Zapach szczęścia - ebook
Zapach szczęścia - ebook
Mia to romantyczna dwudziestoparolatka, przed którą świat i dziennikarska kariera stoją otworem. Wszystko zmienia sie jednak, gdy dowiaduje się, że jest chora.
William to znany angielski powieściopisarz, który nie może pogodzić sią ze śmiercią ukochanej. Od dawna nie wziął pióra do ręki i coraz bardziej pogrąża się w samotności i zgorzknieniu.
Ścieżki tych dwojga przetną sie niespodziewanie na pachnącej rozmarynem i cytrusami wyspie Zakynthos. Czy posród oszałamiających greckich krajobrazów odkryją na nowo smak życia i zapach szczęścia?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7642-851-2 |
Rozmiar pliku: | 953 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Początek grudnia 2012 r.
Ktoś powiedział kiedyś, że jeśli człowieka nuży Londyn, to znaczy, iż nuży go samo życie1). Williama miasto nie tyle nużyło, co rozbudzało w nim bolesne wspomnienia. Do niedawna Londyn był dla niego niczym światło, mimo że gdzieniegdzie spowijał go mrok. Uwielbiał przechadzać się uliczkami miasta, które każdego dnia odkrywały przed nim nowe tajemnice. William Gart spojrzał w dal. Obraz otulonego białym puchem miasta wywoływał w nim teraz tylko smutek. Ozdobione lampkami domy i okna, przez które można było ujrzeć rozradowane twarze ludzi, również sprawiały mu ból. Szedł powoli z psem, który prawdopodobnie czuł to samo, co jego właściciel – żal, pustkę i pragnienie, by ktoś podarował mu odrobinę miłości. Oczy Williama wilgotniały; nie dlatego, że topniejące płatki śniegu gromadziły się wokół nich. Powód krył się głęboko w jego sercu i miał na imię Rose.
------------------------------------------------------------------------
1) Samuel Johnson.
Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, wiedział, że od tego momentu coś zmieni się w jego życiu. Była piękna, błyskotliwa i miała w sobie dziecięcą niewinność. William kochał jej dotyk, ciepło emanujące z drobnej sylwetki, ujmujące spojrzenie. Wtedy wydawało mu się, że nic ich nie rozdzieli. Choroba pojawiła się niespodziewanie i odebrała mu Rose na zawsze. Zachorowała na nowotwór i żaden lekarz nie był w stanie jej pomóc lub chociaż sprawić, by żyła dłużej. Mówiono, że diagnoza została postawiona zbyt późno.
William starał się z całych sił, by ostatnie miesiące jej życia były jak najpiękniejsze. Mimo iż wierzył, że uda się ją uratować, z dnia na dzień stawało się coraz bardziej oczywiste, że Rose wkrótce umrze. Zdradzały to jej blada twarz, gasnące oczy, zaciśnięte pięści, które miały chronić przed bólem. Była coraz słabsza, jednak nie traciła nadziei, że wyzdrowieje. Walczyła do końca.
Czy na pewno do końca? Na to pytanie nie potrafił jednoznacznie odpowiedzieć. Nie było go przy niej w ostatnich chwilach jej życia. Nie mógł jej objąć ani chwycić chłodnej dłoni. Nie widział wyrazu jej drobnej, naznaczonej bólem twarzy. Był zajęty pracą. A przecież ten czas mógł poświęcić ukochanej… Nie powinien był pozwolić, by umierała bez niego.
Minęło już pięć lat. Cztery Boże Narodzenia i piąte nadchodzące za kilkanaście dni. William nie przepadał za świętami. Spędzał je samotnie ze swoim psem. Te wszystkie frazesy o miłości i rodzinnym cieple przywodziły mu na myśl Rose. Jej nieobecność czyniła go zgorzkniałym i zamkniętym w sobie. Nie chciał słyszeć o Bożym Narodzeniu, chyba nawet zwątpił w miłość Boga, skoro w jego przekonaniu odebrał mu ukochaną. Już od pięciu lat nie świętował z rodziną. Poddawał się cierpieniu i tkwił w nim jak w kokonie, sądząc, że nic lepszego mu nie pozostało w jego pozbawionym miłości życiu – może tylko towarzysz jego wieczornych spacerów. Jedynie Barney potrafił sprawić, że na moment zapominał o bólu.
Pies spojrzał na swojego pana. Will zobaczył w jego oczach miłość i smutek. Uśmiechnął się delikatnie i pogłaskał go po głowie.
– Co tak na mnie patrzysz, przyjacielu? – zapytał. – Chodź, przejdziemy się jeszcze trochę, a potem wrócimy do domu. Przygotuję ci coś do jedzenia.
Mężczyzna wykonał krok naprzód, po czym zerknął kątem oka na psa. Barney podążył za nim i wkrótce to on go prowadził. Pies był ulubieńcem Rose. Już w pierwszej chwili, gdy go zobaczyła, zrodziła się między nimi wyjątkowa więź. Dlatego niespodziewane odejście kobiety okazało się równie bolesne dla Williama, jak i dla jego pupila.
– Widzisz? To Tower Bridge. Miejsce, którego nigdy nie pozwolę ci obsikać. – Gart uśmiechnął się blado. – Właśnie tutaj oświadczyłem się Rose. Był wieczór, podobny do dzisiejszego. W pewnym momencie wykorzystałem jej nieuwagę i szybko wyjąłem pierścionek z kieszeni. Uklęknąłem i poprosiłem ją o rękę…
Choć Barney nie wydawał się zainteresowany tymi zwierzeniami, William opowiadał dalej.
– Rose otworzyła ze zdumienia usta i po kilku sekundach wypowiedziała słowa, na które czekałem. „Tak. Kocham cię”. One stały się naszym mottem. Żałuję, że już nigdy więcej nie będę mógł powspominać z nią tej chwili. – Westchnął ciężko.
•
Trzy przyjaciółki siedziały w Café Insomnia, skromnej kafejce usytuowanej na obrzeżach Bostonu. Było późne popołudnie, temperatura sięgała kilkunastu stopni, w powietrzu unosił się zapach deszczu.
„Jest coś ujmującego, a zarazem niepowtarzalnego w promyku zachodzącego słońca. Dociera do kieliszka czerwonego wina, zahacza o lśniące szkło, następnie muska zewnętrzną warstwę trunku, na której tworzy złocistą poświatę. Powoli zanurza się w głębinie rozkosznych smaków, by w końcu, niczym zmysłowa baletnica, wykonać subtelny piruet na dnie kieliszka” – Mia przeczytała głośno fragment powieści swojego ulubionego pisarza, Williama Garta, i przymrużyła z zachwytu błękitne oczy. Po chwili czytała dalej: „Biorę łyk wina, nagle czuję, jak smak jeżyn i poziomek zbliża się do mojego podniebienia. Zwilżam usta napojem, by odkryć jego pozostałe walory: słonawą mineralność, korzenną nutę i całkowicie zniewalający, truflowy finisz” – zakończyła Mia, uśmiechnęła się i skosztowała znajdującego się na stoliku wina.
– Ty najlepiej wiesz, jak umilić nam czas – odezwała się Caroline, zielonooka brunetka. – Jeszcze nigdy nie miałam tak wielkiej ochoty na wino! – Chwyciła w dłoń kieliszek sauvignon, upiła łyk trunku. – Smakuje jak pocałunek ukochanego lub krople deszczu lądujące na rozgrzanych ustach – stwierdziła żartobliwie.
– O, widzę, że w naszym gronie pojawiła się nawiedzona poetka! – wybuchła śmiechem Joelle.
– Lepiej być poetką niż kobietą, która popada w depresję, gdy ma niewysprzątane mieszkanie – odgryzła się jej Caroline, mrużąc oczy.
– Czy to takie dziwne, że lubię porządek?
Przyjaciółki zaczęły się śmiać. Wzniosły toast za każdą wspólnie spędzoną chwilę i zabrały się za próbowanie deserów.
– Jedząc tiramisu, czuję się taka zmysłowa – zachichotała Caroline. – Za moment sięgnę również po wino i będę delektować się nim jak ten pisarz, którego cytowałaś. Jak on się w ogóle nazywa? – zwróciła się do Mii.
– William Gart – Mia z szacunkiem wypowiedziała imię i nazwisko pisarza. – Uwielbiam jego książki.
Caroline uśmiechnęła się i sięgnęła po leżącą na kolanach Mii powieść. Spacery w świetle księżyca… Romantyczny tytuł – zamyśliła się na chwilę. Wyobraziła sobie, że jest w słonecznej południowej Europie albo w swojej ukochanej Kalifornii, a nie w chłodnym Bostonie.
Tymczasem Mia rozsiadła się wygodniej na krześle i zaczęła rozglądać dookoła. Odurzająca woń kawy, deserów i przypraw napełniła kafejkę. Mimo że o tej porze w Insomni było tłoczno i trochę duszno, atmosfera tego miejsca wydawała się wręcz magiczna. Wszyscy radośnie rozmawiali, ciesząc się sobą nawzajem… oraz wspaniałym jedzeniem. Mia spojrzała na swoje przyjaciółki. Posłała uśmiech siedzącej obok Caroline, komplementując w myślach jej wygląd. Zerknęła znacząco na Joelle, pochłoniętą rozwiązywaniem krzyżówki. Miała przy tym zabawny wyraz twarzy.
– Trzy słowa, łącznie dwanaście liter – szepnęła do niej Mia. – Pogadajzemną!
– Przepraszam – zarumieniła się Joelle. – Nie mogę żyć bez krzyżówek. Rozwiązuję je w autobusie, między praniem a gotowaniem, nawet teraz. Chyba się od nich uzależniłam.
– Nic nie szkodzi, naprawdę – odparła Mia wyrozumiale. – Powiedz mi lepiej, co u ciebie słychać.
– Mitchell jak zwykle pracuje do późna. Odkąd znalazł pracę w korporacji, spędza ze mną coraz mniej czasu – żaliła się. – Dzieci w porządku. Kochane i rozrabiające jak zawsze.
– Twoje życie jest wspaniałe – rozczuliła się Mia. – Jesteś prawdziwą szczęściarą.
– Dziękuję, Mio. – Joelle przytuliła przyjaciółkę, po czym spojrzała na zamyśloną Caroline. – A ty, dlaczego się nie odzywasz?
– Skupiam się.
– Na czym? – prychnęła. – Na sobie?
– Widzę, że nie muszę odpowiadać. – Caroline przez chwilę udawała, że jest oburzona, ale z czasem roześmiała się życzliwie. – Koncentruję się na tym, jakich zmian mogłabym dokonać w swoim życiu. Nie chodzi mi o nową fryzurę czy lepszy model samochodu. Chciałabym podjąć decyzję, która… – urwała, by znaleźć odpowiednie słowa – znacząco wpłynęłaby na moje życie.
– Zacznij od rzeczy małych, później sięgaj po większe – zaproponowała Mia. – Ja od roku planuję wylot na Zakynthos. Kiedy słyszę nazwę tej pięknej wyspy, dostaję zawrotu głowy. Gdybym miała okazję, poleciałabym tam już teraz, w tej chwili. Ruszyłabym – wskazała na krzesło, na którym siedziała – właśnie z tego miejsca!
– To co cię zatrzymuje? – zapytała Caroline.
– Fundusze – powiedziała, krzywiąc się nieznacznie. – Nie mam wystarczająco dużo pieniędzy na tę podróż. Niedawno skończyłam studia i muszę spłacać kredyt studencki.
– Biedactwo – odparła współczująco Joelle. – Pożyczyłabym ci tyle, ile potrzebujesz, ale niestety sami jesteśmy w nieciekawej sytuacji. Dopiero co wyszliśmy na prostą…
– To nic. Kiedyś na pewno uda mi się spełnić moje marzenie.
Mia spojrzała do kieliszka z winem tak, jakby przeglądała się w lustrze. Dostrzegła w nim jakieś niewyraźne odbicie – nie była pewna, czy swoje, czy raczej otaczającej ją rzeczywistości. Widziała jedynie delikatny zarys czegoś nieodgadnionego i wówczas pomyślała o życiu, które dla niej również jest taką niewiadomą.Rozdział 1
Połowa grudnia 2012 r.
Wczesnym rankiem William postanowił zajść do piekarni. Tego dnia było bardzo zimno. Zarzucił na siebie długi płaszcz i wyszedł z mieszkania. Na zewnątrz zaskoczył go lodowaty podmuch wiatru. Szedł wąskimi uliczkami Londynu, które o tej porze roku ledwo wyłaniały się zza białego puchu. Blask latarni raził go w oczy, padający śnieg moczył ubranie. Obojętnie mijał przechodzących ludzi. Pomyślał, że gdyby była przy nim Rose, z uśmiechem witałaby każdego przechodnia. William nie przejął od niej tego zwyczaju. Od momentu jej śmierci samotność zamieszkała w nim na zawsze. W nocy nie pozwalała mu spokojnie spać, a rano – budzić się z uśmiechem na twarzy.
Tymczasem Londyn stawał się coraz piękniejszy. Oszałamiał atmosferą zbliżających się świąt. Kiedy William stanął w drzwiach piekarni, ogarnęły go wspomnienia. To było ulubione miejsce Rose. Zawsze przychodziła tu o poranku, żeby kupić świeże, pachnące bułeczki. Ekspedientki znały ją doskonale; mówiły, że wraz z jej śmiercią odeszło coś, co dodawało uroku piekarni. Wystarczyło tylko, że się tam pojawiła, a klientów zaczynało przybywać, atmosfera stawała się radośniejsza.
Wspomnienie najdroższej osoby wywołało w Williamie lawinę negatywnych emocji. Wykonał jeden chwiejny krok naprzód. Kotłowało się w nim tyle smutku, przygnębienia i żalu, że czasami wydawało mu się, że nie będzie już dłużej w stanie tego wszystkiego udźwignąć.
– Dzień dobry, panie Gart – przywitała go Miriam, pracująca w piekarni od lat.
– Witaj, Miriam. Zwracaj się do mnie po imieniu, proszę – odpowiedział. – Tak długo się przecież znamy. Minęło już ponad sześć lat, prawda?
– Tak, to Rose nas ze sobą poznała – wtrąciła ze smutkiem. – Powiem to jeszcze raz: bardzo mi przykro z powodu jej odejścia. Szczerze ci współczuję. – Zerknęła na jego twarz, na której widać było ogromny ból. – Wyglądasz na przygnębionego… Dalej się tym zadręczasz, prawda? Wiesz – urwała i wypuściła z ust powietrze – jej życie przeminęło, ale twoje… Twoje, Williamie, wciąż trwa.
Miriam wyszła zza lady i chwyciła go delikatnie za rękę. Była sześćdziesięcioletnią kobietą o łagodnym usposobieniu.
– Nie zmieniłeś się w ogóle. Dalej zamykasz się w sobie. – Ujęła jego twarz. – Odwracasz ode mnie wzrok… Może powinieneś spróbować pogodzić się z tym, co cię spotkało? To przyniosłoby ci spokój.
– Łatwo powiedzieć – odparł łamiącym się głosem – lecz trudniej wykonać. Bo widzisz, Rose była dla mnie wszystkim. I wciąż tak jest, dlatego nie potrafię zaakceptować tego, że jej już przy mnie nie ma. Tylko w snach mogę zatrzymać ją na zawsze. Może nie uwierzysz, ale czasem nie chcę się obudzić tylko dlatego, by dłużej z nią przebywać.
– Wiem, o czym mówisz, ale jesteś facetem i powinieneś wziąć się w garść.
– Tak uważasz?
– Tak, Willu. Zaufaj mi. Ja również musiałam pogodzić się ze śmiercią ukochanej osoby, przyzwyczaić się do niedzielnych odwiedzin przy grobie.
– Tom zmarł?! – William szeroko otworzył oczy ze zdumienia. – Kiedy?
– Dwa lata temu. Wydaje się, jakby to było wczoraj. – Po jej twarzy pociekła łza. – Byłeś tak skupiony na swoim cierpieniu, że nie miałam odwagi, a może po prostu nie wiedziałam, jak ci o tym powiedzieć.
– Miriam, co ty mówisz? – Objął ją najczulej, jak tylko potrafił. – Tak mi przykro… Co mogę dla ciebie zrobić?
– Dla mnie nic, ale zrób coś dla siebie. Otwórz się na innych – szepnęła mu do ucha. – Przestań oglądać się wstecz. Jesteś tu i teraz… Wierzę, że sobie poradzisz.
– Nie byłbym tego taki pewien.
Wybrał jednego świeżego croissanta, pożegnał się z Miriam i opuścił piekarnię. Jeszcze przez witrynę spojrzał na przyjaciółkę, która właśnie podawała komuś kawałek jabłecznika. Jej twarz była spokojna. William cieszył się, że ją spotkał. Nie tylko dodała mu nieco wiary, ale też skłoniła do zastanowienia się, co dalej. Czy warto zacząć wszystko od nowa? Czy tego chciałaby Rose? Co powinien zrobić mężczyzna, który przed pięcioma laty zagubił sens życia?
•
– Znowu bujasz w obłokach? – Głos Aarona wyrwał Mię z zamyślenia.
Dziewczyna poprawiła włosy. Uśmiechnęła się blado do swojego przyjaciela, po czym spojrzała na niego, udając, że nie rozumie, co powiedział.
– Uwielbiam tę twoją dziecięcą niewinność – roześmiał się. – Przyniosłem ci materiały do przejrzenia. Za tydzień ruszamy z nowym numerem.
– Cudownie. Na co w tym miesiącu stawiamy?
– Na sukces – zażartował. – Mam nadzieję, że nasze czasopismo zostanie niebawem ogólnokrajowym brukowcem.
Przewróciła oczami.
– No co? Bez ambicji i dalekosiężnych planów nie zdołamy ruszyć dalej.
– To co tu jeszcze robisz przed moim biurkiem? – wybuchła śmiechem. – Wracaj do siebie i zabieraj się do pracy!
Tego dnia Mia promieniała. Cieszyły ją stojące na biurku kwiaty, które dostała od życzliwego portiera, radowała perspektywa spędzenia wieczoru z przyjaciółmi z pracy. Nawet delikatny uśmiech posłany przez koleżankę siedzącą naprzeciwko sprawił, że poczuła się szczęśliwa i pozytywnie nastawiona do świata.
W pracy zawsze odnajdywała się bardzo dobrze. Była lubiana i szanowana. Redaktor naczelny pisma, pięćdziesięcioletni Joe Kensley, cenił jej rzetelność i zaangażowanie; czasem nazywał ją swoją prawą ręką. Dla Mii była to pierwsza satysfakcjonująca praca. Podczas studiów dorabiała jako kelnerka i mogła jedynie pomarzyć o zajęciu związanym ze swoimi zainteresowaniami.
Zerknęła na materiały, które podesłał jej Aaron. Dotyczyły ludzi nieakceptowanych przez środowisko lub tych, którzy usunęli się w cień po tym, jak sława zaszkodziła ich życiu osobistemu. Przejrzała zdjęcia umieszczone pod wielkimi nagłówkami. Przedstawione na nich osoby miały smutne twarze i pozbawione wyrazu oczy. Mii zrobiło się przykro.
•
Nastrojowa noc.
Mia zapaliła lampki w pokoju. Gwiazdy zajaśniały na tle nieba, Boston przybierał granatowo-złote barwy. Powietrze zdawało się czystsze niż kiedykolwiek. Liście kołysały się delikatnie na wietrze. Krople deszczu spływały po szybie, tworząc na niej drobne wodospady, ślizgały się po kamiennych ścianach sąsiednich domów.
Mia spojrzała na księżyc, który tej nocy przypominał amarantową kulę. Zastanawiała się, jaka odległość dzieli ich od siebie. Jeśli cokolwiek ich dzieli…
Do jej pokoju dotarł zapach lawendy rosnącej przed domem. Deszcz powoli ustawał. Powietrze było rześkie, nie wyczuwało się w nim wszechobecnego zazwyczaj smogu. Mia wyszła boso na balkon, a jej stopy szybko zmoczył deszcz. Było chłodno, ale przyjemnie. Wyciągnęła na bok ręce i uniosła głowę, upojona czarem księżycowej nocy. Stała pod rozgwieżdżonym niebem i myślała, że chciałaby być jedną z tych gwiazd, piękną i tajemniczą, ubóstwianą od zarania dziejów. – Chciałabym być zakochana – powiedziała półgłosem.
•
Kiedyś William stwierdził, że Anglia w deszczu jest niczym nostalgiczna piosenka. Szedł spacerem w kierunku budynku, w którym mieściło się jego wydawnictwo. Przez całą drogę rozpamiętywał rozmowę z Miriam, przypominał sobie chwile, gdy wraz z Rose przebywał w jej towarzystwie. Obie kobiety, mimo bardzo dużej różnicy wieku, rozumiały się doskonale. – Spotkało cię wielkie szczęście – mówiła Miriam do Williama, gdy Rose jeszcze żyła – szczęście na literę R.
Po dziesięciu minutach dotarł na miejsce. W wydawnictwie wrzało, panowała gorączkowa atmosfera. Pracownicy biegali nerwowo od jednego stanowiska do drugiego, dyskutowali, notowali coś na kartkach lub dynamicznie stukali w klawiaturę. Nikt nie zwracał uwagi na stojącego w progu pisarza.
– Dzień dobry – przywitał się po chwili, uznając, że jeśli się nie odezwie, to nikt nie zauważy jego obecności.
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – zapytała młoda kobieta, która odeszła od biurka i zbliżyła się do Williama.
– Czy zastałem wydawcę, sir Geralda Harrisa? Byłem z nim umówiony na spotkanie.
– Tak. Zaraz go poproszę – odparła grzecznie i zniknęła za jakimiś drzwiami.
Po chwili z małego pomieszczenia wyszedł niewysoki, lekko siwiejący mężczyzna ubrany w elegancki garnitur. Jego twarz była blada i pozbawiona wyrazu, aż do momentu, gdy dostrzegł stojącego nieopodal pisarza.
– Witaj, Williamie. Co u ciebie? – zapytał, rozkładając szeroko ręce.
– Lepiej powiedz mi, dlaczego mnie tu ściągasz – odparł niechętnie Gart.
– Chciałbym z tobą porozmawiać. – Na twarzy Geralda pojawił się zagadkowy uśmiech. – Chodźmy do pubu. Napijemy się czegoś dobrego i uzgodnimy to i owo.
Lokal okazał się przyjemnym miejscem. Mężczyźni usiedli przy stoliku tuż obok okna, zza którego wyłaniał się zimowy krajobraz.
– Już dawno niczego u nas nie wydałeś. Czas napisać coś nowego – zagaił Gerald.
– Ach, o to chodzi! – pisarz nie był zachwycony. – Powinienem był się domyślić.
– Traktujesz moją propozycję tak, jakbym zamierzał wyrządzić ci jakąś krzywdę. A ja pragnę jedynie twojego dobra… – urwał. – I, oczywiście, dobra wydawnictwa. Prawa do twoich książek są sprzedane w kilkudziesięciu krajach, jesteś znany na całym świecie. Nie możesz tak po prostu zniknąć. Twoje zadanie to tworzyć, pisać kolejne bestsellery.
– Bardziej cynicznie nie mogłeś tego ująć – skrzywił się William. – Przecież wiesz, w jakiej jestem sytuacji.
– Tak, doskonale zdaję sobie z tego sprawę. – Gerald nie krył współczucia. – Mimo to uważam, że nie możesz ot tak rezygnować z kariery pisarskiej. Pomyśl o swojej przyszłości.
– Nie wiem. Moją przyszłością miała być Rose – westchnął ciężko. – A teraz, gdy jej nie ma, nie wiem, co ze sobą zrobić. To ona była sensem mojego życia. Radością. Siłą napędową. Wszystkim.
Do stolika podeszła kelnerka. Złożywszy zamówienie, mężczyźni powrócili do rozmowy.
– Zacznij pisać – zachęcał Williama wydawca. – Daję ci kilka miesięcy na stworzenie nowej powieści. W przeciwnym razie przestaną nas łączyć stosunki biznesowe.
– To żart, prawda? – zapytał zaskoczony William. – Zaprosiłeś mnie na kieliszek brandy, żeby mi to powiedzieć? Mogłeś się nie fatygować, tylko najzwyczajniej w świecie zadzwonić.
– Wolałem porozmawiać z tobą w cztery oczy.
William postanowił zmienić temat.
– Jak tam? Dalej kolekcjonujesz stare fotografie?
Mężczyźni przeszli do bardziej niezobowiązującej rozmowy. Wspominali studenckie czasy i zastanawiali się, który z angielskich klubów futbolowych zapewni sobie miejsce w pierwszej dziesiątce rozgrywek o puchar kraju.
– Powinieneś kogoś poznać – powiedział Gerald.
– Dajesz mi dzisiaj same złote rady.
– Ale ta jest z nich wszystkich najlepsza – roześmiał się wydawca i sięgnął po kieliszek brandy.
– Nie. Kolejny związek to nie dla mnie – usprawiedliwił się William.
– Wiesz, czasami miłość rani człowieka. – Gerald rzadko był tak poważny, jak w tej chwili. – Jednak sądzę, że najbardziej rani jej brak.
•
Wieczorem William wrócił do mieszkania, w którym przywitał go pies, wyraźnie zadowolony z widoku właściciela. Pobiegł za nim do kuchni, gdzie mężczyzna zabrał się do przygotowania kolacji. Zajrzał do lodówki i aż pokręcił z niedowierzaniem głową. Były w niej tylko ser, szynka i sałatka w hermetycznym opakowaniu. Bez chwili wahania zapiął Barneyowi smycz i udał się do najbliższego sklepu spożywczego.
Londyn urzekał swoim pięknem. Z ciemnego nieba padał śnieg. William uśmiechnął się, patrząc na Barneya.
– Wiesz, spotkałem dzisiaj Miriam i Geralda. – Na słowo „Gerald” pies zareagował warknięciem. – Tak, pamiętam, że za nim nie przepadasz – skinął głową Gart. – Oboje zachęcali mnie, bym otworzył się na innych – westchnął – ale ja tego, piesku, nie potrafię.
William spojrzał w dal, nieznaną, kuszącą, lekko zamgloną. – Taka właśnie może być moja przyszłość – szepnął do siebie. Szedł naprzód, a za nim podążał Barney.
Kiedy Gart wrócił z zakupami do domu, zorientował się, że wcale nie jest głodny. Usiadł ciężko na kanapie. Pies wtulił się w swojego pana i położył mu głowę na kolanach. Spojrzał na niego, wyrażając oczami swoją wdzięczność za wspólny spacer, po czym zasnął. William włączył cicho gramofon, z którego uwolniły się uwodzące delikatnością dźwięki. Przypomniał sobie, jak przy podobnej muzyce tańczył z Rose na dachach Paryża i, o dziwo, na jego twarzy pojawił się szczery, błogi uśmiech. Po raz pierwszy od długiego czasu.Rozdział 2
Koniec grudnia 2012 r.
Nic nie wskazywało, że tego dnia miało wydarzyć się coś niepokojącego. Dwudziesty trzeci grudnia, wdzięczna data, tuż przed rozpoczęciem świąt bożonarodzeniowych, przyniosła jednak lawinę niespodziewanych zdarzeń. Tego dnia Mia została dłużej w pracy, celebrując zakończenie roku w redakcji. Wszyscy cieszyli się otrzymanymi od szefa premiami, nastrój nadchodzących świąt udzielał się każdemu. I nagle nastąpiło coś niespodziewanego – Mia zemdlała.
Zawieziono ją do najbliższego szpitala. Nikt nie znał przyczyny jej zasłabnięcia. Niektórzy próbowali wytłumaczyć to zdarzenie przemęczeniem. Mia uchodziła bowiem w redakcji za nieuleczalną pracoholiczkę. Powód utraty przytomności okazał się jednak zupełnie inny.
•
Gdy w szpitalu w centrum Bostonu pojawili się rodzice Mii, lekarz poprosił ich do swojego gabinetu.
– Otrzymaliśmy wyniki badań krwi i biopsji – powiedział. – Jest mi ogromnie przykro…
Państwo Zielenscy, zmartwiali z przerażenia, nie mogli wydobyć z siebie głosu.
– Diagnoza niestety jest poważna. To ostra białaczka szpikowa – kontynuował. – To choroba, która pojawia się nagle i już po kilku dniach potrafi dać o sobie znać. Musimy natychmiast rozpocząć leczenie. Inaczej komórki nowotworowe namnożą się do tego stopnia, że nie będziemy w stanie zahamować ich rozwoju. Może nawet konieczny okaże się przeszczep. – Mężczyzna spuścił głowę. – Czy córka skarżyła się kiedykolwiek na jakieś choroby przejściowe? Zapalenie węzłów chłonnych, anemię, ogólne osłabienie organizmu?
Ginny i Steven pokręcili przecząco głowami. Słowa lekarza z trudem do nich docierały. Na ich twarzach malował się coraz większy lęk. Chwycili się za ręce. Byli świadomi, że od tej pory życie Mii ulegnie diametralnej zmianie i że będzie potrzebowała ogromnego wsparcia.
•
Dziewczyna leżała w łóżku, nie wiedząc, co się stało – pamiętała jedynie moment, kiedy zapanowała ciemność. Widok zgromadzonych wokół jej łóżka rodziców oraz przyjaciół z redakcji nie zwiastował niczego dobrego.
– Gdzie jestem? Co się stało? – zapytała słabym głosem i nagle poczuła, jak ogromny ból przeszywa jej głowę.
Spojrzała na roztrzęsioną matkę. Ojciec podtrzymywał jej drżącą rękę. Niedaleko stał Aaron z panem Kensleyem, obaj wyglądali na tak samo zmartwionych i przerażonych jak jej rodzice.
– Chyba nie chcecie mi powiedzieć, że umieram? – Mia roześmiała się resztkami sił, z trudem wydobywając głos ze zmęczonego gardła. Wyraz twarzy i spojrzenia bliskich mówiły same za siebie. – O nie… – urwała nagle i się rozpłakała. – To nie może być prawda. Przecież – westchnęła ciężko – ja nigdy nie chorowałam.
– Mio – odezwała się jej matka, której serce pękało z bólu. Nigdy nie pomyślałaby, że jej ukochanej córeczce mogłoby przydarzyć się coś takiego. Aż drgnęła na samą myśl, że Mia może spędzić święta właśnie tutaj, w szpitalu. – Kochanie, nie bój się – ciągnęła – jesteśmy z tobą. Pomożemy ci przejść przez te trudne dni.
Mia chciała krzyczeć, płakać, ale każdy ruch potęgował potworny ból głowy. Było jej bardzo ciężko oddychać. Nieprzerwanie płynące łzy przysłaniały jej widok. Jedyne, co była w stanie zobaczyć, to rozmazane twarze. Jej wzrok zawodził, ale słuch wciąż był doskonały, chłonął każde słowo, każdy dźwięk. Zapamiętywała je. Umysł powtarzał je niczym mantrę, sprawiając, że traciła panowanie nad własną świadomością oraz emocjami. Nie potrafiła już nad niczym zapanować, miała wrażenie, że jej głowa bez przerwy wiruje.
– Mio, będziemy przy tobie. Nie możesz się tylko poddawać – szepnął jej do ucha ojciec. – Nie pozwolę, by cokolwiek złego ci się stało. Wyjdziesz z tej choroby. Udowodnisz światu, że jesteś silna.
Steven Zielenski delikatnie ujął i ucałował dłoń córki. Spojrzał w jej twarz zalęknionymi oczami, w których pojawiły się łzy. Przyciągnął ją do siebie, jak wtedy, gdy była małą dziewczynką, tak samo bezbronną wobec świata. Moja córeczka – pomyślał, a jego serce zaczęło szybciej bić – moja najukochańsza Mia.
•
Londyn jest pełen czaru – gdziekolwiek spojrzeć, tam uśmiechnięci, radośni ludzie przygotowują się do świąt Bożego Narodzenia. Senne uliczki toną w blaskach, dźwiękach i zapachach.
William zaparzył herbatę i usiadł przy fortepianie. Był późny wieczór, przez szpary w oknach przedzierały się podmuchy wiatru. Mężczyzna postanowił zagrać utwór, przy którego dźwiękach kilka lat temu razem z Rose ubierał choinkę. Ukochana starannie czyściła bombki, przypisując niektórym specjalne znaczenie. – Spójrz, Willu – powiedziała – ta bombka będzie symbolizować nadzieję. Jest piękna, prawda?
William doskonale pamiętał ten moment. Stała wówczas obok wielkiego kartonowego pudełka z ozdobami. Miała na sobie bordową sukienkę i ciemny kaszmirowy sweterek. Włosy upięła luźno, pojedyncze kosmyki przysłaniały jej szmaragdowe oczy. Wyglądała uroczo. William uwielbiał na nią patrzeć. Zwłaszcza wtedy, gdy była zajęta jakąś pracą. Czasami zdarzało się, że ich oczy się spotkały. Udawała wtedy, że jest poirytowana, co ogromnie go bawiło.
W tym roku z trudem ubrał choinkę. Był to dla niego wyjątkowo męczący rytuał i choć próbował poczuć atmosferę zbliżających się świąt, zawiódł samego siebie. Nie był w stanie wydobyć z siebie tego ognia, który rozpalała w nim Rose, ani wysilić się na szczery uśmiech. Bolesne wspomnienia wciąż go obezwładniały. Grudzień nie kojarzył mu się już ze wspaniałym czasem, kiedy rozbrzmiewają kolędy, dzieci cieszą się śniegiem i świątecznymi prezentami, a dorośli radują się swoją obecnością. Dla niego miesiąc ten był silnym zderzeniem z przeszłością. Tą, która pozostawiła blizny.
Bo jak pogodzić się ze śmiercią ukochanej? Nieważne, że odeszła pięć lat temu, skoro emocje w Williamie wciąż były tak żywe, jak w dniu jej pogrzebu. Każda chwila przypominała mu o Rose, tak jakby była przy nim przez cały czas. Słyszał ją, widział, czuł w dotyku wiatru, lecz wszystko to na nic, skoro nie mógł już chwycić jej dłoni, objąć, pocałować. Stała się zaledwie podążającym za nim cieniem. I to martwiło go najbardziej, bał się, że kiedyś z tego cienia nie pozostanie już nic, że jego pamięć go zawiedzie. Nie chciał nigdy jej zapomnieć, pragnął zapamiętać każdy szczegół, który ich łączył. Wierzył, że tylko w ten sposób pozostanie z nią na zawsze.
William zaczął grać. Jego palce spokojnie muskały klawisze. Słuchał uważnie dźwięków wypływających z instrumentu. Oddawał się muzyce i wspomnieniom. Przez kilka chwil był wirtuozem własnych uczuć. Układał je, szeregował, mieszał ze sobą. W pewnym momencie poczuł, że nie potrafi już dłużej ingerować w muzykę i pozwolił jej płynąć samej. Dźwięki stały się nieregularne, niespójne, nieznośnie rzeczywiste. Pobrzmiewały w nich czułość i ból, jak wtedy, gdy ocierał łzy Rose, gdy jej ciało cierpiało tak samo mocno, jak jego dusza w tej chwili. Trawione przez smutek, strach i chorobę, wygrywało swoją ostatnią melodię.
Niespodziewany dźwięk telefonu przerwał jego szaleńczą grę. Leniwym ruchem dłoni podniósł słuchawkę.
– Witaj, Willu. – Od razu rozpoznał głos matki.
– Witaj, mamo – odparł lekko oszołomiony.
– Mam nadzieję, że tym razem przyjmiesz zaproszenie na święta – powiedziała bez wstępów. – Chyba nie zamierzasz po raz kolejny spędzić ich w samotności.
– Mam Barneya. – Dla Williama odpowiedź ta była całkowicie wyczerpująca.
– I masz też nas, mnie, tatę – szepnęła. – Nawet nie wiesz, jak bardzo za tobą tęsknimy. Jesteś przecież naszym jedynym i najdroższym dzieckiem. Tak dawno się nie widzieliśmy. Odnoszę wrażenie, że nas unikasz – westchnęła. – My również nie pogodziliśmy się ze śmiercią Rose. Bardzo ją kochaliśmy. – W słuchawce można było usłyszeć ciężki oddech matki. – Straciliśmy ją. Ale pomyśl – urwała – jaki niewyobrażalny ból czuje matka, gdy powoli traci syna?Rozdział 3
23–24 grudnia 2012 r.
Tracę cię… – szepnęła Vivian Gart. W słuchawce nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Odłożyła ją więc i ze smutkiem spojrzała na męża, który stał obok niej. Była roztrzęsiona. Bill objął ją i próbował pocieszyć.
– Billu, martwię się o naszego syna. Martwię się, że po raz kolejny samotnie spędzi święta.
– I co teraz? Co mamy zrobić? Próbowaliśmy przecież wszystkiego, żeby go przy nas zatrzymać – odparł.
– Kochanie… On wciąż żyje wspomnieniami – powiedziała przygnębiona. – Dlatego się zamknął w swoim pełnym cierpienia świecie i nikogo do niego nie wpuszcza. Nawet gdyby miłość zapukała do drzwi, on nie pozwoliłby jej wejść do środka.
– Naprawdę tak uważasz?
– Nie wiem. Gadam jak wariatka. Chyba powoli tracę zmysły. Nasz Will, nasz najdroższy syn, oddalił się od nas… Dlaczego tak się stało?
Bill nie odpowiedział. Zaprowadził żonę do sypialni, a sam poszedł do kuchni, by zaparzyć herbatę. Zamyślony patrzył w okno. Po szybie spływały krople deszczu, a on przez krótką chwilę uległ złudzeniu, że widzi płaczącą Rose.
– Chciałabym dożyć chwili, w której ujrzałabym go szczęśliwego – powiedziała Vivian, kiedy mąż podał jej filiżankę herbaty z mlekiem. – Nic nie ucieszyłoby mnie bardziej od widoku jego roziskrzonych oczu i roześmianej twarzy.
– Mnie także. – Bill przełknął nerwowo ślinę i usiadł obok niej na łóżku.
– Wiesz, stajemy się coraz starsi, kto wie, czy jutro… – urwała, a do jej oczu napłynęły łzy.
– Nie kończ. Proszę, nie rób tego.
– …czy jutro będzie nam dane powitać kolejny dzień.
– Nie wiem. – Ukrył twarz w dłoniach. – Nie chcę tego wiedzieć.
– Bill – zdjęła dłonie z jego twarzy – kochanie… Spójrz mi w oczy.
– Kocham cię i dlatego nie mogę znieść widoku twoich łez. Wiesz, ty i Will daliście mi tyle radości, że o więcej nie śmiałbym prosić. Daliście mi miłość, o której każdy marzy. Tak często wspominam te dobre czasy… Byliśmy tacy szczęśliwi. I dlatego nie mogę pogodzić się z tym, że nasz syn tak cierpi.
Vivian tylko westchnęła w odpowiedzi.
– Tak bardzo rani mnie to, że nie jestem w stanie przywrócić mu choćby odrobiny tej radości, którą miał kiedyś. – Bill Gart czuł się bezradny i zrozpaczony. – Pamiętasz, jaki był energiczny, zakochany, pełen życia?
– Dlaczego on i Rose nie mogli przeżyć tylu wspaniałych lat, co my? – zapytała ze smutkiem w głosie. – Ich związek trwał zdecydowanie za krótko… Za krótko! – Pokręciła ze zrezygnowaniem głową.
Bill ujął jej dłoń.
– Nie poddawaj się – poprosił cicho. – Kocham cię i zawsze będę przy tobie.
– Och, Bill, z nas dwojga ty zawsze byłeś dzielniejszy – wzruszyła się. – Proszę, przekonaj Williama, żeby…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej