Zapadły pałac - ebook
Szkolny obóz, który zapamiętasz na długo…
Emka Jaroszewska nie dostała się do liceum. Dwa razy. Jej ostatnią deską ratunku jest tajemnicza placówka, która organizuje pięciodniowy obóz rekrutacyjny dla swoich kandydatów. Wydaje się, że wszystko się w końcu ułoży…
Kiedy dziewczyna jest już prawie na miejscu, nagle znika jej mama wraz z samochodem, telefon przestaje działać, czas się zatrzymuje, a Emka orientuje się, że utknęła w środku lasu z grupą innych nastolatków (i jedną dziesięciolatką). Towarzyszy im jedynie stary zapadły pałac.
I gdyby tak przymknąć oko na morderczą grę w ciuciubabkę, dziewczynki zamieniające się w baranki, żaby mogące połknąć człowieka i parę innych, raczej niespotykanych zjawisk, to można by stwierdzić, że to zupełnie normalna wycieczka szkolna. Pytanie tylko, czy uda im się ją przeżyć.
Jak to mówią: do trzech razy sztuka!
„Zapadły pałac” to I część cyklu „Trupia Główka”.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Dla młodzieży |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68371-80-2 |
| Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dreszcz przebiegł Emce po plecach. Czy to wyobraźnia płatała jej złośliwe figle? Czy wzrok? A może jedno i drugie po trochu? Bo przecież to niemożliwe, żeby drzewa garbiły się ponad nią niczym wielkie, posępne gargulce, prawda? Żeby paprocie wyciągały swe strzępiaste liście ku jej gołym kostkom z zachłannością, o którą nikt przy zdrowych zmysłach nie posądzałby paproci. No nie, nie mogły przecież, nie tak NAPRAWDĘ. I wcale nie było tak, że cały las wokół niej urósł, zgęstniał, pociemniał, jak gdyby po tej stronie brama rzucała głęboki, rozległy cień, który pożerał wszystko – kolory, światło, a nawet ciepło sierpniowego dnia. Gdy z rozchylonych ust wyrwało jej się sapnięcie, ujrzała przed sobą obłoczek własnego oddechu.
Emka zadygotała. Nie żeby się bała pokracznych drzew czy coś w tym rodzaju. Litości! Miała piętnaście lat. Piętnaście lat i trzy miesiące, dokładnie rzecz biorąc, ludzie w tym wieku nie boją się cienia. I ona też się nie bała, po prostu… Po prostu nie była przygotowana na taką temperaturę.
Tak.
To wszystko przez zimno.
Szła, zasłuchana w milczenie lasu. Żadnego szumu drzew czy świergotu ptaków. Czasem tylko jakaś drobna gałązka trzasnęła pod jej stopą albo rozlegał się cichy chlupot, kiedy wdepnęła w kałużę. Za to chłód coraz wyraźniej dawał się we znaki. Emka skuliła ramiona, wtulając policzki w nauszniki bezprzewodowych słuchawek, które miała na karku, a wolną dłoń wsunęła do kieszeni kangurki. Palce drugiej, zaciśnięte na rączce walizki, zgrabiały jej nieprzyjemnie.
Idąc tak przez półmrok i błoto, nie mogła się oprzeć natrętnemu wrażeniu, że to wcale nie jawa, jak jej się dotąd wydawało, tylko sen bez ładu i składu – jeden z tych, w których człowiek ciągle próbuje, ale mu nie wychodzi, ciągle szuka, ale gubi się coraz bardziej, po czym budzi się zmęczony, z echem tamtego niepokoju pod skórą. I potem jeszcze długo się zastanawia, czy to na pewno był sen. Tak jak teraz Emka. Nie odrywała wzroku od budynku przed sobą, a jednak wciąż zadawała sobie pytanie: czy to na pewno tędy? Czy to na pewno tutaj?
Dokąd tak naprawdę dotrze tą dziwną drogą przez ten dziwny las?
Zanim ta swędząca myśl zdążyła się w niej zagnieździć, Emka dostrzegła pierwszą smugę jasności między drzewami. I zaraz drugą, a po niej kolejne. Szyły półmrok jak igły, rozpruwały go na coraz to mniejsze kawałki, aż ten w końcu rozpadł się w drobne strzępy. Las się rozstąpił i dziewczyna wyszła prosto w blask sierpniowego dnia.
Zatrzymała się dopiero po kilku krokach i z lubością wystawiła zziębniętą twarz do słońca, zaciągając się cudownie świeżym powietrzem. Naraz wyrwało jej się krótkie parsknięcie. Czuła się teraz jak słonecznik – przerośnięty słonecznik spragniony światła. Słoneczniki nie mają obowiązku szkolnego, słoneczniki nie mają problemów ani zmartwień. Ani porażek. Ot, po prostu podążają za słońcem, więc czemu nie? Czemu nie miałaby choć przez krótką chwilę pobyć słonecznikiem?
I gdy tak stała, słonecznikując upojnie, jej uszu dobiegły jakieś głosy. Rozejrzała się z zainteresowaniem. Nie rozróżniała poszczególnych słów, w każdym razie najpierw jeden głos coś zawołał, potem drugi mu odkrzyknął i obydwa zarechotały, głośno i trochę głupkowato. Znała ten rechot. Tak zawsze brzmiała szatnia chłopaków tuż przed wuefem. Emka nie sądziła, że kiedykolwiek ucieszy ją ten dźwięk.
Okej, teraz po kolei. Obiecała od razu zadzwonić do mamy, więc proszę bardzo, zadzwoni. Taka jest słowna, odpowiedzialna i w ogóle. Odwróciła głowę. Z tej perspektywy las, z którego wyszła, nie wydawał się już ani taki straszny, ani taki ciemny, wprost przeciwnie. Wyglądał teraz jak zwyczajny las, przecięty prostą, wąską drogą. Wzrok Emki odruchowo podążył jej śladem, wypatrując bramy z kratownicą. Jak znała mamę, ta pewnie wciąż czekała w samochodzie po drugiej stronie i udawała, że już jedzie, już rusza.
Ale nie. Ani mamy, ani samochodu za bramą nie było.
Przede wszystkim nie było bramy.
Emka zastygła z dłonią zaciśniętą na komórce. Jak… jak to? Niemożliwe. Przecież nigdzie nie zbaczała. Szła cały czas prosto przed siebie, pięć… dziesiąt czy ileś tam metrów jak po sznurku, od bramy aż do miejsca, w którym w tej chwili stała. Czyli powinna teraz widzieć bramę, tak jak wcześniej widziała budynek, co nie? Nie da się przecież przeoczyć bramy! BRAMY!
A może… może to ten las? Czy on…?
Nie no, przecież lasy nie zjadają ludzi, skarciła się przytomnie. Nawet takie dziwne jak ten. Nerwowym ruchem wyszarpnęła telefon z kieszeni kangurki, żeby zadzwonić do mamy i zapytać, czy może kojarzy, gdzie się podziała ta brama, pod którą się rozstały przed paroma minutami, no wiesz, mamo, taka całkiem spora, murowana, tak jakby przytwierdzona do ziemi?… Tyle że telefon nie chciał się włączyć. Chociaż Emka raz po raz wciskała boczny guzik, aż zbielał jej czubek kciuka, ekran pozostawał martwy.
– No nie… – jęknęła pod nosem.
Naprawdę musiał się rozładować właśnie teraz? Dałaby głowę, że przed wyjściem z domu naładowała go na maksa…
Czar prysł i naraz Emka nie czuła się już słonecznikiem. Raczej rzepą. Tak. Rzepą. Co prawda nigdy nie widziała rzepy, ale raz powąchała szampon, który zawsze stał w łazience babci. Śmierdział dokładnie tak, jak wyglądał, czyli okropnie. Właśnie coś takiego, czarnego, gęstego i cuchnącego, oblepiało ją teraz od środka, stopniowo odcinając od świata zewnętrznego.
Nabrała głęboko powietrza i zaczęła liczyć najpierw od zera do dziesięciu, po czym z powrotem. Dalej, Emko, wiesz, co robić, żeby to zatrzymać. Trzy proste kroki, znasz je, dasz radę. Znajdź szczegół. Znajdź ogół. Znajdź rozwiązanie. Zacisnęła wolną pięść tak mocno, że paznokcie wbiły jej się boleśnie we wnętrze dłoni. Nie podnosząc głowy, otworzyła oczy.
Szczegół. Trampki. Jej trampki, na jej stopach. Zwyczajne białe conversy za kostkę, które pomalowała w kolorowe kleksy farbami do tkanin. Tu fioletowe, tam żółte. Albo zielone, zielone jak trawa…
Trawa. To ogół. Stała w wysokiej, soczystej trawie. Tak wysokiej, że kładła się pod swoim ciężarem, kłębiła jak morskie bałwany. Od brzegu do brzegu, od skraju lasu aż po fundamenty budynku, w którym mieściła się…
Szkoła. Czyli rozwiązanie.
Emka wypuściła powietrze przez rozchylone usta. Nadal czuła się trochę rzepowo, ale przynajmniej znów mogła myśleć. Okej. Czyli tak. Z mamą czy bez mamy, musiała jak najszybciej zameldować się w szkole. Raz, żeby nie odpaść za spóźnienie, dwa – tam na pewno będzie jakiś sekretariat z telefonem, z którego da się zadzwonić. Na sto procent. Wszystko się wyjaśni. Wszystko będzie dobrze.
No to… w którą stronę teraz? W lewo? W prawo? Chyba w sumie bez różnicy, co nie? Czy pójdzie w jedną, czy w drugą stronę, tak czy siak powinna w końcu dotrzeć do jakiegoś wejścia, natknąć się na kogoś. Chociażby na tych kolesi, których rechot znowu poniósł się po lesie.
No, chyba że to jednak nie tu. I co wtedy? Co wtedy zrobi?
– Co wtedy, tak? – powtórzyła głośno pewnym głosem. Zaczęła iść wzdłuż budynku. – Okej, pomyślmy. Co się stanie? A co się może stać? W najlepszym razie podładuję telefon, zadzwonię do mamy i zażądam odszkodowania za straty moralne. Myślę, że willa z basenem to uczciwa cena. Więc luz. W najgorszym razie… hm. W najgorszym razie spędzę noc w lesie razem z kleszczami i niedźwiedziami. Też luz. Zawsze lepsze to niż zielona szkoła z siódmą be. A dlaczego tak sądzisz, Emko? Och, dziękuję, że pytasz, Emko! Widzisz, to bardzo proste. Prawdopodobieństwo, że niedźwiedzie urządzą w łazience zawody w podpalaniu bąków i stopią przy tym dwie i pół deski sedesowej z taniego plastiku, wynosi ile? Zero. Brawo niedźwiedzie! A z siódmą be te statystyki nie są już tak optymistyczne. Bo z siódmą be zawsze źle. Siódma be gile je.
Nie było to może najmądrzejsze zajęcie, ale hej, działało! Ciągnęła za sobą walizkę po trawie, już znacznie spokojniejsza, wymyślając coraz głupsze rymowanki o siódmej be i wypatrując upragnionego wejścia.
Sądząc po rozmiarach i kształcie budynku, szkoła mieściła się w dawnym pałacu, który czasy świetności miał od pewnego czasu za sobą. Może nie chylił się jeszcze ku kompletnej ruinie, ale wyraźnie w tym kierunku zmierzał. Tam, gdzie elewacja nie ginęła pod kaskadami ciemnozielonego bluszczu, ziały plamy złuszczonego szarego tynku i rdzawej cegły pod spodem, w obtłuczonych zdobieniach więcej było dziur niż kształtu, a z rynny sterczała dziarsko młoda brzózka. Okna na piętrze zostały zabite deskami, dach zzieleniał od grubego, miękkiego mchu i miejscami lekko się zapadał. Oby w razie deszczu nie lało im się na głowy… Emka chętnie zajrzałaby do środka przez któreś z okien na parterze, żeby zobaczyć wnętrza, lecz nawet gdyby stanęła na walizce i wspięła się na palce, nie dosięgnęłaby parapetu. Z kolei na drodze do okienek piwnicznych, które widniały w wysokiej podmurówce z kamienia, wyrastały gęste chaszcze, część dodatkowo uzbrojona w kolce. Emka nawet nie próbowała się przez nie przedzierać.
Maszerowała wzdłuż pałacowego skrzydła, patrząc to na osobliwy budynek, to na rozległy teren, który go otaczał, i myślała, że kiedyś musiało tu być pięknie. W sumie nadal było, tylko w inny sposób. Dawne ścieżki pozarastały skrzypami, w miejscu niegdyś zadbanych trawników pyszniły się bujne chwasty – wśród mnogości kolorów i kształtów rozpoznawała żółty wrotycz, charakterystyczne pióropusze pokrzyw i krwawniki, bielące się niewinnie na przekór sugestywnej nazwie. Emce to się bardzo podobało, ale jeśli nocami krążył tu duch pałacowego ogrodnika, pobrzękując narzędziami, mógłby zgłosić zdanie odrębne.
– O rany, W KOŃCU! – westchnęła, widząc przed sobą róg budynku, i mimowolnie przyspieszyła kroku.
Wzięła dynamicznie zakręt, aż walizka wpadła za nią w mały drift, po czym… wszystko jej opadło.
Zamiast przed frontem, gdzie spodziewała się znaleźć wejście do budynku, Emka znajdowała się dokładnie po przeciwnej stronie.
Jęknęła z rozczarowaniem. Czyli co? Gdyby na samym początku skręciła nie w lewo, lecz w prawo, dotarłaby do celu po… ilu, trzech minutach? Góra pięciu. A tak musiała nadłożyć co najmniej drugie tyle. Serio, czy ten dzień mógłby jej w końcu odpuścić? Co to w ogóle miało być? Jeszcze zwyczajny pech czy już jakaś spersonalizowana klątwa?
Od tej strony widać było, że pałac układał się w kształt kanciastej litery U. Obydwa skrzydła wraz z główną bryłą otulały trzema ścianami sporych rozmiarów taras. Stamtąd odchodziły dwoma łukami szerokie, wygodne schody – w sam raz, żeby po filiżance popołudniowej herbaty zstąpić po nich, szeleszcząc fałdami eleganckiej sukni, i udać się statecznym krokiem na spacer po pałacowym parku. Kamienna balustrada trzymała się mocno, lecz dwóm lwom, które nad nią czuwały, doskwierały pewne braki. Jeden stracił sporą część głowy, drugiemu coś utrąciło pół pyska, trwały jednak na posterunku. Ciekawe, na co kiedyś spoglądały. Emka popatrzyła w tym samym kierunku i niewiele brakowało, żeby skamieniała razem z nimi. Gdyż oto przez te wrotycze, pokrzywy i inne zielska przedzierała się ku niej ani chybi zjawa z epoki.
Nie poruszała się z dostojeństwem damy po herbatce – raczej niczym upiór czy tam inny wampir zesztywniały po stuleciu leżenia na wznak w rodowym sarkofagu. Albo tata o poranku, po tym jak przez pół nocy spał na nim kot. Była blada i wiotka, a jej głowę spowijał krąg ni to słonecznego blasku, ni to białej mgły. Zbliżała się, rozedrgana, jakby szarpana rozpaczą silniejszą niż śmierć, niż… niż…
Chwila.
Moment.
Zjawy z epoki chyba nie nosiły T-shirtów z… z szopem praczem?…
– No hej. Hej? Tak. Hej! – zawołała nieoczekiwanie zjawa, machając niezręcznie do Emki. – Słuchaj, czy… czy tobie też zniknął tramwaj?