- W empik go
Zapach anioła - ebook
Zapach anioła - ebook
Tytułowy „zapach anioła” pomaga ludziom w najtrudniejszych chwilach przetrwać i nie zwątpić w sens życia. Towarzyszy głównym postaciom tej opowieści o zwycięstwie miłości nad śmiercią, splata się z ich losami w różnym czasie i na odległych kontynentach.
Bohaterami powieści są ludzie oraz asystujący im aniołowie, którzy polubili przybierać ludzkie postacie i w miarę upływu tysiącleci przejęli nasze cechy. Wątkiem głównym jest historia miłości Julii Beszter i Jana Jakuba Lerskiego, którzy poznali się podczas opozycyjnej demonstracji w rządzonej przez juntę generała Wojciecha Jaruzelskiego komunistycznej Polsce. Ich losy pokazane są na tle dramatycznych wydarzeń przełomu wieków. Pojawia się wizja konfliktów i katastrof wywołanych przez ludzi sprzymierzonych z siłami zła, z którymi próbują sobie radzić aniołowie oraz nasi bohaterowie. Autor pozostawia do wyboru dwa możliwe zakończenia. Od Czytelnika zależy, w które woli uwierzyć…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7722-727-5 |
Rozmiar pliku: | 744 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pulsująca czerwonym blaskiem, wielka tarcza szybko chowała się za skalny uskok Wielkiego Kanionu. Świeży śnieg, który spadł wczoraj, przejmował kolory gasnącego słońca, najpierw różowiejąc coraz bardziej krwiście, potem przechodząc w granatowiejącą purpurę. Sople lodu na krzakach lśniły intensywnym rubinowym blaskiem. W dolinie kanionu szybowały kruki, a płynąca poniżej rzeka Colorado wyglądała jak cienka strużka rozlanego atramentu.
Kilkaset metrów od parkingu, gdzie stały samochody turystów, którzy przyjechali podziwiać tu zachód słońca, na krawędzi skalnego uskoku przycupnęły trzy archanioły. Chwilę stały w bezruchu, chłonąc majestatyczne piękno rozświetlonego gasnącym blaskiem kanionu, potem zaczęły wymieniać myśli.
– Pamiętacie ten dzień, kiedy tu rozsunęła się ziemia i powstał uskok? – zaczął Michał.
– To był widok! Prawie jak z człowieczych horrorów o zagładzie planety, produkowanych w ich Hollywood – zażartował Gabriel.
– Ziemia drżała w posadach, a grzmiało jak w dniach pierwszego tworzenia – dodał Rafael.
Bawiło ich ciągłe wcielanie się w postacie ludzi i posługiwanie się ich językami. W końcu na najwyższe polecenie kiedyś, przed wiekami skłonili się przed człowiekiem i pokochali go. Od tej pory towarzyszyli mu w jego wędrówce przez życie, otaczając go opieką i walcząc z ciemnymi aniołami o ludzką duszę.
Michał, jak to miewał ostatnio w zwyczaju, przybrał postać ubranej w opięte dżinsy młodej, urodziwej dziewczyny o ogniście rudych włosach i delikatnych, arystokratycznych rysach. Utrzymywał, że właśnie taka jego cielesna powłoka najlepiej współgra z jego wszystkimi archanielskimi tytułami, jak Książę Światłości i Pogromca Szatana, oraz najlepiej oddaje jego prawdziwą naturę. Właśnie jako ruda kobieta objawił się kiedyś Mojżeszowi w płonącym krzewie.
Gabriel przybrał postać ubranego w białe szaty, muskularnego Mulata z wełnianą przepaską na kudłatej głowie. Uważał, że jako anioł nadziei i dobrej nowiny powinien trzymać się jasnych kolorów, a dla kontrastu dobrał sobie tym razem czekoladową cerę. Miał świadomość, że gdyby przed wiekami ukazał się tak Joannie d’Arc, mogłaby nie wysłuchać jego przesłania, by ruszyć z odsieczą królowi Francji.
Rafael wziął postać młodego chłopca o ostrych semickich rysach i kruczoczarnych, kręconych włosach, ubranego w zielony dres z kapturem. Właśnie jako chłopiec, podczas rozmowy z Adamem w raju, Rafael wyjawił ojcu ludzi kilka mistycznych sekretów, które kolejne człowiecze cywilizacje albo zapomniały, albo użyły w niewłaściwy sposób, wzniecając konflikty i wojny.
– Słuchajcie, Sabathielu i Labhielu – Michał zwrócił się do pozostałych archaniołów, używając ich sekretnych imion, co oznaczało, że ma im do zakomunikowania coś bardzo ważnego.
Gabriel i Rafael zresztą już to wiedzieli. Całe wieki temu nauczyli się natychmiast odczuwać natężenie promieniowanie zła.
– Ciemne anioły znów przygotowują przesilenie. Zaczynają działać przez słowo, które kiedyś ukradli Panu... Musimy znaleźć medium, by pokonać ciemnych braci – Michał powiedział to nie po angielsku, jak rozmawiali dotąd, ale w jakimś dziwnym słowiańskim języku, który wkrótce miał formalnie przestać istnieć.
Czerwona tarcza słońca schowała się już za skalny uskok. Niebo zaczęło powoli granatowieć. Na skale koło trójki archaniołów przysiadł ogromny kruk.
– Czujecie... najciemniejszy tu jest... obok nas – powiedział Gabriel, którego anielski zmysł zawsze reagował najszybciej na bliskość zbuntowanych braci.
W końcu Sataniel był kiedyś, w prapoczątku, jego najlepszym przyjacielem.
– Tak – odparł Rafael i rzucił w kierunku kruka garść zmrożonego śniegu.
Ptak zerwał się do lotu. Zaszumiały skrzydła i archanioły zobaczyły nad kanionem sylwetkę Beliala, który wciąż lubił się pojawiać w swojej najbardziej klasycznej, przeklętej postaci. Zapadający zmrok to była jego ulubiona pora – chwila gasnącej światłości. Wtedy rosła jego moc i podatność ludzi na zło.
2.
Widowiskowa Great Ocean Road – Wielka Droga nad Oceanem – wiodła z okolic Melbourne na północny zachód, w kierunku Adelajdy. By jednak do niej dotrzeć, trzeba było najpierw przejechać przez monotonnie płaski teren kilkadziesiąt kilometrów szosą Princes Highway i minąć miasto Geelong, gdzie znajduje się słynne National Wool Museum – Narodowe Muzeum Wełny, która jest tradycyjnym bogactwem Australii.
Po drodze widniały znaki informujące, że na eukaliptusach wokół siedzą misie koala i schodząc z drzewa, mogłyby nieopatrznie wtargnąć na jezdnię. Kolejny znak z czarną sylwetką kangura na żółtym tle ostrzegał przed zderzeniem z torbaczem, które równie źle wróżyło.
Wreszcie Great Ocean Road otwierała się na Pacyfik, zakręcała wśród piętrzących się skał, ukazując sięgający po horyzont siwoniebieski ocean. Widać było sylwetkę biało--czerwonej latarni morskiej w wypoczynkowej miejscowości Aireys Inlet, gdzie kręcono niektóre sceny do kultowego niegdyś australijskiego filmu Mad Max .
W 1983 roku pożar buszu przemienił okolice Aireys Inlet w tlące się pogorzelisko. Wysoki na kilkanaście metrów jęzor płomieni gnał w kierunku morza z szybkością wiatru, a zaprawione w kontakcie z tym żywiołem eukaliptusy poddawały się płomieniom, pozwalając im przenosić się po wysuszonych koronach drzew.
Domy płonęły jak zapałki, nie było szansy na powstrzymanie rozbuchanego żywiołu. Wydawało się, że to koniec świata. Ludzie i zwierzęta uciekali w kierunku morza. Niektórzy, będący w stanie szoku, spędzili całą noc zanurzeni po pachy w chłodnej wodzie Pacyfiku. Aireys Inlet wyglądało wtedy jak po wybuchu bomby atomowej.
Już kilka dni po pożarze przyroda zaczęła się regenerować, rośliny poczęły wypuszczać pędy, eukaliptusy straszące osmalonymi konarami odżyły, jakby ogień dodał im mocy. O pożarze sprzed lat ciągle przypominały porośnięte chwastami ruiny starych fundamentów, poskręcane od gorąca żelastwo konstrukcji i zwęglone pnie potężnych eukaliptusów.
Stary, nieco pordzewiały van volkswagen zmierzał właśnie w kierunku Aireys Inlet. Julia naciskała bosą stopą pedał gazu i wóz posłusznie rwał do przodu. Przednią szybę pokrywały rozmazane ślady komarów i much. W okolice lewej wycieraczki, jak mały japoński myśliwiec-kamikadze, uderzyła ogromna ważka. Jej korpus zaklinował się pod gumą wycieraczki, a przezroczyste, poznaczone ciemnymi żyłkami skrzydełka podrygiwały w rytm podmuchów wiatru.
Julia myślała o Grahamie, brodatym i wąsatym, dość znanym ekscentrycznym malarzu, z którym wczoraj przeprowadzała rozmowę do swojego programu. Graham nigdy nie był w Europie, urodził się tu, jego przodkowie przybyli do Australii z Anglii – jak można przypuszczać – nie z własnej woli . Opowiadał jej, że gdzieś w jego podświadomości drzemie pejzaż, do którego tęskni. Wiele razy śnił mu się krajobraz bynajmniej nie australijski – z drzewami eukaliptusowymi, charakterystycznymi spłowiałymi kolorami i inaczej padającym światłem – ale klasycznie brytyjski, znany mu choćby z płócien Johna Constable’a . Chciałby taki krajobraz kiedyś zobaczyć. Stwierdził, że czuje się duchowo zakotwiczony w Europie, choć żyje tu, w Australii.
Julia bez skutku próbowała sobie przypomnieć, dlaczego w pewnym momencie zaczęli rozmawiać o kosmosie i Graham snuł rozważania, jak będąc artystą, odczuwałby kosmiczną pustkę, jak wpłynąłby na jego plastyczną świadomość widok Ziemi – małej, pokrytej plamami oceanów i lądów kuli, za losy której wszyscy jesteśmy odpowiedzialni. Widać miał ten temat przemyślany, gdyż w pewnym momencie powiedział, że NASA powinna uruchomić specjalny program kulturalny, w ramach którego w przestrzeni kosmicznej odbywałyby się warsztaty plastyczne i literackie. Jego zdaniem powstałe w ich wyniku prace mogłyby dobrze przysłużyć się budowaniu świadomości proekologicznej i kształtowaniu poczucia odpowiedzialności za bezpieczeństwo naszej planety. Ziemia widziana z zupełnie innej perspektywy – mała jak dziecięca piłeczka, zawieszona w kosmicznej próżni – powinna stać się tematem nie tylko badań i rozważań naukowych, ale i działalności artystycznej, która może skuteczniej oddziaływać na społeczny sposób myślenia o błękitnej planecie.
„Ciekawe – pomyślała Julia nieco przejęta ideą Grahama – czy NASA zastanawiała się nad uruchomieniem takiego programu?”
Polubiła Grahama i właściwie była już przekonana, że powinien zostać jednym z pierwszych artystów, którym by ofiarowano możliwość pracy twórczej w kosmicznej przestrzeni.
Skręciła w lewo i zaparkowała niedaleko latarni. Wsunęła na bose stopy sandały. Nie czekała dłużej niż pięć minut. Obok jej vana zgrabnie zatrzymała się czarna, stara toyota o zmatowiałym od słońca lakierze. Wysiadła z niej młoda, wysoka, zgrabna brunetka o mieszanych rysach.
– Jestem Belinda – wyciągnęła do Julii śniadą dłoń. – Belinda Kostiusko.
Mówiła po angielsku niskim, głębokim głosem z lekką chrypką i uroczym miękkim akcentem.
– Julia Beszter – Julia przytrzymała chwilę ciepłą rękę Belindy i poczuła dziwne, przyjemne promieniowanie. – Reporterka PBC. Dzięki, że chciałaś tu przyjechać...
Julia wciąż nie potrafiła sobie wyjaśnić, dlaczego umówiła się z Belindą właśnie tu, a nie w Melbourne, gdzie obie mieszkały. Czy dlatego, że w Aireys Inlet mieszkał mężczyzna, który pomógł jej odzyskać spokój po dramacie, którego już nie chciała pamiętać? Czy dlatego, że znała tu każdy kamień, że tu, na polance nad rzeką koło długoigłej sosny znalazła dorodnego rydza i całą rodzinę maślaków, a kolorowo ubarwiona papuga przyglądała się jej podejrzliwie, kiedy zbierała grzyby z gorącym postanowieniem zrobienia na nich jajecznicy po polsku? W końcu rozumiała wtedy papugę – tu, w Australii, za jedyne jadalne grzyby uznawano kupione w sklepie pieczarki.
A może chciała, by Belinda – córka Polaka rodem z Krakowa, który służył w australijskiej jednostce walczącej u boku Amerykanów przeciw komunistom w Wietnamie oraz Aborygenki odebranej rodzicom i przekazanej potem na wychowanie białej anglosaskiej rodzinie – przyjechała tu, gdzie ona, Julia, najintensywniej tęskniła za Polską. Gdzie płakała, siedząc samotnie nad oceanem, gdzie telefonowała do matki w Gdańsku z automatu w budce na wybrzeżu, gdzie wspominała mężczyznę, którego zostawiła w kraju, wyjeżdżając z rządzonej przez juntę Jaruzelskiego Polski do Londynu.
A może po prostu chciała podzielić się z Belindą historią swojego życia, siedząc we dwie na pustej plaży, co w Melbourne byłoby raczej trudne do zrealizowania.
„Nonsens – pomyślała Julia. – Przecież to ja mam przygotować audycję o niej!”
– Może pójdziemy pospacerować plażą nad oceanem? – zaproponowała Belinda.
– Jasne, przepraszam. Zamyśliłam się – odpowiedziała Julia.
Zamknęła samochód i wyjęła sprzęt, mikrofon wzięła do ręki. Zeszły na pustą jeszcze o tej porze roku plażę. Wkrótce Aireys Inlet miało zacząć tętnić życiem. Za parę grudniowych dni kończyła się szkoła i zaczynały wakacje. Nadchodziło australijskie lato. Plaża zapełniała się dzieciakami i amatorami surfingu, który jest narodowym sportem Australijczyków. Ponieważ woda w oceanie bywa raczej chłodna, balansujący na surfingowych deskach ubierali ocieplające skafandry z pianki. Dzieciaki zaś nosiły śmieszne, podobne w kształcie do sowieckich uszatek czapki, które miały chronić przed słońcem karki i twarze milusińskich. Na plaży pojawiały się parasole i wędkarze, starsze, siwiuteńkie, ale wysportowane panie, panowie z brzuszkami, w białych kapeluszach o szerokim rondzie, trzymające się za ręce młode pary szukające ustronnego miejsca.
Julia i Belinda wolno szły, rozmawiając. Konwersacja nie kleiła się. Julia czuła się niezdarnie ze swoim mikrofonem i rolą zadającej pytania dziennikarki.
Dowiedziała się wprawdzie, czego chciała. Poczuła sympatię do Belindy, która zjednała ją sobie sposobem opowiadania o swoim niełatwym życiu. Usłyszała o tragedii jej ojca, który po powrocie z Wietnamu zaczął pić. Potem o dramacie matki, która przypadkiem odnalazła swoje niegdyś rozdzielone rodzeństwo. Czuła nieodparte pragnienie porozmawiania z Belindą inaczej, nie wiedziała jednak, jak zacząć.
Nagle zadzwoniła jej komórka. Na wyświetlaczu Julia zobaczyła numer swojego szefa.
– Przepraszam – rzuciła w kierunku Belindy. – Słucham...
W słuchawce odezwał się szorstki jak zwykle głos Michaela Sabatha:
– Julia, wracaj do Melbourne. Lecisz do Sarajewa. Musimy mieć tam reportera. A tylko ty u nas w redakcji znasz słowiański język. Poradzisz sobie. Wiem to na pewno.
Michael jak zwykle mówił szybko, głosem nieznoszącym sprzeciwu, co często budziło agresję zespołu.
– Tak, Mike, zrozumiałam – powiedziała zdziwiona, że ją to wcale nie zaskoczyło.
Sabath rozłączył się natychmiast.
– Mam lecieć do Sarajewa. A tam jest wojna – powiedziała do Belindy, czując bezradność i ulgę, że w tej sytuacji nie musi zadawać jej już więcej pytań.
Jednocześnie była bardzo zadowolona, że Belinda była pierwszą osobą, z którą podzieliła się tą wiadomością.
– Wiedziałam, że przeznaczenie wyznaczyło ci zadanie – stwierdziła Belinda głosem, który brzmiał teraz inaczej: bardziej ciepło i emocjonalnie. – Dlatego tak chciałam cię poznać...
„O czym ty mówisz?” – chciała zapytać Julia, ale milczała, sama nie wiedząc dlaczego.
– Usiądźmy – wreszcie wykrztusiła i obie przycupnęły na wystającym głazie.
– Najlepiej nic nie mówmy – powiedziała Belinda, a jej ciemne oczy zabłysły.
Julia nie rozumiała, co się z nią dzieje. Chciała rozmawiać, opowiedzieć Belindzie całe swoje życie, ale nie mogła. Belinda objęła ją ramieniem. Łzy same napłynęły Julii do oczu. Czuła, że ta córka Polaka i Aborygenki i tak wszystko o niej wie. Belinda głaskała jej kasztanowe włosy, a ocean grał swoją zwykłą muzykę. Julia płakała jak dziecko.
Tuż przed nimi woda wyrzuciła na piasek martwą kolczastą rybę o wielkich, wyłupiastych oczach. Bezradnie przebierał odnóżami przewrócony przez fale na grzbiet krab. Julia pochyliła się i pomogła mu wstać. Krab na chwilę znieruchomiał, potem żwawo zawrócił w kierunku wody.
Belinda gdzieś zniknęła. Julia została sama. Wszystko nagle przestało ją dziwić. Słoneczne światło zrobiło się najpierw złociste, potem, kiedy słońce poczęło znikać za wzgórzami Lorne, zróżowiało. Zabarwiło delikatnie białą dotąd pianę fal, niebo, koronkowe chmury i wreszcie wilgotny piasek. Kolory stawały się coraz intensywniejsze, czerwieniały. Wysoko na niebie pojawił się jasny rożek księżyca. Nadmorski pejzaż purpurowiał, nabierając coraz ciemniejszych barw i znacząc krwawymi smugami niebo. Potem purpura powoli zaczęła dogasać, przechodząc w intensywniejący granat, który wkrótce szczelnie przykrył Aireys Inlet aksamitnym cieniem wieczoru. Piasek pod stopami stawał się coraz chłodniejszy, bardziej wilgotny. Na wargach Julia czuła sól. Od oceanu zaczął wiać przenikliwy, chłodny wiatr.
Kiedy wracała do samochodu, była już noc. Słyszała żaby kumkające w rzecznym sitowiu. Księżyc świecił tak jasno, że widziała przed sobą swój cień. Nad oceanem błyszczał Southern Cross – Krzyż Południa – i gwiazdy inne niż te, które widać z północnej półkuli. W Europie właśnie zaczynało się wczesne popołudnie.
3.
Konwój jechał już przez teren byłej Jugosławii. Słoweński policjant na słoweńsko-chorwackiej granicy popatrzył bez cienia sympatii na wysypujące się z samochodów towarzystwo i skomentował z kiepskim angielskim akcentem:
– It is not a humanitarian mission, you are looking for adventure !
Uraziło to uczestników konwoju, którzy podczas drogi zdążyli już przyswoić sobie poczucie ważności ich zadania. Jana Jakuba Lerskiego zaś skłoniło do przeanalizowania raz jeszcze wszystkich przyczyn podjęcia decyzji, która spowodowała, że zgłosił się na ochotnika do pomocy przy organizacji polskiej części konwoju z pomocą humanitarną dla oblężonego Sarajewa i teraz, na zmianę z Ludwikiem Omielem, pewnym siebie reporterem warszawskiej prywatnej stacji radiowej, prowadził toyotę hiace z ładunkiem jednej tony mleka w proszku i materiałów opatrunkowych dla szpitala Koszevo . Choć nigdy przedtem nie słyszał o tym szpitalu, był szczerze przekonany, że tam bardzo tego potrzebują.
Lerski od jakiegoś czasu czuł pogłębiające się rozczarowanie zmianami w ojczyźnie po upadku komunizmu. Nie potrafił odnaleźć swojego miejsca w polskiej rzeczywistości. Miewał depresje, źle sypiał, coraz więcej pił. Jego małżeństwo okazało się porażką, za którą sprawiedliwie winił także siebie. Praca dziennikarska, którą wykonywał jako tak zwany wolny strzelec, nie dawała mu minimum satysfakcji.
Kiedy przypadkiem odkrył, że paru jego bliskich kolegów z antykomunistycznej opozycji pracowało dla PRL-owskich służb bezpieczeństwa, poczuł gwałtowną potrzebę zmiany. Chciał znowu być komuś potrzebny i pragnął pomagać innym. To przedtem zawsze nadawało jego życiu jakiś sens. W tej kwestii Sarajewo i Bośnia znakomicie spełniały stawiane przez Lerskiego kryteria.
Najtrudniej jednak przychodziło mu przyznać się przed samym sobą, że od momentu, kiedy kobieta, w której niegdyś był tak bardzo zakochany, opuściła go, czuł się zwyczajnie nieszczęśliwy. Z tym najgorzej dawał sobie radę. Nie dopuszczał do świadomości skrytego pragnienia, które drzemało gdzieś w zakamarkach jego mózgu. Pragnienia, które było wyzywaniem śmierci i kreśliło obraz jej płaczącej, kiedy właśnie dowiedziałaby się, że tu, na Bałkanach, trafiła go zbłąkana kula (lub – co brzmiałoby znacznie lepiej – zabili go „serbscy czetnicy”). Ona wtedy pomyślałaby o nim i zatęskniła za tym wspólnym podarowanym im czasem, który minął jak sen. A może był tylko snem...
– Uważaj – warknął Omiel, który właśnie na słoweńsko--chorwackim przejściu granicznym oddał kierownicę toyoty Lerskiemu. – Wpakujesz nas na drzewo!
Lerski nagle przyhamował, potem wyprostował kierownicę i dodał gazu. Omiel uderzył głową w przednią szybę i puścił wiązkę straszliwych przekleństw.
– Nie kurwuj tak! Przepraszam, zamyśliłem się – usprawiedliwił się Lerski.
– Kurwa, kurwa i jeszcze raz kurwa! Chcę żywy dojechać z powrotem do domu, baranie! – odszczekał Omiel, zapalając papierosa, co z kolei doprowadzało niepalącego Lerskiego do szału.
Znowu docisnął pedał gazu. Omiel zamortyzował nagłe przyspieszenie opartą o deskę rozdzielczą ręką. Papieros wypadł mu na podłogę. Wściekły zgasił go butem i zaklął tym razem tak strasznie, ale i tak cicho, by Lerski nie mógł go usłyszeć.
4.
Przez Chorwację jechali w śnieżycy i mgle krętą drogą wzdłuż wybrzeża Dalmacji. Widać było kolorowe światełka bożonarodzeniowych choinek i pomarszczoną sztormem, siną taflę Adriatyku. Zatknięte na domach flagi z chorwacką szachownicą trzepotały na wietrze.
Rosło napięcie. Czuć było bliskość toczącej się nieopodal wojny. Ubrani w polowe mundury mężczyźni i młodzi chłopcy z ostentacją nosili broń. Dzieci naśladowały ojców i braci. Trzymane za jedną rękę przez mamę, w drugiej zaciskały plastikowy pistolet-zabawkę. Nawet czekolada w sklepie miała opakowanie w deseń polowego munduru z napisem „Cro-Army”. Patrole wojskowych w cywilnych samochodach jeździły z przewieszonymi na wstecznym lusterku białymi plastikowymi różańcami święconymi w Medziugorie, gdzie niegdyś miała się objawić Matka Boska, która całkiem prawdziwie przepowiedziała bałkańską tragedię.
W Crikvenicy polski konwój dołączył do Francuzów jadących z Lyonu.
– Salut! – pozdrowili Polaków przez CB radio Francuzi.
– Witajcie, żabojady! – odezwał się niefortunnie jeden z polskich kierowców wielkich TIR-ów i zarechotał głupawo w głośniku.
– Teraz to bym zjadł nawet żabie udka – westchnął Omiel i mlasnął łakomie językiem.
Lerski popatrzył na niego z odrazą. Nie żywił sympatii do grubego i aroganckiego reportera. Nie czuł głodu. Chętnie natomiast napiłby się zakupionej na granicy chorwackiej brandy. Prawdę mówiąc, nie mógł się już doczekać tego momentu.
Szosa wiła się teraz serpentyną wśród białych skał. Wkrótce konwój stanął i utknął na długo w znieruchomiałym wężu ciężarówek z rejestracjami różnych krajów świata. W dole, po obu stronach szosy widać było rdzewiejące wraki samochodów, które kiedyś spadły tu w przepaść.
Sznur pojazdów czekał na wjazd na prom zapewniający połączenie z wyspą Pag. Drogą lądową nie sposób było dalej dotrzeć. Most w Maslenicy wysadzili Serbowie na samym początku wojny.
Kierowcy, klnąc siarczyście, wysypali się z ciężarówek. Najpierw rozbiegli się za potrzebą, potem wydostali z szoferek butle oraz kuchenki gazowe i zaczęli przygotowywać jedzenie. Wokół poczęły krążyć wieści zasłyszane od kolegów stojących na przedzie.
Mówiono, co wydawało się przy tej pogodzie najbardziej prawdopodobne, że z powodu zamieci policja chorwacka nie wpuszcza samochodów drogą do Splitu. Ktoś przekonywał, że ruszyła właśnie mająca przerwać blokadę Sarajewa muzułmańska ofensywa z góry Igman . Blady na twarzy, krępy Włoch łamanym angielskim przekonywał, że widziano konwój pojazdów ONZ wiozący trumny:
– Coffins – pokazywał na brudnych palcach wielokrotności liczby dziesięć. – Dead people ... UN trucks .
Powtarzano, że trzy francuskie ciężarówki spadły z promu kursującego na wyspę Pag.
Lerski wsadził butelkę brandy do kieszeni kurtki i poderwał się z siedzenia za kierownicą. Znalazł przytulne miejsce z widokiem na morze, tuż za załomem skały. Rozbawiło go, że potrafi sikać i pić alkohol jednocześnie. Już pierwszy łyk brandy znacznie go uspokoił. Patrzył na fale oraz wciąż ołowiane niebo i zastanawiał się nad związkami miłości ze śmiercią. Kolejny łyk i ciepło rozchodzące się w żołądku wyostrzyły jego zmysł estetyczny. Dostrzegł szczególne piękno w tej niesamowitej kompozycji splątanego węża ciężarówek na serpentynie pnącej się wśród nadmorskich skał Dalmacji. Niektóre samochody miały wciąż zapalone światła drogowe, których refleksy w śnieżnej zamieci wyglądały jak aureole świętych. Była w tym jakaś metafizyka – ci ludzie z różnych stron świata przejechali setki kilometrów, by dziwnym przypadkiem spotkać się właśnie tu – w kolejce do promu na wyspę Pag, skąd potem można było dostać się do Splitu i dalej do Metkovci – miejscowości na granicy z Bośnią. I on, Lerski, syn krakowskiej ziemi pijący właśnie chorwacką brandy z gwinta nad Adriatykiem, też znalazł się w tym towarzystwie...
– Tylko po co? – zasępił się nagle melancholijnie, przypominając sobie dzisiejsze przemyślenia.
Za kolejnym załomem skał, niewidocznym dla oczu Lerskiego, przycupnęły trzy archanioły – Michał, Gabriel i Rafael. Tym razem przybrały swoje tradycyjne skrzydlate postacie, które przez wieki przedstawiały na płótnach i rycinach całe pokolenia człowieczych malarzy. Tak zdecydowanie najgodniej, jakby naszkicował je sam Leonardo da Vinci, prezentowały się na tle nadmorskich skał.
Lerski pociągnął jeszcze łyk, schował butelkę i wrócił do samochodu. Gdyby wiedział, że ledwie kilkanaście metrów od niego znalazły się trzy najważniejsze w całym wszechświecie archanioły, to może poczęstowałby je chorwacką brandy i w tych niezwykłych okolicznościach pewnie by nie odmówiły. Ponieważ jednak o tym nie wiedział, wyciągnął śpiwór, zwinął się w kłębek i zasnął.
5.
Znów śnił mu się ten sam dziwny sen... Czuł, jak matka tuli go mocno do siebie – małego chłopca opatulonego starym, cuchnącym dymem kocem – chroniąc przed dotkliwym zimnem. Noc była gwiaździsta i wszyscy siedzieli przy ognisku.
– Na początku był Wielki Spychacz, Stalowy Bóg, który długo wyrównywał ziemię i wreszcie stworzył Równinę – skrzekliwy głos Mędrca powtarzał słowa ze Świętej Księgi.
Echo odbijało się gdzieś od betonowych gruzów miasta, powtarzając końcówkę:
– ...ninę! ninę! ninę!
– Dlaczego Bóg Spychacz zrobił Równinę? – nagle zapytał mały chłopiec.
Zbyt późno poczuł na swoich ustach powilgotniałą ze strachu dłoń matki.
Buchnęły iskry, ktoś w milczeniu dorzucił do ognia duże polano. Mędrzec wyciągnął w kierunku ognia powykrzywiane palce.
– Chłopcze – w jego głosie przebijała wyrozumiała cierpliwość wobec natrętnego pytania smarkacza. – Równina to wielkie marzenie ludzkości, które wreszcie zostało spełnione...
Zobaczył jednak w czerwonym odblasku okrągłe ze zdziwienia oczy chłopca i tonem opowiadacza bajek wyjaśnił:
– Bóg stworzył Równinę, by ludzie nie musieli się męczyć, chodząc pod górę... Jak dobrze, że nie wiesz, co to znaczy góra – westchnął.
Chłopcu bardzo zachciało się spać, widać poczuł się usatysfakcjonowany tym wyjaśnieniem. Albo może miał nadzieję, że przyśni mu się owa nieznana góra.
Rano obudzili się zmarznięci, z wilgotnymi włosami i zaczął się dzień. Kobiety rozpalały przygasłe ognisko. Ojciec i inni mężczyźni poszli polować w ruinach miasta, a dzieciaki bawiły się i krzyczały. Chłopcy targali za włosy dziewczynki. On nigdy nie śmiał szarpnąć jej za ciemną grzywę spadającą na ogromne, smutne oczy.
Potem z polowania wracali mężczyźni. Każdy niósł po kilka tłustych szczurów przytroczonych do pasa. Chłopcy z wrzaskiem biegli do nich, chcąc dotknąć ciepłą jeszcze sierść, złapać za łysy, długi ogon, zanurzyć palec w lepkiej krwi, by móc potem ze śmiechem mazać się nią po twarzach. Z niecierpliwością czekali, kiedy kobiety skończą oprawiać zwierzęta i oblepione gliną zaczną piec w ognisku. Wtedy oni robili ze szczurzych zębów naszyjniki lub kolczyki dla dziewczynek.
Lerski we śnie, jako mały chłopiec, wolno nawlekał na cienki rzemyk żółte szczurze zęby, by kiedyś założyć na jej szyję najpiękniejszy naszyjnik, na jaki go było stać. Raz już wreszcie uznał, że tak wspaniałego naszyjnika nie ma nikt z całej gromady, i w ostatnich promieniach zachodzącego słońca podszedł do niej, trzymając w wyciągniętej dłoni swój dar...
Wtedy obudził się i natychmiast uderzył głową w drzwi szoferki. Klnąc, wygramolił się ze śpiwora i otworzył drzwi wozu. Pogoda poprawiła się. Widać było gwiazdy i sierp księżyca. Wysikał się za załomem najbliższej skały, pociągnął jeszcze łyk chorwackiej brandy, wcisnął się z powrotem w śpiwór i znowu zasnął.
6.
Rano niebo było już błękitne. Samotny myśliwiec sunął po nim w stronę gór Bośni. Omiel właśnie skończył jeść jajecznicę, którą wyżebrał od zaopatrzonych w polową kuchenkę kierowców ciężarówek. Lerski zamarzył o gorącym prysznicu i kubku mocnej, gorącej kawy. Trzeba jednak było szybko wsiadać do samochodów. Kolejka do promu ruszyła.
W Splicie witały ich napisy na murach: „God save Genscher” i „Deutschland über alles” . Tak Chorwaci wyrażali wdzięczność za poparcie ze strony Niemiec dla deklaracji niepodległości Chorwacji. Napotkani żołnierze UNPROFOR mówili, że walczące strony raczej do konwojów nie strzelają, a w górach Bośni jest śnieg i trzeba koniecznie mieć łańcuchy.
W Splicie doszło też do pierwszego buntu kierowców. Puściły emocje – część osób nie chciała już jechać dalej. Ustalono więc, że ci rozładują pomoc w Splicie. A konwój razem z Francuzami ruszył dalej.
„Sretan Bożic” – „Wesołych Świąt Bożego Narodzenia” – życzyły ludziom napisy na szybach w sklepach i restauracjach. Na balkonach suszyło się pranie, a dzieciaki dalej bawiły się w wojnę. Powiewały na wietrze flagi z chorwacką szachownicą. Obok palm stały choinki. Powietrze było przezroczyste i ostre, mury domów białe, palmy zielone...
W przydrożnym motelu Lerski zdążył wziąć lodowaty prysznic, po którym poczuł się jak nowo narodzony. Tym bardziej zaczynał go denerwować, mający swoje źródło w osobie niemyjącego się od wyjazdu Omiela, smrodek w szoferce toyoty. W toalecie motelu wisiały ulotki przestrzegające przed epidemią tyfusu. Zbudowane przez Niemców, niegdyś luksusowe, obecnie mocno zdewastowane ośrodki wypoczynkowe nad morzem zapełniali uchodźcy. Gromadzili się co dzień w holu, by wspólnie oglądać telewizję. Chorwacka stacja podawała, że Serbów wspierają rosyjscy i ukraińscy ochotnicy, a Muzułmanów – mudżahedini.
Pokazywano migawki z Sarajewa – głód, mróz, krew i trupy na białym śniegu, wijący się z bólu człowiek z urwanymi od wybuchu granatu kończynami...
Konwój podążał w kierunku przejścia granicznego w Metkovci. Tam kończyła się Chorwacja i zaczynała Bośnia. Kierownicę przejął Omiel. Lerski mógł się więc skoncentrować na analizie swojego stanu psychicznego i tego, co widział po drodze. Narastającą irytację wywoływał u niego promieniujący smrodek przepoconego ciała reportera. Był tak dotkliwy, że przeszkadzał mu myśleć i odbierać inne bodźce zewnętrzne.
– Umyłbyś się wreszcie! – nie wytrzymał.
– Odwal się, jak ci się nie podoba, to wysiadaj! – warknął obrażony Omiel.
Lerski uchylił okno, przez które wtargnęło ostre, przyjemnie drażniące nozdrza powietrze.
Konwój wjechał w dolinę rzeki Neretwy, której wody mieniły się niezwykłym turkusowym odcieniem, i wolno jechał dalej, wzdłuż zielonych plantacji mandarynek, kierując się w stronę sinego pasma gór na horyzoncie.
W kolejnym ufortyfikowanym punkcie kontrolnym młody chłopak w nieco za dużym polowym mundurze powiedział, że tu jest spokojnie, nieco dalej czetnicy „pucają” (strzelają). Koło Czapljiny zobaczyli pierwsze zniszczone wsie.
– O kurwa mać – skomentował Omiel i odruchowo zdjął nogę z gazu.
Lerski poczuł, jakby nagle rozleciał się na tysiące kawałków szklany ekran telewizora i on znalazł się po jego drugiej stronie – w tym rzeczywistym świecie wojny, który dotąd znał tylko z wygodnej pozycji fotela przy oglądaniu wiadomości w telewizji. Było to przejmujące doznanie. Nagle boleśnie uprzytomnił sobie, że można w sekundzie zniszczyć to, co ludzie budowali przez pokolenia. Domy, jakby były z zapałek, zdmuchnięte zostały potężną siłą wybuchu. Gdzieś sterczały resztki drewnianej więźby dachu, wokół leżały potrzaskane dachówki. Na kawałku stalowego pręta dyndał na wietrze fragment balkonu. Wszędzie walały się wraki spalonych samochodów. Jak złamana lilia tkwił w tym rumowisku trafiony pociskiem minaret. Na murze meczetu ktoś wymalował sprejem czetnicki krzyż. Była to kraina martwej ciszy – bez ludzi i zwierząt – wyjałowiona jak chirurgiczny gazik.
Koło osmalonego korpusu pozbawionej drzwi lodówki Lerski dostrzegł biały krzyż, a przed nim świeże kwiaty.
„Kto je tu mógł położyć?” – pomyślał i zaczął się zastanawiać, czy to był mężczyzna, czy kobieta – młody chłopiec, dziewczyna czy staruszka.
Bardziej to go intrygowało, niż kogo pod tym krzyżem pochowano. Może dlatego, że te kwiaty były śladem życia, nie śmierci.
Omiel zamilkł, Lerski zauważył, że czoło pokryły mu kropelki potu. Reporter skupił się na prowadzeniu, właśnie przejechali przez do połowy zbombardowany most. Na drodze, co kilkaset metrów, stały uzbrojone posterunki. Młodzi chłopcy, często ubrani w cywilne portki i wojskowe bluzy, w wełnianej czapce naciągniętej na uszy, kontrolowali przejeżdżające samochody. Jeśli mieli naszytą na ramieniu chorwacką szachownicę, znaczyło to, że to tereny tak zwanej Herceg-Bośni , kiedy nosili emblemat ze złotymi lilijkami, wiadomo było, że okolicę kontrolowała muzułmańska armia BiH (Bośni i Hercegowiny).
Lerski szybko nauczył się odróżniać oznaczenia różnych ugrupowań militarnych i z tego powodu coraz bardziej przestraszony Omiel zaczął odnosić się do niego z większym szacunkiem. Zapadał wieczór, kiedy przejechali przez ciemny Mostar, widmowo upiorny w gęstniejącym mroku – jak ruiny odległej, zaginionej cywilizacji. Lerski przejął kierownicę. Konwój zaczął wspinać się w góry, ciemne i posępne. Gdzieś w oddali słychać było pojedyncze strzały. Nagle przed maską toyoty pojawiła się sylwetka osoby wymachującej świecącą na czerwono latarką. Lerski zahamował gwałtownie i otworzył drzwi.
– Attention! Attention! – krzyczał brodaty Francuz w grubej puchowej kurtce i pokazywał, żeby zostawić wóz i pójść z nim do przodu.
Konwój stał. Drogę zablokował TIR kierowany przez noszącego na piersi duży złoty krzyż, postawnego przedsiębiorcę z podwarszawskiego Piaseczna. Potężny renault magnum wolno zsuwał się po oblodzonej drodze w ciemną przepaść. Z pozostałych samochodów wyskoczyli Francuzi i Polacy. Ślizgając się i klnąc, sznur ludzi wsparł bok TIR-a. Kierowca wrzucił bieg, koła buksowały, niebezpiecznie zbliżając się do przepaści. Któraś z Francuzek sikających przy drodze pisnęła z przerażenia. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Wreszcie ciężarówka ruszyła do przodu. Za nią reszta konwoju. Nad głowami było mroźne niebo, rozświetlone gwiazdami innymi niż te, które widać z południowej półkuli. W Australii właśnie zaczynał się nowy dzień...
7.
Potężna maszyna linii lotniczych Qantas z biało-czerwonym wizerunkiem kangura na ogonie powoli kołowała na pasie startowym lotniska w Melbourne. Julia zapięła pasy. Do kieszeni przed sobą, gdzie znajdował się już szkic planu ewakuacji Boeinga 747, najnowszy numer firmowego magazynu Qantasa, katalog towarów „duty free” i papierowa torebka na wypadek nudności, wsunęła książkę jugosłowiańskiego noblisty Iva Andricia Most na Drinie oraz przygotowaną przez Florence, archiwistkę z redakcji, teczkę wycinków o konflikcie na Bałkanach. Żywiła jednak głębokie przekonanie, że lektura Andricia pozwoli jej lepiej zrozumieć temat niż najlepsze artykuły z gazet.
Julia nie lubiła latać samolotami, zawsze w momencie startu czuła niepokój, skurcze w żołądku i suchość w gardle. Wtedy zamykała oczy i przypominała sobie jakąś przyjemną chwilę z życia. Kiedyś, nie tak znowu dawno, pewnie wystarczyłoby, by w czasie startu jej dłoń trzymał w swojej mężczyzna, którego kochała, i nieprzyjemne doznania mijały. Teraz, kiedy go już nie było, miała przygotowane wspomnienia, które właśnie chciała przywołać. Ale w tych wspomnieniach nie znajdowała dla niego miejsca. Julia wykluczała taką ewentualność jako zbyt dla niej niebezpieczną.
Otrzymała miejsce przy oknie blisko skrzydła, dokładnie takie, jakiego najbardziej nie chciała. Obok usiadł ubrany na biało, muskularny Mulat z wełnianą przepaską na kudłatej głowie. Przynajmniej tak jej się wydawało w momencie, kiedy zamykała oczy, a samolot rozpędzał się i rozpoczął wznoszenie w powietrze.Przypisy
- Mad Max – australijski film z 1979 roku z gatunku science-fiction w reżyserii Georga Millera, którego akcja rozgrywa się w postapokaliptycznym świecie.
- Australia pełniła rolę kolonii karnej dla skazanych w Wielkiej Brytanii przestępców.
- John Constable – angielski malarz, uważany za jednego z najwybitniejszych pejzażystów XIX wieku.
- National Aeronautics and Space Administration (NASA) – Narodowa Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej – agencja rządu USA odpowiedzialna za narodowy program lotów kosmicznych, ustanowiona w 1958 roku.
- Krzyż Południa – leżący w obrębie Drogi Mlecznej najmniejszy gwiazdozbiór nieba, charakterystyczny dla nieba południowego.
- It is not a humanitarian mission, you are looking for adventure! – ang. To nie jest misja humanitarna, wy szukacie przygód!
- Bolnica Koszevo (Kosevo) – poliklinika Uniwersytetu w Sarajewie.
- Salut – franc. Witajcie.
- Igman – masyw górski (najwyższy punkt – 1506 m n.p.m.) położony na południowy zachód od Sarajewa, który w czasie wojny, kontrolowany przez stronę muzułmańską, zapewniał komunikację z oblężonym miastem.
- Coffins – ang. trumny.
- Dead people – ang. martwi ludzie.
- UN trucks – ang. samochody ONZ.
- God save Genscher – ang. Boże miej w opiece Genschera.
- Deutschland über alles – niem. Niemcy ponad wszystko.
- United Nations Protection Force – Siły Ochronne Organizacji Narodów Zjednoczonych, misja pokojowa na terenach byłej Jugosławii powołana w 1992 roku na mocy rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ.
- Herceg-Bośnia – państwo ze stolicą w Mostarze, stworzone w czasie wojny w 1991 roku przez nacjonalistów chorwackich. Jego prezydentem został Mate Boban.
- Attention! Attention! – franc. Uwaga! Uwaga!