Zanim się pojawiłeś - ebook
Zanim się pojawiłeś - ebook
Lou, energiczna i pogodna dwudziestokilkulatka, ma opinię ekscentryczki. Jej kolekcja wielokolorowych butów wzbudza sensację, niezliczone gafy wywołują pobłażliwy uśmiech u bliskich, a praca w kawiarni wydaje się spełnieniem jej marzeń.
Wszystkich zaskakuje więc, że Lou dostaje posadę opiekunki Willa, bogatego bankiera, który cudem przeżył dramatyczny wypadek, ale zupełnie stracił chęć do życia. Szybko okazuje się, że praca Lou to nie tylko parzenie herbaty i podawanie lekarstw – w rzeczywistości jej zadanie jest dużo ważniejsze. Sytuację komplikuje fakt, że między nią a Willem rodzi się wielkie uczucie, które na zawsze odmieni życie obojga.
Czytelniczki na całym świecie uznały "Zanim się pojawiłeś" za jedną z najzabawniejszych i zarazem najbardziej poruszających powieści ostatnich lat. Wielkim sukcesem był także oparty na książce film z Emilią Clarke i Samem Claflinem w rolach głównych.
Pierwsza książka bestsellerowego cyklu Jojo Moyes o Lou Clark.
#CzytamMoyes
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4888-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziękuję swojej agentce Sheili Crowley z Curtis Brown i redaktorce Mari Evans z Penguin UK. Obie natychmiast dostrzegły w tej książce to, czym naprawdę jest: historię o miłości.
Szczególne podziękowania składam Maddy Wickham, która zachęcała mnie do pracy w chwili, gdy nie byłam pewna, czy potrafię ani czy powinnam pisać.
Chciałabym podziękować fantastycznym redaktorkom Pameli Dorman i Julie Miesionczek z Penguin USA oraz Clare Ferraro, szefowej Viking, która bardzo wspierała tę książkę. Dziękuję też Louise Moore, Clare Ledingham i Shân Morley Jones z Penguin UK.
Dziękuję wspaniałemu zespołowi w Curtis Brown, zwłaszcza Jonny’emu Gellerowi, Tally’emu Garnerowi, Katie McGowan, Alice Lutyens i Sarah Lewis za ich entuzjazm i doskonałą pracę.
Jestem ogromnie wdzięczna wszystkim członkom forum Writersblock – mojego prywatnego fight clubu, w którym nie stosuje się przemocy.
Dziękuję też Indii Knight, Samowi Bakerowi, Emmie Beddington, Trish Deseine, Alex Heminsley, Jess Ruston, Sali Hughes, Tarze Manning i Fanny Blake.
Dziękuję Lizzie i Brianowi Sandersom oraz Jimowi, Bei i Clemmie Moyesom. Ale najbardziej jak zwykle dziękuję Charlesowi, Saskii, Harry’emu i Lockiemu.PROLOG
2007
Gdy on wychodzi z łazienki, ona już nie śpi, siedzi oparta o poduszki i przegląda katalogi biur podróży, które leżały obok łóżka. Ma na sobie jedną z jego koszulek, a na widok jej długich, potarganych włosów od razu przypomina mu się poprzednia noc. Mężczyzna stoi, rozkoszując się tym przelotnym wspomnieniem, i wyciera głowę ręcznikiem.
Kobieta odrywa wzrok od katalogu i robi nadąsaną minkę. Jest już chyba trochę zbyt dorosła na nadąsane minki, ale spotykają się od niedawna, więc nadal wydaje mu się to urocze.
– Naprawdę musimy robić coś, co ma związek z wędrówkami po górach albo wiszeniem nad wąwozami? To nasze pierwsze wspólne wakacje, a nie widzę tu dosłownie żadnej wycieczki, która nie obejmowałaby skakania z niebezpiecznej wysokości albo – udaje, że się wzdryga – noszenia polaru.
Rzuca katalogi na łóżko i przeciąga się, unosząc opalone ręce. Ma ochrypły głos świadczący o niewyspaniu.
– Może wybralibyśmy się do luksusowego spa na Bali? Leżelibyśmy na piasku… Rozpieszczaliby nas godzinami… Wieczory byłyby długie i odprężające…
– Nie nadaję się na tego rodzaju wyjazdy. Muszę coś robić.
– Na przykład skakać z samolotów.
– Nie krytykuj, dopóki nie spróbujesz.
Kobieta robi niezadowoloną minę.
– Jeśli pozwolisz, zostanę przy krytykowaniu.
Koszula przylegająca do jego skóry jest lekko wilgotna. Mężczyzna przeczesuje włosy grzebieniem i włącza komórkę, krzywiąc się na widok listy wiadomości, która natychmiast pojawia się na małym wyświetlaczu.
– No tak – mówi. – Muszę już iść. Zrób sobie śniadanie. – Pochyla się, żeby ją pocałować. Czuje od niej ciepło, zapach perfum i coś bardzo seksownego. Wdycha tę woń z jej włosów i na chwilę zapomina o esemesach, bo jej ramiona oplatają jego szyję i ciągną w stronę łóżka.
– Ale wyjeżdżamy w ten weekend?
Niechętnie wyswobadza się z jej uścisku.
– Wszystko zależy od tej transakcji. Na razie nic nie jest pewne. Możliwe, że będę musiał polecieć do Nowego Jorku. Tak czy inaczej, zjedzmy razem kolację w jakimś miłym miejscu mniej więcej w czwartek. Sama wybierz restaurację. – Sięga po skórzaną kurtkę motocyklową wiszącą na drzwiach.
Kobieta mruży oczy.
– Kolację. Z panem BlackBerry czy bez niego?
– Co?
– Przy panu BlackBerry czuję się jak piąte koło u wozu. – Znowu robi nadąsaną minkę. – Jakby cały czas był z nami ktoś, kto zabiega o twoją uwagę.
– Wyłączę dźwięk.
– Willu Traynorze! – beszta go. – Chyba czasami możesz wyłączyć komórkę.
– Wyłączyłem ją wczoraj wieczorem, prawda?
– Musiałam zastosować przymus bezpośredni.
Mężczyzna się uśmiecha.
– Więc tak to się teraz nazywa?
Wkłada spodnie. I Lissa wreszcie traci władzę nad jego wyobraźnią. Mężczyzna zarzuca na ramię skórzaną kurtkę i wychodząc, posyła kobiecie całusa.
W komórce czekają dwadzieścia dwie wiadomości, pierwsza z nich przyszła z Nowego Jorku o 3.42 w nocy. Jakiś problem natury prawnej. Will zjeżdża windą do podziemnego parkingu, starając się nadrobić zaległości.
– Dzień dobry, panie Traynor.
Ochroniarz wychodzi z budki. Została ocieplona, mimo że garaż jest ogrzewany. Will czasami się zastanawia, co ten człowiek robi tu, na dole, w środku nocy, patrząc w monitory telewizji przemysłowej i na błyszczące zderzaki kosztujących sześćdziesiąt tysięcy funtów samochodów, które nie mają szansy się ubrudzić.
Powoli wkłada skórzaną kurtkę.
– Jaką mamy dziś pogodę, Mick?
– Paskudną. Leje jak z cebra.
Will przystaje.
– Naprawdę? Lepiej nie jechać motorem?
Mick kręci głową.
– Lepiej nie. Chyba że ma pan przy nim ponton. Albo życie panu niemiłe.
Will wpatruje się w motocykl, a następnie zdejmuje kurtkę. Wbrew temu, co myśli Lissa, nie jest człowiekiem lubiącym podejmować niepotrzebne ryzyko. Wkłada kurtkę do skrzynki przy motorze, zamyka ją i rzuca kluczyk Mickowi, który łapie go zgrabnie jedną ręką.
– Wsuń mi go pod drzwi, dobrze?
– Nie ma sprawy. Złapać panu taksówkę?
– Nie. Nie ma sensu, żebyśmy obaj mokli.
Mick wciska przycisk otwierający automatyczny szlaban i Will wychodzi, unosząc rękę w geście podziękowania. Poranek jest ciemny i wokół słychać grzmoty. Ruch uliczny w środkowym Londynie już zgęstniał i spowolnił, mimo że minęło dopiero wpół do ósmej. Mężczyzna stawia kołnierz i rusza ulicą w stronę skrzyżowania, na którym są największe szanse na złapanie taksówki. Asfalt lśni od wody, szare światło odbija się w kałużach na chodniku.
Klnie w duchu na widok innych ludzi w garniturach czekających przy krawężniku. Odkąd to cały Londyn wstaje o tak wczesnej porze? Pewnie wszyscy zadają sobie to pytanie.
Zaczyna się zastanawiać, gdzie najlepiej się ustawić, i wtedy dzwoni jego komórka. To Rupert.
– Już jestem w drodze. Właśnie próbuję złapać taryfę. – Kątem oka zauważa taksówkę z pomarańczowym światełkiem nadjeżdżającą po drugiej stronie ulicy, i rusza w jej stronę, mając nadzieję, że nikt inny jej nie zauważył. Autobus mija go z głośnym warkotem, a za nim przejeżdża ciężarówka z piszczącymi hamulcami, które na chwilę go ogłuszają, tak że nie słyszy, co mówi Rupert. – Nie słyszę cię, Rupe – przekrzykuje uliczny hałas. – Powtórz. – Na moment przystaje na wysepce, pojazdy mijają go jak rzeka, widzi pomarańczowe światełko, podnosi wolną rękę i ma nadzieję, że kierowca zauważy go w ulewnym deszczu.
– Musisz zadzwonić do Jeffa w Nowym Jorku. Jeszcze nie śpi, czeka na twój telefon. W nocy usiłowaliśmy się z tobą skontaktować.
– Co się stało?
– Problem natury prawnej. Dwie klauzule, które forsują… w części… podpisy… dokumenty… – Przejeżdżający samochód zagłusza Ruperta, koła syczą na mokrej nawierzchni.
– Nie słyszę.
Taksówkarz go zauważył. Zwalnia po drugiej stronie ulicy, lekko rozbryzgując kałuże. Kawałek dalej Will zauważa biegnącego mężczyznę, który zwalnia rozczarowany, widząc, że nie dotrze do taksówki wcześniej. Willa powoli ogarnia poczucie zwycięstwa.
– Słuchaj, powiedz Cally, żeby położyła wszystkie dokumenty na moim biurku – krzyczy. – Będę za dziesięć minut.
Rozgląda się, po czym pochyla głowę i pokonuje biegiem ostatnie kilka metrów w stronę taksówki, mając już w ustach słowo „Blackfriars”. Deszcz przedostaje się przez szczelinę między kołnierzem marynarki a koszulą. Zanim dotrze do biura, będzie zupełnie przemoknięty, mimo że pokonał pieszo tak krótki dystans. Mógł od razu wysłać sekretarkę po suchą koszulę.
– I zanim przyjdzie Martin, musimy rozpracować kwestię należytej staranności…
Will podnosi głowę, słysząc pisk hamulców, nieuprzejme wycie klaksonu. Widzi przed sobą bok czarnej błyszczącej taksówki – kierowca już opuszcza szybę – ale kątem oka zauważa coś, czego w pierwszej chwili nie rozpoznaje, co zbliża się z niezwykłą prędkością.
Odwraca się i w ułamku sekundy uświadamia sobie, że stoi temu czemuś na drodze, że nie zdąży uciec. Zaskoczony otwiera dłoń, upuszczając blackberry. Słyszy krzyk, być może swój. Ostatnią rzeczą, jaką widzi, jest skórzana rękawica, twarz w kasku, przerażenie w oczach drugiego mężczyzny odzwierciedlający przerażenie, które sam czuje. Następuje eksplozja i wszystko rozpada się na kawałki.
A potem nie ma już nic.1
2009
Dom dzieli od przystanku autobusowego sto pięćdziesiąt osiem kroków, które jednak mogą się rozciągnąć do stu osiemdziesięciu, jeśli ci się nie spieszy – na przykład jeśli masz na nogach buty na platformie. Skręciłam za róg, wchodząc w naszą ulicę (sześćdziesiąt osiem kroków) i zobaczyłam dom – czteropokojowy bliźniak w rzędzie innych trzy- i czteropokojowych bliźniaków. Samochód taty stał przed budynkiem, co oznaczało, że tata nie pojechał jeszcze do pracy.
Za moimi plecami słońce zachodziło za stortfoldzkim zamkiem, którego ciemny cień zsuwał się ze wzgórza jak topniejący wosk, żeby mnie pochłonąć. Innego dnia mogłabym wam opowiedzieć o przeróżnych przygodach, jakie przydarzyły mi się na tym odcinku: o tym, jak tata nauczył mnie jeździć rowerem bez bocznych kółek, o tym, jak pani Doherty w przekrzywionej peruce piekła nam walijskie ciastka, o tym, jak Treena strąciła gniazdo os w żywopłocie i uciekałyśmy z krzykiem aż do zamku.
Trójkołowy rowerek Thomasa leżał przewrócony na ścieżce i gdy zamykałam za sobą furtkę, zaciągnęłam go pod werandę, po czym otworzyłam drzwi. Ciepło uderzyło we mnie z siłą poduszki powietrznej. Mama cierpi katusze z powodu zimna, więc ogrzewanie działa u nas przez okrągły rok. Tata ciągle otwiera okna, narzekając, że wszyscy przez nią zbankrutujemy. Twierdzi, że nasze rachunki za ogrzewanie są wyższe niż PKB małego afrykańskiego kraju.
– To ty, skarbie?
– Tak. – Powiesiłam kurtkę na kołku, gdzie walczyła o przestrzeń z innymi.
– Która ty? Lou? Treena?
– Lou.
Zajrzałam do salonu. Tata leżał twarzą w dół na kanapie, trzymając rękę głęboko między poduszkami, jakby połknęły ją w całości. Thomas, mój pięcioletni siostrzeniec, przykucnął i obserwował go w skupieniu.
– Lego. – Tata odwrócił się do mnie czerwony z wysiłku. – Nie mam pojęcia, dlaczego te przeklęte klocki muszą być takie małe.
– Gdzie jest mama?
– Na górze. Czy nie byłoby lepiej, gdyby każdy klocek ważył kilogram?
Podniosłam głowę i usłyszałam znajome skrzypienie deski do prasowania. Josie Clark, moja mama, nigdy nie odpoczywała. Poczytywała to sobie za punkt honoru. Słynęła z tego, że stoi na zewnątrz na drabinie i maluje ramy okien, co jakiś czas przerywając pracę, żeby komuś pomachać, podczas gdy reszta z nas zajada pieczeń na kolację.
– Spróbujesz znaleźć ten cholerny klocek? Szukam go od pół godziny, a muszę przyszykować się do pracy.
– Idziesz na nocną zmianę?
– No. Już wpół do szóstej.
Spojrzałam na zegarek.
– Właściwie to wpół do piątej.
Wydobył rękę spomiędzy poduszek i mrużąc oczy, spojrzał na zegarek.
– Co robisz w domu tak wcześnie?
Z roztargnieniem pokręciłam głową, jakbym nie zrozumiała pytania, i weszłam do kuchni.
Dziadek siedział na krześle obok okna w kuchni, wpatrując się w sudoku. Lekarz powiedział, że dobrze to wpłynie na jego koncentrację, pomoże mu się skupić po udarze. Byłam chyba jedyną osobą, która zauważyła, że dziadek wypełnia pola tymi liczbami, które akurat przyszły mu do głowy.
– Cześć, dziadku.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
– Napijesz się herbaty?
Pokręcił głową i lekko otworzył usta.
– Wolisz coś zimnego?
Przytaknął.
Otworzyłam drzwi lodówki.
– Nie ma soku jabłkowego. – Przypomniałam sobie, że jest za drogi. – Wody?
Kiwnął głową, a gdy podałam mu szklankę, mruknął coś, co prawdopodobnie było podziękowaniem.
Do kuchni weszła mama, niosąc olbrzymi kosz starannie poskładanych upranych rzeczy.
– To twoje? – spytała, machając parą skarpetek.
– Chyba Treeny.
– Tak myślałam. Dziwny kolor. Chyba zafarbowała je fioletowa piżama taty. Wcześnie wróciłaś. Wybierasz się dokądś?
– Nie. – Napełniłam szklankę wodą z kranu i wypiłam ją.
– Przyjdzie dziś Patrick? Dzwonił jakiś czas temu. Miałaś wyłączoną komórkę?
– Mhmm.
– Mówił, że robi rezerwacje na wasz wakacyjny wyjazd. Twój tata widział coś na ten temat w telewizji. Jak się nazywa to miejsce, które wam się spodobało? Ipsos? Kalipsos?
– Skiathos.
– O właśnie. Lepiej dokładnie wszystko sprawdzić. Przez internet. Widzieli coś na ten temat z dziadkiem w wiadomościach w południe. Podobno połowa tych tanich ofert to place budowy i człowiek dowiaduje się o tym dopiero na miejscu. Tato, napiłbyś się herbaty? Lou ci nie zaproponowała? – Nastawiła czajnik, a potem znowu na mnie spojrzała. Być może wreszcie zauważyła, że się nie odzywam. – Wszystko w porządku, kochanie? Wyglądasz strasznie blado. – Wyciągnęła rękę i dotknęła mojego czoła, jakbym miała znacznie mniej niż dwadzieścia sześć lat.
– Chyba nie pojedziemy na wakacje.
Ręka mamy zastygła w bezruchu. Jej spojrzenie miało moc promieni rentgenowskich, którą znałam od czasów dzieciństwa.
– Macie z Patem jakieś problemy?
– Mamo…
– Nie próbuję się wtrącać. Po prostu jesteście ze sobą już bardzo długo. To zupełnie naturalne, że od czasu do czasu sprawy trochę się komplikują. Ja i twój ojciec…
– Straciłam pracę.
Zapadła cisza. Moje słowa wisiały w powietrzu, odciskając się w nim jeszcze długo po tym, jak je wypowiedziałam.
– Co takiego?
– Frank zamyka kawiarnię. Jutro. – Wyciągnęłam rękę z lekko wilgotną kopertą, którą ściskałam przez całą drogę do domu. Przez wszystkie sto osiemdziesiąt kroków od przystanku autobusowego. – Dał mi trzymiesięczną odprawę.
Ten dzień zaczął się jak każdy inny. Nie znam nikogo, kto lubiłby poniedziałkowe poranki, ale osobiście nigdy nic przeciwko nim nie miałam. Lubiłam przychodzić przed czasem do Bułki z Masłem, włączać olbrzymi samowar w kącie, wnosić zostawione na podwórku za budynkiem skrzynki z mlekiem i pieczywem oraz gawędzić z Frankiem, przygotowując się do otwarcia.
Lubiłam duszne, pachnące bekonem ciepło kawiarni, lekkie podmuchy chłodnego powietrza towarzyszące otwieraniu i zamykaniu drzwi, cichy szmer rozmów, a gdy nie było klientów, metaliczne dźwięki radia Franka, które grało sobie w kącie. To nie było modne miejsce – na ścianach wisiały zdjęcia zamku stojącego na wzgórzu, stoliki nadal miały plastikowe blaty, a jeśli pominąć dodanie brownie do tacy ze słodkimi wypiekami, menu nie zmieniło się, odkąd zaczęłam tu pracować.
Najbardziej lubiłam jednak klientów. Hydraulików Keva i Angela, którzy przychodzili prawie codziennie rano i droczyli się z Frankiem, pytając, skąd bierze mięso. Dmuchawcową Damę zawdzięczającą to przezwisko burzy białych włosów, jadającą od poniedziałku do czwartku jajko z frytkami, czytającą darmowe gazety i sączącą dwie filiżanki herbaty. Zawsze starałam się zamienić z nią parę słów. Przypuszczałam, że to jedyne rozmowy, jakie ta staruszka prowadzi w ciągu dnia.
Lubiłam turystów, którzy zaglądali do nas w drodze do zamku albo z powrotem, piszczące dzieci, które wpadały po szkole, stałych klientów z biur po drugiej stronie ulicy oraz fryzjerki Ninę i Cherie znające liczbę kalorii w każdym produkcie oferowanym w Bułce z Masłem. Nie przeszkadzali mi nawet denerwujący klienci, tacy jak ruda kobieta, która prowadziła sklep z zabawkami i co najmniej raz w tygodniu wykłócała się o resztę.
Patrzyłam, jak przy stolikach rodzą się i umierają związki, jak byli małżonkowie przekazują sobie dzieci, widziałam zabarwioną poczuciem winy ulgę rodziców, którzy nie byli w stanie zmierzyć się z gotowaniem posiłków, i skrywaną przyjemność emerytów jedzących coś smażonego na śniadanie. W kawiarni zawsze przewijali się jacyś ludzie i większość z nich zamieniała ze mną kilka słów, żartowała albo rzucała uwagi znad kubków parującej herbaty. Tata zawsze powtarzał, że gadam, co mi ślina na język przyniesie, ale w kawiarni nie miało to znaczenia.
Frank mnie lubił. Był cichy z natury i mówił, że moja obecność ożywia jego kawiarnię. Przypominało to trochę pracę barmanki, ale nie musiałam się użerać z pijakami.
I nagle po południu, gdy pora lunchu dobiegła końca i lokal na chwilę opustoszał, Frank, wycierając ręce w fartuch, wyszedł zza płyty do podgrzewania potraw i odwrócił tabliczkę z napisem ZAMKNIĘTE w stronę ulicy.
Nerwowo wykręcał ścierkę i jeszcze nigdy nie widziałam, żeby był tak skrępowany. Przez chwilę zastanawiałam się, czy przypadkiem ktoś się na mnie nie poskarżył. Skinął, żebym usiadła.
– Louisa, przykro mi – powiedział, gdy już przekazał mi złą wiadomość. – Wracam do Australii. Z moim tatą nie jest za dobrze, a poza tym wszystko wskazuje na to, że właściciel zamku otworzy małą kawiarnię. Moje dni są policzone.
Zdaje się, że siedziałam i patrzyłam na niego z rozdziawionymi ustami. Wtedy podał mi kopertę i odpowiedział na kilka pytań, jeszcze zanim zdążyłam je zadać.
– Nigdy, no wiesz, nie podpisaliśmy oficjalnej umowy ani niczego w tym rodzaju, ale chciałem cię jakoś zabezpieczyć. W środku jest trzymiesięczna odprawa. Jutro zamykamy.
– Trzymiesięczna odprawa! – wybuchnął tata, gdy mama wcisnęła mi do ręki kubek z posłodzoną herbatą. – No, no, bardzo hojny gest, biorąc pod uwagę, że zapieprzała u niego jak wół przez ostatnie sześć lat.
– Bernardzie. – Mama rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie, kiwając głową w stronę Thomasa. Rodzice codziennie opiekowali się nim po szkole, dopóki Treena nie wróciła z pracy.
– Co ona teraz zrobi, do diabła? Powinien był dać jej więcej czasu niż jeden cholerny dzień.
– Po prostu… będzie musiała znaleźć inną pracę.
– Josie, do cholery, tu nie ma innej pracy. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Jesteśmy w samym środku przeklętej recesji.
Mama na chwilę zamknęła oczy, jakby próbowała się uspokoić, po czym powiedziała:
– To bystra dziewczyna. Na pewno coś znajdzie. Ma porządną historię zatrudnienia, prawda? Frank da jej dobre referencje.
– O kuźwa, to cudownie! „Louisa Clark bardzo dobrze smaruje grzanki masłem i po mistrzowsku obsługuje stary dzbanek do herbaty”.
– Dzięki za słowa uznania, tato.
– Tak tylko mówię.
Znałam prawdziwy powód jego niepokoju. Rodzina potrzebowała mojej pensji. Treena marnie zarabiała w kwiaciarni. Mama nie mogła iść do pracy, bo musiała zajmować się dziadkiem, którego emerytura to były grosze. Tata żył w ciągłym strachu o swoją pracę w fabryce mebli. Jego szef od miesięcy przebąkiwał o możliwych zwolnieniach. W domu szeptało się o długach i żonglowało kartami kredytowymi. Dwa lata temu jakiś nieubezpieczony kierowca skasował samochód taty i to wystarczyło, żeby cała chwiejna struktura finansowa naszej rodziny wreszcie runęła. Moje skromne dochody były fundamentem domowego budżetu i dzięki nim mogliśmy jakoś przetrwać kolejne tygodnie.
– Nie wyprzedzajmy faktów. Jutro pójdzie do urzędu pracy i zobaczy, co mają do zaoferowania. Na razie ma dość pieniędzy, żeby jakoś sobie poradzić. – Rozmawiali ze sobą, jakby mnie tam nie było. – Poza tym jest bystra. Jesteś bystra, prawda, kochanie? Może mogłaby pójść na kurs bezwzrokowego pisania na komputerze. Znaleźć jakąś posadę w biurze.
Siedziałam i słuchałam, jak rodzice dyskutują o innych możliwościach zatrudnienia dla osoby z tak ograniczonymi kwalifikacjami. Praca w fabryce, operatorka maszyny, osoba smarująca bułki masłem. Po raz pierwszy tego popołudnia chciało mi się płakać. Thomas przyjrzał mi się dużymi, okrągłymi oczami i w milczeniu podał mi pół rozmiękłego ciastka.
– Dzięki, Tommo – powiedziałam, bezgłośnie poruszając ustami, po czym je zjadłam.
Był w klubie sportowym, tak jak przypuszczałam. Od poniedziałku do czwartku Patrick z regularnością pociągu ćwiczył na siłowni albo biegał w kółko po oświetlonym reflektorami torze.
– Pobiegaj ze mną – wysapał, kiedy się do mnie zbliżył. Wydychane przez niego powietrze przybierało postać bladych obłoczków. – Zostały mi jeszcze cztery okrążenia.
Wahałam się tylko przez chwilę, zanim zaczęłam biec obok niego. Tylko w ten sposób mogłam z nim porozmawiać. Miałam na sobie różowe tenisówki z turkusowymi sznurówkami – jedyne moje buty, które nadawały się do biegania.
Spędziłam dzień w domu, starając się robić coś pożytecznego. Już po mniej więcej godzinie zaczęłam wchodzić mamie w paradę. Mama i dziadek mieli ustalony porządek dnia i moja obecność im przeszkadzała. Tata spał, bo w tym miesiącu chodził do pracy na nocki, i nie wolno było go budzić. Posprzątałam w pokoju, potem usiadłam i oglądałam telewizję ze ściszonym dźwiękiem, a gdy co jakiś czas przypominałam sobie, dlaczego jestem w domu w środku dnia, czułam w piersi najprawdziwszy ból.
– Nie spodziewałem się ciebie – powiedział Patrick.
– Miałam dość siedzenia w domu. Pomyślałam, że moglibyśmy razem coś zrobić.
Spojrzał na mnie z ukosa. Jego twarz pokryła się warstewką potu.
– Skarbie, im szybciej znajdziesz nową pracę, tym lepiej.
– Minęły dopiero dwadzieścia cztery godziny, odkąd straciłam poprzednią. Mogę przez chwilę pobyć trochę markotna i zniechęcona? No wiesz, tylko dzisiaj?
– Lepiej spójrz na to w pozytywny sposób. Wiedziałaś, że nie będziesz tam pracować wiecznie. Człowiek powinien piąć się w górę, podążać naprzód. – Dwa lata temu Patricka uznano w Stortfold za Młodego Przedsiębiorcę Roku i po tym zaszczycie jeszcze nie doszedł do siebie. Zyskał wspólnika, Gingera Pete’a, oferującego trening personalny klientom rozproszonym w promieniu sześćdziesięciu pięciu kilometrów, i dwa opatrzone znakami firmowymi vany na kredyt. – Lou, zwolnienie z pracy może odmienić ludzkie życie. – Spojrzał na zegarek, sprawdzając, w jakim czasie przebiegł ostatnie okrążenie. – Co chciałabyś robić? Mogłabyś się przekwalifikować. Na pewno są jakieś programy dla takich ludzi jak ty.
– Dla takich ludzi jak ja?
– Dla ludzi szukających nowych możliwości. Kim chcesz być? Mogłabyś zostać kosmetyczką. Jesteś dosyć ładna. – Dał mi kuksańca, nie zwalniając kroku, jakby uważał, że powinnam być wdzięczna za komplement.
– Wiesz, jak dbam o urodę. Mydło, woda, od czasu do czasu papierowa torba na głowę.
Patrick zaczynał się irytować.
Coraz bardziej zostawałam w tyle. Nienawidzę biegać. Nienawidziłam Patricka za to, że nie zwolnił.
– Słuchaj… ekspedientka. Sekretarka. Pośredniczka w handlu nieruchomościami. Bo ja wiem… Na pewno jest coś, czym chciałabyś się zajmować.
Nie miał racji. Lubiłam pracę w kawiarni. Lubiłam wiedzieć wszystko, co można było wiedzieć o Bułce z Masłem, lubiłam słuchać o życiu przychodzących do niej ludzi. Było mi tam dobrze.
– Skarbie, nie możesz się nad sobą rozczulać. Musisz przezwyciężyć ten kryzys. Wszyscy najlepsi przedsiębiorcy potrafili odbić się od dna. Jeffrey Archer. Richard Branson. – Poklepał mnie po ramieniu, żebym przyspieszyła.
– Wątpię, żeby Jeffreya Archera kiedykolwiek zwolniono z pracy polegającej na podgrzewaniu ciastek do herbaty. – Brakowało mi tchu. W dodatku miałam na sobie nieodpowiedni stanik. Zatrzymałam się, oparłam dłonie o kolana.
Patrick odwrócił się i zaczął biec tyłem, a jego głos unosił się w nieruchomym, zimnym powietrzu.
– Tak tylko mówię. Prześpij się, włóż elegancki kostium i wybierz się do urzędu pracy. Albo jeśli chcesz, przeszkolę cię i będziemy pracować razem. Wiesz, że to dochodowa branża. I nie przejmuj się wakacjami. Ja zapłacę.
Uśmiechnęłam się do niego.
Posłał mi całusa, a po chwili jego głos odbił się echem po pustym stadionie:
– Będziesz mogła mi oddać, jak już staniesz na nogi.
Pierwszy raz w życiu złożyłam wniosek o zasiłek dla bezrobotnych. Poszłam na czterdziestopięciominutową rozmowę i na wywiad grupowy, podczas którego siedziałam w zbieraninie dwudziestokilkulatków. Połowa z nich miała lekko oszołomioną minę, jaka prawdopodobnie malowała się i na mojej twarzy, a druga połowa tępe, obojętne spojrzenie ludzi, którzy uczestniczyli w tym już zbyt wiele razy. Miałam na sobie coś, co mój tata nazywał moim „cywilnym” ubraniem.
W rezultacie tych starań przeżyłam krótką przygodę z nocną zmianą w zakładzie przetwórstwa drobiu (potem tygodniami śniły mi się koszmary) i dwudniowe szkolenie na „doradczynię do spraw energii elektrycznej dla domu”. Dość szybko zdałam sobie sprawę, że w gruncie rzeczy uczy się mnie, jak otumaniać starszych ludzi, żeby zmienili dostawcę prądu, i oznajmiłam swojemu osobistemu „doradcy”, że nie mogę wykonywać takiej pracy. Nalegał, żebym kontynuowała, więc wymieniłam kilka sposobów, które polecali mi stosować, a wtedy na chwilę zamilkł i zaproponował, żebyśmy (zawsze „my”, choć było oczywiste, że pracy nie ma tylko jedno z nas) spróbowali czegoś innego.
Przez dwa dni pracowałam w barze należącym do fastfoodowej sieci. Odpowiadały mi godziny pracy, byłam w stanie pogodzić się z tym, że od uniformu elektryzują mi się włosy, ale nie potrafiłam trzymać się listy „stosownych odpowiedzi” obejmującej zwroty takie jak „czym mogę dzisiaj służyć?” i „dodajemy do tego duże frytki?”. Podziękowano mi za współpracę, gdy jedna z dziewczyn od pączków przyłapała mnie na dyskutowaniu z czterolatką na temat nierównej wartości darmowych zabawek. Co mogę powiedzieć? To była bardzo bystra czterolatka. Zresztą ja też uważałam, że Śpiące Królewny to słodkie idiotki.
Podczas czwartej rozmowy mój doradca Syed przewijał oferty na ekranie dotykowym, szukając innych „możliwości zatrudnienia”. Nawet on, cechujący się niezłomnym optymizmem człowieka, który potrafi znaleźć pracę najbardziej opornym kandydatom, sprawiał wrażenie lekko zrezygnowanego.
– Hm… Brałaś kiedyś pod uwagę zatrudnienie się w branży rozrywkowej?
– Na przykład w charakterze mima? Albo śpiewaczki operowej?
– Właściwie to nie. Jest zapotrzebowanie na kobietę tańczącą na rurze. Właściwie to na kilka kobiet.
Uniosłam brew.
– Proszę, powiedz mi, że to żart.
– To trzydzieści godzin tygodniowo na zasadzie samozatrudnienia. Zdaje się, że można liczyć na wysokie napiwki. Mówiłaś, że dobrze radzisz sobie z ludźmi. I chyba lubisz… estradowe ubrania. – Spojrzał na moje zielone, połyskliwe rajstopy. Myślałam, że poprawią mi humor. Przy śniadaniu Thomas prawie cały czas nucił mi melodię z _Małej Syrenki_.
Syed wystukał coś na klawiaturze.
– Co powiesz na „koordynatorkę gorącej linii dla dorosłych”?
Wbiłam w niego spojrzenie.
Wzruszył ramionami.
– Mówiłaś, że lubisz rozmawiać z ludźmi.
– Nie. Nie interesuje mnie też posada półnagiej barmanki. Ani masażystki. Ani operatorki kamery internetowej. Daj spokój, Syed. Chyba jest coś, czym mogłabym się zająć bez obawy, że przyprawię swojego ojca o zawał.
Najwyraźniej zbiło go to z tropu.
– Zostało niewiele możliwości poza pracą w nienormowanych godzinach w handlu detalicznym.
– Chodzi ci o nocne wykładanie towaru na półki? – Rozmawiałam z nim wystarczająco wiele razy, żeby poznać jego język.
– Jest lista oczekujących. Taką pracę biorą zwykle rodzice, bo łatwiej dopasować ją do godzin nauki szkolnej – powiedział przepraszająco. Znowu spojrzał na monitor. – Więc tak naprawdę pozostaje nam tylko pielęgniarstwo środowiskowe.
– Podcieranie tyłków staruszkom.
– Obawiam się, Louiso, że twoje kwalifikacje starczają na niewiele poza tym. Jeśli chcesz się przekwalifikować, z radością wskażę ci odpowiedni kierunek. Jest mnóstwo kursów w ośrodku kształcenia dla dorosłych.
– Przecież już to przerabialiśmy, Syed. Jeśli się zdecyduję, stracę zasiłek, prawda?
– Jeśli nie będziesz mogła podjąć pracy, to tak.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Spojrzałam na drzwi, przy których stali dwaj krzepcy ochroniarze. Zastanawiałam się, czy znaleźli tę posadę przez urząd pracy.
– Syed, słabo się dogaduję ze starszymi ludźmi. Dziadek mieszka z nami, odkąd miał udar, i jakoś nie potrafię się z nim porozumieć.
– Aha. Więc jednak masz pewne doświadczenie jako opiekunka.
– Niezupełnie. Wszystkim zajmuje się mama.
– Czy twoja mama chciałaby pójść do pracy?
– Zabawne.
– Wcale nie żartuję.
– Miałabym zostać w domu i opiekować się dziadkiem? Nie, dziękuję. Nawiasem mówiąc, on też by tego nie chciał. Nie szukają kogoś do kawiarni?
– Louiso, chyba zostało za mało kawiarni, żeby zagwarantować ci zatrudnienie. Moglibyśmy spróbować w KFC. Może tam poszłoby ci lepiej.
– Dlatego że Kubełek Strips&Bites sprzedawałoby mi się lepiej niż Chicken McNuggets? Wątpię.
– W takim razie chyba będziemy musieli poszukać czegoś dalej od domu.
– Do naszego miasta kursują tylko cztery autobusy. Przecież wiesz. Tak, mówiłeś, żebym wzięła pod uwagę autobus turystyczny, ale zadzwoniłam na dworzec i okazuje się, że ostatni kurs jest o siedemnastej. Poza tym bilet kosztuje dwa razy więcej niż normalny.
Syed opadł na oparcie.
– Louisa, na tym etapie naprawdę muszę podkreślić, że jako osoba w pełni sprawna i zdolna do pracy, chcąc nadal spełniać warunki pobierania zasiłku, powinnaś…
– …wykazać, że staram się zdobyć pracę. Wiem.
Jak miałam mu wytłumaczyć, że bardzo chcę pracować? Nawet sobie nie wyobrażał, jak bardzo tęsknię za swoją dawną pracą. Do niedawna bezrobocie było dla mnie tylko pojęciem monotonnie powtarzanym w wiadomościach w odniesieniu do stoczni albo fabryk samochodów. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że pracy może brakować jak utraconej kończyny – stale, odruchowo. Nie przypuszczałam, że pomijając oczywiste obawy o pieniądze i przyszłość, utrata pracy sprawia, że człowiek czuje się niekompetentny i trochę bezużyteczny. Że trudniej będzie mi się wstawało o poranku niż wtedy, gdy budzik brutalnie wyrywał mnie ze snu. Że mogłabym tęsknić za ludźmi, z którymi pracowałam, bez względu na to, jak niewiele mnie z nimi łączyło. Ani nawet że zacznę przyłapywać się na tym, że idąc główną ulicą, będę się rozglądała w poszukiwaniu znajomych twarzy. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam Dmuchawcową Damę przechadzającą się obok sklepów i chyba równie zagubioną jak ja, musiałam zwalczyć impuls, który nakazywał mi podejść do niej i ją uściskać.
Z zadumy wyrwał mnie głos Syeda.
– O. To mogłoby być dobre.
Próbowałam spojrzeć na monitor.
– Właśnie się pojawiło. Dokładnie w tej chwili. Posada opiekunki.
– Mówiłam ci, że nie dogaduję się z…
– Nie chodzi o starszych ludzi. To… posada w domu prywatnym. Szukają kogoś do pomocy i mieszkają jakieś trzy kilometry od ciebie. „Opieka nad niepełnosprawnym mężczyzną i dotrzymywanie mu towarzystwa”. Umiesz prowadzić samochód?
– Tak. Ale czy musiałabym podcierać mu…
– Z tego, co widzę, nie ma tu słowa na temat podcierania tyłka. – Przejrzał informacje na ekranie. – To… człowiek z porażeniem czterokończynowym. Potrzebuje kogoś, kto będzie go karmił i pomagał mu w ciągu dnia. W tego typu pracy często chodzi o towarzyszenie ludziom, gdy chcą gdzieś pojechać, o pomoc w podstawowych czynnościach, których nie są w stanie wykonać samodzielnie. O. Dobrze płacą. To o wiele więcej niż stawka minimalna.
– Pewnie dlatego, że trzeba podcierać tyłek.
– Zadzwonię i dopytam, czy podcieranie wchodzi w rachubę. A jeśli się okaże, że nie, pójdziesz na rozmowę?
Powiedział to tak, jakby to było pytanie.
Ale obydwoje znaliśmy odpowiedź.
Westchnęłam i sięgnęłam po torebkę, szykując się do powrotu do domu.
– Jezu Chryste – powiedział tata. – Wyobrażacie sobie? Wyślą tam naszą Lou, żeby dotrzymywała mu towarzystwa! Jakby wylądowanie na przeklętym wózku nie było wystarczająco okropne.
– Bernardzie! – zbeształa go mama.
Za moimi plecami dziadek chichotał do kubka z herbatą.3
– To dobudówka. Kiedyś mieściły się w niej stajnie, ale doszliśmy do wniosku, że Willowi będzie tu lepiej niż w domu, bo wszystko znajduje się na jednym poziomie. Tutaj jest pokój gościnny, w którym w razie konieczności nocuje Nathan. Początkowo dość często potrzebowaliśmy pomocy.
Pani Traynor żwawo szła korytarzem, pokazując kolejne pomieszczenia i nie oglądając się za siebie, a jej wysokie obcasy stukały w kamienne płyty. Najwyraźniej oczekiwała, że dotrzymam jej kroku.
– Kluczyki do samochodu są tutaj. Dopisałam panią do naszego ubezpieczenia. Zakładam, że dane, które mi pani przekazała, są aktualne. Nathan pokaże pani, jak działa podnośnik. Musi pani jedynie pomóc Willowi odpowiednio się ustawić, resztę załatwi mechanizm. Choć… obecnie Will nie jest szczególnie skory do wychodzenia z domu.
– Na dworze jest chłodnawo – powiedziałam.
Pani Traynor zdawała się tego nie słyszeć.
– W kuchni może pani robić sobie herbatę i kawę. Dbam o zaopatrzenie. Łazienka jest tam…
Otworzyła drzwi, a ja utkwiłam wzrok w białym podnośniku z metalu i plastiku umieszczonym nad wanną. W otwartej przestrzeni pod prysznicem stał złożony wózek inwalidzki. Przeszklona szafka w kącie ukazywała równiutkie rzędy fiolek w foliowych opakowaniach. Z tej odległości nie widziałam, co to jest, ale wszystko pachniało lekko środkiem dezynfekującym.
Pani Traynor zamknęła drzwi i na chwilę odwróciła się w moją stronę.
– Podkreślam, to bardzo ważne, żeby przy Willu cały czas ktoś był. Poprzednia opiekunka zniknęła raz na kilka godzin, żeby oddać samochód do naprawy, i Will… zranił się pod jej nieobecność. – Przełknęła ślinę, jakby nie mogła się otrząsnąć po tym przeżyciu.
– Nie będę nigdzie wychodziła.
– Oczywiście będzie pani potrzebowała… przerw na skorzystanie z toalety. Chcę tylko wyraźnie zaznaczyć, że nie można zostawiać go samego na dłużej niż, powiedzmy, dziesięć, piętnaście minut. Jeśli mimo wszystko pojawi się jakiś problem, proszę albo dzwonić przez interkom, bo mój mąż Steven może być w domu, albo telefonować na moją komórkę. Jeśli naprawdę będzie pani musiała wziąć wolne, będę wdzięczna za poinformowanie mnie o tym z jak największym wyprzedzeniem. Nie zawsze jest łatwo znaleźć zastępstwo.
– Tak.
Pani Traynor otworzyła szafkę w korytarzu. Mówiła jak osoba wygłaszająca dobrze przećwiczone przemówienie.
Przez chwilę zastanawiałam się, ile opiekunek pracowało tu przede mną.
– Gdy Will będzie zajęty, mogłaby pani wykonać podstawowe prace domowe. Uprać pościel, odkurzyć i tak dalej. Środki czystości są pod umywalką. Możliwe, że nie będzie chciał, żeby towarzyszyła mu pani przez cały czas. Będziecie musieli wypracować odpowiedni poziom interakcji.
Pani Traynor spojrzała na moje ubranie, jakby widziała je po raz pierwszy. Miałam na sobie bardzo włochatą kamizelkę, w której według taty wyglądam jak emu. Spróbowałam się uśmiechnąć. Musiałam w to włożyć dużo wysiłku.
– Oczywiście mam nadzieję, że zdołacie… dojść do porozumienia. Byłoby miło, gdyby mógł panią uważać za przyjaciółkę, a nie za płatną opiekunkę.
– Tak. A co on… hm… lubi robić?
– Ogląda filmy. Czasami słucha radia albo muzyki. Ma jeden z tych cyfrowych odtwarzaczy. Jeśli umieści pani to urządzenie obok jego dłoni, zwykle sam będzie w stanie je obsługiwać. Zachował trochę władzy w palcach, ale ma trudności z chwytaniem przedmiotów.
Poczułam, jak poprawia mi się humor. Skoro Will lubi muzykę i filmy, na pewno uda nam się znaleźć wspólny język, prawda? Wyobraziłam sobie, jak śmiejemy się razem, oglądając jakąś hollywoodzką komedię, i jak odkurzam w sypialni, podczas gdy on słucha muzyki. Może nie będzie tak źle. Może nawet się zaprzyjaźnimy.
– Ma pani jakieś pytania?
– Nie.
– W takim razie chodźmy, przedstawię panią. – Spojrzała na zegarek. – Nathan pewnie już skończył go ubierać.
Zatrzymałyśmy się przed drzwiami i pani Traynor zapukała.
– Jesteś tam, Will? Przyprowadziłam pannę Clark.
Nikt nie odpowiedział.
– Will? Nathan?
– Will jest już gotowy, pani T. – zabrzmiał głos z silnym nowozelandzkim akcentem.
Otworzyła drzwi. Wbrew pozorom salon w dobudówce był olbrzymi, a jedną ze ścian tworzyły wielkie szklane drzwi, za którymi rozciągały się pola. W umieszczonym w kącie piecyku na drewno cicho płonął ogień, a naprzeciwko telewizora z płaskim ekranem stała niska beżowa kanapa. Na siedzeniu rozłożono wełnianą narzutę. Pomieszczenie było gustownie urządzone i panowała w nim spokojna atmosfera – kawalerka w skandynawskim stylu.
Na środku pokoju stał czarny wózek inwalidzki wyściełany owczą skórą. Solidnie zbudowany mężczyzna w białym fartuchu bez kołnierzyka kucał, ustawiając stopy drugiego mężczyzny na podnóżkach. Gdy weszłyśmy, mężczyzna na wózku spojrzał na nas spod rozczochranych, zapuszczonych włosów. Popatrzył mi w oczy i po chwili wydał z siebie jęk, od którego krew ścięła mi się w żyłach. Potem wykrzywił usta i nieludzko zawył.
Poczułam, że jego matka sztywnieje.
– Will, przestań!
Nawet na nią nie spojrzał. Z jego piersi wydobył się kolejny prehistoryczny dźwięk. Brzmiał okropnie, rozdzierająco. Robiłam wszystko, żeby się nie wzdrygnąć. Mężczyzna wykrzywił usta, jego głowa opadła i zatopiła w ramionach. Cały czas mnie obserwował. Wyglądał groteskowo, trochę jakby był wściekły. Uświadomiłam sobie, że ściskam torebkę, aż pobielały mi knykcie.
– Will! Proszę. – W głosie jego matki dała się słyszeć nutka histerii. – Proszę, nie rób tego.
Boże, pomyślałam. Nie dam rady. Głośno przełknęłam ślinę. Mężczyzna wciąż nie odrywał ode mnie wzroku. Jakby czekał, aż coś zrobię.
– Jestem… Mam na imię Lou. – Mój drżący jak rzadko kiedy głos przeciął ciszę. Przez chwilę zastanawiałam się, czy wyciągnąć rękę, ale przypomniałam sobie, że nie byłby w stanie jej uścisnąć, więc tylko niemrawo pomachałam. – To skrót od Louisa.
Wtedy ku mojemu zdziwieniu jego
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.