Zapach Żywicy i Perfum - ebook
Zapach Żywicy i Perfum - ebook
Ona – kobieta sukcesu z Warszawy, szukająca ucieczki. On – stolarz artystyczny z Roztocza, walczący o przetrwanie rzemiosła. Romanę i Idziego dzieli wszystko, lecz los splata ich drogi w krainie pachnącej lasem i tradycją. Początkowa niechęć przeradza się w fascynację, a wspólne wyzwania – od zagubienia w puszczy po budowanie mostów między ich światami – rodzą uczucie silniejsze niż przeciwności. Czy miłość okaże się trwalsza niż najtwardsze drewno? Ciepła opowieść o odkrywaniu siebie i miłości tam, gdzie serce bije wolniej.
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 276 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Idzi Głowacki, lokalny stolarz artystyczny, jak sam siebie czasem z przekąsem nazywał, był w swoim żywiole. Tutaj, pośród narzędzi odziedziczonych po ojcu i zapachu drewna, czuł się na miejscu. Problem w tym, że samo poczucie bycia na miejscu nie płaciło rachunków. Zerknął mimochodem na niewielki stosik kopert na zaimprowizowanym biurku skleconym z resztek desek. Urząd Skarbowy, ZUS, faktura za prąd – wierni towarzysze każdego rzemieślnika próbującego utrzymać się z pracy własnych rąk w XXI wieku. Westchnął cicho, a taniec wiórów na chwilę zamarł.
Piękne meble, unikatowe, z duszą – tak mówili ci nieliczni klienci, którzy jeszcze cenili sobie rzemiosło. Ale większość wolała tanie, składane płyty z marketu. Szybko, łatwo, bez czekania. A jego stoły, krzesła, komody potrzebowały czasu. Jak dobre wino, jak prawdziwa przyjaźń. Czasu, którego nikt już zdawał się nie mieć, a już na pewno nie był skłonny za niego płacić. Martwił się. Martwił się o przyszłość warsztatu, o to, czy pasja wystarczy, by przetrwać kolejny miesiąc.
Drzwi zaskrzypiały charakterystycznie – znał ten dźwięk na pamięć. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, kto wszedł.
– Znowu zaklinasz to drewno, co, Idzi? – Głos dziadka, lekko zachrypnięty, ale wciąż mocny, wypełnił przestrzeń. Starszy pan, Ignacy, poruszał się powoli, wspierając się na sękatej lasce, ale jego oczy wciąż miały ten sam bystry błysk, co przed laty, gdy uczył wnuka, jak napinać siatkę na drewnianej ramie sita.
Idzi uśmiechnął się pod nosem, nie odrywając wzroku od pracy. – Ktoś musi, dziadku. Samo się nie wystruga.
Ignacy podszedł bliżej, przyglądając się misternemu wzorowi wyłaniającemu się spod dłuta wnuka. Pokiwał głową z uznaniem. – Ładne. Masz rękę, chłopie, zawsze miałeś. Tylko… – zawiesił głos, wodząc wzrokiem po warsztacie, po niedokończonych projektach, po stosiku rachunków, który przykuł i jego uwagę. – Z samego piękna chleba nie będzie.
Idzi odłożył dłuto, przecierając czoło wierzchem dłoni. Spojrzał na dziadka, widząc w jego pooranej zmarszczkami twarzy echo własnych obaw. Dziadek Ignacy był jednym z ostatnich biłgorajskich sitarzy. Pamiętał czasy, gdy sita z włosia końskiego, robione tu, w Biłgoraju, znane były w całej Europie. Tradycja, duma, fach w ręku, który dawał pewny byt. A teraz? Muzeum, wspomnienia i kilku zapaleńców jak on, Idzi, próbujących ocalić rzemiosło w innej formie.
– Wiem, dziadku. Wiem. Ale co robić? Fabryki mebli nie otworzę. A ludzie… Ludzie chcą szybko i tanio. Nie rozumieją, ile serca się wkłada w taki kawałek drewna.
– Ludzie zawsze chcieli tanio – mruknął Ignacy, siadając ciężko na zydlu stojącym pod ścianą. – Ale kiedyś wiedzieli, co dobre. Nasze sita też tanie nie były. A szły jak woda. Bo były potrzebne. Bo były najlepsze. Trzeba ludziom pokazać, że to, co robisz, jest im potrzebne. Że jest warte swojej ceny.
– Łatwo mówić. Sitarstwo to była potęga, dziadku. Was potrzebowali młynarze, piekarze, gospodynie… A komu dzisiaj potrzebny ręcznie rzeźbiony stół, kiedy może sobie kupić trzy inne w tej samej cenie?
Ignacy postukał laską w klepisko. – Może nie potrzebny tak samo jak sito do mąki. Ale ludzie zawsze będą potrzebować piękna. Trwałości. Czegoś… prawdziwego. W tym całym plastiku i pośpiechu. Tylko może nie wiedzą, gdzie tego szukać. Albo zapomnieli. Musisz im przypomnieć, Idzi. Po swojemu.
Idzi spojrzał na swoje dłonie, potem na niedokończony mebel. Po swojemu. To znaczyło jak? Wystawić się na rynku obok chińskich zabawek i plastikowych wiaderek? Założyć stronę w internecie, jak radził mu ten kuzyn z Lublina, co handlował oponami? Czuł się w tym wszystkim zagubiony, jakby próbował odnaleźć drogę w gęstym lesie bez kompasu. Kochał to, co robił. Kochał zapach drewna, dotyk narzędzi, satysfakcję z ukończonego dzieła. Ale czy miłość do tradycji wystarczy, by przetrwać w świecie, który pędził w zupełnie innym kierunku? Westchnął ponownie, tym razem głośniej. Słońce za oknem chyliło się ku zachodowi, rzucając długie cienie na ściany warsztatu, które zdawały się szeptać historie minionych pokoleń rzemieślników z Biłgoraja. Historie, których on był teraz niepewnym kontynuatorem.
- - -
Białe, lśniące w porannym słońcu Audi, które w Warszawie ginęło w tłumie podobnych, tutaj, na wybrukowanym kocimi łbami ryneczku Tarnogrodu, wyglądało jak statek kosmiczny, który przez pomyłkę wylądował na planie skansenu. Romana Wolska wyłączyła silnik i przez chwilę siedziała nieruchomo, wpatrując się w senne miasteczko rozlewające się wokół niej leniwie. Gdzieś niedaleko zapiał kogut. Po chwili odpowiedział mu drugi, jakby prowadziły jakąś ważną, acz niezrozumiałą dla przybyszów dysputę. *Czy one tak cały dzień?* – przemknęło jej przez głowę z nutą niedowierzania. Cisza, która tu panowała, była niemal ogłuszająca, przerywana tylko tymi sporadycznymi, absurdalnie wiejskimi dźwiękami. Zamiast symfonii klaksonów – chór kogutów. Zamiast nieustannego szumu wielkiego miasta – natarczywe brzęczenie jakiejś wyjątkowo dorodnej muchy, która z determinacją godną lepszej sprawy bombardowała szybę jej nieskazitelnie czystego samochodu.
Wysiadła w końcu, rozciągając zesztywniałe po kilkugodzinnej podróży mięśnie. Miała na sobie elegancki, beżowy trencz, idealnie skrojone dżinsy rurki i modne sneakersy na grubej podeszwie – strój, który w stolicy pozwoliłby jej wtopić się w tłum na dowolnym spotkaniu biznesowym czy lunchu z przyjaciółkami, ale tutaj, na tle odrapanego tynku lokalnego sklepiku i drewnianych płotów, sprawiał, że czuła się jak egzotyczny ptak w klatce z gołębiami. Wokół unosił się zapach wilgotnej ziemi po nocnym deszczu, słodka woń kwitnących lip mieszająca się z czymś… bardziej przyziemnym. Obornik? Skrzywiła się mimowolnie. *Spokojnie, Romana,* – upomniała samą siebie w myślach, próbując przywołać na twarz wyraz błogiego spokoju, który obiecała sobie osiągnąć podczas tego wyjazdu. – *Przyjechałaś odpocząć. Zrobić detoks od deadline'ów, ASAP-ów, targetów i wiecznie wibrującego w torebce telefonu, który zdawał się przyrastać do jej dłoni.* No właśnie, telefon. Wyjęła smukły aparat z torebki. Jedna, samotna kreska zasięgu. Mrugała rozpaczliwie na wyświetlaczu, jakby sama nie była pewna swojej wątłej egzystencji w tym zakątku świata. Internet mobilny, jeśli w ogóle łaskawie się pojawił, działał z prędkością porównywalną do żółwia brodzącego w smole. Westchnęła ciężko. To będzie bardzo, bardzo długi urlop.
Dom ciotki Haliny stał tuż przy rynku, niewielki, parterowy, z uroczą, choć lekko wypłowiałą od słońca i deszczu drewnianą werandą, tonącą w objęciach rozbuchanych malw i intensywnie pachnących floksów, które zdawały się zupełnie nie przejmować problemami z zasięgiem sieci komórkowej. Zapukała delikatnie w stare, solidne drzwi, które otworzyły się niemal natychmiast, jakby ktoś na nią czekał tuż za progiem.
– Romaneczka! Dziecko drogie, nareszcie jesteś! – Ciotka Halina, drobna kobieta o ciepłych, choć wyraźnie zmęczonych oczach i siwych włosach spiętych w staranny, schludny kok na karku, przygarnęła ją do siebie w mocnym, zaskakująco silnym uścisku. Pachniała suszonymi ziołami, trochę jak rumianek, i świeżo wykrochmaloną pościelą. Była bledsza niż podczas ostatniej wizyty Romany na święta, poruszała się ostrożniej, z lekkim grymasem bólu, ale uśmiech miała ten sam, co zawsze – szeroki i szczery. – Wchodź, wchodź prędko, pewnieś zmordowana po tej drodze. Herbaty ci zaraz zrobię, miętowej, z własnego ogródka, dobrze ci zrobi na żołądek.
Kuchnia była niewątpliwie sercem domu – jasna, mimo niewielkich okien, i niezwykle przytulna. W rogu stał potężny piec kaflowy, na którym suszyły się jakieś gałązki ziół, a w oknach wisiały misterne, koronkowe zazdrostki, rzucające na drewniany stół delikatne wzory w promieniach słońca. Romana usiadła na skrzypiącym krześle, czując, jak część napięcia, które przywiozła ze sobą z Warszawy, powoli zaczyna ją opuszczać. Ale tylko część.
– Jak się czujesz, ciociu? Martwiłam się – zapytała, przyglądając się jej uważnie, starając się ocenić jej stan zdrowia bez nachalnej lustracji. Ciotka machnęła lekceważąco ręką, nalewając parujący wrzątek do dwóch kubków z grubego, swojskiego fajansu.
– A, stara bida, co ci będę głowę zawracać. Trochę mnie te stawy łupią, wiesz, jak to na starość. Doktor kazał odpoczywać, leżeć, nie przemęczać się. – Prychnęła cicho. – Ale co ja będę tak leżeć plackiem jak kłoda? Nuda by mnie żywcem zjadła. Dobrze, że przyjechałaś, dziecko, będzie mi raźniej. A ty jak tam, w tej twojej Warszawie? Ciągle ten kierat? Ten wyścig szczurów, jak to mówicie?
Romana wzruszyła ramionami, bezwiednie mieszając herbatę małą łyżeczką, której dźwięk odbijał się echem w ciszy kuchni. – Ciągle, ciociu. Mam wrażenie, że nawet gorzej niż zwykle. Dlatego pomyślałam... że może dobrze mi zrobi taka mała przerwa. Ucieczka. Pomogę ci trochę, odetchnę od tego zgiełku. – *I od szefa, który myśli, że doba ma co najmniej 48 godzin, i od Marka, który… ech, nieważne* – dodała szybko w myślach, odsuwając od siebie nieprzyjemne wspomnienia.
– Dobrześ pomyślała, dziecko, mądrze. Tu spokój jest, powietrze czyściutkie, lasy dookoła. Odpoczniesz, zobaczysz. Natura leczy. – Ciotka uśmiechnęła się do niej łagodnie znad swojego kubka.
Spokój. Tak. Romana rozejrzała się po kuchni, potem wyjrzała przez okno na opustoszały rynek. Może nawet za dużo tego spokoju. Jej palce same powędrowały do telefonu leżącego na stole. Zerknęła dyskretnie na wyświetlacz. Samotna kreska zasięgu zniknęła bez śladu. Teraz było tam tylko jedno, wielkie, bezlitosne zero. Nic. Pustka. Jakby cywilizacja zapomniała o tym miejscu.
– Ciociu – zaczęła ostrożnie, starając się, by jej głos nie zdradzał narastającej paniki – a… jest tu może gdzieś takie miejsce… no wiesz… gdzie można złapać trochę lepszy zasięg? Albo może jakiś dostęp do internetu? Muszę tylko na chwilę zadzwonić, sprawdzić służbowego maila… Wiesz, taka mała rzecz, dosłownie pięć minut…
Ciotka Halina spojrzała na nią z mieszaniną pobłażliwości i lekkiego zdziwienia, jakby Romana zapytała o lądowisko dla helikopterów. – Zasięg? Dziecko drogie, a na co ci ten zasięg tak pilnie potrzebny? Przyjechałaś odpoczywać od tego wszystkiego, to odpoczywaj naprawdę. Jak coś będzie bardzo pilnego, to przecież na stacjonarny zadzwonią. Zawsze dzwonią. A jak nie zadzwonią, to znaczy, że może poczekać. Tu się nic tak szybko nie dzieje, kochana. Tu czas inaczej płynie. Wolniej, spokojniej. Spróbuj się w ten nasz rytm wczuć, wejść w niego powoli, zobaczysz, dobrze ci to zrobi na te twoje skołatane nerwy.
Romana uśmiechnęła się blado, czując, jak jej własne nerwy zaczynają protestować przeciwko tej filozofii „powolnego czasu”. Łatwo powiedzieć. Miała nieodparte wrażenie, że czas tutaj nie tyle płynął wolniej, co po prostu stanął w miejscu, gdzieś w okolicach wczesnych lat dziewięćdziesiątych, kiedy telefon komórkowy był atrybutem prezesów, a internet brzmiał jak termin z powieści science fiction. Wypiła duszkiem resztkę gorącej, aromatycznej mięty. Może ciotka miała rację? Może powinna po prostu odpuścić, wrzucić na luz, zapomnieć o istnieniu maili, raportów i lajków? Ale jak, na litość boską, miała to zrobić, kiedy każda komórka jej ciała, zaprogramowana przez lata na warszawski pęd, krzyczała wniebogłosy: *„Coś rób! Sprawdź! Odpisz! Bądź online! Nie marnuj ani sekundy!”*? Poczuła nagłą falę irytacji i dziwne, niepokojące uczucie, które zidentyfikowała jako… nudę? A może to była jednak panika przed cyfrowym odcięciem od świata?
Chwyciła torebkę niemal odruchowo. – Wyjdę na chwilę, ciociu, dobrze? Tylko się rozejrzeć. Może gdzieś tutaj, na rynku, albo za rogiem… złapię tę jedną, jedyną kreskę. Muszę tylko… coś sprawdzić. Taka drobnostka. Szybciutko. Obiecuję. – Wymknęła się na zewnątrz, zanim ciotka zdążyła zaprotestować czy zaproponować kolejną herbatę, z powrotem na ten senny, pustawy ryneczek, gdzie jedynym przejawem szybkiego ruchu był lot jaskółki śmigającej pod okapem starego ratusza. Stanęła na środku wybrukowanego placu, czując na sobie ciekawskie spojrzenia kilku osób siedzących na ławce pod lipą, i wyciągnęła telefon ku błękitnemu, bezchmurnemu niebu niczym kapłanka błagająca o łaskę nieznanych bogów technologii. Zero. Nadal absolutne zero.
*No pięknie,* pomyślała z rosnącą frustracją. *Po prostu pięknie. Witaj na końcu świata, Romana. Czas na prawdziwy detoks. Chyba przymusowy.* Rozejrzała się bezradnie. Może w Biłgoraju będzie lepiej? To przecież większe miasto… powiatowe. Musi tam być jakiś zasięg. Musi.
- - -
Stary, wysłużony żuk, pachnący w środku mieszanką terpentyny, kurzu i czegoś nieokreślonego, co mogło być echem przewożonych przez lata desek, zatoczył koło na niewielkim parkingu przed biłgorajskim Domem Kultury. Idzi wyłączył silnik, który zakaszlał jeszcze parę razy, zanim ostatecznie zamilkł, pozostawiając po sobie wibrację w sfatygowanej kierownicy. Przez chwilę siedział nieruchomo, spoglądając na budynek – solidny, nieco kanciasty gmach z czasów późnego Gierka, obłożony teraz po części nową, jasnożółtą elewacją, która gryzła się z oryginalną, szarawą cegłą tam, gdzie remont jeszcze nie dotarł. Zawsze miał mieszane uczucia co do tego miejsca. Niby centrum lokalnej aktywności, a jednak czuło się w nim jakiś urzędowy chłód, brak tej swobody, którą miał w swoim warsztacie.
Z westchnieniem otworzył drzwi i wysiadł, rozprostowując kości. Słońce stało już dość wysoko, odbijając się od szyb pobliskiego bloku i rzucając ostre cienie na chodnik. Z pobliskiego rynku dobiegał stłumiony gwar – dzień targowy powoli się rozkręcał. Spojrzał w tamtym kierunku i zmarszczył brwi, widząc grupkę ludzi w zbyt jaskrawych, technicznych ubraniach, głośno śmiejących się i robiących zdjęcia starej studni, jakby była co najmniej ósmym cudem świata. *Turyści,* mruknął pod nosem z ledwie skrywaną irytacją. *Albo „urlopowicze” z miasta.* Przyjeżdżają na dwa dni, pochodzą po lesie w butach za tysiąc złotych, narobią hałasu, zostawią trochę śmieci i wrócą opowiadać, jak to „odkryli dzikie Roztocze”. Nie żeby miał coś przeciwko samym ludziom, ale denerwował go ten brak szacunku. Dla miejsca, dla spokoju, dla tego, co miejscowi uważali za swoje. Tak jakby wszystko było tylko scenografią dla ich weekendowej przygody.
Otworzył tylne drzwi żuka, odsłaniając starannie zabezpieczoną kocami i szmatami dębową ławkę. Była prosta w formie, ale solidna, z delikatnie zaokrąglonymi krawędziami i siedziskiem z jednego, grubego kawałka drewna, którego słoje układały się w hipnotyzujący wzór. Każde połączenie było idealnie spasowane, każdy czop starannie wbity. Włożył w nią sporo pracy i serca. Miała stanąć w holu Domu Kultury, jako dar od lokalnego koła rzemieślników czy coś w tym stylu. Przynajmniej tak mu powiedziano. Miał tylko nadzieję, że nie skończy jako wieszak na mokre kurtki albo podstawka pod nogi dla znudzonych dzieciaków czekających na zajęcia z rytmiki.
Złapał ławkę pewnie, czując znajomy ciężar dobrze wysuszonego drewna. Mimo że nie była gigantyczna, ważyła swoje. Uniósł ją i ruszył powoli w stronę wejścia. Drzwi otworzyły się automatycznie z cichym sykiem. W środku pachniało pastą do podłóg i lekką stęchlizną, typową dla miejsc rzadziej wietrzonych. Hol był przestronny, wyłożony lśniącym lastryko, które pamiętało pewnie otwarcie budynku. Pod ścianą wisiała gablota z pożółkłymi zdjęciami lokalnych zespołów ludowych i dyplomami za osiągnięcia sprzed dekady.
– Dzień dobry! Tę ławkę przywiozłem – rzucił w stronę niewielkiego kontuaru, za którym siedziała kobieta w okularach, pogrążona w lekturze jakiegoś regulaminu.
Podniosła wzrok znad papierów, mierząc go spojrzeniem od stóp do głów. – A, pan Głowacki? Miała być. Proszę postawić tam, pod oknem. Pan dyrektor mówił. Tylko ostrożnie, żeby nie porysować posadzki. Świeżo froterowana.
Idzi skinął głową, nie siląc się na uśmiech. Ostrożnie postawił ławkę we wskazanym miejscu. Wyprostował się i cofnął o krok, żeby ocenić efekt. Wyglądała dobrze. Solidnie. Prawdziwie. Jak kawałek lasu przeniesiony do tego sterylnego wnętrza. Przez moment poczuł ukłucie dumy. Może jednak komuś się spodoba. Może ktoś usiądzie i doceni gładkość drewna pod palcami.
– Ładna – mruknęła kobieta zza kontuaru, wracając do swoich papierów. Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie faktu niż komplement.
– Dębowa. Pociągnie dłużej niż my wszyscy – odparł Idzi, trochę szorstko, ale nie mógł się powstrzymać. Otrzepał dłonie z niewidzialnego pyłu.
– Oby tylko jej zaraz nie pomazali flamastrami – dodała kobieta, przewracając kartkę. – Wie pan, jak to jest. Przyjdą tacy z miasta, niczego nie uszanują. W zeszłym tygodniu ktoś kwiatka z doniczki ukradł. Z korzeniami.
Idzi prychnął cicho. *No właśnie.* Westchnął, rzucając ostatnie spojrzenie na swoje dzieło. Miał nadzieję, że ławka przetrwa. Że będzie cichym świadkiem lokalnego życia, a nie ofiarą bezmyślnego wandalizmu czy chwilowej mody na „rustykalne” dodatki. Odwrócił się i ruszył do wyjścia, mijając w drzwiach kolejną grupkę głośno rozmawiających ludzi z plecakami, którzy lustrowali wnętrze z ciekawością odkrywców nowej planety. Skrzywił się mimowolnie. *Turyści,* powtórzył w myślach, tym razem z jeszcze większą dozą rezygnacji. *Wszędzie ich pełno.* Wsiadł z powrotem do swojego starego żuka, zastanawiając się, czy dziadek miał rację. Czy w tym świecie, pełnym pośpiechu i plastiku, jest jeszcze miejsce na coś prawdziwego? I czy ktokolwiek, zwłaszcza ci „z miasta”, potrafiłby to jeszcze docenić?
- - -
Przejazd z Tarnogrodu do Biłgoraja nie poprawił ani humoru Romany, ani, co gorsza, zasięgu w jej telefonie. Wręcz przeciwnie. Stolica powiatu okazała się równie nieczuła na jej cyfrowe potrzeby jak senne miasteczko ciotki. Zaparkowała swoje lśniące audi w bocznej uliczce, wzbudzając równie duże zainteresowanie co poprzednio, i ruszyła pieszo w stronę rynku, zdeterminowana, by znaleźć choćby jedną magiczną kreskę. Musiała być gdzieś. Jakaś anomalia, wyłom w tej technologicznej czarnej dziurze. Może bliżej kościoła? Albo urzędu pocztowego?
Szła szybkim, nerwowym krokiem, który w Warszawie pozwalał jej sprawnie lawirować między przechodniami na zatłoczonym chodniku, ale tutaj, na nierównym bruku, wyglądał nieco komicznie. Telefon trzymała w wyciągniętej dłoni, niczym różdżkarz poszukujący wody, unosząc go co chwilę wyżej, obracając się niezdarnie i wpatrując w ekran z intensywnością godną chirurga przeprowadzającego skomplikowaną operację. Zero. Bezlitosne, okrągłe zero. Mruknęła pod nosem coś nieparlamentarnego na temat „końca świata” i „średniowiecza”, zupełnie nie zwracając uwagi na gwar pobliskiego targu ani na ludzi, którzy mijali ją, rzucając ciekawskie spojrzenia. Pochłonięta swoją misją, zrobiła gwałtowny zwrot w lewo, w stronę niewielkiego prześwitu między straganami a kamienicą, gdzie słońce zdawało się padać pod innym kątem, budząc w niej irracjonalną nadzieję na lepszy sygnał.
W tym samym momencie zza rogu tejże kamienicy wyłonił się rowerzysta. Jechał powoli, ale pewnie, na starym, wysłużonym „Ukrainie”, który zaskrzypiał ostrzegawczo, gdy jego właściciel gwałtownie nacisnął na hamulce.
– Uważaj, kobieto! – warknął głos, tuż przy jej uchu.
Romana pisnęła zaskoczona, potykając się o własne nogi i cudem łapiąc równowagę, przy okazji prawie upuszczając bezcenny telefon. Przednie koło roweru zatrzymało się dosłownie centymetry od jej modnych sneakersów. Spojrzała w górę, gotowa wygarnąć nieuważnemu cykliście, ale słowa uwięzły jej w gardle, gdy napotkała spojrzenie najbardziej zirytowanych niebieskich oczu, jakie kiedykolwiek widziała. Mężczyzna – młody, może w jej wieku, ubrany w spracowane dżinsy i prostą koszulę z podwiniętymi rękawami, z kilkoma wiórami we włosach i smużką pyłu na policzku – patrzył na nią z mieszaniną niedowierzania i czystej irytacji. To był ten sam człowiek, który wcześniej dostarczał ławkę do domu kultury, chociaż ona oczywiście nie mogła o tym wiedzieć.
– Ja… pan… pan mi prawie na nogę najechał! – wydusiła w końcu, bardziej oburzona jego tonem niż samym zdarzeniem.
Idzi zsiadł z roweru, opierając go o ścianę. Wyraz jego twarzy nie złagodniał ani na jotę. Wręcz przeciwnie, zmarszczył brwi jeszcze bardziej, lustrując ją od stóp do głów, zatrzymując wzrok na telefonie, który wciąż kurczowo ściskała w dłoni.
– A pani to co, oczu nie ma? Chodzi pani środkiem drogi, jak święta krowa, i w komórkę się gapi, zamiast patrzeć, gdzie lezie! – Jego głos był szorstki, z wyraźnym lokalnym akcentem, który dodatkowo podkreślał jego gniew. – Mało brakowało, a byłaby pani placek. I co by było? Moja wina, tak? Bo jaśnie pani z miasta musi akurat tutaj szukać połączenia z kosmosem!
Rumieniec wstydu, a może bardziej złości, oblał policzki Romany. Jak on śmiał?!
– Po pierwsze, nie z kosmosem, tylko ze światem, o którym pan najwyraźniej nie ma pojęcia! – odcięła się, unosząc dumnie podbródek. – A po drugie, mógłby pan jechać ostrożniej! To jest chodnik, a nie ścieżka rowerowa!
– Chodnik? – prychnął Idzi, wskazując na wydeptaną ziemię i nierówny bruk. – To jest, proszę pani, Biłgoraj. Tutaj się chodzi, jeździ i żyje razem. I patrzy się pod nogi, a nie w szkiełko! Jak pani chce po wybiegu chodzić, to niech pani do Warszawy wraca. Tam pewnie i zasięg lepszy.
Przez chwilę mierzyli się wrogimi spojrzeniami. Romana czuła, jak narasta w niej frustracja. Przyjechała tu odpocząć, a zamiast tego najpierw walczy z brakiem zasięgu, a teraz jeszcze ten opryskliwy, prowincjonalny gbur ją obraża! Miała ochotę rzucić coś zjadliwego o kulturze osobistej i uprzejmości, ale ugryzła się w język. Nie warto. Szkoda nerwów.
Odwróciła się na pięcie bez słowa, poprawiając torebkę na ramieniu i ruszając przed siebie, byle dalej od tego miejsca i tego człowieka.
– Uważaj na zakrętach! – rzucił jeszcze za nią Idzi, ale już bez złości, bardziej z przekąsem.
Nie odpowiedziała. Przyspieszyła kroku, czując na plecach jego spojrzenie. Dopiero po kilku metrach zerknęła na telefon. Wciąż zero. Westchnęła ciężko. To będzie naprawdę bardzo, bardzo długi urlop. A ten dzień zapowiadał się fatalnie. Gdzieś za jej plecami Idzi wsiadł z powrotem na rower, kręcąc głową z dezaprobatą. *Te mieszczuchy,* pomyślał. *Wszędzie tylko zamieszanie robią.* Ruszył powoli w stronę rynku, nie przypuszczając nawet, jak szybko ich drogi znów się przetną.
- - -
Po krótkiej, acz intensywnej wymianie zdań z opryskliwym cyklistą, Romana czuła, jak rumieniec złości wciąż pali jej policzki. Wrócić do Warszawy? Też coś! Nie da satysfakcji temu gburowi. Zacisnęła zęby i, zamiast uciekać z podkulonym ogonem, postanowiła stawić czoła temu „końcowi świata” na własnych warunkach. A co może być bardziej lokalnego i autentycznego niż targ? Skierowała swoje kroki w stronę gwaru i kolorów, które rozlewały się po głównej części biłgorajskiego rynku.
Biłgorajski targ tętnił życiem zupełnie innym niż to, do którego przywykła w warszawskich halach targowych czy modnych biobazarach. Tu nikt nie przejmował się estetyką ekspozycji czy idealnym kształtem warzyw. Na rozłożonych plandekach, skrzynkach i prowizorycznych straganach piętrzyły się kopce rumianych pomidorów sąsiadujące z pękami zabłoconej jeszcze marchewki, worki z fasolą Jaś, kosze pełne leśnych jagód i grzybów, słoiki z miodem o bursztynowej barwie i domowe sery o nierównych kształtach. W powietrzu unosiła się mieszanka zapachów – słodka woń dojrzałych owoców, ziemisty aromat warzyw, ostry zapach kiszonej kapusty z wielkiej beczki i gdzieś w tle, nieuchronnie, lekka nuta swojskiego nawozu. Ludzie przekrzykiwali się, targowali, śmiali. Starsze kobiety w chustkach na głowach wybierały ziemniaki z namysłem godnym jubilerów, a mężczyźni w roboczych ubraniach dyskutowali głośno nad ceną kurczaków dyndających na hakach.
Romana poczuła się lekko oszołomiona, ale i zaintrygowana. To było… prawdziwe. Może nawet zbyt prawdziwe. Postanowiła zacząć od czegoś prostego. Zauważyła stragan uginający się pod ciężarem dorodnych, czerwonych malin, których zapach kusił z daleka. Podeszła bliżej, starając się przybrać swobodny, „lokalny” wyraz twarzy. Za straganem stała kobieta w średnim wieku, o ogorzałej twarzy, bystrych oczach i ramionach świadczących o ciężkiej pracy. Miała na sobie kwiecisty fartuch i chustkę zawiązaną na karku.
– Dzień dobry – zaczęła Romana, starając się, by jej głos brzmiał naturalnie. – Chciałabym kupić te maliny. Wyglądają… apetycznie. Poproszę kilogram. Ale takie najładniejsze, bez żadnych robaczków, dobrze?
Sprzedawczyni zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów, zatrzymując się na chwilę na jej nieskazitelnych sneakersach i drogiej torebce. Lekki uśmieszek przemknął po jej ustach.
– Dzień dobry. A pewnie, że apetyczne, prosto z krzaczka dzisiaj rwane. Ale my tu, paniusiu, na kilogramy nie sprzedajem. Na kobiałki. – Wskazała na niewielkie, wiklinowe koszyczki wypełnione owocami. – A robaczki? Toć zdrowe są, znaczy, że chemii nie widziały. Jak pani chce takie bez niczego, to do marketu trza iść, tam mają takie plastiki jak malowane.
Romana poczuła, jak znów oblewa ją rumieniec, tym razem zażenowania. Kobiałki? Robaczki jako dowód zdrowia? Tego na kursach marketingu nie uczyli.
– Ach, rozumiem. Kobiałki. To… ile kosztuje taka jedna? – zapytała, wskazując niepewnie na najbliższy koszyczek.
– A piętnaście złotych będzie – odparła kobieta, bacznie ją obserwując.
– Piętnaście? – Romana uniosła brwi. W Warszawie za ekologiczne maliny w plastikowym pudełeczku płaciła czasem i więcej, ale tutaj, prosto od… producentki, spodziewała się niższej ceny. – A nie dałoby rady trochę taniej? Może za dwanaście?
Sprzedawczyni parsknęła krótkim śmiechem, kręcąc głową.
– Paniusiu, paniusiu. Tu nie galeria handlowa, tu targ. Cena jest, jaka jest. Roboty przy tym co niemiara, kręgosłup boli od schylania. Chcesz pani brać, czy tylko pogadać przyszła? Bo kolejka się robi.
Faktycznie, za Romaną ustawiły się już dwie inne kobiety, patrzące na nią z mieszaniną ciekawości i lekkiej irytacji. Poczuła się jak idiotka. Kompletna idiotka. Chciała po prostu kupić te cholerne maliny, a wyszła na rozkapryszoną paniusię z miasta, która nie zna wartości pieniądza ani pracy.
– Dobrze, dobrze, wezmę. Tę kobiałkę – powiedziała szybko, sięgając do torebki i wyciągając portfel. Jak na złość, miała przy sobie tylko banknot stuzłotowy albo drobne, które nie wystarczyłyby na pokrycie należności. Z wahaniem podała sprzedawczyni sto złotych.
Kobieta spojrzała na banknot, potem na Romanę, unosząc brwi.
– A drobniej pani nie ma? Z samego rana jestem, rozmienić nie mam jak. Myślałam, że na targ to się z gotówką przychodzi, a nie z takimi pieniędzmi.
Romana miała ochotę zapaść się pod ziemię. Czuła na sobie spojrzenia ludzi z kolejki i tych z sąsiednich straganów. Gdzieś z boku, oparty o swój wysłużony rower i przeglądający jakieś metalowe zawiasy na stoisku z narzędziami, stał Idzi. Ten sam, który prawie ją rozjechał. Patrzył w jej stronę z ledwie skrywaną satysfakcją, kręcąc lekko głową, jakby cała ta scena była jedynie potwierdzeniem jego najgorszych przypuszczeń na temat „mieszczuchów”. Jego wzrok mówił wyraźnie: „A nie mówiłem?”.
Na szczęście jedna z kobiet stojących za Romaną zlitowała się i zaproponowała rozmienienie banknotu. Cała transakcja w końcu dobiegła końca. Romana, z kobiałką malin w dłoni i płonącymi policzkami, odwróciła się pospiesznie, starając się nie patrzeć w stronę Idziego, choć czuła jego drwiące spojrzenie na plecach. Ruszyła szybkim krokiem w stronę swojego samochodu, mijając kolejne stragany i gwar rozmów. Miała ochotę wyrzucić te maliny do najbliższego kosza. Ten „autentyczny” targ okazał się dla niej polem minowym kulturowych nieporozumień i cichej dezaprobaty. A obecność tego złośliwego stolarza tylko pogorszyła sprawę. Jedno było pewne – jej początkowa antypatia do niego właśnie zyskała solidne podstawy. I wyglądało na to, że było to uczucie w pełni odwzajemnione.
- - -
Z kobiałką malin w dłoni, która ciążyła jej niczym trofeum zdobyte w upokarzającej bitwie, Romana weszła do kuchni ciotki Haliny. Cisnęła torebkę na stół z większą siłą niż zamierzała, a dźwięk odbił się echem w cichym pomieszczeniu. Maliny, które miały być symbolem jej próby asymilacji z lokalnym kolorytem, teraz zdawały się kpić z niej swoją niewinną czerwienią.
– O, już jesteś, dziecko! – Ciotka Halina podniosła wzrok znad robótki, którą trzymała na kolanach – misternej koronki powstającej pod jej zręcznymi palcami uzbrojonymi w szydełko. Jej spojrzenie od razu spoczęło na kobiałce. – I z malinami wróciłaś! Piękne. Mówiłam, że na naszym targu można cuda znaleźć. Smakują inaczej niż te z miasta, zobaczysz. A jak tam w Biłgoraju? Znalazłaś ten swój… zasięg?
Romana wzruszyła ramionami, starając się przybrać obojętną minę, choć czuła, jak policzki znów ją pieką na wspomnienie wymiany zdań z gburem na rowerze i sceny przy straganie. – Zasięgu ani śladu, ciociu. Chyba jakaś czarna dziura technologiczna, mówię ci. A maliny… tak, kupiłam. Całkiem… przygodnie. – Ugryzła się w język, zanim zdradziła więcej szczegółów swojej rynkowej kompromitacji. Nie wspomniała ani słowem o rowerzyście, który nawrzeszczał na nią za gapienie się w telefon, ani o sprzedawczyni, która potraktowała ją jak egzotyczne, nierozgarnięte stworzenie. Po co psuć ciotce humor i wychodzić na jeszcze większą ofermę?
– A widzisz! Trzeba było mnie słuchać i odpuścić ten telefon. – Ciotka uśmiechnęła się łagodnie, odkładając robótkę na stół. Jej palce, lekko sękate od artretyzmu, delikatnie pogładziły białą, misterną koronkę. – Świat się nie zawali, jak przez parę dni nie będziesz online, jak to mówicie. Może nawet lepiej ci to zrobi. Będziesz miała czas na inne rzeczy. O, właśnie! Chciałam cię o coś poprosić, Romaneczko.
Romana spojrzała na nią z uwagą, choć bez większego entuzjazmu. Czego mogła chcieć od niej ciotka? Przesadzenia kwiatków? Przyniesienia drewna do pieca? Już w myślach widziała siebie z połamanymi paznokciami i ziemią za kołnierzem.
Ciotka Halina wstała ostrożnie, podeszła do starej, rzeźbionej komody stojącej pod ścianą i wyjęła z szuflady kilka starannie złożonych kawałków materiału. Rozłożyła je na stole obok robótki. Były to lniane serwetki i niewielkie obrusy, ozdobione precyzyjnym haftem krzyżykowym przedstawiającym polne kwiaty i geometryczne wzory, typowe dla tego regionu. Każdy ścieg był równy, każdy kolor dobrany z wyczuciem. Pachniały delikatnie lawendą i krochmalem. Były piękne, w taki subtelny, staroświecki sposób, który zupełnie nie pasował do minimalistycznych wnętrz warszawskich apartamentów jej znajomych.
– Widzisz, zbliża się festyn w Józefowie – zaczęła ciotka, gładząc palcem wyhaftowany mak. – Co roku tam jeździłam ze swoimi robótkami. Zawsze parę groszy wpadło, a i ludziom się podobało. Ale w tym roku… te moje stare kości odmawiają posłuszeństwa. Sama nie dam rady tam pojechać, rozstawić tego wszystkiego, pilnować przez cały dzień. Ledwo do sklepu dochodzę.
Romana poczuła nagły przypływ niepokoju. Wiedziała, do czego zmierza ta rozmowa. *O nie, tylko nie to,* pomyślała, przywołując w pamięci obrazy z wiejskich festynów, które czasem widywała w telewizji – stragany z chińską tandetą, wata cukrowa, głośna muzyka disco polo i tłum ludzi przepychających się między budkami z piwem. To miało być jej „oderwanie od zgiełku”?
– Pomyślałam sobie… – ciągnęła ciotka, patrząc na nią z nadzieją w oczach – że może ty byś mi pomogła, dziecko? Pojechałabyś ze mną, albo nawet sama, ja bym ci wszystko przygotowała. Rozstawiłabyś taki mały stoliczek, wyłożyła te moje serwetki, posiedziałabyś trochę… To piękna okolica, Józefów nad samą Tanwią leży, kamieniołomy tam są ciekawe. Może byś coś sprzedała, a jak nie, to przynajmniej zobaczyłabyś kawałek Roztocza. Co ty na to?
Romana milczała przez chwilę, próbując znaleźć odpowiednie słowa. Wizja spędzenia całego dnia na wiejskim festynie, sprzedając haftowane serwetki, wydawała jej się tak absurdalna, że aż komiczna. Ona, specjalistka od kampanii marketingowych wartych setki tysięcy złotych, negocjująca z prezesami wielkich firm, miała teraz siedzieć za stoliczkiem obok straganu z obwarzankami i zachwalać rękodzieło? To było jak zesłanie na Syberię, tylko w wersji z ludową muzyką w tle. Przez głowę przemknęły jej obrazy eleganckich eventów, które organizowała w Warszawie – catering na najwyższym poziomie, dyskretna obsługa, starannie dobrana playlista, prelegenci z pierwszych stron gazet… A tutaj? Pewnie grochówka z kotła i konkurs na najśmieszniejszy kapelusz.
Jednak spojrzenie ciotki, pełne ufności i tej cichej prośby, zmiękczyło jej serce. Widziała, jak bardzo jej na tym zależy. A poza tym… co innego miała robić? Siedzieć w domu i wpatrywać się w telefon bez zasięgu? Spacerować po Tarnogrodzie, narażając się na kolejne spotkania z lokalną społecznością, która najwyraźniej uważała ją za przybysza z innej planety? Może ten festyn, jakkolwiek przerażająco brzmiał w jej uszach, był jakimś sposobem na zabicie czasu? A może nawet… na zrobienie czegoś pożytecznego?
Westchnęła cicho, próbując nadać swojemu głosowi choć odrobinę entuzjazmu, którego kompletnie nie czuła. – No dobrze, ciociu. Pomogę ci. Pojedziemy na ten festyn. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Tylko… ja się kompletnie na tym nie znam. Na sprzedawaniu takich rzeczy. I na festynach.
Twarz ciotki Haliny rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. – Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć, dziecko! Nie martw się, wszystko ci wytłumaczę. To nic trudnego. A najważniejsze, żeby być miłym dla ludzi. Uśmiechnąć się, zagadać. Ludzie to lubią. Zobaczysz, spodoba ci się! A może nawet kogoś ciekawego poznasz? – puściła do niej oko, a Romana poczuła lekkie ukłucie irytacji zmieszane z rozbawieniem.
– Jasne, ciociu. Pewnie całe tłumy interesujących ludzi tylko czekają, żeby kupić haftowaną serwetkę od dziewczyny z Warszawy – mruknęła pod nosem, ale na tyle cicho, żeby ciotka nie usłyszała.
Została sama w kuchni, gdy ciotka poszła szukać odpowiedniego pudełka na swoje rękodzieło. Spojrzała na kobiałkę malin stojącą na stole. Potem na misterną koronkę i kolorowe hafty. Z jednej strony czuła się jak w pułapce – uwięziona na prowincji, bez dostępu do swojego świata, zmuszona do uczestniczenia w lokalnych rytuałach, które wydawały jej się obce i niezrozumiałe. Z drugiej… może to właśnie była ta ucieczka, której szukała? Zupełnie inna, niż sobie wyobrażała, ale może właśnie dlatego bardziej autentyczna? Westchnęła ponownie, tym razem głębiej. Festyn w Józefowie. Sprzedawanie rękodzieła. Co jeszcze czekało ją na tym „spokojnym” urlopie na końcu świata? Sięgnęła po jedną malinę z kobiałki. Była słodka, lekko kwaskowata i pachniała słońcem. A może jednak nie będzie tak źle? Chociaż przeczucie podpowiadało jej, że to dopiero początek jej przygód w powiecie biłgorajskim. I że ten festyn może przynieść więcej niespodzianek, niż się spodziewała.
- - -