­jet.

Bła­żej aż otwo­rzył usta ze zdzi­wie­nia, po czym po­pro­sił o wska­za­nie wa­go­nu, w któ­rym re­zy­do­wa­ła ra­dziec­ka ob­słu­ga po­cią­gu. Żoł­nierz pil­nu­ją­cy wa­go­nów wska­zał mu miej­sce i krzyk­nął tyl­ko, żeby chło­pak się po­śpie­szył, bo ina­czej kon­wój od­je­dzie bez nie­go.

Biegł na zła­ma­nie kar­ku. Nie tyl­ko z uwa­gi na pły­ną­cy nie­ubła­ga­nie czas, ale z oba­wy o małą dziew­czyn­kę. Mar­twił się, że ci żoł­da­cy mogą zro­bić jej ja­kąś krzyw­dę albo Nela, zo­ba­czyw­szy, iż jest z dala od mat­ki, wy­stra­szy się.

Wa­gon żoł­nie­rzy wy­glą­dał nie­co le­piej niż ten, któ­rym on po­dró­żo­wał. Przede wszyst­kim nie było tu­taj ta­kie­go ści­sku, a po­sła­nia wy­glą­da­ły zde­cy­do­wa­nie po­rząd­niej. Na pa­le­ni­sku kozy go­to­wa­ła się woda, a na nie­wiel­kiej pół­ce przy­go­to­wa­no kub­ki na ro­syj­ski czaj.

Mała Nela nie była ani smut­na, ani wy­stra­szo­na. Sie­dzia­ła na ko­la­nach jed­ne­go z żoł­da­ków i opo­wia­da­ła mu, że Jadź­ka się „ze­sra­ła” i te­raz śmier­dzi w ca­łym po­cią­gu. Nie wia­do­mo, ile z tej pa­pla­ni­ny zro­zu­miał żoł­nierz, ale co rusz wy­cią­gał w kie­run­ku dziew­czyn­ki wy­mię­to­szo­ną pa­pie­ro­wą to­reb­kę z cu­kier­ka­mi, w któ­rej to Nela chęt­nie za­nu­rza­ła swo­ją brud­ną rękę. Uśmie­cha­ła się przy tym pro­mien­nie i kon­ty­nu­owa­ła opo­wieść o lal­ce – Jadź­ce.

– Nela! – wrza­snął Bła­żej. – Czyś ty ocza­dzia­ła? Mat­ka two­ja za­gło­si i szu­ka cię wszę­dzie.

Dziew­czyn­ka zu­peł­nie spo­koj­nie zsu­nę­ła się z ko­lan nowo po­zna­ne­go „przy­ja­cie­la”, dy­gnę­ła, jak na do­brze wy­cho­wa­ną pa­nien­kę przy­sta­ło, i po­wie­dzia­ła grzecz­nie:

– Do wi­dze­nia. Na na­stęp­nym po­sto­ju zno­wuż przyj­dę i opo­wiem, jak Bła­że­jo­wi łeb do ły­se­go ohe­blo­wa­łam.

Chło­pak chwy­cił Nelę wpół i trzy­ma­jąc na rę­kach, po­biegł w stro­nę ich wa­go­nu. Gdy­by nie to, że mu­siał się spie­szyć, za­pew­ne wy­rę­czył­by pa­nią Do­mo­sław­ską w uka­ra­niu Neli, bo gdy wszy­scy od­cho­dzi­li od zmy­słów, szu­ka­jąc gów­nia­rza, ten sie­dział so­bie bez­tro­sko i wtry­niał cu­kier­ki otrzy­ma­ne od So­wie­tów.

– Gdzieś ty była?! – krzyk­nę­ła roz­dzie­ra­ją­co Be­re­ni­ka, gdy za­sa­pa­ny Bła­żej po­sta­wił dziew­czyn­kę w wa­go­nie.

I wte­dy po­ciąg ru­szył. Nela za­pisz­cza­ła i chwi­lę po­tem przy drzwiach zna­la­zło się kil­ku męż­czyzn z wa­go­nu. Wcią­gnę­li Bła­że­ja do środ­ka, nie­mal wy­ry­wa­jąc mu ręce ze sta­wów. Jed­nak on nie czuł bólu, je­dy­nie szyb­ko po­wiódł wzro­kiem po na­rach. Do­strzegł sie­dzą­cą na swo­im miej­scu Ga­brie­lę i uspo­ko­ił się.

– Ta mała wszyst­kich do gro­bu wpę­dzi, szczę­ście od Boga, że straż­ni­cy drzwi nie za­ry­glo­wa­li – mruk­nął dzia­dek Kon­stan­ty i po­kle­pał Bła­że­ja po ra­mie­niu. – Do­brze cię ro­dzi­ce wy­cho­wa­li.

– To nie ro­dzi­ce mnie wy­cho­wa­li, ale ty i bab­cia – po­wie­dział ci­cho Bła­żej i spoj­rzał z nie­chę­cią na Nelę, któ­ra wła­śnie wda­ła się w awan­tu­rę ze swo­ją mat­ką.

– Tam nie śmier­dzi gów­na­mi, mają cie­płą her­bat­kę i cu­kier­ki. A tu jest pa­skud­nie! – krzy­cza­ła mała.

– Nie mo­żesz cho­dzić do ob­cych – wark­nę­ła Be­re­ni­ka.

– A niby że dla­cze­go? Oni mnie prze­cież lu­bią. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Bo ja tak mó­wię i masz mnie słu­chać – zi­ry­to­wa­ła się pani Do­mo­sław­ska.

– Tak nie moż­na, pani ko­men­dan­to­wo – spo­koj­nie po­wie­dział na­uczy­ciel hi­sto­rii ze szko­ły w Oszmia­nie. – Trze­ba dziec­ku wy­tłu­ma­czyć, dla­cze­go źle po­stę­pu­je. Naj­now­sze ba­da­nia po­ka­za­ły…

Nie do­koń­czył zda­nia, bo pani Be­re­ni­ka prze­rwa­ła mu w pół sło­wa.

– Za­tem niech pan pro­fe­sor spró­bu­je tych swo­ich no­wa­tor­skich me­tod na tym czor­cie.

Pan Ko­brzyń­ski po­pra­wił na no­sie oku­la­ry i cie­pło zwró­cił się do dziew­czyn­ki:

– Nelu, two­ja ma­mu­sia bar­dzo się mar­twi­ła, bo dłu­go nie wra­ca­łaś, bo nie wie­dzia­ła, co się z tobą dzie­je i gdzie je­steś. Gdy­by Bła­żej cię nie zna­lazł, two­ja mama zo­sta­ła­by na tej łące i cze­ka­ła na cie­bie. I jak póź­niej by­ście się od­na­la­zły? – za­czął de­li­kat­nie.

– No jak to gdzie? U Sie­rio­ży by­łam.

– Ale prze­cież two­ja mama nie zna Sie­rio­ży – cią­gnął ła­god­nie pro­fe­sor Ko­brzyń­ski.

– To mo­gła za­py­tać Wani, tak jak Bła­żej. – Dziew­czyn­ka wciąż nie ro­zu­mia­ła, w czym tkwi pro­blem.

Na­uczy­ciel z pew­no­ścią po­my­ślał, że je­śli ko­lej­ny raz po­wie, iż jej mama nie zna Wani, ta zno­wu poda ko­lej­ne imię. Spró­bo­wał więc od in­nej stro­ny:

– Mama mar­twi­ła się i pła­ka­ła…

– A po co? – Nela ko­lej­ny raz wzru­szy­ła ra­mion­ka­mi.

W tym mo­men­cie Ko­brzyń­ski pod­dał się i po­wie­dział z lek­kim nie­sma­kiem:

– To dziec­ko jest po­zba­wio­ne uczuć wyż­szych…

– A panu syry śmier­dzą – bez­ce­re­mo­nial­nie rzu­ci­ła dziew­czyn­ka.

Na te sło­wa pro­fe­sor zro­bił się czer­wo­ny jak bu­rak, a resz­ta to­wa­rzy­stwa usi­ło­wa­ła po­wstrzy­mać śmiech. Każ­dy z nich śmier­dział i mie­li tego świa­do­mość, ale nikt tak­tow­nie o tym nie mó­wił, cho­ciaż w isto­cie z bu­tów pro­fe­so­ra Ko­brzyń­skie­go wy­do­by­wa­ła się wy­jąt­ko­wo in­ten­syw­na i pa­skud­na woń, któ­ra nie­kie­dy na­wet po­tra­fi­ła zdo­mi­no­wać smród z otwo­ru klo­acz­ne­go.

***

Nina nie była za­do­wo­lo­na z fak­tu, że musi dzie­lić się je­dze­niem z Apo­lo­nią Ry­szew­ską. Ta bo­wiem naj­wy­raź­niej spo­dzie­wa­ła się w tym po­cią­gu wa­go­nu re­stau­ra­cyj­ne­go i nie za­bra­ła ze sobą nic, czym mo­gła­by się po­ży­wić. Za to ku­fe­rek pod­ręcz­ny pod­sta­rza­łej ak­tor­ki wy­peł­nio­ny był roz­ma­ity­mi pu­dra­mi, szmin­ka­mi i czer­ni­dła­mi do brwi, a te rze­czy, jak wia­do­mo, nie nada­wa­ły się do je­dze­nia. Tym bar­dziej było to iry­tu­ją­ce, że Nina w ostat­niej fa­zie cią­ży była głod­na wła­ści­wie bez prze­rwy i z wiel­ką chę­cią spa­ła­szo­wa­ła­by wszyst­ko, co mia­ła, w trak­cie jed­ne­go po­sił­ku. Świa­do­ma była jed­nak, że dro­ga cze­ka ich dłu­ga, a tym, co da­wa­no im do je­dze­nia, może na­sy­cić się co naj­wy­żej mały ko­ciak. Nie mó­wiąc o tym, że owa ciecz, któ­rą na­zy­wa­no zupą, bar­dziej przy­po­mi­na­ła po­my­je, a i woń roz­ta­cza­ła po­dob­ną. Tym­cza­sem Apo­lo­nia zer­ka­ła za każ­dym ra­zem na Ninę, gdy ta się­ga­ła do swo­jej tor­by po ka­wa­łek chle­ba czy sło­ni­ny. A po­tem prze­ły­ka­ła śli­nę tak gło­śno, że na­wet stu­kot po­cią­gu nie był w sta­nie za­głu­szyć tego dźwię­ku. I wte­dy ko­lej­ny raz Nina da­wa­ła się zła­mać, dzie­ląc się ostat­ni­mi za­pa­sa­mi.

– A cze­mu tak nie po rów­no? – jęk­nę­ła Apo­lo­nia, gdy Nina od­kro­iła dla niej mniej­szy ka­wa­łek sło­ni­ny.

– Bo je­stem w cią­ży i mu­szę jeść za dwo­je – ze spo­ko­jem od­po­wie­dzia­ła Nina.

– Po­dob­no to bzdu­ra, że ko­bie­ta w cią­ży po­win­na jeść wię­cej. Nie­któ­re ko­bie­ty so­bie fol­gu­ją i dla­te­go po po­ro­dzie wy­glą­da­ją jak sło­je smal­cu, a nie jak ko­bie­ty – wark­nę­ła Apo­lo­nia.

Żona dróż­ni­ka, mat­ka pię­cior­ga dzie­ci i wła­ści­ciel­ka po­kaź­nej tu­szy, żach­nę­ła się.

– Le­piej być tłu­ściut­kim niż po­marsz­czo­nym jak su­szo­na śliw­ka.

– Ale wów­czas suk­nie nie leżą tak pięk­nie – od­po­wie­dzia­ła wy­nio­śle Apo­lo­nia.

– Tak… Cał­kiem jak na wie­sza­ku. – Pie­czar­kow­ska za­re­cho­ta­ła i do­da­ła: – I po­tem za­miast biu­stu ro­bią się dwa na­le­śni­ki.

– No cóż, jed­ni wolą na­le­śni­ki, inni kro­wie wy­mio­na – burk­nę­ła roz­złosz­czo­na Apo­lo­nia.

– Pani, chłop do pier­siów to chce się do­tu­lić, a nie się nimi owi­nąć. I jak pani tak żreć nie lubi, to cze­go cią­gle tej cię­żar­nej wy­ja­da? Le­d­wie co ko­bie­ci­na coś do py­ska pod­nie­sie, to pani już łapy wy­cią­ga, jak po swo­je – od­py­sko­wa­ła żona dróż­ni­ka, któ­ra od sa­me­go po­cząt­ku krzy­wo pa­trzy­ła na Apo­lo­nię i chy­ba tyl­ko cze­ka­ła, by móc wsz­cząć z nią ja­kąś kłót­nię.

– Nie wzię­łam ze sobą je­dze­nia, bo są­dzi­łam, że tu­taj mi je za­pew­nią – god­nie od­par­ła Apo­lo­nia i pod­nio­sła się z nary.

Za­pew­ne chcia­ła opu­ścić to­wa­rzy­stwo nie­zbyt uprzej­mej ko­bie­ty, ale nie bar­dzo mia­ła do­kąd się udać. Mo­gła co naj­wy­żej sta­nąć so­bie nie­opo­dal otwo­ru na nie­czy­sto­ści, ale odór, jaki wy­do­by­wał się z tej pro­wi­zo­rycz­nej to­a­le­ty, nie­mal świ­dro­wał w noz­drzach.

– Jak­by pani Ru­skich nie zna­ła. Po­żyw­no­ści to oni na­wet dla swo­ich nie po­tra­fią zor­ga­ni­zo­wać, a co do­pie­ro mó­wić o Po­lia­kach – prych­nę­ła ko­bie­ta. – Jak pani głu­piaś, to pani spra­wa, ale co pani ta nie­szczę­sna ko­bie­ci­na zro­bi­ła?

Nina po­sta­no­wi­ła się wtrą­cić, bo nie po­do­ba­ło się jej, w ja­kim kie­run­ku zmie­rza ta roz­mo­wa. Apo­lo­nia była iry­tu­ją­ca i w isto­cie nie­za­bra­nie żad­nej żyw­no­ści w tak dłu­gą po­dróż było głu­po­tą, ale sław­na ak­tor­ka za­pew­ne na­wet nie przy­pusz­cza­ła, że od­bę­dzie ją w po­dob­nych wa­run­kach.

– Czę­stu­ję pa­nią Apo­lo­nię do­bro­wol­nie, nikt tu­taj ni­ko­mu nie wy­ry­wa z rąk je­dze­nia – po­wie­dzia­ła sta­now­czo.

Żona dróż­ni­ka w jed­nej chwi­li za­mil­kła i za­ję­ła się od­ma­wia­niem ró­żań­ca.

– Dzię­ku­ję – nie­mal bez­gło­śnie po­wie­dzia­ła Apo­lo­nia i zmie­sza­ła się.

Za­pew­ne dla­te­go, że nie­wie­le było w jej ży­ciu chwil, gdy ko­muś dzię­ko­wa­ła, o coś pro­si­ła czy ko­go­kol­wiek prze­pra­sza­ła. Spra­wia­ła wra­że­nie oso­by, dla któ­rej uży­wa­nie po­dob­nych słów było po­ni­żej jej god­no­ści. Oczy­wi­ście w zwro­tach grzecz­no­ścio­wych sto­so­wa­ła tego typu for­my, ale wy­ni­ka­ło to ra­czej z kur­tu­azji. Nie­kie­dy brzmia­ło to wręcz ko­micz­nie. Na przy­kład, gdy po­wie­dzia­ła pew­ne­go razu do sie­dzą­ce­go nie­opo­dal niej męż­czy­zny:

– Prze­pra­szam, czy mógł­by pan nie spo­ży­wać czosn­ku na czas po­dró­ży. A je­śli już pan musi, pro­szę nie chu­chać w moją stro­nę. Wy­dzie­la pan bar­dzo przy­kry za­pach.

– Pani ład­na, śmier­dzi szczy­na­mi, po­tem i gów­nem, a prze­szka­dza pani za­pach czosn­ku? – za­py­tał nie­co zdzi­wio­ny je­go­mość.

Apo­lo­nia już nic nie po­wie­dzia­ła, tyl­ko od­wró­ci­ła się i z prze­past­nej wa­liz­ki wy­cią­gnę­ła fla­kon fran­cu­skich per­fum, któ­ry­mi za­czę­ła spry­ski­wać sie­bie, za­sło­nę przy to­a­le­cie, a na­wet sto­py pro­fe­so­ra Ko­brzyń­skie­go.

– No, jesz­cze tyl­ko per­fu­my bra­ko­wa­ło – mruk­nę­ła mło­da ko­bie­ta prze­wi­ja­ją­ca nie­mow­lę. – Niech­że tyl­ko mi pani na dzie­cia­ka tym nie sika.

Roz­po­czę­ła się ko­lej­na awan­tu­ra. Jed­ni z lu­bo­ścią ła­pa­li noz­drza­mi mgieł­kę ele­ganc­kich fran­cu­skich per­fum, inni za­czę­li pry­chać, kasz­leć i uty­ski­wać, że śmier­dzą tak samo, jak ich spo­co­ne ubra­nia.

Apo­lo­nia za­prze­sta­ła swo­ich prak­tyk, ale na jed­nym z po­sto­jów po­sta­no­wi­ła in­ter­we­nio­wać. Wy­sia­dła z wa­go­nu i uda­ła się do star­sze­go ran­gą żoł­nie­rza.

– Zdraw­stwuj­tie, ta­wa­riszcz – za­czę­ła.

– Szto? Cze­go chce­cie? – nie­zbyt uprzej­mie za­py­tał żoł­nierz. Mó­wił tro­chę po pol­sku, ze śpiew­nym ak­cen­tem, i za­pew­ne dla­te­go uczy­nio­no go kie­row­ni­kiem tego ca­łe­go za­mie­sza­nia.

– Czy moż­na coś zro­bić z tym fe­to­rem w wa­go­nie? Jest nas za dużo, wa­run­ków sa­ni­tar­nych nie ma żad­nych, a to wia­dro wrząt­ku, któ­re da­je­cie nam raz dzien­nie, wy­star­cza za­le­d­wie na opłu­ka­nie rąk. Już wszy­scy mamy wszy, cier­pi­my na bie­gun­kę. Do­praw­dy, pro­szę coś z tym zro­bić – prze­ma­wia­ła Apo­lo­nia spo­koj­nym gło­sem.

– A pa­szła ty mnie! – krzyk­nął. – Bur­żuj­ska żopa.

Wszyst­kie oso­by ja­dą­ce wa­go­nem z Apo­lo­nią za­mil­kły i ocze­ki­wa­ły w na­pię­ciu na ciąg dal­szy. Za­czę­li mieć oba­wy, że zde­ner­wo­wa­ny żoł­nierz za karę po­zba­wi ich zupy i tego nędz­ne­go wia­dra ki­pia­to­ka. Apo­lo­nia jed­nak nie my­śla­ła o ewen­tu­al­nych kon­se­kwen­cjach. Do­sta­ła hi­ste­rii i prze­sta­ła nad sobą pa­no­wać.

– Świ­nie w chle­wie mają lep­sze wa­run­ki niż my. Każ­da żopa po­trze­bu­je, żeby ją cza­sa­mi umyć. My też nie mamy tył­ków z bla­chy. Ta­wa­risz­cze też nie lu­bią, jak ich wszy gry­zą. Żą­dam… Tak, wła­śnie, żą­dam, aby na­tych­miast do­star­czo­no nam jesz­cze jed­no wia­dro ki­pia­to­ka. I chle­ba. Chcę chle­ba! Nie ka­wio­ru i szam­pa­na, ale zwy­kłe­go chle­ba! – wrzesz­cza­ła Apo­lo­nia, szar­piąc się za wło­sy i brud­ne ubra­nie.

Kie­dy za­czę­ła szlo­chać, Jan Mo­ra­wiń­ski pod­szedł do niej i od­cią­gnął ją od nie­co skon­ster­no­wa­ne­go straż­ni­ka, któ­ry po wy­bu­chu Apo­lo­nii po pro­stu onie­miał. Po chwi­li jed­nak bez sło­wa od­szedł w kie­run­ku lo­ko­mo­ty­wy. Tym­cza­sem Apo­lo­nia usia­dła na łące i scho­wa­ła twarz w dło­niach, jak­by nie chcia­ła, by oglą­da­no ją, gdy pła­cze.

– Pani Apo­lo­nio, musi pani być sil­na. Nie­dłu­go do­trze­my na miej­sce i ja­koś się urzą­dzi­my – spo­koj­nie prze­ma­wiał Mo­ra­wiń­ski.

On, przy­zwy­cza­jo­ny do nie­mal luk­su­so­we­go ży­cia, tak­że nie mógł przy­wyk­nąć do po­dob­nych wa­run­ków. Miał jed­nak wpra­wę w wy­gła­sza­niu po­cie­sza­ją­cych fra­ze­sów, bo od­kąd NKWD wy­pro­wa­dzi­ło ich z domu, mu­siał po­dob­ne wy­po­wia­dać do żony i cór­ki.

– Nie wy­trzy­mam, nie dam rady. Ja ży­łam ina­czej… W każ­dym mie­ście cze­ka­ły na mnie naj­lep­sze ho­te­le, do dys­po­zy­cji mia­łam lo­ka­jów i wy­szu­ka­ne po­tra­wy, po­da­wa­ne wprost do po­ko­ju. Ja­da­łam na srebr­nych pół­mi­skach, w to­wa­rzy­stwie am­ba­sa­do­rów, a na­wet ko­ro­no­wa­nych głów… To już nie upa­dek, to upodle­nie – jęk­nę­ła, łka­jąc.

– To kie­dyś po­wró­ci. I luk­sus, i do­bre to­wa­rzy­stwo – bez prze­ko­na­nia obie­cał Mo­ra­wiń­ski. – Ja w ka­te­go­riach stra­ty my­ślę je­dy­nie o swo­ich sy­nach. Nie wiem, co się z nimi dzie­je, czy w ogó­le żyją. Resz­ta… nie ma dla mnie kom­plet­nie żad­ne­go zna­cze­nia.

– Ja stra­ci­łam męża i syna daw­no temu. Mia­łam tyl­ko ka­rie­rę i luk­sus. A te­raz za­bra­no mi na­wet to… – szep­nę­ła i pod­nio­sła się z zie­mi, bo na­ka­za­no za­koń­czyć po­stój i udać się do wa­go­nów.

Dziw­nym tra­fem tuż przed od­jaz­dem je­den ze straż­ni­ków przy­niósł do ich wa­go­nu wia­dro ki­pia­to­ka i je­den bo­che­nek ciem­ne­go, nie­co gli­nia­ste­go chle­ba.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij