Zapisane w gwiazdach - ebook
Zapisane w gwiazdach - ebook
Abigail to uzdolniona matematyczka. Kocha książki, a zamiast haftować, obserwuje gwiazdy. Ojciec, wpływowy senator, zabiera ją na wszystkie bale, licząc, że córka pozna mężczyznę, który uzna ją za dobrą partię. Jednak ona popełnia jedną gafę za drugą, a jej cięte riposty odstraszają zalotników. Na kolejnym przyjęciu w Białym Domu jest świadkiem gorszącej sceny. Bohater tego wydarzenia, kongresmen James Calhoun, zostaje wkrótce jej sąsiadem i próbuje się z nią zaprzyjaźnić. Jest bystry i uparty, Abigail przekonuje się, że może mu zaufać. Słucha jego rad, a on coraz bardziej żałuje, że zamiast walczyć o jej miłość, uczył ją, jak zdobyć serce innego…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8342-399-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bukiet ślubny przeleciał nad tuzinem wyciągniętych rąk, uderzył w twarz zaskoczoną Abigail Beatrice Cabot i spadł prosto w jej ręce. Na moment zakręciło jej się w głowie, oczy zaszły jej łzami i poczuła łaskotanie w nosie. Zamrugała dwa razy, po czym głośno kichnęła.
Najpierw gwarny tłum ucichł. Następnie rozległy się nerwowe chichoty wśród młodych dam oraz szepty pośród pozostałych gości we wschodniej sali Białego Domu.
– Mam uczulenie na gardenie – mruknęła Abigail w poczuciu upokorzenia. Parę płatków spadło z jej twarzy na suknię, zostawiając ślad żółtego pyłku. Grzebyk wysunął się z jej włosów i czuła, że upięty warkocz zaraz opadnie.
Upuściła bukiet na podłogę i rzuciła się do ucieczki, strącając z siebie przy okazji resztki kwiatów. Towarzyszył jej szmer komentarzy. Usiłowała je ignorować, ale usłyszała kilku znajomych zdań: _Co za wstyd dla senatora Cabota. Jego córka zawsze była trochę dziwna, prawda? Jak on daje radę?_
W tej chwili jej ojciec stał po drugiej stronie sali, mierząc ją wymownym spojrzeniem. Zamiast poprawić jego wizerunek, przypomniała tylko wszystkim, że władza i pieniądze nie gwarantują posiadania porządnej córki. Nagle zapragnęła umrzeć. Jego wyraz twarzy i drwiny wokół – tego wszystkiego było za dużo. W pośpiechu potknęła się i niemal upadła, jeszcze bardziej niszcząc fryzurę.
Widziała wszystkich jak przez mgłę: krzepkiego pana młodego w wojskowym mundurze i wiotką pannę młodą w sukni wysadzanej perłami, wypatrującej swojego bukietu. Grupę dżentelmenów zgromadzonych wokół prezydenta, walczących o jego względy, pierwszą damę z jej zastępem plotkarek omawiających ostatnią kompromitację córki Cabota.
Abigail opuściła głowę i skupiła się na ucieczce, omijając gości weselnych, rośliny doniczkowe i przechodzących kelnerów. Czując znowu kręcenie w nosie, wyciągnęła z rękawa koronkową chusteczkę i przyłożyła ją do twarzy. Udało jej się stłumić kichnięcie, ale przy okazji prawie ogłuchła.
Ale i tak dosłyszała urywki plotek, które migiem rozchodziły się w tłumie. _Skandaliczne, prawda? Już dawno powinna być wydana za mąż. Gdyby jej matka tego dożyła, byłaby zdruzgotana…._
No tak, ślub w Białym Domu, pomyślała Abigail, przebiegając wzrokiem po zgromadzonych damach. Pięknie ubrane, o wytwornych manierach, należały do stołecznej elity. Żony kongresmenów, sekretarzy rządowych i przedsiębiorców. Czy musiały używać sobie właśnie na niej?
Trzymała wzrok utkwiony w wyjściu z sali. Drzwi na taras stały otworem mimo jesiennej nocy, ukazując niebo czarne i głębokie jak wieczność, roziskrzone gwiazdami.
Spieszyła się, na ile mogła, ale ruszała się wolno. Zawsze tak było. Nie forsowała się w obawie przed kolejną wpadką. Od najmłodszych lat wiedziała, że jest inna. Nie mogła biegać, skakać i bawić się jak inne dzieci. Ale w nocy, gdy omiatała wzrokiem niebo w poszukiwaniu gwiazd, unosiła się w powietrzu.
W końcu minęła francuskie drzwi i znalazła się na cudownie pustym tarasie. Chodniki i ścieżki tonęły w mroku. Późnojesienny chłód wyostrzył powietrze. Wypuszczając oddech, Abigail oparła dłonie na rzeźbionej, betonowej poręczy. Pobrudzi sobie rękawiczki, ale to nie miało znaczenia. I tak z trudem znalazłaby dziś partnera do tańca lub kogoś, kto weźmie ją za rękę.
Wyciągnęła z włosów poluzowany grzebyk i ponownie upięła nim warkocz. Potem przesunęła się wzdłuż poręczy z szelestem halek. Nocna bryza chłodziła jej policzki, a ciemne niebo działało kojąco. Mgła znad morza i światła miasta często przysłaniały niebo, ale dzisiejszego wieczoru było wyjątkowo czyste. Tam lśniła Andromeda, spętana kajdanami księżniczka, a tam, wysoko na południu, wielki koń ze skrzydłami, Pegaz. Saturn właśnie wschodził, za miesiąc przyjdzie kolej na Jowisza.
Odwieczne trwanie gwiazd oderwało myśli Abigail od jej chwili wstydu. Niebo w całej swojej chwale nie osądzało nieważnych ziemskich istot, które często się kompromitowały.
Ale potem, nieuchronnie, do głosu doszły przyziemne zmartwienia.
Zaniedbywała swoje obowiązki, kryjąc się tu jak tchórz. To nie było zwykłe wesele. To było wesele z udziałem prezydenckiej pary. Ona i panna młoda, Nancy Kerry Wilkes, uczęszczały razem do szkoły.
Liczyła, że będąc tutaj, zadowoli ojca. Jak dotąd zdołała jedynie dostać bukietem w twarz i przeżyć publicznie atak alergii. Ale noc jeszcze jest młoda, przypomniała sobie, prostując plecy i ramiona. Jak więzień, który ma stanąć przed plutonem egzekucyjnym, odwróciła się i ruszyła z powrotem.
Gdy tylko zacisnęła palce na klamce drzwi, kątem oka zauważyła jakiś ruch.
Zerknęła w cień na skraju tarasu. Żwirowa ścieżka z kamiennymi ławkami po obu stronach znikała w ciemności ogrodów Białego Domu. Na jednej z ławek, otoczonej kwitnącymi jesienią liliami, siedziała para.
Abigail przycisnęła chusteczkę do ust, tłumiąc okrzyk. Nieświadomi jej obecności kobieta i mężczyzna obejmowali się i namiętnie całowali. Pod wpływem jakiegoś perwersyjnego impulsu Abigail przeszła przez taras i weszła w cień, żeby lepiej się im przyjrzeć.
Wielkie nieba, on trzyma dłoń głęboko pod jej spódnicą. Kobieta położyła nogę na jego kolanach, odsłaniając ciemną podwiązkę na udzie. Fascynacja Abigail wzrosła, gdy kobieta jęknęła i odrzuciła głowę do tyłu, odsłaniając dekolt, piersi tak blade i gładkie jak bliźniacze księżyce. Gdy mężczyzna schylił głowę, żeby ją tam pocałować, Abigail poczuła straszliwe uderzenie gorąca.
Opierając się o poręcz, wyobraziła sobie, jak by to było, gdyby mężczyzna ją tak całował, tak jej dotykał, tak obejmował, jakby nie chciał jej nigdy puścić.
– Och… – jęknęła kobieta głosem pełnym namiętności. – Och, Jamie, Jamie… – Odchylając się jeszcze bardziej, obróciła się lekko, tak że w nikłym świetle gwiazd ukazała się jej twarz.
Abigail wysunęła się do przodu, zahipnotyzowana tą sceną. Gałązka lilii musnęła jej policzek i Abigail odsunęła ją, by lepiej widzieć kobietę leżącą z głową odchyloną do tyłu, z zamkniętymi oczami i półotwartymi w ekstazie ustami. Rozpoznając ją, Abigail straciła na moment dech. Wielkie nieba, to była pani Caroline Fortenay, siostra prezydenta. Jego owdowiała siostra.
Abigail poczuła złowieszcze łaskotanie w nosie. Nie, proszę, och, nie, pomyślała, przykładając chustkę do nosa i odsuwając się od kwiatowego krzewu. Ale mimo usilnych starań nie udało jej się całkiem zdusić potężnego kichnięcia. Wybuchło ono z wulkaniczną siłą, targając całym jej ciałem.
Para na ławce oderwała się od siebie. Mężczyzna wypowiedział nieznane Abigail słowo, ale od wściekłości w jego głosie zaczerwieniła się na twarzy.
Mając ledwie sekundę na działanie, odsunęła się od ściany i skierowała do drzwi. Chusteczka wyleciała jej z ręki na ziemię. Nie zatrzymując się po nią, Abigail wpadła do środka.
Modląc się, by nikt nie widział jej pośpiesznego wejścia, oparła się o ścianę, zamknęła oczy i próbowała złapać oddech. Kiedy uniosła powieki, przyjęcie trwało dalej. Szklane naczynia brzęczały przy wtórze śmiechów i rozmów i nikt nie zwracał na nią uwagi. Westchnęła z ulgą. O nieba, kto by pomyślał, że kichnięcie może wpędzić ją w kłopoty?
Może coś do picia ukoi jej nerwy. Idąc w stronę stołu z przekąskami, przetarła rękawiczki o spódnice. Żałowała, że nie posłuchała siostry i nie zamówiła nowej sukni, zamiast dodawać trochę zużytej koronki do swojej najlepszej. Zawsze wydawała pieniądze na inne cele, nie miała głowy do mody. Ale teraz, gdy znalazła się w samym środku towarzyskiego wiru, wiedziała, że zrobiła błąd. Wyglądała jak uboga krewna, jak stara panna z prowincji.
– Coś pani upuściła.
Dźwięczny męski głos zatrzymał Abigail w miejscu. Zesztywniała i poczuła piekące ciepło na karku. Powoli, przepełniona strachem, odwróciła się.
Przed nią stał bardzo wysoki nieznajomy. Zerknąwszy na niego zawstydzona, dostrzegła szare jak lód oczy, złotawe jak słońce włosy, twarz naznaczoną ciężkim doświadczeniem i usta ułożone w najbardziej drwiący uśmiech, jaki kiedykolwiek widziała.
To był on. Ten z ogrodu. Och, Jamie, Jamie… Mężczyzna, który uwiódł siostrę prezydenta, trzymał chusteczkę Abigail, jakby to był martwy ptak.
Rumieniąc się aż do nasady włosów, Abigail wyrwała mu z rąk chustkę.
– Dziękuję – mruknęła, marząc, by się zapaść pod ziemię.
– Nie ma za co – odpowiedział głosem tak niskim, że pieścił jej zmysły. Och, Jamie, Jamie…
– Tak… – powiedziała, czując suchość w ustach i ciepło na policzkach. Zwykła rozmowa z obcym człowiekiem przedstawiała trudność, a co dopiero z obcym, którego właśnie widziała kochającego się z siostrą prezydenta. – Zastanawiałam się, gdzie się podziała.
– Już pani wie.
Olśniewający i bezczelny uśmiech rozświetlił mu twarz, a w jego oczach wyczytała, że on wie, kim ona jest i co widziała.
I co czuła, oglądając to.
– Wiem dzięki panu – burknęła. – A teraz muszę iść.
Odchrząknął.
– Może skorzysta pani z chusteczki, żeby…
Palcem wskazał na jej kość policzkową.
O, nie. Potarła policzek chustką, na której potem pozostał ślad żółtego pyłku z bukietu. Spojrzała na mężczyznę.
– Gdzieś jeszcze?
Kiwnął głową i ustawił się tak, żeby zasłonić ją przed tłumem. Podnosząc dyskretnie palec do własnej twarzy, wskazał jeszcze dwa miejsca. Abigail wytarła je szybko, a on skinął aprobująco głową.
– Prezentuje się pani bardzo dobrze – zauważył.
– A więc – powiedziała, dygając niezgrabnie. – Do widzenia.
Uświadomiła sobie, że ten człowiek zdołał w ciągu kilku chwil zrobić z niej idiotkę. Musiała od niego uciec, zanim plotkarze to zwietrzą. Wsunęła chusteczkę do saszetki i odeszła. Wciąż próbowała się uspokoić, gdy znalazła się twarzą w twarz z jedynym obiektem, na który patrzyła chętniej niż na gwiazdy.
Porucznik Boyd Butler III.
Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, był chłopakiem o chudych nogach wystających z krótkich spodni, który wilgotnymi dłońmi obejmował ją podczas męczących lekcji tańca. I już wtedy uważała go za cudownego i szarmanckiego. Potem wyjechał do szkoły i stracili kontakt. Teraz wrócił po latach spędzonych w Akademii Marynarki Wojennej jako wspaniały mężczyzna. Miała dziś zobaczyć go po raz pierwszy w towarzystwie i cała drżała na tę myśl.
– Panno Cabot. – Syn wiceprezydenta ukłonił się. – Przyznaję, że mnie pani zaskoczyła.
– Dobry wieczór, poruczniku. – Zerknęła przez ramię, żeby sprawdzić, czy nieznajomy poszedł za nią, ale na szczęście wtopił się w tłum.
Zgodnie z etykietą podała prawą dłoń Boydowi Butlerowi. Za późno przypomniała sobie, że miała rękawiczki brudne od betonowej poręczy na zewnątrz. Nie mogła się zdecydować, czy wyrwać dłoń, czy też bezczelnie brnąć dalej i podczas gdy się wahała, on ujął palce jej ręki i podniósł grzbiet jej dłoni do ust, dostrzegając ciemne ślady na jej białych rękawiczkach.
W takiej pozycji znaleźli porucznika Butlera i Abigail ich ojcowie, którzy przechodzili obok.
– O, proszę – wykrzyknął pan Butler. – Czy to nasza dziatwa właśnie się zaznajamia?
– My już się znamy – powiedział porucznik. – Odnowiliśmy przyjaźń, kiedy akurat pełniłem służbę w Obserwatorium Marynarki Wojennej.
Prawda była taka, że odmówiono jej wstępu do obserwatorium, a ona była tak zdeterminowana, żeby tam wejść, że zagroziła skargą u samego prezydenta. Boyd interweniował, nie widząc nic złego we wpuszczeniu kobiety do obserwatorium. Jak miło z jego strony, że nie wspomniał, jaka była wtedy wojownicza.
– Uważam, że nigdy nie spotkałam życzliwszej duszy jak podczas naszego spotkania w obserwatorium – oświadczyła.
Ojciec obdarzył ją wymuszonym uśmiechem.
– Panie Butler, pański syn zasługuje na pochwałę. Trzeba bowiem mieć wyjątkową cierpliwość, żeby znosić niezwykły entuzjazm mojej córki do obserwacji gwiazd.
Poczuła impuls, by zaprotestować. Obserwowała porucznika. Och, gdyby teraz stanął w jej obronie, pokochałaby go na zawsze.
Uśmiechnął się szeroko do jej ojca.
– Uważam, że zainteresowanie damy nauką niewiele różni się od jej zainteresowania haftem. Oba są dla mnie równie zdumiewające.
Kiedy trzej mężczyźni roześmiali się, Abigail zastanawiała się, czy porucznik Butler wykazał się wystarczającą rycerskością. Był tak niesamowicie przystojny, że postanowiła zawyrokować na jego korzyść. Najgrzeczniej jak potrafił, udało mu się nie zgodzić z jej ojcem, nie obrażając przy tym senatora. Genialne.
Ten człowiek był geniuszem.
– Panno Cabot, czy uczyni mi pani zaszczyt i zatańczy ze mną? – zapytał porucznik Butler.
Czuła się jak królik świadomy obecności wilka w pobliżu. Całkiem zastygła, niezdolna do ruchu. Serce biło jej tak szybko, że bolała ją klatka piersiowa. Jej ojciec stał, obserwując, czekając. Nie mogła dopuścić, by stracił twarz. Nie wolno jej tego zrobić. Już raz przyniosła mu dziś wstyd przy okazji bukietu ślubnego. Gdyby odmówiła tańca z synem wiceprezydenta, ojciec byłby rozczarowany.
Na tę myśl ogarnął ją śmiertelny strach. Czuła, że zwraca się do swojego partnera nienaturalnie jak marionetka.
– Z przyjemnością, poruczniku – powiedziała.
Jej odpowiedź wywołała pożądaną reakcję obecnych. Młodszy Butler uśmiechnął się i wyciągnął do niej rękę. Starszy Butler kiwnął głową z aprobatą. A ojciec spojrzał na nią z dumą i serdecznością, od której zrobiło jej się ciepło na duszy.
Teraz pozostało tylko przebrnąć przez taniec bez kolejnej wpadki.
Ukrywając niepokój za uśmiechem, podała dłoń porucznikowi Butlerowi i przeszła z nim na parkiet w oczekiwaniu na taniec. Proszę, niech to będzie coś powolnego, modliła się. Jakiś dostojny taniec, nawet sobie z tym poradzi.
Wysokie brzmienie skrzypiec rozlało się po sali niczym płynne srebro. Porucznik Butler perfekcyjnie wykonał formalny ukłon, na który Abigail odpowiedziała lekkim dygnięciem. Następnie objął jedną ręką jej talię, podczas gdy drugą podtrzymał jej dłoń. Jego niezawodna precyzja i uprzejmość dodały jej pewności siebie, gdy rozbrzmiały pierwsze takty.
Rytm był na szczęście wolny. Kolana zmiękły jej z poczucia ulgi, ale nie pozwoliła sobie na ich ugięcie. Kroki tańca były jej znane, bo często, leżąc w nocy, wyobrażała sobie, jak go wykonuje z niezwykłym wdziękiem. W rzeczywistości wyglądało to zupełnie inaczej. Gdy rozpoczęli taniec po okręgu, zacisnęła rękę kurczowo na ramieniu partnera ze skupionym wyrazem twarzy. Porucznik Butler tego nie wiedział, ale Abigail wyruszała w niebezpieczną podróż. I nie powinien domyślić się, że jego partnerka w każdej chwili może upaść jak zepsuta lalka.
Ale, na Boga, coś do niej mówił.
– …całkiem niezły sojusz, prawda?
– Tak, istotnie – powiedziała szybko. – Całkiem niezły.
– Właściwie nie jestem tym zaskoczony.
Abigail przyglądała się jego cudownym ustom okolonym idealnie nawoskowanymi wąsami. Gdyby pocałowała te usta, co stałoby się z wąsami? Czy wosk by pękł? Czy skruszyłaby go swoją namiętnością?
Rumieniąc się z powodu zuchwałych myśli, Abigail poczuła dumę z faktu, że wybrał właśnie ją. Nie była tak ładna jak panny Parks z hrabstwa Albemarle, ani tak dowcipna jak przyjezdne nowojorskie dziedziczki, ani tak zgrabna jak kuzynki panny młodej z Baltimore.
Ale była mądrzejsza od nich wszystkich.
Nie żeby była to jakaś wielka zaleta.
– Dlaczego nie jest pan zaskoczony, poruczniku? – zapytała, skupiona na prostych krokach tanecznych. Wciąż nie wiedziała, o czym on mówi, ale jeszcze tego nie zauważył.
– Ponieważ mój ojciec jest przewodniczącym senatu, a pani ojciec jest przewodniczącym Komisji Kolejowej. A więc w zasadzie kontrolują cały kongres.
Kiwnęła głową, pochmurniejąc, kiedy niemal otarła się o przechodzącą obok parę. Rozpoznała panią Fortenay sunącą dostojnie przez salę.
Nagle niechciana fala gorąca zalała Abigail, pozbawiając ją tchu.
– Czy to panią niepokoi, panno Cabot? – zapytał porucznik Butler.
– Skądże – odpowiedziała pospiesznie. – Nasza władza ustawodawcza nie mogłaby być w lepszych rękach, prawda?
Nieznajomy dostrzegł, że wpatrywała się w niego ponad ramieniem Boyda. Mrugnął do niej.
– Kim jest ten człowiek? – wypaliła, zanim zdążyła się powstrzymać. – Ten impertynent, którego minęliśmy?
Butler obrócił nimi i spojrzał za jej plecy.
– Och, ten.
– Zna go pan?
Kolejny obrót niemal pozbawił ją równowagi, ale dzięki niemu uzyskała lepszy widok. Mężczyzna był niezwykle wysoki. Garnitur leżał na nim idealnie.
– Tylko słyszałem o nim. James Calhoun. Świeżo upieczony kongresmen z Wirginii. Ma opinię dzikusa i okrutnika.
– James Calhoun.
Posmakowała statecznego, niemal konwencjonalnego nazwiska, ale w myślach usłyszała westchnienia siostry prezydenta: Och, Jamie, Jamie… Zdecydowanie wyglądał bardziej na Jamiego niż Jamesa.
– Podobno studiował w Europie. Jak rozumiem na przekór rodzicom, którzy uważają, że każdy porządny dżentelmen z Wirginii powinien kształcić się na miejscu.
– A kim oni są?
– Ojciec, Charles, hoduje konie wyścigowe i podobno James ma oko do arabów, podróżował w niebezpieczne miejsca, żeby je nabyć. – Butler zaśmiał się. – A teraz został kongresmenem.
Cień niezadowolenia przemknął przez twarz porucznika.
– Coś nie tak? – zapytała, spóźniając się z kolejnym krokiem.
– Pomyślałem o moich obowiązkach – wyjaśnił. – Czasami mam wrażenie, że oczy całego świata zwrócone są na mnie.
Według niej dobrze radził sobie z uwagą publiczną, ale nic nie powiedziała. Nie było tajemnicą, że partia jego ojca szykowała go do wybitnej kariery politycznej. Być może nawet do prezydentury.
– Rozumiem, że jestem potrzebny – zapewnił ją. – Rozumiem potrzebę przywództwa, ale to ciężkie brzemię. Czasami nawet ja chciałbym… – urwał.
– Czego by pan chciał, poruczniku?
Och, błagam, pomyślała. Bez względu na to czego chce, niech będę tą, która mu to da.
– Nieważne. Pomyśli pani, że jestem całkiem głupi.
– Nie, nie pomyślę tak. Proszę powiedzieć.
– Czasami chciałbym, żeby w moim życiu nie było nic poza romantycznymi doznaniami i poezją.
Abigail prawie straciła równowagę i tylko cudem udało jej się nie upaść. Dlaczego to kobieta zawsze musi tańczyć do tyłu? To nie było sprawiedliwe, a dla niej wręcz niebezpieczne.
– To szlachetna, ludzka potrzeba – oznajmiła.
Och Boyd, Boyd, śpiewało jej serce. Zapewnię ci romantyczne doznania i poezję. Codziennie, w każdej chwili. Nieważne, że nie miała najmniejszego pojęcia, jak to osiągnąć, ale dla niego znalazłaby sposób.
– Łatwo się z panią rozmawia, panno Cabot. Czuję taki spokój w pani obecności. Przy pani o wiele mniej ciąży mi presja związaną z moją pozycją.
Gdyby Abigail nie była skazana na chodzenie po ziemi, uniosłaby się w powietrze. Bez solidnej kotwicy w postaci partnera do tańca, byłaby już w połowie drogi do nieba.
To była jej szansa. To był moment, żeby powiedzieć mu, co nosiła w sercu od dawna. Biorąc głęboki oddech, stanęła nad przepaścią, a potem rzuciła się w nią.
– Poruczniku Butler, ośmielę się powiedzieć, że czuję to samo.
– Słodki Boże – rzucił nagle, wpatrując się w coś za nią.
Prawie ją puścił. Tylko dzięki temu, że Abigail mocniej się go chwyciła, nie oderwała się od niego.
– Czy coś się stało? – zapytała, przerażona wizją, że uraziła go swoją śmiałą deklaracją.
– Kim jest ta istota? To bogini.
Abigail wykręciła szyję, podążając za jego spojrzeniem. Ziemia przestała się obracać, a Abigail stopami wrosła mocno w grunt rzeczywistości. Porucznik Butler, jak wszyscy mężczyźni w sali – w tym i pan młody – gapili się na wejście zwieńczone łukiem. Abigail nie musiała dociekać, czyja obecność wywołała takie poruszenie. To zdarzyło się już wiele razy.
Przybyła jej siostra Helena.
Niczym Wenus wyniesiona na brzeg przez spienioną falę zjawiła się i stanęła w drzwiach prowadzących do wyjścia i na korytarze. Jak zawsze zrezygnowała z aktualnej pretensjonalnej mody na rzecz powłóczystej, zielonej sukni, która podkreślała jej wspaniałą figurę. Jej piękna twarz przyciągała uwagę nawet najbardziej zblazowanych mężczyzn.
Abigail zerknęła na swojego partnera, który zdążył już o niej zapomnieć i który najwyraźniej nie usłyszał jej szczerej deklaracji uczuć. Powoli rozwiewały się jej nadzieje. Przez pięć minut czuła się naprawdę szczęśliwa, tańcząc w ramionach porucznika Butlera. Odważyła się liczyć na to, że mu się podoba i być może tak było przez kilka chwil.
Oczywiście teraz był dla niej stracony.
– To moja siostra Helena – poinformowała go, nie chcąc odkładać tego, co nieuniknione. – Modnie spóźniona jak zwykle.
Ale to nie przybycie Heleny zakłóciło ich taniec. Zbyt późno Abigail zdała sobie sprawę, że Boyd niechcący poprowadził ją na skraj wypolerowanego, śliskiego parkietu.
I wtedy… stało się. Źle stąpnęła, poczuła przeszywający ból w nodze. Rozpaczliwie uczepiła się Boyda, ale straciła równowagę i poleciała do tyłu. Przez ramię widziała stół z wysokim tortem weselnym, bezcenną prezydencką porcelaną, piramidą kryształowych kieliszków do szampana. Leciała tyłem prosto na to wszystko, desperacko machając rękami, nie znajdując nic, czego mogłaby się chwycić.
Twarz porucznika Butlera wyrażała czyste przerażenie. Rzucił się, żeby ją złapać, ale nie zdążył.
Wtedy zdarzył się cud. Znalazła się w objęciach silnych ramion i oparta o szeroką klatkę piersiową.
– Ostrożnie – zabrzmiał znajomy już głos. – Inaczej zostanie pani głównym daniem na bankiecie.
To był Jamie Calhoun. Wyrósł jak mur chroniący ją przed katastrofą.
Wziąwszy ją za rękę, od niechcenia starł plamę z jej rękawiczki.
– Lubię dziewczyny, które nie boją się pobrudzić rąk – powiedział ze śmiechem.
Płonąc ze wstydu, cofnęła dłoń.
– Dziękuję za pomoc.
– Chodźmy. Taniec jeszcze się nie skończył.
Prowadząc ją, jakby była krnąbrnym dzieckiem, dostarczył ją bezpiecznie z powrotem do porucznika Butlera.
– Radzę w przyszłości trzymać partnerkę w ryzach.
Jamie Calhoun stanął z boku, upewniając się, że połączył ich ze sobą, a Abigail znów stoi stabilnie.
– Wiecie, co mówią o szybkich kobietach i ognistych klaczach – dodał z tym samym niegodziwym mrugnięciem oka, którym obdarzył ją wcześniej. – Popuść im cugli, a stratują cię.
Niestosownie rozbawiony własnym żartem, odszedł.
Abigail płonęła ze wstydu. Była pewna, że porucznik Butler czuje bijący od niej żar, jakby miała gorączkę.
Gardziła Jamesem Calhounem, gardziła jego prostackim dowcipem i cynizmem. Niemniej musiała przyznać, że kiedy wszyscy mężczyźni gapili się na Helenę, James Calhoun patrzył na nią.ROZDZIAŁ DRUGI
Co za żałosne stworzenie, pomyślał Jamie Calhoun, przyglądając się brązowowłosej dziewczynie w ramionach Butlera. Po skończonym tańcu twarz porucznika wypełniła błoga ulga.
Obserwując ich z daleka, wsparty ramieniem o pozłacaną, rzeźbioną kolumnę, Jamie uznał, że jak na jego gust przyjęcie trwało stanowczo za długo. Prezydent z żoną już wyszli, ale państwo młodzi i ich goście najwyraźniej postanowili świętować do późna. Caroline Fortenay miała swój urok, ale po przerwanej schadzce unikała go.
Z powodu polityki i dzięki luźnej relacji z panem młodym Jamie postanowił przybyć na tę uroczystość. Świeżo wybrany do kongresu musiał zawrzeć sojusze, a tutaj zbiegły się polityczne wpływy z całego wododziału rzeki Potomac.
Nie zauważyłby w ogóle tej drobnej, zasadniczej kobiety, gdyby nie śledził porucznika Butlera, użytecznego bałwana. Jego ojciec przewodniczył senatowi, dlatego należało zadbać o kontakt z Butlerami.
Tego wieczoru nikt nie zajmował się polityką, z wyjątkiem senatora Cabota i wiceprezydenta Butlera. Siedząc razem przy stole, konspirowali jak stare wygi. Jedynie tych dwóch mężczyzn nie rozproszyło przybycie rudowłosej bogini.
Kobiety próbowały przejść nad jej obecnością do porządku dziennego, gromadząc się przy bufecie, którego omal nie zniszczyła chwilę temu niezdarna partnerka Butlera. Bogini nie zdążyła postawić kroku w głąb sali, a już mężczyźni rzucili się hurtem w jej stronę jak petenci składający hołd królowej.
Jest piękna, przyznał Jamie, przyglądając się jej ponad głowami tłumu. Jej uroda była wręcz nieskazitelna, ciało miała gibkie i smukłe, a twarz jak z renesansowego obrazu. Jamie podziwiał ją tak, jak podziwia się dzieło sztuki, w zdystansowany sposób, który nie wzbudzał w nim niczego więcej poza jakimś nieokreślonym estetycznym odczuciem. A jednak podlejsza część jego natury oceniła ją z czystą żądzą.
Już miał szukać Timothy’ego Doyle’a, reportera z „Washington Post”, na którym zawsze można było polegać w kwestii plotek z Kapitolu, kiedy jakiś ruch przykuł jego uwagę.
To była ta druga, wróblowata. Szła przez tłum pod rękę z Butlerem. Zaintrygowany, poczęstował się kieliszkiem szampana i podszedł bliżej.
– …moja siostra, panna Helena Cabot – mówił brązowy wróbel.
Czujność Jamiego wzrosła. Uderzyły go dwa ważne fakty. Po pierwsze, ich nazwisko brzmiało Cabot. Po drugie, bogini i wróbel były siostrami.
Zapewne córki Franklina Cabota.
Zaciekawiony, odnalazł Doyle’a na obrzeżach grupy kongresmenów, podsłuchującego ich rozmowę. Chwytając go za ramię, odciągnął go na bok.
– Opowiedz mi o siostrach Cabot – powiedział bez wstępu.
– Niepodobne do siebie, co nie? Od lat są przedmiotem plotek, jeśli chcesz wiedzieć.
– Chcę.
– Szczerze mówiąc, nie słyszałem o żadnym skandalu. Podobno senator kazał im wyjść za mąż, i to szybko. Panna Helena raczej nie będzie miała z tym problemu. – Skinął głową w jej kierunku. – Ale młodsza córka? Ma na imię Abigail.
– Abigail – powtórzył Jamie.
Wyglądała na Abigail, czujna i poważna w ponurej, staromodnej sukni, prawdopodobnie preferująca przebywanie w domu wśród książek oraz spokojne, samotne zajęcia.
– Tak, biedna Abigail. Nietuzinkowy ptaszek, ciągle kręci się po uniwersytecie. Mówią, że jest geniuszem, choć na pewno nie tanecznym. Podobno Cabot dałby wszystko, żeby zostały mężatkami.
– Wszystko? – Zainteresowanie Jamiego wzrosło. – Na przykład poparcie w kongresie?
– Spróbuj, Calhoun. Ale uprzedzam cię, lepsi od ciebie już próbowali i nie udało im się.
– Nie szukam żony – powiedział Jamie twardym tonem.
– Widzisz tego gościa tam? – Doyle wskazał na starszego mężczyznę z obfitym podbródkiem, który rozmawiał z senatorem Cabotem. – To Horace Riordan, kolejowy milioner. Od miesięcy próbuje wpłynąć na ustawę kolejową. Ale z Cabotem to trudna sprawa. Trzeba czegoś więcej niż pieniędzy, żeby przykuć jego uwagę.
– Przychylności jego córek?
Doyle mrugnął okiem.
– Może.
Śliczna Helena uśmiechała się i flirtowała z Butlerem, który łasił się do niej jak głodny pies. Porucznik pewnie nie chciał być niegrzeczny, ale ustawił się w sposób całkowicie wykluczający drugą siostrę z rozmowy. Ani on, ani Helena nie widzieli, jak Abigail pobladła, a następnie spąsowiała. Tylko Jamie spostrzegł lekkie drżenie jej ust oraz sposób, w jaki się opanowała, mocno zagryzając dolną wargę.
Jamie Calhoun absolutnie nie słynął z rycerskiego zachowania, wręcz przeciwnie. Ale ta bezbronna istota była córką Franklina Cabota, więc zamierzał ją uratować. W ramach dozgonnej wdzięczności być może panna Abigail ułatwi mu dostęp do swego ojca.
Wychyliwszy do dna kieliszek, Jamie podał go przechodzącemu kelnerowi i przeprosił Doyle’a.
– Panno Cabot – powiedział, podchodząc do nich – byłbym zaszczycony, mogąc zawrzeć z panią znajomość.
Obie kobiety odwróciły się w jego stronę, Helena ze szczerym zainteresowaniem, a jej siostra z mieszaniną nieufności i irytacji. Butler zmrużył oczy, przyjmując postawę obronną względem Heleny.
Jamie ukłonił się lekko.
– Jak się państwo mają? Poruczniku Butler, pamiętam pana z uroczystości poświęcenia pomnika w Union Hall. Wykonał pan świetną robotę, wspierając ojca, gdy pan stał za jego plecami na podium.
– Dziękuję, panie Calhoun.
Butler najwyraźniej nie wychwycił sarkazmu. Z wyćwiczoną galanterią dokonał prezentacji. Helena przywitała się niczym królowa, spoglądając na Jamiego życzliwym wzrokiem. Niezdarna, rumieniąca się Abigail miała oczy, których nie mógłby inaczej określić jak niezwykłe. Te oczy były pierwszą rzeczą, którą w niej dostrzegł, kiedy kichnęła. Były duże i przejrzyste, o tak nasyconej niebieskiej barwie, że przywodziły mu na myśl aksamit. W tej chwili w jej przenikliwym spojrzeniu gościła głęboka i ugruntowana podejrzliwość. Głupia gęś. Czy nie rozumiała, że przyszedł jej na ratunek?
– Pan Calhoun właśnie został wybrany do Izby Reprezentatów – wyjaśnił Butler. – Miło mi oznajmić, że jest członkiem właściwej partii.
Jamie przybrał odpowiednio wdzięczny wyraz twarzy. Tak naprawdę wybrał tę partię, ponieważ potrzebowała kandydata do obsadzenia kluczowego miejsca w kongresie. Jego wyborcy nie wiedzieli o nim za wiele. Gdyby wiedzieli, pewnie wywieźliby go na taczce.
– A gdzie jest pana rodzinny okręg, panie Calhoun?
Głos panny Heleny był równie czarowny, jak reszta jej osoby, i tak kojący, że aż bezbarwny.
– Pochodzę z Chesapeake. Urodziłem się i dorastałem na plantacji Albion nad zatoką Mockjack.
– A jak pan się czuje w stolicy? – zapytała.
– Podoba mi się tutaj, choć zdaje się, że wkrótce będę bezdomny. Mieszkam w pensjonacie niedaleko Snow’s Park, ale został sprzedany i muszę go opuścić. Pilnie poszukuję nowego lokum.
Twarz panny Heleny nabrała blasku jak u Madonny Rafaela.
– Powinien więc pan przyjechać do Georgetown. Nasz sąsiad, Michael Rowan, mieszka sam w wielkim domu i cóż, to po prostu zbrodnia, jak mało płacą nawet najbardziej utalentowanemu profesorowi. Jestem pewna, że chętnie przyjąłby współlokatora.
– Heleno – odezwała się panna Abigail bardziej chropowatym głosem niż jej siostra – z pewnością pan Calhoun nie potrzebuje naszej pomocy w znalezieniu stancji.
– Wręcz przeciwnie. Byłbym wdzięczny za każdą pomoc.
Orkiestra zaczęła stroić instrumenty. Butler wyprostował się jak strażnik na służbie.
– Cesarski walc – ogłosił. – Panno Cabot, czy uczyni mi pani ten zaszczyt?
Wyciągnął rękę do Heleny.
Jamie powinien był dać Abigail czas na dojście do siebie, ale tego nie zrobił. Odwrócił się do niej szybko i zobaczył w jej twarzy coś, czego nie powinien był widzieć. Bezbronną tęsknotę i nieukojony żal wraz z dziwną, niemal radosną rezygnacją. Nerwowo splatała dłonie w zabrudzonych rękawiczkach. Była prawdziwym obrazem nieszczęścia. Nie bardzo mu szło granie bohatera.
– Panno Cabot, czy mogę prosić panią do tańca? – zapytał, obdarzając ją perfekcyjnym ukłonem oraz uśmiechem, który zadziałał na wiele kobiet.
– Dziękuję za zaproszenie, ale nie.
– Nie chce pani tańczyć?
– Nie, dziękuję. Nigdy nie lubiłam poruszać się tyłem po okręgu. Prawdę mówiąc, jestem tym całkiem zmęczona.
– Dobrze. W takim razie niech pani poprowadzi taniec.
Zamrugała ze zdziwienia. Jej niezwykle niebieskie oczy wypełniła rosnąca ciekawość.
– To byłoby niekonwencjonalne.
– Owszem. Ma pani coś przeciwko?
– Nie. – Wyciągnęła szyję, żeby spojrzeć za jego plecy. – Ale mój ojciec miałby.
Jamie postanowił nie naciskać. W końcu powodem tej męczącej gry był Franklin Cabot.
– W takim razie proszę mi wynagrodzić zranione uczucia spacerem po ogrodach.
Roześmiała się głośno, a miała zaskakująco wesoły śmiech.
– Nie jestem jak inne pańskie kobiety. Myślę, że łatwo pan się pozbiera, panie Calhoun.
– Czemu tak pani mówi? Mogę być bardzo wrażliwy – zauważył.
Znowu się zaśmiała, tym razem jeszcze głośniej, ściągając na siebie uwagę kilku osób, ale zdawała się tego nie zauważać.
– Wobec tego okrutnie porzucę pańskie zranione serce, żeby wyniesiono je jutro wraz z popiołami.
Z tymi słowami odeszła. Miała ciekawy chód, szybki i nierówny. Znowu uciekała, ale tym razem nie zamierzał jej odpuścić, nie mógł sobie na to pozwolić.
– Proszę za mną nie iść – powiedziała, nie zwalniając tempa ani nie patrząc na niego.
– Muszę. Jest pani najbardziej interesującą osobą, jaką tutaj spotkałem.
Tym razem jej śmiech był krótki i pełen goryczy.
– Niech się więc pan zapozna z większą liczbą osób. Gwarantuję, że znajdzie pan kogoś lepszego.
Wziął ją za łokieć i pociągnął w stronę francuskich drzwi.
– Pani skromność jest ujmująca, lecz niepotrzebna.
Jej opór nieoczekiwanie wzniecił żar między nimi i Jamie jeszcze mocniej przytrzymał jej łokieć. Nie spodziewał się, że ona naprawdę go zaintryguje. Zwykle wolał kobiety piękne i bez mózgu. Nie stanowiły wyzwania. Ani zagrożenia.
Abigail Cabot nie była piękna ani pozbawiona mózgu. A jednak zastanawiał się, jak by to było zgłębić myśli kryjące się za tymi niepokojącymi, ciemnoniebieskimi oczami.
– Proszę mi wierzyć, nie kieruje mną skromność – powiedziała.
– To i tak przereklamowana zaleta.
– Nie wyjdę z panem na zewnątrz – upierała się, próbując uwolnić łokieć z jego uścisku.
Po jej rumieńcach poznał, że wspomniała potajemną schadzkę, którą przerwała wcześniej.
– Panno Cabot, nic pani nie grozi, zapewniam panią.
– Dlaczego miałabym panu ufać? Nawet pana nie znam.
– Proszę więc zaufać sobie. Mężczyzna nie odbierze kobiecie cnoty, jeśli sama mu jej nie odda. Nie wydaje się pani typem łatwej kobiety.
Ku jego uldze wyglądała na zadowoloną z tych słów. Zrezygnowała z opierania się i wyszła z nim na pogrążony w mroku taras.
– Piękna noc – powiedział.
– Nie bardzo. – Podniosła twarz ku niebu.
– Czy zawsze jest pani przeciwnego zdania?
– Raczej prawdomówna. – Wskazała na dużą konstelację gwiazd. – Dzisiaj Mgławicę Północnoamerykańską ledwo widać, Gromada Podwójna w Perseuszu wygląda mało imponująco, a Pętla Barnarda słabo migoce.
Zazwyczaj odrobina wiedzy u kobiet była urocza, ale Abigail nie oferowała wyjaśnień, by go oczarować, jak się domyślał. I nie zdobyła zaledwie odrobiny wykształcenia. Zapewne posiadała encyklopedyczną wiedzę na temat całego nocnego nieba i Bóg wie czego jeszcze. Była więcej niż irytująca – była bezpośrednia, zadziorna i uszczypliwa.
– Dobrze – powiedział. – To jest przeciętna noc. A ślub? Też był przeciętny?
– Wielkie nieba, nie. Był stanowczo ponadprzeciętny.
– Dlaczego?
– Bo to związek z miłości.
– To jest dopiero przereklamowane.
– Miłość?
– Właśnie.
Nie mógł jej powiedzieć, jak głęboko w to wierzył.
– Widocznie nigdy pan nie kochał, skoro pan tak mówi.
Gdyby tylko wiedziała. Ale oczywiście nigdy się nie dowie.
– A pani kocha?
Spojrzała mu prosto w oczy.
– Całym sercem.
Jej brak kokieterii i skrajna szczerość poruszyły go, co było zaskakujące. W dodatku tak dalece się myliła, że miał obowiązek wytknąć jej błąd.
– Porucznik Boyd Butler – powiedział, idąc za przeczuciem.
Kiwnęła głową i odwróciła wzrok.
– To dlaczego tańczy z pani siostrą?
– Kiedy siostra wchodzi do pokoju, zakochują się w niej prawie wszyscy. Pan Butler nie jest wyjątkiem.
– A więc twierdzi pani, że go kocha, ale on jest oczarowany pani siostrą.
– To naprawdę nie pańska sprawa.
– Ale muszę pani coś uświadomić. Nie jest pani w nim zakochana. Nigdy pani nie była.
Zjeżyła się i rzuciła mu pochmurne spojrzenie.
– A skąd pan wie?
– Kiedy nastąpiło to objawienie?
– Znam go od dzieciństwa. Nasi ojcowie przyjaźnią się. To nie było żadne objawienie. Uczucie rozwijało się przez lata. A dzisiaj… – Zamilkła i ku jego zaskoczeniu jej ściągnięta twarz nabrała słodyczy i miękkości. – Dziś wieczorem przeżyliśmy wyjątkową chwilę.
Raczej tylko ona przeżyła, ale nie skomentował tego.
– A jakie to uczucie, ta pani wielka miłość do porucznika?
– Jak… znalezienie rozwiązania problemu matematycznego na drodze zwykłej intuicji. Nawet jeśli on nie odwzajemnia moich uczuć, sama świadomość, że go kocham, daje mi szczęście.
– No właśnie. To dowodzi, że go pani nie kocha.
– Co dowodzi? Fakt, że dzięki niemu jestem szczęśliwa?
– Tak. – Wziął jej rękę. – Miłość nie daje szczęścia. Kiedy naprawdę pani pokocha, zrozumie to pani. I zapłacze.
– Nonsens. Dlaczego miałabym płakać?
Lekceważąc konwenanse, musnął palcami jej policzek. Wydawała się tak zszokowana jego śmiałością, że nie poruszyła się ani nie odezwała. Jej cera była jedwabista i delikatna. Nagle zapragnął ją sprowokować, skusić. Ale nie zrobił tego, ponieważ jej dziwna, przekorna postawa wstrząsnęła nim. Opuścił rękę.
– Ponieważ, moja droga panno Cabot, miłość boli.