Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zapach szczęścia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Zapach szczęścia - ebook

Mia to romantyczna dwudziestoparolatka, przed którą świat i dziennikarska kariera stoją otworem. Wszystko zmienia sie jednak, gdy dowiaduje się, że jest chora.

William to znany angielski powieściopisarz, który nie może pogodzić sią ze śmiercią ukochanej. Od dawna nie wziął pióra do ręki i coraz bardziej pogrąża się w samotności i zgorzknieniu.


Ścieżki tych dwojga przetną sie niespodziewanie na pachnącej rozmarynem i cytrusami wyspie Zakynthos. Czy posród oszałamiających greckich krajobrazów odkryją na nowo smak życia i zapach szczęścia?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-851-2
Rozmiar pliku: 953 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Początek grudnia 2012 r.

Ktoś po­wie­dział kie­dyś, że je­śli czło­wie­ka nuży Lon­dyn, to zna­czy, iż nuży go samo ży­cie1). Wil­lia­ma mia­sto nie tyle nu­ży­ło, co roz­bu­dza­ło w nim bo­le­sne wspo­mnie­nia. Do nie­daw­na Lon­dyn był dla nie­go ni­czym świa­tło, mimo że gdzie­nie­gdzie spo­wi­jał go mrok. Uwiel­biał prze­cha­dzać się ulicz­ka­mi mia­sta, któ­re każ­de­go dnia od­kry­wa­ły przed nim nowe ta­jem­ni­ce. Wil­liam Gart spoj­rzał w dal. Ob­raz otu­lo­ne­go bia­łym pu­chem mia­sta wy­wo­ły­wał w nim te­raz tyl­ko smu­tek. Ozdo­bio­ne lamp­ka­mi domy i okna, przez któ­re moż­na było uj­rzeć roz­ra­do­wa­ne twa­rze lu­dzi, rów­nież spra­wia­ły mu ból. Szedł po­wo­li z psem, któ­ry praw­do­po­dob­nie czuł to samo, co jego wła­ści­ciel – żal, pust­kę i pra­gnie­nie, by ktoś po­da­ro­wał mu odro­bi­nę mi­ło­ści. Oczy Wil­lia­ma wil­got­nia­ły; nie dla­te­go, że top­nie­ją­ce płat­ki śnie­gu gro­ma­dzi­ły się wo­kół nich. Po­wód krył się głę­bo­ko w jego ser­cu i miał na imię Rose.

------------------------------------------------------------------------

1) Samuel Johnson.

Kie­dy zo­ba­czył ją po raz pierw­szy, wie­dział, że od tego mo­men­tu coś zmie­ni się w jego ży­ciu. Była pięk­na, bły­sko­tli­wa i mia­ła w so­bie dzie­cię­cą nie­win­ność. Wil­liam ko­chał jej do­tyk, cie­pło ema­nu­ją­ce z drob­nej syl­wet­ki, uj­mu­ją­ce spoj­rze­nie. Wte­dy wy­da­wa­ło mu się, że nic ich nie roz­dzie­li. Cho­ro­ba po­ja­wi­ła się nie­spo­dzie­wa­nie i ode­bra­ła mu Rose na za­wsze. Za­cho­ro­wa­ła na no­wo­twór i ża­den le­karz nie był w sta­nie jej po­móc lub cho­ciaż spra­wić, by żyła dłu­żej. Mó­wio­no, że dia­gno­za zo­sta­ła po­sta­wio­na zbyt póź­no.

Wil­liam sta­rał się z ca­łych sił, by ostat­nie mie­sią­ce jej ży­cia były jak naj­pięk­niej­sze. Mimo iż wie­rzył, że uda się ją ura­to­wać, z dnia na dzień sta­wa­ło się co­raz bar­dziej oczy­wi­ste, że Rose wkrót­ce umrze. Zdra­dza­ły to jej bla­da twarz, ga­sną­ce oczy, za­ci­śnię­te pię­ści, któ­re mia­ły chro­nić przed bó­lem. Była co­raz słab­sza, jed­nak nie tra­ci­ła na­dziei, że wy­zdro­wie­je. Wal­czy­ła do koń­ca.

Czy na pew­no do koń­ca? Na to py­ta­nie nie po­tra­fił jed­no­znacz­nie od­po­wie­dzieć. Nie było go przy niej w ostat­nich chwi­lach jej ży­cia. Nie mógł jej ob­jąć ani chwy­cić chłod­nej dło­ni. Nie wi­dział wy­ra­zu jej drob­nej, na­zna­czo­nej bó­lem twa­rzy. Był za­ję­ty pra­cą. A prze­cież ten czas mógł po­świę­cić uko­cha­nej… Nie po­wi­nien był po­zwo­lić, by umie­ra­ła bez nie­go.

Mi­nę­ło już pięć lat. Czte­ry Boże Na­ro­dze­nia i pią­te nad­cho­dzą­ce za kil­ka­na­ście dni. Wil­liam nie prze­pa­dał za świę­ta­mi. Spę­dzał je sa­mot­nie ze swo­im psem. Te wszyst­kie fra­ze­sy o mi­ło­ści i ro­dzin­nym cie­ple przy­wo­dzi­ły mu na myśl Rose. Jej nie­obec­ność czy­ni­ła go zgorzk­nia­łym i za­mknię­tym w so­bie. Nie chciał sły­szeć o Bo­żym Na­ro­dze­niu, chy­ba na­wet zwąt­pił w mi­łość Boga, sko­ro w jego prze­ko­na­niu ode­brał mu uko­cha­ną. Już od pię­ciu lat nie świę­to­wał z ro­dzi­ną. Pod­da­wał się cier­pie­niu i tkwił w nim jak w ko­ko­nie, są­dząc, że nic lep­sze­go mu nie po­zo­sta­ło w jego po­zba­wio­nym mi­ło­ści ży­ciu – może tyl­ko to­wa­rzysz jego wie­czor­nych spa­ce­rów. Je­dy­nie Bar­ney po­tra­fił spra­wić, że na mo­ment za­po­mi­nał o bólu.

Pies spoj­rzał na swo­je­go pana. Will zo­ba­czył w jego oczach mi­łość i smu­tek. Uśmiech­nął się de­li­kat­nie i po­gła­skał go po gło­wie.

– Co tak na mnie pa­trzysz, przy­ja­cie­lu? – za­py­tał. – Chodź, przej­dzie­my się jesz­cze tro­chę, a po­tem wró­ci­my do domu. Przy­go­tu­ję ci coś do je­dze­nia.

Męż­czy­zna wy­ko­nał krok na­przód, po czym zer­k­nął ką­tem oka na psa. Bar­ney po­dą­żył za nim i wkrót­ce to on go pro­wa­dził. Pies był ulu­bień­cem Rose. Już w pierw­szej chwi­li, gdy go zo­ba­czy­ła, zro­dzi­ła się mię­dzy nimi wy­jąt­ko­wa więź. Dla­te­go nie­spo­dzie­wa­ne odej­ście ko­bie­ty oka­za­ło się rów­nie bo­le­sne dla Wil­lia­ma, jak i dla jego pu­pi­la.

– Wi­dzisz? To To­wer Brid­ge. Miej­sce, któ­re­go ni­g­dy nie po­zwo­lę ci ob­si­kać. – Gart uśmiech­nął się bla­do. – Wła­śnie tu­taj oświad­czy­łem się Rose. Był wie­czór, po­dob­ny do dzi­siej­sze­go. W pew­nym mo­men­cie wy­ko­rzy­sta­łem jej nie­uwa­gę i szyb­ko wy­ją­łem pier­ścio­nek z kie­sze­ni. Uklęk­ną­łem i po­pro­si­łem ją o rękę…

Choć Bar­ney nie wy­da­wał się za­in­te­re­so­wa­ny tymi zwie­rze­nia­mi, Wil­liam opo­wia­dał da­lej.

– Rose otwo­rzy­ła ze zdu­mie­nia usta i po kil­ku se­kun­dach wy­po­wie­dzia­ła sło­wa, na któ­re cze­ka­łem. „Tak. Ko­cham cię”. One sta­ły się na­szym mot­tem. Ża­łu­ję, że już ni­g­dy wię­cej nie będę mógł po­wspo­mi­nać z nią tej chwi­li. – Wes­tchnął cięż­ko.



Trzy przy­ja­ciół­ki sie­dzia­ły w Café In­som­nia, skrom­nej ka­fej­ce usy­tu­owa­nej na obrze­żach Bo­sto­nu. Było póź­ne po­po­łu­dnie, tem­pe­ra­tu­ra się­ga­ła kil­ku­na­stu stop­ni, w po­wie­trzu uno­sił się za­pach desz­czu.

„Jest coś uj­mu­ją­ce­go, a za­ra­zem nie­po­wta­rzal­ne­go w pro­my­ku za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Do­cie­ra do kie­lisz­ka czer­wo­ne­go wina, za­ha­cza o lśnią­ce szkło, na­stęp­nie mu­ska ze­wnętrz­ną war­stwę trun­ku, na któ­rej two­rzy zło­ci­stą po­świa­tę. Po­wo­li za­nu­rza się w głę­bi­nie roz­kosz­nych sma­ków, by w koń­cu, ni­czym zmy­sło­wa ba­let­ni­ca, wy­ko­nać sub­tel­ny pi­ru­et na dnie kie­lisz­ka” – Mia prze­czy­ta­ła gło­śno frag­ment po­wie­ści swo­je­go ulu­bio­ne­go pi­sa­rza, Wil­lia­ma Gar­ta, i przy­mru­ży­ła z za­chwy­tu błę­kit­ne oczy. Po chwi­li czy­ta­ła da­lej: „Bio­rę łyk wina, na­gle czu­ję, jak smak je­żyn i po­zio­mek zbli­ża się do mo­je­go pod­nie­bie­nia. Zwil­żam usta na­po­jem, by od­kryć jego po­zo­sta­łe wa­lo­ry: sło­na­wą mi­ne­ral­ność, ko­rzen­ną nutę i cał­ko­wi­cie znie­wa­la­ją­cy, tru­flo­wy fi­nisz” – za­koń­czy­ła Mia, uśmiech­nę­ła się i skosz­to­wa­ła znaj­du­ją­ce­go się na sto­li­ku wina.

– Ty naj­le­piej wiesz, jak umi­lić nam czas – ode­zwa­ła się Ca­ro­li­ne, zie­lo­no­oka bru­net­ka. – Jesz­cze ni­g­dy nie mia­łam tak wiel­kiej ocho­ty na wino! – Chwy­ci­ła w dłoń kie­li­szek sau­vi­gnon, upi­ła łyk trun­ku. – Sma­ku­je jak po­ca­łu­nek uko­cha­ne­go lub kro­ple desz­czu lą­du­ją­ce na roz­grza­nych ustach – stwier­dzi­ła żar­to­bli­wie.

– O, wi­dzę, że w na­szym gro­nie po­ja­wi­ła się na­wie­dzo­na po­et­ka! – wy­bu­chła śmie­chem Jo­el­le.

– Le­piej być po­et­ką niż ko­bie­tą, któ­ra po­pa­da w de­pre­sję, gdy ma nie­wy­sprzą­ta­ne miesz­ka­nie – od­gry­zła się jej Ca­ro­li­ne, mru­żąc oczy.

– Czy to ta­kie dziw­ne, że lu­bię po­rzą­dek?

Przy­ja­ciół­ki za­czę­ły się śmiać. Wznio­sły to­ast za każ­dą wspól­nie spę­dzo­ną chwi­lę i za­bra­ły się za pró­bo­wa­nie de­se­rów.

– Je­dząc ti­ra­mi­su, czu­ję się taka zmy­sło­wa – za­chi­cho­ta­ła Ca­ro­li­ne. – Za mo­ment się­gnę rów­nież po wino i będę de­lek­to­wać się nim jak ten pi­sarz, któ­re­go cy­to­wa­łaś. Jak on się w ogó­le na­zy­wa? – zwró­ci­ła się do Mii.

– Wil­liam Gart – Mia z sza­cun­kiem wy­po­wie­dzia­ła imię i na­zwi­sko pi­sa­rza. – Uwiel­biam jego książ­ki.

Ca­ro­li­ne uśmiech­nę­ła się i się­gnę­ła po le­żą­cą na ko­la­nach Mii po­wieść. Spa­ce­ry w świe­tle księ­ży­ca… Ro­man­tycz­ny ty­tuł – za­my­śli­ła się na chwi­lę. Wy­obra­zi­ła so­bie, że jest w sło­necz­nej po­łu­dnio­wej Eu­ro­pie albo w swo­jej uko­cha­nej Ka­li­for­nii, a nie w chłod­nym Bo­sto­nie.

Tym­cza­sem Mia roz­sia­dła się wy­god­niej na krze­śle i za­czę­ła roz­glą­dać do­oko­ła. Odu­rza­ją­ca woń kawy, de­se­rów i przy­praw na­peł­ni­ła ka­fej­kę. Mimo że o tej po­rze w In­som­ni było tłocz­no i tro­chę dusz­no, at­mos­fe­ra tego miej­sca wy­da­wa­ła się wręcz ma­gicz­na. Wszy­scy ra­do­śnie roz­ma­wia­li, cie­sząc się sobą na­wza­jem… oraz wspa­nia­łym je­dze­niem. Mia spoj­rza­ła na swo­je przy­ja­ciół­ki. Po­sła­ła uśmiech sie­dzą­cej obok Ca­ro­li­ne, kom­ple­men­tu­jąc w my­ślach jej wy­gląd. Zer­k­nę­ła zna­czą­co na Jo­el­le, po­chło­nię­tą roz­wią­zy­wa­niem krzy­żów­ki. Mia­ła przy tym za­baw­ny wy­raz twa­rzy.

– Trzy sło­wa, łącz­nie dwa­na­ście li­ter – szep­nę­ła do niej Mia. – Po­ga­daj­zem­ną!

– Prze­pra­szam – za­ru­mie­ni­ła się Jo­el­le. – Nie mogę żyć bez krzy­żó­wek. Roz­wią­zu­ję je w au­to­bu­sie, mię­dzy pra­niem a go­to­wa­niem, na­wet te­raz. Chy­ba się od nich uza­leż­ni­łam.

– Nic nie szko­dzi, na­praw­dę – od­par­ła Mia wy­ro­zu­mia­le. – Po­wiedz mi le­piej, co u cie­bie sły­chać.

– Mit­chell jak zwy­kle pra­cu­je do póź­na. Od­kąd zna­lazł pra­cę w kor­po­ra­cji, spę­dza ze mną co­raz mniej cza­su – ża­li­ła się. – Dzie­ci w po­rząd­ku. Ko­cha­ne i roz­ra­bia­ją­ce jak za­wsze.

– Two­je ży­cie jest wspa­nia­łe – roz­czu­li­ła się Mia. – Je­steś praw­dzi­wą szczę­ścia­rą.

– Dzię­ku­ję, Mio. – Jo­el­le przy­tu­li­ła przy­ja­ciół­kę, po czym spoj­rza­ła na za­my­ślo­ną Ca­ro­li­ne. – A ty, dla­cze­go się nie od­zy­wasz?

– Sku­piam się.

– Na czym? – prych­nę­ła. – Na so­bie?

– Wi­dzę, że nie mu­szę od­po­wia­dać. – Ca­ro­li­ne przez chwi­lę uda­wa­ła, że jest obu­rzo­na, ale z cza­sem ro­ze­śmia­ła się życz­li­wie. – Kon­cen­tru­ję się na tym, ja­kich zmian mo­gła­bym do­ko­nać w swo­im ży­ciu. Nie cho­dzi mi o nową fry­zu­rę czy lep­szy mo­del sa­mo­cho­du. Chcia­ła­bym pod­jąć de­cy­zję, któ­ra… – urwa­ła, by zna­leźć od­po­wied­nie sło­wa – zna­czą­co wpły­nę­ła­by na moje ży­cie.

– Za­cznij od rze­czy ma­łych, póź­niej się­gaj po więk­sze – za­pro­po­no­wa­ła Mia. – Ja od roku pla­nu­ję wy­lot na Za­kyn­thos. Kie­dy sły­szę na­zwę tej pięk­nej wy­spy, do­sta­ję za­wro­tu gło­wy. Gdy­bym mia­ła oka­zję, po­le­cia­ła­bym tam już te­raz, w tej chwi­li. Ru­szy­ła­bym – wska­za­ła na krze­sło, na któ­rym sie­dzia­ła – wła­śnie z tego miej­sca!

– To co cię za­trzy­mu­je? – za­py­ta­ła Ca­ro­li­ne.

– Fun­du­sze – po­wie­dzia­ła, krzy­wiąc się nie­znacz­nie. – Nie mam wy­star­cza­ją­co dużo pie­nię­dzy na tę po­dróż. Nie­daw­no skoń­czy­łam stu­dia i mu­szę spła­cać kre­dyt stu­denc­ki.

– Bie­dac­two – od­par­ła współ­czu­ją­co Jo­el­le. – Po­ży­czy­ła­bym ci tyle, ile po­trze­bu­jesz, ale nie­ste­ty sami je­ste­śmy w nie­cie­ka­wej sy­tu­acji. Do­pie­ro co wy­szli­śmy na pro­stą…

– To nic. Kie­dyś na pew­no uda mi się speł­nić moje ma­rze­nie.

Mia spoj­rza­ła do kie­lisz­ka z wi­nem tak, jak­by prze­glą­da­ła się w lu­strze. Do­strze­gła w nim ja­kieś nie­wy­raź­ne od­bi­cie – nie była pew­na, czy swo­je, czy ra­czej ota­cza­ją­cej ją rze­czy­wi­sto­ści. Wi­dzia­ła je­dy­nie de­li­kat­ny za­rys cze­goś nie­od­gad­nio­ne­go i wów­czas po­my­śla­ła o ży­ciu, któ­re dla niej rów­nież jest taką nie­wia­do­mą.Rozdział 1

Połowa grudnia 2012 r.

Wcze­snym ran­kiem Wil­liam po­sta­no­wił zajść do pie­kar­ni. Tego dnia było bar­dzo zim­no. Za­rzu­cił na sie­bie dłu­gi płaszcz i wy­szedł z miesz­ka­nia. Na ze­wnątrz za­sko­czył go lo­do­wa­ty po­dmuch wia­tru. Szedł wą­ski­mi ulicz­ka­mi Lon­dy­nu, któ­re o tej po­rze roku le­d­wo wy­ła­nia­ły się zza bia­łe­go pu­chu. Blask la­tar­ni ra­ził go w oczy, pa­da­ją­cy śnieg mo­czył ubra­nie. Obo­jęt­nie mi­jał prze­cho­dzą­cych lu­dzi. Po­my­ślał, że gdy­by była przy nim Rose, z uśmie­chem wi­ta­ła­by każ­de­go prze­chod­nia. Wil­liam nie prze­jął od niej tego zwy­cza­ju. Od mo­men­tu jej śmier­ci sa­mot­ność za­miesz­ka­ła w nim na za­wsze. W nocy nie po­zwa­la­ła mu spo­koj­nie spać, a rano – bu­dzić się z uśmie­chem na twa­rzy.

Tym­cza­sem Lon­dyn sta­wał się co­raz pięk­niej­szy. Osza­ła­miał at­mos­fe­rą zbli­ża­ją­cych się świąt. Kie­dy Wil­liam sta­nął w drzwiach pie­kar­ni, ogar­nę­ły go wspo­mnie­nia. To było ulu­bio­ne miej­sce Rose. Za­wsze przy­cho­dzi­ła tu o po­ran­ku, żeby ku­pić świe­że, pach­ną­ce bu­łecz­ki. Eks­pe­dient­ki zna­ły ją do­sko­na­le; mó­wi­ły, że wraz z jej śmier­cią ode­szło coś, co do­da­wa­ło uro­ku pie­kar­ni. Wy­star­czy­ło tyl­ko, że się tam po­ja­wi­ła, a klien­tów za­czy­na­ło przy­by­wać, at­mos­fe­ra sta­wa­ła się ra­do­śniej­sza.

Wspo­mnie­nie naj­droż­szej oso­by wy­wo­ła­ło w Wil­lia­mie la­wi­nę ne­ga­tyw­nych emo­cji. Wy­ko­nał je­den chwiej­ny krok na­przód. Ko­tło­wa­ło się w nim tyle smut­ku, przy­gnę­bie­nia i żalu, że cza­sa­mi wy­da­wa­ło mu się, że nie bę­dzie już dłu­żej w sta­nie tego wszyst­kie­go udźwi­gnąć.

– Dzień do­bry, pa­nie Gart – przy­wi­ta­ła go Mi­riam, pra­cu­ją­ca w pie­kar­ni od lat.

– Wi­taj, Mi­riam. Zwra­caj się do mnie po imie­niu, pro­szę – od­po­wie­dział. – Tak dłu­go się prze­cież zna­my. Mi­nę­ło już po­nad sześć lat, praw­da?

– Tak, to Rose nas ze sobą po­zna­ła – wtrą­ci­ła ze smut­kiem. – Po­wiem to jesz­cze raz: bar­dzo mi przy­kro z po­wo­du jej odej­ścia. Szcze­rze ci współ­czu­ję. – Zer­k­nę­ła na jego twarz, na któ­rej wi­dać było ogrom­ny ból. – Wy­glą­dasz na przy­gnę­bio­ne­go… Da­lej się tym za­drę­czasz, praw­da? Wiesz – urwa­ła i wy­pu­ści­ła z ust po­wie­trze – jej ży­cie prze­mi­nę­ło, ale two­je… Two­je, Wil­lia­mie, wciąż trwa.

Mi­riam wy­szła zza lady i chwy­ci­ła go de­li­kat­nie za rękę. Była sześć­dzie­się­cio­let­nią ko­bie­tą o ła­god­nym uspo­so­bie­niu.

– Nie zmie­ni­łeś się w ogó­le. Da­lej za­my­kasz się w so­bie. – Uję­ła jego twarz. – Od­wra­casz ode mnie wzrok… Może po­wi­nie­neś spró­bo­wać po­go­dzić się z tym, co cię spo­tka­ło? To przy­nio­sło­by ci spo­kój.

– Ła­two po­wie­dzieć – od­parł ła­mią­cym się gło­sem – lecz trud­niej wy­ko­nać. Bo wi­dzisz, Rose była dla mnie wszyst­kim. I wciąż tak jest, dla­te­go nie po­tra­fię za­ak­cep­to­wać tego, że jej już przy mnie nie ma. Tyl­ko w snach mogę za­trzy­mać ją na za­wsze. Może nie uwie­rzysz, ale cza­sem nie chcę się obu­dzić tyl­ko dla­te­go, by dłu­żej z nią prze­by­wać.

– Wiem, o czym mó­wisz, ale je­steś fa­ce­tem i po­wi­nie­neś wziąć się w garść.

– Tak uwa­żasz?

– Tak, Wil­lu. Za­ufaj mi. Ja rów­nież mu­sia­łam po­go­dzić się ze śmier­cią uko­cha­nej oso­by, przy­zwy­cza­ić się do nie­dziel­nych od­wie­dzin przy gro­bie.

– Tom zmarł?! – Wil­liam sze­ro­ko otwo­rzył oczy ze zdu­mie­nia. – Kie­dy?

– Dwa lata temu. Wy­da­je się, jak­by to było wczo­raj. – Po jej twa­rzy po­cie­kła łza. – By­łeś tak sku­pio­ny na swo­im cier­pie­niu, że nie mia­łam od­wa­gi, a może po pro­stu nie wie­dzia­łam, jak ci o tym po­wie­dzieć.

– Mi­riam, co ty mó­wisz? – Ob­jął ją naj­czu­lej, jak tyl­ko po­tra­fił. – Tak mi przy­kro… Co mogę dla cie­bie zro­bić?

– Dla mnie nic, ale zrób coś dla sie­bie. Otwórz się na in­nych – szep­nę­ła mu do ucha. – Prze­stań oglą­dać się wstecz. Je­steś tu i te­raz… Wie­rzę, że so­bie po­ra­dzisz.

– Nie był­bym tego taki pe­wien.

Wy­brał jed­ne­go świe­że­go cro­is­san­ta, po­że­gnał się z Mi­riam i opu­ścił pie­kar­nię. Jesz­cze przez wi­try­nę spoj­rzał na przy­ja­ciół­kę, któ­ra wła­śnie po­da­wa­ła ko­muś ka­wa­łek ja­błecz­ni­ka. Jej twarz była spo­koj­na. Wil­liam cie­szył się, że ją spo­tkał. Nie tyl­ko do­da­ła mu nie­co wia­ry, ale też skło­ni­ła do za­sta­no­wie­nia się, co da­lej. Czy war­to za­cząć wszyst­ko od nowa? Czy tego chcia­ła­by Rose? Co po­wi­nien zro­bić męż­czy­zna, któ­ry przed pię­cio­ma laty za­gu­bił sens ży­cia?



– Zno­wu bu­jasz w ob­ło­kach? – Głos Aaro­na wy­rwał Mię z za­my­śle­nia.

Dziew­czy­na po­pra­wi­ła wło­sy. Uśmiech­nę­ła się bla­do do swo­je­go przy­ja­cie­la, po czym spoj­rza­ła na nie­go, uda­jąc, że nie ro­zu­mie, co po­wie­dział.

– Uwiel­biam tę two­ją dzie­cię­cą nie­win­ność – ro­ze­śmiał się. – Przy­nio­słem ci ma­te­ria­ły do przej­rze­nia. Za ty­dzień ru­sza­my z no­wym nu­me­rem.

– Cu­dow­nie. Na co w tym mie­sią­cu sta­wia­my?

– Na suk­ces – za­żar­to­wał. – Mam na­dzie­ję, że na­sze cza­so­pi­smo zo­sta­nie nie­ba­wem ogól­no­kra­jo­wym bru­kow­cem.

Prze­wró­ci­ła ocza­mi.

– No co? Bez am­bi­cji i da­le­ko­sięż­nych pla­nów nie zdo­ła­my ru­szyć da­lej.

– To co tu jesz­cze ro­bisz przed moim biur­kiem? – wy­bu­chła śmie­chem. – Wra­caj do sie­bie i za­bie­raj się do pra­cy!

Tego dnia Mia pro­mie­nia­ła. Cie­szy­ły ją sto­ją­ce na biur­ku kwia­ty, któ­re do­sta­ła od życz­li­we­go por­tie­ra, ra­do­wa­ła per­spek­ty­wa spę­dze­nia wie­czo­ru z przy­ja­ciół­mi z pra­cy. Na­wet de­li­kat­ny uśmiech po­sła­ny przez ko­le­żan­kę sie­dzą­cą na­prze­ciw­ko spra­wił, że po­czu­ła się szczę­śli­wa i po­zy­tyw­nie na­sta­wio­na do świa­ta.

W pra­cy za­wsze od­naj­dy­wa­ła się bar­dzo do­brze. Była lu­bia­na i sza­no­wa­na. Re­dak­tor na­czel­ny pi­sma, pięć­dzie­się­cio­let­ni Joe Ken­sley, ce­nił jej rze­tel­ność i za­an­ga­żo­wa­nie; cza­sem na­zy­wał ją swo­ją pra­wą ręką. Dla Mii była to pierw­sza sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca pra­ca. Pod­czas stu­diów do­ra­bia­ła jako kel­ner­ka i mo­gła je­dy­nie po­ma­rzyć o za­ję­ciu zwią­za­nym ze swo­imi za­in­te­re­so­wa­nia­mi.

Zer­k­nę­ła na ma­te­ria­ły, któ­re po­de­słał jej Aaron. Do­ty­czy­ły lu­dzi nie­ak­cep­to­wa­nych przez śro­do­wi­sko lub tych, któ­rzy usu­nę­li się w cień po tym, jak sła­wa za­szko­dzi­ła ich ży­ciu oso­bi­ste­mu. Przej­rza­ła zdję­cia umiesz­czo­ne pod wiel­ki­mi na­głów­ka­mi. Przed­sta­wio­ne na nich oso­by mia­ły smut­ne twa­rze i po­zba­wio­ne wy­ra­zu oczy. Mii zro­bi­ło się przy­kro.



Na­stro­jo­wa noc.

Mia za­pa­li­ła lamp­ki w po­ko­ju. Gwiaz­dy za­ja­śnia­ły na tle nie­ba, Bo­ston przy­bie­rał gra­na­to­wo-zło­te bar­wy. Po­wie­trze zda­wa­ło się czyst­sze niż kie­dy­kol­wiek. Li­ście ko­ły­sa­ły się de­li­kat­nie na wie­trze. Kro­ple desz­czu spły­wa­ły po szy­bie, two­rząc na niej drob­ne wo­do­spa­dy, śli­zga­ły się po ka­mien­nych ścia­nach są­sied­nich do­mów.

Mia spoj­rza­ła na księ­życ, któ­ry tej nocy przy­po­mi­nał ama­ran­to­wą kulę. Za­sta­na­wia­ła się, jaka od­le­głość dzie­li ich od sie­bie. Je­śli co­kol­wiek ich dzie­li…

Do jej po­ko­ju do­tarł za­pach la­wen­dy ro­sną­cej przed do­mem. Deszcz po­wo­li usta­wał. Po­wie­trze było rześ­kie, nie wy­czu­wa­ło się w nim wszech­obec­ne­go za­zwy­czaj smo­gu. Mia wy­szła boso na bal­kon, a jej sto­py szyb­ko zmo­czył deszcz. Było chłod­no, ale przy­jem­nie. Wy­cią­gnę­ła na bok ręce i unio­sła gło­wę, upo­jo­na cza­rem księ­ży­co­wej nocy. Sta­ła pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem i my­śla­ła, że chcia­ła­by być jed­ną z tych gwiazd, pięk­ną i ta­jem­ni­czą, ubó­stwia­ną od za­ra­nia dzie­jów. – Chcia­ła­bym być za­ko­cha­na – po­wie­dzia­ła pół­gło­sem.



Kie­dyś Wil­liam stwier­dził, że An­glia w desz­czu jest ni­czym no­stal­gicz­na pio­sen­ka. Szedł spa­ce­rem w kie­run­ku bu­dyn­ku, w któ­rym mie­ści­ło się jego wy­daw­nic­two. Przez całą dro­gę roz­pa­mię­ty­wał roz­mo­wę z Mi­riam, przy­po­mi­nał so­bie chwi­le, gdy wraz z Rose prze­by­wał w jej to­wa­rzy­stwie. Obie ko­bie­ty, mimo bar­dzo du­żej róż­ni­cy wie­ku, ro­zu­mia­ły się do­sko­na­le. – Spo­tka­ło cię wiel­kie szczę­ście – mó­wi­ła Mi­riam do Wil­lia­ma, gdy Rose jesz­cze żyła – szczę­ście na li­te­rę R.

Po dzie­się­ciu mi­nu­tach do­tarł na miej­sce. W wy­daw­nic­twie wrza­ło, pa­no­wa­ła go­rącz­ko­wa at­mos­fe­ra. Pra­cow­ni­cy bie­ga­li ner­wo­wo od jed­ne­go sta­no­wi­ska do dru­gie­go, dys­ku­to­wa­li, no­to­wa­li coś na kart­kach lub dy­na­micz­nie stu­ka­li w kla­wia­tu­rę. Nikt nie zwra­cał uwa­gi na sto­ją­ce­go w pro­gu pi­sa­rza.

– Dzień do­bry – przy­wi­tał się po chwi­li, uzna­jąc, że je­śli się nie ode­zwie, to nikt nie za­uwa­ży jego obec­no­ści.

– Dzień do­bry, w czym mogę po­móc? – za­py­ta­ła mło­da ko­bie­ta, któ­ra ode­szła od biur­ka i zbli­ży­ła się do Wil­lia­ma.

– Czy za­sta­łem wy­daw­cę, sir Ge­ral­da Har­ri­sa? By­łem z nim umó­wio­ny na spo­tka­nie.

– Tak. Za­raz go po­pro­szę – od­par­ła grzecz­nie i znik­nę­ła za ja­ki­miś drzwia­mi.

Po chwi­li z ma­łe­go po­miesz­cze­nia wy­szedł nie­wy­so­ki, lek­ko si­wie­ją­cy męż­czy­zna ubra­ny w ele­ganc­ki gar­ni­tur. Jego twarz była bla­da i po­zba­wio­na wy­ra­zu, aż do mo­men­tu, gdy do­strzegł sto­ją­ce­go nie­opo­dal pi­sa­rza.

– Wi­taj, Wil­lia­mie. Co u cie­bie? – za­py­tał, roz­kła­da­jąc sze­ro­ko ręce.

– Le­piej po­wiedz mi, dla­cze­go mnie tu ścią­gasz – od­parł nie­chęt­nie Gart.

– Chciał­bym z tobą po­roz­ma­wiać. – Na twa­rzy Ge­ral­da po­ja­wił się za­gad­ko­wy uśmiech. – Chodź­my do pubu. Na­pi­je­my się cze­goś do­bre­go i uzgod­ni­my to i owo.

Lo­kal oka­zał się przy­jem­nym miej­scem. Męż­czyź­ni usie­dli przy sto­li­ku tuż obok okna, zza któ­re­go wy­ła­niał się zi­mo­wy kra­jo­braz.

– Już daw­no ni­cze­go u nas nie wy­da­łeś. Czas na­pi­sać coś no­we­go – za­ga­ił Ge­rald.

– Ach, o to cho­dzi! – pi­sarz nie był za­chwy­co­ny. – Po­wi­nie­nem był się do­my­ślić.

– Trak­tu­jesz moją pro­po­zy­cję tak, jak­bym za­mie­rzał wy­rzą­dzić ci ja­kąś krzyw­dę. A ja pra­gnę je­dy­nie two­je­go do­bra… – urwał. – I, oczy­wi­ście, do­bra wy­daw­nic­twa. Pra­wa do two­ich ksią­żek są sprze­da­ne w kil­ku­dzie­się­ciu kra­jach, je­steś zna­ny na ca­łym świe­cie. Nie mo­żesz tak po pro­stu znik­nąć. Two­je za­da­nie to two­rzyć, pi­sać ko­lej­ne be­st­sel­le­ry.

– Bar­dziej cy­nicz­nie nie mo­głeś tego ująć – skrzy­wił się Wil­liam. – Prze­cież wiesz, w ja­kiej je­stem sy­tu­acji.

– Tak, do­sko­na­le zda­ję so­bie z tego spra­wę. – Ge­rald nie krył współ­czu­cia. – Mimo to uwa­żam, że nie mo­żesz ot tak re­zy­gno­wać z ka­rie­ry pi­sar­skiej. Po­myśl o swo­jej przy­szło­ści.

– Nie wiem. Moją przy­szło­ścią mia­ła być Rose – wes­tchnął cięż­ko. – A te­raz, gdy jej nie ma, nie wiem, co ze sobą zro­bić. To ona była sen­sem mo­je­go ży­cia. Ra­do­ścią. Siłą na­pę­do­wą. Wszyst­kim.

Do sto­li­ka po­de­szła kel­ner­ka. Zło­żyw­szy za­mó­wie­nie, męż­czyź­ni po­wró­ci­li do roz­mo­wy.

– Za­cznij pi­sać – za­chę­cał Wil­lia­ma wy­daw­ca. – Daję ci kil­ka mie­się­cy na stwo­rze­nie no­wej po­wie­ści. W prze­ciw­nym ra­zie prze­sta­ną nas łą­czyć sto­sun­ki biz­ne­so­we.

– To żart, praw­da? – za­py­tał za­sko­czo­ny Wil­liam. – Za­pro­si­łeś mnie na kie­li­szek bran­dy, żeby mi to po­wie­dzieć? Mo­głeś się nie fa­ty­go­wać, tyl­ko naj­zwy­czaj­niej w świe­cie za­dzwo­nić.

– Wo­la­łem po­roz­ma­wiać z tobą w czte­ry oczy.

Wil­liam po­sta­no­wił zmie­nić te­mat.

– Jak tam? Da­lej ko­lek­cjo­nu­jesz sta­re fo­to­gra­fie?

Męż­czyź­ni prze­szli do bar­dziej nie­zo­bo­wią­zu­ją­cej roz­mo­wy. Wspo­mi­na­li stu­denc­kie cza­sy i za­sta­na­wia­li się, któ­ry z an­giel­skich klu­bów fut­bo­lo­wych za­pew­ni so­bie miej­sce w pierw­szej dzie­siąt­ce roz­gry­wek o pu­char kra­ju.

– Po­wi­nie­neś ko­goś po­znać – po­wie­dział Ge­rald.

– Da­jesz mi dzi­siaj same zło­te rady.

– Ale ta jest z nich wszyst­kich naj­lep­sza – ro­ze­śmiał się wy­daw­ca i się­gnął po kie­li­szek bran­dy.

– Nie. Ko­lej­ny zwią­zek to nie dla mnie – uspra­wie­dli­wił się Wil­liam.

– Wiesz, cza­sa­mi mi­łość rani czło­wie­ka. – Ge­rald rzad­ko był tak po­waż­ny, jak w tej chwi­li. – Jed­nak są­dzę, że naj­bar­dziej rani jej brak.



Wie­czo­rem Wil­liam wró­cił do miesz­ka­nia, w któ­rym przy­wi­tał go pies, wy­raź­nie za­do­wo­lo­ny z wi­do­ku wła­ści­cie­la. Po­biegł za nim do kuch­ni, gdzie męż­czy­zna za­brał się do przy­go­to­wa­nia ko­la­cji. Zaj­rzał do lo­dów­ki i aż po­krę­cił z nie­do­wie­rza­niem gło­wą. Były w niej tyl­ko ser, szyn­ka i sa­łat­ka w her­me­tycz­nym opa­ko­wa­niu. Bez chwi­li wa­ha­nia za­piął Bar­ney­owi smycz i udał się do naj­bliż­sze­go skle­pu spo­żyw­cze­go.

Lon­dyn urze­kał swo­im pięk­nem. Z ciem­ne­go nie­ba pa­dał śnieg. Wil­liam uśmiech­nął się, pa­trząc na Bar­neya.

– Wiesz, spo­tka­łem dzi­siaj Mi­riam i Ge­ral­da. – Na sło­wo „Ge­rald” pies za­re­ago­wał wark­nię­ciem. – Tak, pa­mię­tam, że za nim nie prze­pa­dasz – ski­nął gło­wą Gart. – Obo­je za­chę­ca­li mnie, bym otwo­rzył się na in­nych – wes­tchnął – ale ja tego, pie­sku, nie po­tra­fię.

Wil­liam spoj­rzał w dal, nie­zna­ną, ku­szą­cą, lek­ko za­mglo­ną. – Taka wła­śnie może być moja przy­szłość – szep­nął do sie­bie. Szedł na­przód, a za nim po­dą­żał Bar­ney.

Kie­dy Gart wró­cił z za­ku­pa­mi do domu, zo­rien­to­wał się, że wca­le nie jest głod­ny. Usiadł cięż­ko na ka­na­pie. Pies wtu­lił się w swo­je­go pana i po­ło­żył mu gło­wę na ko­la­nach. Spoj­rzał na nie­go, wy­ra­ża­jąc ocza­mi swo­ją wdzięcz­ność za wspól­ny spa­cer, po czym za­snął. Wil­liam włą­czył ci­cho gra­mo­fon, z któ­re­go uwol­ni­ły się uwo­dzą­ce de­li­kat­no­ścią dźwię­ki. Przy­po­mniał so­bie, jak przy po­dob­nej mu­zy­ce tań­czył z Rose na da­chach Pa­ry­ża i, o dzi­wo, na jego twa­rzy po­ja­wił się szcze­ry, bło­gi uśmiech. Po raz pierw­szy od dłu­gie­go cza­su.Rozdział 2

Koniec grudnia 2012 r.

Nic nie wska­zy­wa­ło, że tego dnia mia­ło wy­da­rzyć się coś nie­po­ko­ją­ce­go. Dwu­dzie­sty trze­ci grud­nia, wdzięcz­na data, tuż przed roz­po­czę­ciem świąt bo­żo­na­ro­dze­nio­wych, przy­nio­sła jed­nak la­wi­nę nie­spo­dzie­wa­nych zda­rzeń. Tego dnia Mia zo­sta­ła dłu­żej w pra­cy, ce­le­bru­jąc za­koń­cze­nie roku w re­dak­cji. Wszy­scy cie­szy­li się otrzy­ma­ny­mi od sze­fa pre­mia­mi, na­strój nad­cho­dzą­cych świąt udzie­lał się każ­de­mu. I na­gle na­stą­pi­ło coś nie­spo­dzie­wa­ne­go – Mia ze­mdla­ła.

Za­wie­zio­no ją do naj­bliż­sze­go szpi­ta­la. Nikt nie znał przy­czy­ny jej za­słab­nię­cia. Nie­któ­rzy pró­bo­wa­li wy­tłu­ma­czyć to zda­rze­nie prze­mę­cze­niem. Mia ucho­dzi­ła bo­wiem w re­dak­cji za nie­ule­czal­ną pra­co­ho­licz­kę. Po­wód utra­ty przy­tom­no­ści oka­zał się jed­nak zu­peł­nie inny.



Gdy w szpi­ta­lu w cen­trum Bo­sto­nu po­ja­wi­li się ro­dzi­ce Mii, le­karz po­pro­sił ich do swo­je­go ga­bi­ne­tu.

– Otrzy­ma­li­śmy wy­ni­ki ba­dań krwi i biop­sji – po­wie­dział. – Jest mi ogrom­nie przy­kro…

Pań­stwo Zie­len­scy, zmar­twia­li z prze­ra­że­nia, nie mo­gli wy­do­być z sie­bie gło­su.

– Dia­gno­za nie­ste­ty jest po­waż­na. To ostra bia­łacz­ka szpi­ko­wa – kon­ty­nu­ował. – To cho­ro­ba, któ­ra po­ja­wia się na­gle i już po kil­ku dniach po­tra­fi dać o so­bie znać. Mu­si­my na­tych­miast roz­po­cząć le­cze­nie. Ina­czej ko­mór­ki no­wo­two­ro­we na­mno­żą się do tego stop­nia, że nie bę­dzie­my w sta­nie za­ha­mo­wać ich roz­wo­ju. Może na­wet ko­niecz­ny oka­że się prze­szczep. – Męż­czy­zna spu­ścił gło­wę. – Czy cór­ka skar­ży­ła się kie­dy­kol­wiek na ja­kieś cho­ro­by przej­ścio­we? Za­pa­le­nie wę­złów chłon­nych, ane­mię, ogól­ne osła­bie­nie or­ga­ni­zmu?

Gin­ny i Ste­ven po­krę­ci­li prze­czą­co gło­wa­mi. Sło­wa le­ka­rza z tru­dem do nich do­cie­ra­ły. Na ich twa­rzach ma­lo­wał się co­raz więk­szy lęk. Chwy­ci­li się za ręce. Byli świa­do­mi, że od tej pory ży­cie Mii ule­gnie dia­me­tral­nej zmia­nie i że bę­dzie po­trze­bo­wa­ła ogrom­ne­go wspar­cia.



Dziew­czy­na le­ża­ła w łóż­ku, nie wie­dząc, co się sta­ło – pa­mię­ta­ła je­dy­nie mo­ment, kie­dy za­pa­no­wa­ła ciem­ność. Wi­dok zgro­ma­dzo­nych wo­kół jej łóż­ka ro­dzi­ców oraz przy­ja­ciół z re­dak­cji nie zwia­sto­wał ni­cze­go do­bre­go.

– Gdzie je­stem? Co się sta­ło? – za­py­ta­ła sła­bym gło­sem i na­gle po­czu­ła, jak ogrom­ny ból prze­szy­wa jej gło­wę.

Spoj­rza­ła na roz­trzę­sio­ną mat­kę. Oj­ciec pod­trzy­my­wał jej drżą­cą rękę. Nie­da­le­ko stał Aaron z pa­nem Ken­sley­em, obaj wy­glą­da­li na tak samo zmar­twio­nych i prze­ra­żo­nych jak jej ro­dzi­ce.

– Chy­ba nie chce­cie mi po­wie­dzieć, że umie­ram? – Mia ro­ze­śmia­ła się reszt­ka­mi sił, z tru­dem wy­do­by­wa­jąc głos ze zmę­czo­ne­go gar­dła. Wy­raz twa­rzy i spoj­rze­nia bli­skich mó­wi­ły same za sie­bie. – O nie… – urwa­ła na­gle i się roz­pła­ka­ła. – To nie może być praw­da. Prze­cież – wes­tchnę­ła cięż­ko – ja ni­g­dy nie cho­ro­wa­łam.

– Mio – ode­zwa­ła się jej mat­ka, któ­rej ser­ce pę­ka­ło z bólu. Ni­g­dy nie po­my­śla­ła­by, że jej uko­cha­nej có­recz­ce mo­gło­by przy­da­rzyć się coś ta­kie­go. Aż drgnę­ła na samą myśl, że Mia może spę­dzić świę­ta wła­śnie tu­taj, w szpi­ta­lu. – Ko­cha­nie, nie bój się – cią­gnę­ła – je­ste­śmy z tobą. Po­mo­że­my ci przejść przez te trud­ne dni.

Mia chcia­ła krzy­czeć, pła­kać, ale każ­dy ruch po­tę­go­wał po­twor­ny ból gło­wy. Było jej bar­dzo cięż­ko od­dy­chać. Nie­prze­rwa­nie pły­ną­ce łzy przy­sła­nia­ły jej wi­dok. Je­dy­ne, co była w sta­nie zo­ba­czyć, to roz­ma­za­ne twa­rze. Jej wzrok za­wo­dził, ale słuch wciąż był do­sko­na­ły, chło­nął każ­de sło­wo, każ­dy dźwięk. Za­pa­mię­ty­wa­ła je. Umysł po­wta­rzał je ni­czym man­trę, spra­wia­jąc, że tra­ci­ła pa­no­wa­nie nad wła­sną świa­do­mo­ścią oraz emo­cja­mi. Nie po­tra­fi­ła już nad ni­czym za­pa­no­wać, mia­ła wra­że­nie, że jej gło­wa bez prze­rwy wi­ru­je.

– Mio, bę­dzie­my przy to­bie. Nie mo­żesz się tyl­ko pod­da­wać – szep­nął jej do ucha oj­ciec. – Nie po­zwo­lę, by co­kol­wiek złe­go ci się sta­ło. Wyj­dziesz z tej cho­ro­by. Udo­wod­nisz świa­tu, że je­steś sil­na.

Ste­ven Zie­len­ski de­li­kat­nie ujął i uca­ło­wał dłoń cór­ki. Spoj­rzał w jej twarz za­lęk­nio­ny­mi ocza­mi, w któ­rych po­ja­wi­ły się łzy. Przy­cią­gnął ją do sie­bie, jak wte­dy, gdy była małą dziew­czyn­ką, tak samo bez­bron­ną wo­bec świa­ta. Moja có­recz­ka – po­my­ślał, a jego ser­ce za­czę­ło szyb­ciej bić – moja naj­uko­chań­sza Mia.



Lon­dyn jest pe­łen cza­ru – gdzie­kol­wiek spoj­rzeć, tam uśmiech­nię­ci, ra­do­śni lu­dzie przy­go­to­wu­ją się do świąt Bo­że­go Na­ro­dze­nia. Sen­ne ulicz­ki toną w bla­skach, dźwię­kach i za­pa­chach.

Wil­liam za­pa­rzył her­ba­tę i usiadł przy for­te­pia­nie. Był póź­ny wie­czór, przez szpa­ry w oknach prze­dzie­ra­ły się po­dmu­chy wia­tru. Męż­czy­zna po­sta­no­wił za­grać utwór, przy któ­re­go dźwię­kach kil­ka lat temu ra­zem z Rose ubie­rał cho­in­kę. Uko­cha­na sta­ran­nie czy­ści­ła bomb­ki, przy­pi­su­jąc nie­któ­rym spe­cjal­ne zna­cze­nie. – Spójrz, Wil­lu – po­wie­dzia­ła – ta bomb­ka bę­dzie sym­bo­li­zo­wać na­dzie­ję. Jest pięk­na, praw­da?

Wil­liam do­sko­na­le pa­mię­tał ten mo­ment. Sta­ła wów­czas obok wiel­kie­go kar­to­no­we­go pu­deł­ka z ozdo­ba­mi. Mia­ła na so­bie bor­do­wą su­kien­kę i ciem­ny kasz­mi­ro­wy swe­te­rek. Wło­sy upię­ła luź­no, po­je­dyn­cze ko­smy­ki przy­sła­nia­ły jej szma­rag­do­we oczy. Wy­glą­da­ła uro­czo. Wil­liam uwiel­biał na nią pa­trzeć. Zwłasz­cza wte­dy, gdy była za­ję­ta ja­kąś pra­cą. Cza­sa­mi zda­rza­ło się, że ich oczy się spo­tka­ły. Uda­wa­ła wte­dy, że jest po­iry­to­wa­na, co ogrom­nie go ba­wi­ło.

W tym roku z tru­dem ubrał cho­in­kę. Był to dla nie­go wy­jąt­ko­wo mę­czą­cy ry­tu­ał i choć pró­bo­wał po­czuć at­mos­fe­rę zbli­ża­ją­cych się świąt, za­wiódł sa­me­go sie­bie. Nie był w sta­nie wy­do­być z sie­bie tego ognia, któ­ry roz­pa­la­ła w nim Rose, ani wy­si­lić się na szcze­ry uśmiech. Bo­le­sne wspo­mnie­nia wciąż go obez­wład­nia­ły. Gru­dzień nie ko­ja­rzył mu się już ze wspa­nia­łym cza­sem, kie­dy roz­brzmie­wa­ją ko­lę­dy, dzie­ci cie­szą się śnie­giem i świą­tecz­ny­mi pre­zen­ta­mi, a do­ro­śli ra­du­ją się swo­ją obec­no­ścią. Dla nie­go mie­siąc ten był sil­nym zde­rze­niem z prze­szło­ścią. Tą, któ­ra po­zo­sta­wi­ła bli­zny.

Bo jak po­go­dzić się ze śmier­cią uko­cha­nej? Nie­waż­ne, że ode­szła pięć lat temu, sko­ro emo­cje w Wil­lia­mie wciąż były tak żywe, jak w dniu jej po­grze­bu. Każ­da chwi­la przy­po­mi­na­ła mu o Rose, tak jak­by była przy nim przez cały czas. Sły­szał ją, wi­dział, czuł w do­ty­ku wia­tru, lecz wszyst­ko to na nic, sko­ro nie mógł już chwy­cić jej dło­ni, ob­jąć, po­ca­ło­wać. Sta­ła się za­le­d­wie po­dą­ża­ją­cym za nim cie­niem. I to mar­twi­ło go naj­bar­dziej, bał się, że kie­dyś z tego cie­nia nie po­zo­sta­nie już nic, że jego pa­mięć go za­wie­dzie. Nie chciał ni­g­dy jej za­po­mnieć, pra­gnął za­pa­mię­tać każ­dy szcze­gół, któ­ry ich łą­czył. Wie­rzył, że tyl­ko w ten spo­sób po­zo­sta­nie z nią na za­wsze.

Wil­liam za­czął grać. Jego pal­ce spo­koj­nie mu­ska­ły kla­wi­sze. Słu­chał uważ­nie dźwię­ków wy­pły­wa­ją­cych z in­stru­men­tu. Od­da­wał się mu­zy­ce i wspo­mnie­niom. Przez kil­ka chwil był wir­tu­ozem wła­snych uczuć. Ukła­dał je, sze­re­go­wał, mie­szał ze sobą. W pew­nym mo­men­cie po­czuł, że nie po­tra­fi już dłu­żej in­ge­ro­wać w mu­zy­kę i po­zwo­lił jej pły­nąć sa­mej. Dźwię­ki sta­ły się nie­re­gu­lar­ne, nie­spój­ne, nie­zno­śnie rze­czy­wi­ste. Po­brzmie­wa­ły w nich czu­łość i ból, jak wte­dy, gdy ocie­rał łzy Rose, gdy jej cia­ło cier­pia­ło tak samo moc­no, jak jego du­sza w tej chwi­li. Tra­wio­ne przez smu­tek, strach i cho­ro­bę, wy­gry­wa­ło swo­ją ostat­nią me­lo­dię.

Nie­spo­dzie­wa­ny dźwięk te­le­fo­nu prze­rwał jego sza­leń­czą grę. Le­ni­wym ru­chem dło­ni pod­niósł słu­chaw­kę.

– Wi­taj, Wil­lu. – Od razu roz­po­znał głos mat­ki.

– Wi­taj, mamo – od­parł lek­ko oszo­ło­mio­ny.

– Mam na­dzie­ję, że tym ra­zem przyj­miesz za­pro­sze­nie na świę­ta – po­wie­dzia­ła bez wstę­pów. – Chy­ba nie za­mie­rzasz po raz ko­lej­ny spę­dzić ich w sa­mot­no­ści.

– Mam Bar­neya. – Dla Wil­lia­ma od­po­wiedź ta była cał­ko­wi­cie wy­czer­pu­ją­ca.

– I masz też nas, mnie, tatę – szep­nę­ła. – Na­wet nie wiesz, jak bar­dzo za tobą tę­sk­ni­my. Je­steś prze­cież na­szym je­dy­nym i naj­droż­szym dziec­kiem. Tak daw­no się nie wi­dzie­li­śmy. Od­no­szę wra­że­nie, że nas uni­kasz – wes­tchnę­ła. – My rów­nież nie po­go­dzi­li­śmy się ze śmier­cią Rose. Bar­dzo ją ko­cha­li­śmy. – W słu­chaw­ce moż­na było usły­szeć cięż­ki od­dech mat­ki. – Stra­ci­li­śmy ją. Ale po­myśl – urwa­ła – jaki nie­wy­obra­żal­ny ból czu­je mat­ka, gdy po­wo­li tra­ci syna?Rozdział 3

23–24 grudnia 2012 r.

Tracę cię… – szep­nę­ła Vi­vian Gart. W słu­chaw­ce nie usły­sza­ła żad­nej od­po­wie­dzi. Odło­ży­ła ją więc i ze smut­kiem spoj­rza­ła na męża, któ­ry stał obok niej. Była roz­trzę­sio­na. Bill ob­jął ją i pró­bo­wał po­cie­szyć.

– Bil­lu, mar­twię się o na­sze­go syna. Mar­twię się, że po raz ko­lej­ny sa­mot­nie spę­dzi świę­ta.

– I co te­raz? Co mamy zro­bić? Pró­bo­wa­li­śmy prze­cież wszyst­kie­go, żeby go przy nas za­trzy­mać – od­parł.

– Ko­cha­nie… On wciąż żyje wspo­mnie­nia­mi – po­wie­dzia­ła przy­gnę­bio­na. – Dla­te­go się za­mknął w swo­im peł­nym cier­pie­nia świe­cie i ni­ko­go do nie­go nie wpusz­cza. Na­wet gdy­by mi­łość za­pu­ka­ła do drzwi, on nie po­zwo­lił­by jej wejść do środ­ka.

– Na­praw­dę tak uwa­żasz?

– Nie wiem. Ga­dam jak wa­riat­ka. Chy­ba po­wo­li tra­cę zmy­sły. Nasz Will, nasz naj­droż­szy syn, od­da­lił się od nas… Dla­cze­go tak się sta­ło?

Bill nie od­po­wie­dział. Za­pro­wa­dził żonę do sy­pial­ni, a sam po­szedł do kuch­ni, by za­pa­rzyć her­ba­tę. Za­my­ślo­ny pa­trzył w okno. Po szy­bie spły­wa­ły kro­ple desz­czu, a on przez krót­ką chwi­lę uległ złu­dze­niu, że wi­dzi pła­czą­cą Rose.

– Chcia­ła­bym do­żyć chwi­li, w któ­rej uj­rza­ła­bym go szczę­śli­we­go – po­wie­dzia­ła Vi­vian, kie­dy mąż po­dał jej fi­li­żan­kę her­ba­ty z mle­kiem. – Nic nie ucie­szy­ło­by mnie bar­dziej od wi­do­ku jego roz­iskrzo­nych oczu i ro­ze­śmia­nej twa­rzy.

– Mnie tak­że. – Bill prze­łknął ner­wo­wo śli­nę i usiadł obok niej na łóż­ku.

– Wiesz, sta­je­my się co­raz star­si, kto wie, czy ju­tro… – urwa­ła, a do jej oczu na­pły­nę­ły łzy.

– Nie kończ. Pro­szę, nie rób tego.

– …czy ju­tro bę­dzie nam dane po­wi­tać ko­lej­ny dzień.

– Nie wiem. – Ukrył twarz w dło­niach. – Nie chcę tego wie­dzieć.

– Bill – zdję­ła dło­nie z jego twa­rzy – ko­cha­nie… Spójrz mi w oczy.

– Ko­cham cię i dla­te­go nie mogę znieść wi­do­ku two­ich łez. Wiesz, ty i Will da­li­ście mi tyle ra­do­ści, że o wię­cej nie śmiał­bym pro­sić. Da­li­ście mi mi­łość, o któ­rej każ­dy ma­rzy. Tak czę­sto wspo­mi­nam te do­bre cza­sy… By­li­śmy tacy szczę­śli­wi. I dla­te­go nie mogę po­go­dzić się z tym, że nasz syn tak cier­pi.

Vi­vian tyl­ko wes­tchnę­ła w od­po­wie­dzi.

– Tak bar­dzo rani mnie to, że nie je­stem w sta­nie przy­wró­cić mu choć­by odro­bi­ny tej ra­do­ści, któ­rą miał kie­dyś. – Bill Gart czuł się bez­rad­ny i zroz­pa­czo­ny. – Pa­mię­tasz, jaki był ener­gicz­ny, za­ko­cha­ny, pe­łen ży­cia?

– Dla­cze­go on i Rose nie mo­gli prze­żyć tylu wspa­nia­łych lat, co my? – za­py­ta­ła ze smut­kiem w gło­sie. – Ich zwią­zek trwał zde­cy­do­wa­nie za krót­ko… Za krót­ko! – Po­krę­ci­ła ze zre­zy­gno­wa­niem gło­wą.

Bill ujął jej dłoń.

– Nie pod­da­waj się – po­pro­sił ci­cho. – Ko­cham cię i za­wsze będę przy to­bie.

– Och, Bill, z nas dwoj­ga ty za­wsze by­łeś dziel­niej­szy – wzru­szy­ła się. – Pro­szę, prze­ko­naj Wil­lia­ma, żeby…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: