- W empik go
Zapiski Julietty emigrantki - ebook
Zapiski Julietty emigrantki - ebook
Jak żyć, gdy mąż od lat pracuje za granicą, na utrzymaniu ma się pięcioletnią córkę, drugą w drodze, znalezienie stabilnego zatrudnienia graniczy z cudem, a nad głową wisi kredyt hipoteczny? Julietta odkrywa własny sposób na te problemy: pakuje walizkę, zabiera ze sobą córeczkę i postanawia dołączyć do męża. Szybko jednak okazuje się, że życie na emigracji, nawet w kraju tak pięknym jak Francja, to prawdziwe wyzwanie. Różnice kulturowe, bariera językowa, nawarstwiające się komplikacje związane z wychowaniem dzieci i jeszcze to irytujące przekonanie Francuzów, że Polska to takie smutne, zapomniane miejsce na ziemi, gdzie nigdy nie dotarła prawdziwa cywilizacja...
Czy ta przeprowadzka okaże się dla Julietty początkiem nowego, szczęśliwszego życia, czy wręcz przeciwnie – bolesną porażką? Jak sobie poradzi w nieprzyjaznej „krainie żabojadów”? I czy uda się jej w końcu odnaleźć to, za czym tak uparcie goniła?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-387-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie do wiary. Za parę miesięcy miałam skończyć trzydzieści osiem lat. Wtedy okazało się, że jestem w ciąży. W drugiej ciąży. Cieszyłam się. Oczywiście, że się cieszyłam. Nawet bardzo. Chociaż ciąża wcale a wcale nie była planowana. No, ale jak miało się faceta pracującego za granicą, który nie dosyć, że przyjechał raz na jakiś czas, i nie chciał się odczepić, to potem musiało się tak skończyć…
Nie wiedziałam, jak sobie tutaj poradzę sama z dwiema dziewczynkami. Mąż był tam – w krainie żabojadów. Ja zostałam w Polsce sama. One dwie. Mąż nie zamierzał na razie wracać do Polski. Niestety, finanse.
Wera co prawda nie tylko pamiętała ojca, ale często go wspominała. Często też widywaliśmy się na Skypie. Tak naprawdę jednak nic nie było w stanie zastąpić wspólnego życia. Po prostu bycia razem. Z drugą córeczką mogłoby być już gorzej. Nie znałaby go. Wychowywałaby się bez niego.
Babcia była niestety jedna. Teściowa mieszkała w tym samym mieście, co my, choć daleko od nas. Pomagała, dopóki mogła, czyli do czasu, aż zachorowała. Obecnie jest po operacji, więc sama nie może jeździć w tę i we w tę do nas. Czasem pomagała też moja ciotka. Rodziców nie pamiętałam. Zginęli w wypadku samochodowym, kiedy jeszcze byłam malutka. Całe życie wychowywałam się u ciotki. Niestety, lubiła od czasu do czasu zaglądać do kieliszka. Miewała swoje humorki. Obecnie miała z kolei focha. Tym razem chyba wiedziałam, o co jej chodziło. Na miejsce teściowej, która była w szpitalu, po prostu zatrudniliśmy opiekunkę. Niania miała przyjeżdżać na parę godzin, następnych parę godzin miała zaś zajmować się Werą moja ciotka, która sama powtarzała, że nie może być u nas nieustannie. Rano jej nie pasowało, zawsze była teściowa. W weekendy też się zmieniały. Zła pogoda też nie – bo nie dojechała. Gdy usłyszała o opiekunce, przestała się odzywać, przyjeżdżać.
Jedyni opiekunka była szczęśliwa w tej sytuacji. Siedziała z Werą całymi godzinami, ba, dniami. Zarabiała też krocie pod nieobecność moją, ciotki i babci.
A praca? Niestety, miałam małe szanse, by wrócić do moje poprzednie, prestiżowe stanowisko zastępcy kierownika w galerii, w jednym z dużych sklepów z ciuchami. Na początku bardzo się cieszyłam, gdy dostałam taką posadę. Nie było mnie jednak całymi dniami w domu. Czasem gdy wychodziłam o siódmej rano, wracałam koło jedenastej w nocy. Plus praca w weekendy.
Wera pół dnia spędzała w przedszkolu, drugie pół – z babcią lub ciocią. Potem z opiekunką. Serce mi się krajało, no ale co zrobić? Tak było aż do momentu, gdy kiedyś moja ciotka po prostu nie dojechała, by zająć się Werą. A był to weekend. Wzięłam urlop na żądanie. Wywołało to oczywiście oburzenie mojej kierowniczki, która sama była jakaś taka antyrodzinna. Jej rodzice byli podobno po rozwodzie. Matka nie chciała z nią jednak mieszkać. Została więc z ojcem, który pił, i bezrobotnym bratem. Powiedziała, że mnie zwolni, jeśli sytuacja się powtórzy. W tej pracy nie tylko trzeba było być dyspozycyjnym – trzeba było się jej poświęcić. A ona, kierowniczka, stanowiła tego żywy przykład, przynajmniej we własnym mniemaniu!
Wróciłam potem do pracy. Na krótko. Bo ta ciąża. Po czym poszłam na chorobowe… Kierowniczka zarzuciła mi kombinatorstwo. Do tej pracy nie mogłam już wrócić. Na pewno nie.
Poprosiłam Marlenę, naszą niedawną opiekunkę, by chwilę zajęła się Werusią. Miałam do załatwienia na mieście kilka spraw.
Kiedy wróciłam, Wera właśnie ucinała sobie poobiednią drzemkę. Usiadłam przy niej, pogłaskałam po głowie. Zaczęłam zastanawiać się jednocześnie, czy przypadkiem nie czyniłam jej krzywdy tymi opiekunkami. Niby wiedziałam, że tak żyje pół świata. Dzieciaki chodzą do żłobków, przedszkoli, mają swoje opiekunki. Babcie dziś już tak bardzo nie zajmują się wnukami jak kiedyś, chcą mieć swoje życie. Obawiałam się jednak, że mogło odbić się to w przyszłości na Werce, na jej psychice. Widziałam, jaka czasem była roztrzęsiona. Nie wiedziałam, dlaczego.
Wera poruszyła się i przewróciła na drugi bok.
– Ciociu, ciociu, śpij – usłyszałam szept córki przez sen.
Aż znieruchomiałam! Marlena wiele razy ją usypiała. Mówiła, że wtedy kładła się obok małej i udawała, że śpi. Wera wówczas usypiała, przytulając się do niej. Mała przywiązała się do swojej opiekunki. Biedna, pomyślała, że to ona obok niej leży…
Jakoś ta cała sytuacja trochę mnie zabolała…
Przeprowadziłam z mężem poważną rozmowę na Skypie. Na temat nas, naszej przyszłości, dzieci.
Decyzja zapadła. Postanowiliśmy, że wyjeżdżamy! Weronika i ja. Do Francji. Jeszcze nie wiedziałam, czy na stałe. Na jak długo. Przyszło mi do głowy, że może zrobię sobie tylko dłuższe wakacje. Do narodzin drugiej córeczki, może trochę dłużej. Dalsze decyzje przecież można było podjąć później.
Przysłowiowym gwoździem do trumny była ta cała sytuacja z opiekunką w zeszłym tygodniu.
Należało jeszcze tylko kupić bilety, spakować niezbędne bagaże i vive la France!
Wybrałyśmy się z Weroniką na zakupy do galerii handlowej. Jeszcze przed wyjazdem chciałam się obkupić. Było sporo posezonowych promocji. Czasem coś ładnego i modnego można było kupić za grosze.
W jednym ze sklepów wpadł mi w oko fajny płaszczyk, toteż postanowiłam go przymierzyć. Był do kolan, wąski, ciemny, z paskiem. Równie dobrze można go nosić z paskiem, jak i bez. I praktycznie na każdą okazję. Uniwersalny.
Stałam tak przed lustrem dłuższą chwilę. Wydawało mi się, że zupełnie nieźle w tym wyglądałam. Nawet mimo brzuszka ciążowego, płaszczyk bowiem go tuszował.
Nagle usłyszałam komentarz Weroniki.
– Mama, wyglądasz jak stara dziada – wypaliła, widząc moje mizdrzenie się przed lustrem.
Może tylko mnie się wydawało, że tak dobrze w tym wyglądałam?
Spojrzałam jeszcze raz na wystrzałowy łaszek.
Płaszczyka jednak nie wzięłam…
Spakowane na najbliższe miesiące, z biletami w rękach, wsiadłyśmy do autobusu. Byle jakoś przeżyć dobę podróży do Paryża. We Francji byłyśmy z Werą tylko raz – w zeszłym roku, na wakacjach.
Ledwo na dobre się rozsiadłyśmy, Wera zaczęła szukać czegoś do jedzenia. Oczywiście czegoś słodkiego, żadne tam kanapki czy jabłko. Zanim dojechałyśmy do Świecka, zjadła dwa jajka z niespodzianką, wafelka i pół czekolady. Potem zdrzemnęła się aż do granicy.
W Świecku miałyśmy przesiadkę do innego autokaru. Nie było to łatwe. Zwłaszcza gdy miało się ze sobą dwa bagaże podręczne, plecak z książeczkami, pisakami, kolorowankami i pluszakami dla Wery. Poza tym oczywiście podkładkę samochodową, bo tego wymagano w autokarach, oraz kocyk i poduszkę.
Podczas przesiadki pewien miły pan, zobaczywszy nasze próby wyjścia z autobusu z tobołami, sam zaoferował pomoc. Uśmiechnęłam się i podziękowałam, życząc miłej podróży. Tylko ta jego partnerka jakoś tak niechętnie na mnie patrzyła. No ale co mi tam!
Po półgodzinnej przesiadce znów byłyśmy w autokarze, tym razem już bezpośrednim do Francji.
Wera znów zaczęła wyciągać słodycze. Próbowałam zaoponować. Niestety, córka zaczęła strasznie marudzić. Normalnie nie godziłam się w takich sytuacjach, by jadała łakocie, tym bardziej że zbliżała się noc, tego wieczoru pozwoliłam jej jednak sięgnąć po coś słodkiego. Chciałam uniknąć ciągłego spoglądania na nas. Na dodatek miałam jakieś dziwne poczucie winy, że zakłócamy spokój. No i te komentarze: jaka ona jeszcze malutka, ciekawe, jak podróż zniesie… Jak to było ostatnim razem, rok temu.
Taki kurs autokarem mógł być niezłą wycieczką po Europie. Tego wieczoru trafił nam się kurs przez Brukselę i Holandię.
Najgorzej było przejechać przez Niemcy. Droga prowadziła głównie autostradami. Ciemno. Sindbad pędził jak szalony. Tylko od czasu do czasu, co parę godzin, zatrzymywaliśmy się na postój. Zwłaszcza na fajkę, bo w autokarze nie wolno.
Do Brukseli dotarliśmy nad ranem.
Spałyśmy z Werą, gdy nagle zbudził mnie błysk świateł. To oznaczało, że właśnie wjechaliśmy do miasta. Widocznie jechaliśmy na przystanek, by kogoś zabrać. Centrum Brukseli było piękne, nowoczesne, futurystyczne. Jednak gdy minęliśmy rynek, wjechaliśmy w zwykłe ulice. Zaczęła się prowincja. Mijaliśmy coraz więcej odrapanych, wręcz obskurnych kamienic. Gdzieniegdzie w domach paliło się światło. W jednym z okien… sama zaskoczona byłam tym, co zobaczyłam.
Ujrzałam taki oto widok.
W jednym z mieszkań siedziało sobie dwóch kolesi. Bałagan w domu. Jakieś ciuchy na krześle. Otwarta szafa. Dwie flaszki, chyba po wódce, plus kilka butelek po piwie, jedna przewrócona. Jeden koleś chyba coś tłumaczył temu drugiemu, który przysypiał na krześle. Wyglądało to na jakąś patologię. Zupełnie jak w Polsce – w tych biedniejszych, gorszych dzielnicach. Widocznie i na Zachodzie żyli ludzie biedni, przynajmniej tak to wyglądało.
Niedługo potem wjechaliśmy na autostradę.
Musiałam przysnąć, bo znów obudził mnie blask świateł. To była Holandia. Tutaj rzuciło mi się w oczy mnóstwo rowerów. Wszędzie, gdzie spojrzałam – rowery. Wypożyczalnie z rowerami co kawałeczek. I mnóstwo ładnych dziewczyn w krótkich spódniczkach.
„Dobrze, że mojego męża tu nie ma. To dopiero by się gapił – pomyślałam z ulgą. – Jeszcze mogłabym się wkurzyć. Chociaż wiem, że to u nich, facetów, niby normalne”.
Znów musiałam chyba usnąć, bo obudził mnie kaszel Wery. Na dodatek na moich nogach wylądowało coś ciepłego. To Wera zwymiotowała. Poszukałam chusteczek nawilżanych, by jako tako doprowadzić ją i siebie do stanu używalności. Kupiłam herbatę u stewardesy. Po niej córka znów zwymiotowała. W końcu zaczepiła nas jedna z siedzących za nami pań. Widziałam kątem oka, że cały czas się nam przyglądała. Zawyrokowała, że moja córka cierpi pewnie na chorobę lokomocyjną. Jej wnuk zresztą też. I należało kupić taką specjalną bransoletkę, która podobno zawsze jest bardzo skuteczna. „Gdybyś wiedziała, kobieto – pomyślałam sobie – ile ona słodyczy zjadła przez całą drogę, tobyś wiedziała, od czego ta choroba lokomocyjna”. Na moje to ją po prostu zemdliło. Każdego by zemdliło. Nie skomentowałam tego jednak. Podziękowałam. Chwilkę jeszcze pogadałyśmy. Podobno owa pani jechała do córki i wnuków, którzy również byli Polakami, jednak na stałe mieszkali we Francji.
Niedługo potem wjechaliśmy już do Paryża. Przed wjazdem do miasta rzucało się w oczy mnóstwo namiotów, których ostatnio tutaj nie było. To zapewne imigranci, uchodźcy. Wszędzie wokoło pełno śmieci, kobiet w burkach i dzieci.
Będąc już w samym mieście, prawie godzinę trzeba było jechać jeszcze autostradami, żeby dotrzeć na plac de la Concorde, naszą stację docelową. Takie były bowiem korki.
Dojechałyśmy jednak kompletnie obrzygane…
I jak tu zwiedzać Paryż? No jak?
Paryż, Paryż, Paryż…
Uprosiłam Mateusza, byśmy najpierw pojechali do hotelu. Było to trochę wbrew planom mojego męża, chciałam jednak się umyć i przebrać po tej przygodzie w autokarze.
Mieliśmy cały dzień poświęcić na zwiedzanie miasta, przede wszystkim zaś zobaczyć wieżę Eiffla. Miałam jednak poważne obawy, czy z moim lękiem wysokości wejdę w ogóle na górę. No, ale zawsze można było chociaż popatrzeć na nią z dołu.
Piękny był ten Paryż. I przeogromny. Jednocześnie wydawał się jakiś taki niebezpieczny. Wszędzie pełno żandarmerii z karabinami. Na wieżę Eiffla dało się jednak wejść, mimo że po atakach terrorystycznych była ona czasem zamykana.
Zrozumiałam, że wieża Eiffla nie na darmo nazwana została wieżą Babel. Z każdej strony dawało się słyszeć mnóstwo różnych języków, chociaż tłumów tego dnia wcale nie było.
Po naszej pierwszej po przyjeździe kłótni małżeńskiej o to, czy mam wejść na wieżę Eiffla, małżonek wpakował mnie do windy i pojechaliśmy w górę! Myślałam, że go uduszę. Poprzestałam jednak na tej niższej kondygnacji, zupełnie ogrodzonej kratami. Na wyższą, tę, z której podobno jeszcze lepiej widać i już bez krat, za żadne skarby świata by mnie nie namówił. I tak bałam się jak diabli! Poszedł schodami z Werą na sam wierzchołek, ja zaś weszłam do środka na kawę, wewnątrz wieży są bowiem knajpki, w których można coś wypić czy zjeść. I kilka sklepów z pamiątkami.
Gdy wracaliśmy, już nocą, zabłądziliśmy. W efekcie żeby potem trafić do hotelu, musieliśmy przejść pod jednym z wiaduktów, tam zaś zastaliśmy wielu już prawie śpiących imigrantów. Ba, odnosiłam nawet wrażenie, jakbym im przeszkodziła. Rozłożone poduchy, koce i kołdry! Wera zaczęła nie tylko komentować, ale i się dziwić: „Dlaczego oni nie śpią w swoich domach, tylko tutaj?”. Mąż zaczął jej tłumaczyć, że nie wszyscy mają pieniążki, żeby mieć swój dom. Ba, nie wszyscy mają co jeść. Mimo starań męża Wera chyba do końca go nie zrozumiała. Jej samej nigdy niczego nie brakowało, chociaż u nas z finansami też różnie bywało. Nie zrozumiała, bo sama tego nie przeżyła.