- promocja
- W empik go
Zanim znowu zabiję - ebook
Zanim znowu zabiję - ebook
Trzeci kryminał z Rudolfem Heinzem! Piłkarski światek i makabryczne zabójstwa, niezawodny Kastoriadis i przeszłość, która powraca w życiu komisarza...
Warszawa, 10 kwietnia 2010 roku, w okolicach Dworca Wschodniego Jacek Kos rzuca się pod pociąg. W obliczu katastrofy smoleńskiej śmierć piłkarza z polskiej kadry przechodzi bez echa. Dwa tygodnie później do Katowic przybywa Józef Heinz i prosi syna, którego nie widział od wielu lat, by pomógł mu wyjaśnić powody tego samobójstwa. Kierując się względami osobistymi, Rudolf Heinz postanawia przeprowadzić na urlopie drobne dochodzenie. Zagłębiając się w prywatne śledztwo, profiler stopniowo odkrywa powiązania z niewyjaśnionymi zabójstwami nastoletnich chłopców. Sprawie nadano kiedyś kryptonim ZZZ. Nazwa nawiązywała do listu, który pozostawił nieuchwytny morderca.
Tymczasem w długi weekend majowy ze szpitala psychiatrycznego ucieka Inkwizytor, by wyrównać rachunki z Heinzem i resztą świata...
Zarówno powieść kryminalna, jak i mecz piłkarski mają formułę zamkniętą: kryminał ciąży ku nieuchronnemu finałowi i rozwiązaniu sprawy, mecz kończy ostatni gwizdek sędziego (jakkolwiek zdarzają się przypadki, że piłkarze pragną wymierzyć sobie sprawiedliwość w drodze do szatni). I kryminał, i futbol mają swoją dramaturgię oraz bohaterów, na których temat prowadzi się zażarte dyskusje. Przede wszystkim bowiem kryminał i piłkę łączy to, że odwołują się do emocji fanowskich: do czystych, bezinteresownych odczuć tych, którzy tracą mnóstwo czasu, by zyskać coś nieuchwytnego: coś, co możemy nazwać suspensem i dreszczykiem przebiegającym po plecach i niedającym spokojnie zasnąć.
Zanim znowu zabiję to taki drybling między zwłokami, sprawami i duchami z przeszłości z futbolem w tle. I jeśli przykuje na kilka godzin waszą uwagę, odwodząc - podobnie jak mecz piłkarski - od codzienności, autorskie zadanie zostanie wykonane. Czego życzę Czytelnikom i samemu sobie.
Mariusz Czubaj
Facet ma nazwisko jak keczup, ale za to głowę niczym komputer i mimo ewidentnych ciągot alkoholowych (i co ciekawe, rockowo-karatekowych), jak już zagnie na kogoś parol, to nie popuści.
Bożydar Brakoniecki
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-392-4 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Usłyszał kroki, ocknął się z letargu. Wiedział, że znów jest blisko. Przez chwilę, która wydłużała się w nieskończoność, nic się nie działo. A potem szczęknął zamek.
Chłopiec gwałtownie poderwał głowę. Nie pomylił się. W sobie tylko wiadomy sposób odczuwał obecność nieznajomego na długo przedtem, nim ten się zjawiał. Był pewien, że jest jedynym człowiekiem na świecie, który z takiej odległości słyszy słabe drgania silnika i stłumiony odgłos zamykanych drzwi samochodu. Ostrożnie stawiane kroki wyczuwał niczym Indianie, których podziwiał w westernach. Poznawał ciche skrzypnięcie gumowej podeszwy. Jestem jak wąż, uświadomił sobie, gdy jeszcze miał siłę myśleć. Czytał gdzieś, że te gady odbierają drgania podłoża za pomocą kości szczękowych po łączonych z uchem środkowym, i w ten sposób doskonale słyszą odgłosy innych zwierząt. Kiedyś interesował się wężami i dużo o nich wiedział. Na próżno błagał rodziców, by pozwolili mu mieć w domu terrarium. To było kilka lat temu. Potem pochłonęło go zupełnie coś innego.
Pamiętał, że czerwonoskórzy czasami porywali białych. I tak jak jemu, wiązali z tyłu ręce i mocowali do drzewa albo wbitego w ziemię pala. Ale nigdy nie zakładali opaski na oczy ani nie zaklejali taśmą ust. Nikogo nie zamykali w wilgotnej norze. Dzielni kowboje stali na słońcu, a on czuł stęchliznę butwiejących ubrań, podobną do tej, którą pamiętał z garażu dziadka Pierre’a. Tak było na początku. Później się przyzwyczaił. Sam nie wiedział, kiedy smród zaczął traktować jako coś naturalnego.
Dziadek Pierre. Na pewno go szuka. I rodzice też go poszukują. Ktoś wreszcie go znajdzie i uwolni. A wtedy nieznajomego osądzą i powieszą. Będzie jak na westernach. Szubienicę postawią z pewnością przy beffroi, wieży strażniczej z czerwonej cegły, z której można podziwiać panoramę okolicy. Albo nie. Postawią ją na stadionie. A kat będzie ubrany w koszulkę w czarne i białe pasy. Całe miasto będzie na to patrzeć, a on usiądzie na honorowym miejscu, z którego będzie widział zazdrość kolegów i pełne podziwu spojrzenia dziewczyn. Zwłaszcza tej, która niedawno się wprowadziła do jego kamienicy, ma na imię Marie i mieszka dwa piętra wyżej.
Tak myślał pierwszego i drugiego dnia. Trzeciego zaczął tracić nadzieję. Gdy czwartego dnia znów nie dostał nic do jedzenia, po raz pierwszy pomyślał, że umrze. Zapadł w dziwny półsen i stracił rachubę czasu. Nie wiedział, jak długo przebywa w tej pułapce. Tydzień, dwa tygodnie, miesiąc? Nie mógł odgadnąć, jaka jest pora dnia. Nie potrafił, a może już nie chciał, o własnych siłach wstać z podłogi. Już dawno przestał poruszać nadgarstkami w nadziei, że uwolni się z więzów. Przestał się nawet bać. Powoli zacierały się wspomnienia, a w letargu, w którym trwał, rozmywały się rysy twarzy rodziców i przyjaciół.
Nie potrafił zrozumieć, co właściwie się stało. Jak zwykle wracał z kolegami do domu. Przez ramię miał przewieszoną torbę sportową. Ostatnie kilkaset metrów pokonywał sam. Przy chodniku zatrzymał się samochód i przez uchyloną szybę kierowca o coś zapytał. Głos brzmiał znajomo. Podszedł bliżej i pochylił się. Potem zapadła ciemność. Ocknął się w zimnym lochu, który został jego nowym domem. Nie mógł wiedzieć, że to miejsce miało stać się także jego grobem.
Zgrzyt zamka w drzwiach zabrzmiał niczym wybuch granatu na filmie wojennym. Chłopak ocknął się. Mimo woli uderzył głową o gruby pręt. Przeszywający ból rozchodził się promieniście przez szyję, barki i plecy. O dziwo, wsparty o zimny metal, chłopak uniósł się sam do góry. Drżał. Po raz pierwszy od nie wiadomo jakiego czasu przestraszył się. Czujnie nasłuchiwał. Tym razem nieznajomy zachowywał się inaczej.
Zawsze gdy przychodził, zrywał mu taśmę z ust i dawał wodę do picia. Potem rozwiązywał ręce i żelazny uchwyt, wykluczający wszelki opór, zaciskał się na przedramieniu chłopca. Mężczyzna prowadził go do kubła, by mógł się załatwić. Za pierwszym razem porwany próbował zerwać opaskę z oczu. Zanim to uczynił, został powalony potężnym ciosem. Stracił przytomność. Więcej nie chciał już przeciwstawiać się nieznajomemu.
Za każdym razem powtarzały się te same czynności. Mężczyzna odprowadzał go na miejsce i przywiązywał z powrotem. Zaklejał usta. Przez te wszystkie dni nie odezwał się ani słowem. Chłopiec słyszał świst wydychanego powietrza. Czuł wstrętny nieznany zapach wydobywający się z ust tamtego. Wstrzymywał wówczas oddech, by nie dostać torsji.
Tego dnia było jednak inaczej. Nieznajomy wszedł do środka, ale nie podszedł do porwanego. Potem rozległ się odgłos, jakby mężczyzna postawił coś na podłodze. Chłopiec usłyszał charakterystyczny dźwięk zamka błyskawicznego. Tamten pewnie był w dresie i rozpiął bluzę. Wtedy poczuł zapach, którego nie sposób nie rozpoznać. Frytki. Więc to nie była bluza, ale zamek od torby. Nieznajomy przyniósł jedzenie. Po raz pierwszy. Żołądek porwanego odruchowo skurczył się. Chłopiec poczuł ból oraz mdłości i osunął się z powrotem na podłogę.
Nie mógł widzieć, że nieznajomy wyjął z torby nie tylko biały plastikowy pojemnik, ale i skórzany pasek. Złożył go na pół i zbliżył dwie pięści do siebie, tworząc w ten sposób pętlę. Gwałtownym ruchem odciągnął dłonie. Pętla błyskawicznie spłaszczyła się i pasek strzelił. Rozległ się dźwięk przypominający trzask bicza. Chłopiec drgnął. Mężczyzna zauważył to i uśmiechnął się.
Podszedł do wmurowanego w ziemię pręta i chwycił za sznur krępujący ręce. Wtedy w pomieszczeniu rozległ się czyjś głos. Ktoś śpiewał po angielsku. Nieznajomy znieruchomiał, a potem sięgnął do kieszeni. Przez chwilę stał w miejscu. Chłopiec słyszał jego oddech głośniejszy niż zwykle. Do jego uszu dobiegło chrząknięcie. Mężczyzna jakby się zawahał. A potem szybkie kroki skierowały się w stronę drzwi. Klucz zachrobotał w zamku. Tamten zniknął.
W piwnicy wciąż unosił się zapach frytek. A więc, domyślił się chłopiec, nieznajomy zostawił torbę i pewnie niedługo wróci. Po raz pierwszy od nie wiadomo jak długiego czasu porwanego opuściły halucynacje. Stanął o własnych siłach, a nogi przestały drżeć.
Szarpnął nadgarstkami, przywarł nimi do metalu i powtórzył czynność. Skręcił prawą dłoń i najmniejszym palcem natrafił na pętlę. A przecież próbował uwolnić się dziesiątki razy! Poczuł nagły przypływ sił. Jak wówczas, gdy w ostatniej minucie strzelił bramkę, a w dogrywce dołożył jeszcze jedną i został bohaterem meczu. Cierpliwie rozluźniał pętlę, aż poczuł, że może wcisnąć kolejny palec.
Gdy sznur opadł na ziemię, chłopiec zerwał taśmę z ust i zdjął opaskę.
Nie rozwarł powiek. Jego ojciec i dziadek byli górnikami, on też urodził się i mieszkał w mieście, które nie przypadkiem Belgowie nazywali Pays Noir¹. Podczas obiadów wielokrotnie słyszał o tąpnięciach i wybuchach oraz górnikach uwięzionych pod ziemią, czekających dniami i nocami w zasypanych korytarzach na ratunek. Gdy już cię wydobędą, nie otwieraj oczu. Nie otwieraj oczu. To zdanie, czarodziejskie zaklęcie, słyszał wiele razy.
Ze zmrużonymi powiekami, rękami omiatając przestrzeń wokół, dotarł do drzwi i szarpnął za klamkę. Nie mylił się. Były zamknięte. Tamten wróci, przypomniał sobie. Niedługo wróci. A wtedy...
Poczuł, że paraliżuje go strach. Że zaczyna krępować niczym porzucony na podłodze sznur. Odwrócił się i oparł o drzwi. Spod zmrużonych oczu widział, że po przeciwległej stronie pomieszczenia znajduje się jakieś źródło światła. Ruszył w tamtym kierunku. Potknął się o torbę, pod stopą zachrupały rozgniecione frytki. Dotarł do niewielkiego okna. Pod murem natrafił dłonią na stare rozlatujące się krzesło. Widocznie okno było kiedyś otwierane. Powoli się wspiął. Dawniej nie miałby szans, by się przecisnąć przez ten otwór. Teraz był jednak o wiele chudszy. Zdumiał się, że otworzył okno tak łatwo. Poczuł świeże powietrze. Zakrztusił się.
Tamten wróci, pomyślał z rozpaczą. Może już się zbliża.
Wydostał się na zewnątrz i z wciąż przymkniętymi powiekami zaczął biec. Zatoczył się i upadł.
Ktoś powiadomił policję, że na nabrzeżu, na Quai de Brabant, siedzi chłopiec, który nie odpowiada na żadne pytania. Dwunastolatek w stanie szoku i całkowitego wyczerpania został odwieziony do szpitala.
Policji nie udało się natrafić na ślad tajemniczego kierowcy. Bezskutecznie próbowano ustalić miejsce, w którym przetrzymywano porwanego. Chłopiec milczał. Jakby chciał wyrzucić ze swojego życia koszmar, tak jak usuwa się dane z komputera. W ten sposób opisał jego zachowanie psycholog. Zgłaszali się kolejni świadkowie, ale niewiele wnieśli do sprawy. Ktoś widział go w parku Reine Astrid, pewna starsza kobieta mówiła, że błąkał się po Place du Manège, jakiś starszy mężczyzna wskazywał na okolice hałd.
Tydzień po odnalezieniu chłopca, 19 sierpnia 1996 roku, policja wkroczyła do domu Marca Dutroux, którego dziennikarze nazwali wkrótce Potworem z Charleroi. Uprowadzenie dwunastolatka powiązano z jego czynami.
Od tego dnia już nic w Belgii nie było takie samo jak wcześniej.
Zobaczył nadjeżdżający pociąg i podjął decyzję. Ostatnią w swoim życiu.
Zaraz po południu złapał taksówkę na Powiślu i pojechał na ulicę Kijowską. Gdy wysiadł przed zrujnowaną fasadą Dworca Wschodniego, zaczął siąpić drobny deszcz. Taksówkarz milczał przez całą drogę, wsłuchując się w wiadomości dobiegające z radia. Kilkakrotnie wychwycił spojrzenie kierowcy we wstecznym lusterku. Ciekawe, czy wie, kim jestem, pomyślał.
Taksówkarze na ogół go rozpoznawali. Trzydziestokilkulatek wyróżniał się wzrostem i posturą. Gdy pytali o nazwisko, nie mieli już żadnych wątpliwości. Jacek Kos. Wielokrotny reprezentant Polski. Lewy obrońca. Zaczynał w Warszawie, potem grał na Śląsku, wreszcie wiele ostatnich sezonów spędził w niemieckich klubach. Od dwóch lat pisano o nim mniej. Jego występy nie były komentowane tak jak dawniej. Nawet gdy strzelił niedawno samobójczą bramkę, oszczędzili go klubowi kibice i internetowi frustraci w kraju. Kosa zaczęły nękać kontuzje, usunięto go z pierwszego składu, zmienił drużynę i znów na kilka miesięcy wypadł z gry. Od pewnego czasu nie był już powoływany do reprezentacji. Taka jest kolej rzeczy. Poważnie myślał o zakończeniu kariery, powrocie do Polski i rozkręceniu interesu związanego z futbolem. Może kupi kilka mieszkań, podpisze umowę z którymś z klubów i będzie wynajmował je młodym zawodnikom. Wiedział nawet, kto mu pomoże stawiać pierwsze kroki na grząskim gruncie, opanowanym przez starych wyjadaczy. Z długich rozmów zapamiętał zwłaszcza jedno zdanie. Ten biznes jest jak wieczna gra na obcym boisku, a ci, którzy grają z tobą w drużynie, mogą okazać się najgroźniejszymi przeciwnikami. Podjął już zresztą pierwsze działania, by przygotować się do nowej roli. To wszystko przyjdzie za chwilę. Na razie raz jeszcze spróbuje powrócić do dawnej formy i roześmiać się w twarz tym, którzy postawili na nim krzyżyk.
Tak do niedawna wyobrażał sobie teraźniejszość i przyszłość. Kilka dni temu wszystko się zmieniło. A przed godziną cały świat runął mu na głowę. Wiedział, że musi coś zrobić. Po tym, co usłyszał, nie było już odwrotu.
Zostawił taksówkarzowi napiwek. Łysiejący mężczyzna z sumiastym, kolejarskim wąsem skłonił się.
– Straszne. – Taksówkarz odwrócił się w stronę radia. – Tragedia – dodał zbolałym głosem. – Ciągle nie mogę w to uwierzyć. A pan?
– Tak. Straszne – mruknął pod nosem Kos i wysiadł z samochodu.
Straszne. Miał na myśli coś innego niż kierowca odjeżdżającej taksówki. Zasunął suwak skórzanej kurtki. Tragedia. Tak, to prawda. Tyle że ta, która dotyczyła jego, była na razie dobrze skrywana. Wiedziały o niej trzy osoby na świecie. Od godziny był jedną z nich.
Przyleciał rano samolotem Lufthansy. W zwykłych okolicznościach zdecydowałby się na samochód. Tym razem jednak sytuacja była szczególna. Chciał mieć to spotkanie jak najszybciej za sobą. Tak bardzo pragnął usłyszeć, że zaszła niewyobrażalna pomyłka. Że wszelkie podejrzenia są jedynie wytworem chorej wyobraźni. Na lotnisku w Warszawie zorientował się, że zdarzyło się coś niezwykłego. Przepchnął się przez tłum ludzi wpatrzonych w zawieszony na panelach telewizor. Wzrokiem przebiegł przesuwający się u dołu ekranu pasek z wiadomościami. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nie chciał autografu. Nikt nic nie mówił.
Kos przygryzł wargi. Zaczął szybko oceniać sytuację. Nauczył się tego podczas tysięcy godzin spędzonych na boisku. Niespodziewane zdarzenia pociągają za sobą inne, które trudno przewidzieć. To, co się stało, mogło pokrzyżować jego plany.
Sięgnął po telefon. Rozmowa trwała kilka minut. Gdy ją zakończył, odetchnął z ulgą. A jednak się uda. Dopiął swego. Jest jeden argument, pewna siła, której nikt jeszcze się nie oparł. Tak się stało i tym razem.
Teraz było już po wszystkim. Zgarnął krople deszczu z czoła. Czuł się, jakby w jednej chwili postarzał się o dwadzieścia lat. Był skończony i musiał coś z tym zrobić. Wyprostował się i ruszył w stronę ogródków działkowych. W alejce minął się z kobietą, która wyszła na spacer z owczarkiem niemieckim. Pies prowadzony na czerwonej smyczy obwąchał go nieufnie.
Nigdy nie bał się zwierząt. Godzinę temu ten nieustraszony obrońca zaczął bać się ludzi. A właściwie zaczął lękać się jednego przerażającego człowieka.
Skręcił w prawo. Przed sobą widział nasyp kolejowy i wznoszące się nad nim semafory. Bezwiednie ruszył w tamtą stronę. Po lewej zobaczył niski budynek otoczony ogrodzeniem. Na tabliczce znajdował się napis: „Markot”. Przed stróżówką siedział dozorca i palił papierosa. Zza uchylonych drzwi dobiegała muzyka z radia. Kos rozpoznał utwór. Adagio Albinoniego. Kiedyś od jednego z niemieckich kibiców dostał płytę z tym nagraniem. Nie przepadał za muzyką poważną, ale ten utwór z jakiegoś powodu zapamiętał.
„Markot”. Siedlisko bezdomnych. Tych, którzy wypadli ze społeczeństwa. Odpadli, tak jak odpadł tynk z fasady dworca. Nagle poczuł, że jest takim samym wyrzutkiem. Niczym się od nich nie różni.
Zatrzymał się, sięgnął po telefon i zaczął wstukiwać esemesa. Adagio skończyło się, w radiu muzyka organowa przycichła i rozległ się zbolały kobiecy głos. Drżały mu ręce. Nie mógł pisać. Zaklął głośno, a potem wybrał numer telefonu. Po pięciu sygnałach usłyszał komunikat poczty głosowej. Nagrano go najpewniej w trakcie jakiejś imprezy, w tle rozbrzmiewały bowiem śmiechy i brzęk kieliszków.
Pozostawił wiadomość.
– Wiem już wszystko – wydusił przez ściśnięte gardło. – Morderca... Nie daruję...
Chciał powiedzieć więcej, lecz nie miał siły.
Dozorca „Markotu” widział, jak postawny młody mężczyzna o znajomej twarzy wspina się na nasyp. Miał zamiar krzyknąć, podniósł rękę, ale rozmyślił się.
Kos usłyszał cichy świst szyn. W oddali zobaczył światło zbliżającego się pociągu. Przeraźliwy dźwięk sygnału ostrzegawczego narastał, ale zignorował go. Nie widział przerażonych, coraz większych oczu maszynisty, nie słyszał zgrzytu hamulców.
Zanim poczuł uderzenie, po raz ostatni otarł twarz z deszczu. A może po prostu ją zasłonił. Było popołudnie 10 kwietnia 2010 roku. Niespełna sześć godzin wcześniej w Smoleńsku rozbił się prezydencki samolot.
Samobójcza śmierć znanego piłkarza, reprezentanta Polski, w normalnych warunkach byłaby wiadomością dnia. Z oczywistych względów tym razem przeszła niemal niezauważona. Gazety i portale internetowe odnotowały ją w kilku zdaniach i jednym niewiele obszerniejszym wspomnieniu.
Nekrologi, które ukazały się po jego śmierci, znikły wśród innych nazwisk w czarnych ramkach.
Leżał na łóżku, założył ręce pod głowę i wpatrywał się w sufit. Potrafił tak tkwić bez ruchu godzinami. Gdyby ktoś patrzył na niego z boku i widział nieruchome otwarte oczy, mógłby pomyśleć, że nie żyje.
Nic bardziej mylnego. Żył i miał się nieźle.
Cichy jęk przypominał sygnał karetki pędzącej w oddali. Albo skowyt psa. Wiedział jednak, że źródło tego odgłosu jest zupełnie inne. Za chwilę jęk przemieni się w przeciągły szloch, a potem, gdy do akcji wkroczą sanitariusze ze środkami uspokajającymi, ucichnie. Podobnie zachowywał się ten drugi. Ten, który pociął się szkłem. W sumie dobrze, że na nikogo się nie rzucił. Zaczęłyby się dokładniejsze kontrole, a te zawsze zwiastują kłopoty.
A on miał już problem. I ten jeden w zupełności mu wystarczał. Podróżnik więcej nie przyjdzie. Podróżnik nie przyjdzie, powtarzał sobie. Nazwał mężczyznę w taki sposób, bo przecież wkroczył on do dziwnego świata. I zapragnął rozmawiać na egzotyczne tematy, w których pojawiały się rozkładające się ciała i ludzkie kości.
Zawarli umowę. Coś za coś. Opowieść za opowieść. Słuchał więc, co tamten miał do powiedzenia, uśmiechał się łagodnie i odpływał w świat swoich fantazji. Wiedział, że te marzenia prędzej lub później przemieni w rzeczywistość.
Podróżnik więcej nie przyjdzie. Ale nie wiadomo, czy jego śladem nie przyjdą inni. A do tego nie chciał dopuścić.
Jeden, dwa, trzy... Policzył do sześćdziesięciu. Minęła minuta. Jego czas się kończył. Sytuacja skomplikowała się. Nabrała przyspieszenia. Nie może dłużej czekać. Po raz pierwszy od wielu minut poruszył oczami.
Żył i miał się nieźle. Niektórym nie wróżyło to niczego dobrego.
– Po owocach mnie poznacie. Po owocach – wyszeptał i uśmiechnął się szeroko.1
Są ludzie, którzy znają się na wszystkim. Takie złote rączki z głowami nie od parady. I są też ponoć sprawy, na których znają się wszyscy. Trudno znaleźć takich, którzy nie mają pojęcia o sporcie, pogodzie i polityce.
Może i trudno, lecz nie jest to niewykonalne. Jak się chce, to można. Sam należałem przecież do tego ekskluzywnego grona. Owszem, z większym lub, częściej, słomianym zapałem trenuję karate u greckiego mistrza, senseia Kastoriadisa. Ale poza tym nie śledzę wyników rozgrywek, z wyjątkiem żużla, nie chodzę na mecze, nie wyrecytuję jednym tchem składów drużyn trzecio- i drugoligowych. Mam ku temu osobiste powody. Tak czy inaczej znam się na piłce nożnej jak Osama bin Laden na pacyfizmie. Z pogodą jest podobnie. Przypominam sobie o jej istnieniu najczęściej wczesną wiosną i późną jesienią, gdy chłód i wilgoć paraliżują mi stawy i unieruchamiają dłonie. Fachowcy nazywają to schorzenie zespołem Raynauda. Poza tym o pogodzie rozmyślam równie często co Amy Winehouse o wizycie w klubie krykieta. Oprócz choroby stawów mam jeszcze jedną przypadłość. Mnożę metafory. Przypadłość ta dopada mnie zwłaszcza wtedy, gdy jestem zmęczony. A tak się czuję prawie zawsze. Świat ludzi przemęczonych jest dość bezbarwny. Więc przynajmniej w taki sposób wzbogacam go sobie. Tyle o tym.
Polityką nie zajmowałem się nigdy, a ona nie zajmowała się mną. W policji polityka dopada tych, którzy są albo znacznie niżej ode mnie i mają nieposkromione ambicje, albo dawno już mnie wyprzedzili i chcą dotrzeć na sam szczyt. Byłem coraz starszym, coraz bardziej korodującym, ale wciąż trwającym w tym samym miejscu środkowym trybem w maszynerii sprawiedliwości. I nigdy nie miałem ambicji, by piąć się w górę. Im wyżej jesteś, tym boleśniej spadasz. Napatrzyłem się trochę na to, kilka razy upadłem i potłukłem się, więc wiem, o czym mówię. Od czasu do czasu widzę gdzieś w internecie nazwiska kilku kolegów, z którymi studiowałem. Garnitury, krawaty, okulary w kosztownych oprawkach mające dodać im powagi. Oraz, nieodłącznie, kilka słów przy nazwisku, wiadomość o tym, w imieniu jakiej partii mówią. Zauważyłem, że informacje te zmieniają się przy ich twarzach dość często. Z głoszonymi przez nich poglądami pewnie jest tak samo. Tymczasem moje nie ulegają zmianie. Ja po prostu nie mam poglądów.
W sobotę 10 kwietnia 2010 roku obudziła mnie melodyjka w telefonie. Jimi Hendrix grał Purple Haze, a mnie wciąż zdawało się, że jestem w wypełnionej zapachem rozlanego piwa sali prób w Sosnowcu, w trzeciej z kolei norze, którą wynajmowaliśmy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Właśnie włączam jeden z moich efektów gitarowych i chropowate dźwięki zaczynają płynąć wartkim strumieniem. Zamykam oczy i wsłuchuję się w linię basu.
Gdy otworzyłem oczy, sala prób znikła. Poczułem ucisk w skroniach. Suchość w moim gardle mogłaby konkurować z wielodniową suszą w Somalii.
Hendrix zagrał introdukcję do Purple Haze od nowa. Sięgnąłem po telefon. Usłyszałem głos Kastoriadisa.
– Już wiesz? – zapytał.
Milczałem, a on powtórzył pytanie.
– O czym? – zachrypiałem.
– Prezydent... Samolot w Smoleńsku rozpieprzył się na kawałki. W drobny mak. Nikt nie przeżył.
Nie wiedziałem, o czym ten szaleniec do mnie mówi. Każde słowo Greka osobno coś znaczyło, lecz z całej wypowiedzi niczego nie zrozumiałem. Pewnie miał jakieś olśnienie, zdarzają mu się takie przebłyski, gdy medytuje. A wczoraj był piątek i może mistrz karate po treningu sobie pofolgował.
– Słuchaj – wychrypiałem – ile piw zrobiłeś wczoraj? Ciekawe, czy tyle co ja. Widzimy się o szóstej, mistrzu. Przypominam ci, że mamy poćwiczyć kawashi i inne uniki przy ataku przeciwnika. A teraz muszę dojść do siebie.
Nie czekając na odpowiedź, rozłączyłem się.
Zarzuciłem ubranie przesiąknięte papierosowym dymem i powlokłem się do Biedronki. Paliło mnie w gardle, było w nim więcej ognia niż na festynie straży pożarnej. Musiałem go ugasić. Jedno piwo postawi mnie na nogi, pomyślałem. Rudolf Heinz rozpocznie nowy dzień i wkroczy do akcji.
Dopiero w sklepie zorientowałem się, że coś musiało się zdarzyć. Ludzie robili zakupy, ale co chwila rozbrzmiewały dzwonki telefonów. Nigdy w życiu nie widziałem tylu ludzi rozmawiających przez komórki. I pewnie nigdy już nie zobaczę. Nawet na reklamie. Chwytałem strzępy rozmów. Samolot. Prezydent. Smoleńsk. Słowa Kastoriadisa ułożyły się w logiczny ciąg.
Postawiłem piwo na taśmociągu i wychwyciłem spojrzenie kasjerki. Czterdziestoletnia sucha kobieta w fartuchu za dużym o kilka numerów patrzyła na mnie, jakbym zabił jej córkę. I matkę.
– Pić w taki dzień. – Pokręciła głową i przyłożyła puszkę do czytnika.
– Mam jeszcze to – powiedziałem ze skruchą i podałem jej worek z czterema kajzerkami.
Gdy odszedłem od kasy, przekonałem się, że nie wszyscy tego dnia interesowali się katastrofą. Przy filarze sklepu stał szpakowaty mężczyzna w szarym kombinezonie. W dłoni trzymał nóż i z zapałem zeskrobywał ogłoszenia poprzyklejane do muru.
– Joga, kurwa mać... – mruczał pod nosem. – Juju fitness... – to przesylabizował z większym trudem. – Połączenie samoobrony i tańca – czytał kolejne anonse – zajęcia pozaszkolne, balet, kurwa, dla dzieci...
W takim towarzystwie opuściły mnie wszelkie skrupuły. Z trudem przełknąłem ślinę. Czułem się, jakby ktoś przez godzinę tarką skrobał moje podniebienie. Stwierdziłem, że nie ma na co czekać, i sięgnąłem po piwo. Trzask zawleczki był jednym z najpiękniejszych dźwięków, jaki mogłem usłyszeć. Pociągnąłem łyk i odetchnąłem. Wróciłem do mieszkania i zacząłem przeglądać czarno-białe strony w internecie.
Dokończyłem piwo i poczułem, że wracam do świata żywych.