Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Zapiski stanu poważnego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 czerwca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zapiski stanu poważnego - ebook

Wiktoria - reporterka telewizyjna około trzydziestki, niespodzianie, dowiaduje się, że zostanie mamusią. Mamusią - proszę bardzo, tylko gdzie jest tatuś do kompletu? Na reporterskim horyzoncie pojawia się wprawdzie ktoś, kto by się nadał, ale niestety - ma on pewne felery, które niestety uniemożliwiają wydanie się za niego i tzw. "szczęśliwy happy end". Poza tym co zrobić z tą koszmarną, stresującą, wyczerpującą, ukochaną pracą? Doprawdy, dziecko takiej matki musi wykazać niezłą siłę charakteru, żeby urodzić się w przepisowym terminie.

W książkach Moniki Szwai świat przedstawiony jest światem prawdziwym, światem zwyczajnych ludzi. Realia są przeważnie do sprawdzenia, zaś bohaterzy czasami do złudzenia przypominają przyjaciół i znajomych Moniki. Zwłaszcza ci z drugiego planu. Główni bohaterowie są wymyśleni, a akcja jest fikcyjna, ale – na obraz i podobieństwo rzeczywistości naszej codziennej.  Ponieważ zaś nasza rzeczywistość potrafi być niesłychanie barwna i interesująca – perypetie "wymyślonych i składaków" również takie bywają, często z porządną domieszką prawdziwego romantyzmu.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-958119-6-8
Rozmiar pliku: 1 024 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wtorek, 12 września

Koniec świata, będę miała dziecko!

Chodziły po mnie pewne niepokoje, ale nie żeby naprawdę...

Zula, ginekolożka, ćwierkała teraz między moimi nogami, cała w zawodowych skowronkach:

– Po prostu świetnie, najwyższy czas był dla ciebie, trzydzieści dwa lata to prawie ostatni gwizdek, będziesz teraz musiała zrobić sobie wszystkie badania i regularnie przychodzić do mnie na wizyty, to jest dopiero drugi miesiąc, no dobrze, ubierz się, jak na razie wszystko jest w najlepszym porządku, ale nigdy nic nie wiadomo, trzeba będzie spauzować trochę z tą twoją pracą, no i najważniejsze – stała kontrola u mnie.

Niedoczekanie. Pamiętam dobrze, jak jedna z jej kuzynek powiedziała mi kiedyś: „Leczyć się u Zuli? Nigdy! Mogę się z nią wódki napić, mogę porozmawiać, ona jest fajna, zabawna, ale leczyć się? O, nie!".

Chodziłam do Zuli na w miarę regularne kontrole, odkąd poznałam ją przez tę właśnie kuzynkę, a moją koleżankę jeszcze z liceum. Głosiła bardzo rozsądne poglądy (Zula, nie koleżanka; to znaczy koleżanka też, ale to w tej chwili nieistotne), co mi się spodobało. I nie prawiła mi kazań. Ale co innego doroczna cytologia, a co innego dziecko!

Dziecko!

– Zula, słuchaj – powiedziałam, złażąc z fotela. – A to będzie chłopiec czy dziewczynka?

– A skąd ja to mogę wiedzieć na tym etapie, palcem ci nie sprawdzę. – Zula wzruszyła ramionami i zabrała się do wypisywania skierowań.

Trzeba będzie udać się do pani profesor, do której latają wszystkie moje koleżanki. Bierze wprawdzie znacznie więcej niż Zula, ale za to jest ordynatorem w klinice i jakby co, weźmie mnie na oddział.

Jakie jakby co? Na pewno nie!

Zapłaciłam ćwierkającej Zuli, zabrałam swoje skierowania i udałam się do pracy. Spauzować! Też coś. A kto mi zarobi na chlebek? I na pieluchy Pampers?

Ekipa czekała już na mnie, lekko znudzona.

– No, jest pani redaktor – powiedział operator Pawełek, podnosząc artystycznie lewą brew. – A my już trzecią kawę pijemy całkiem spokojnie.

– Jedziemy – zadysponowałam. – Po drodze wam wszystko opowiem.

– To może weź kasety – zaproponował życzliwie dźwiękowiec, dla ulubionego nakrycia głowy zwany Beretem – bo jeżeli chcesz coś nagrywać, to się przydadzą...

– Boże, zapomniałam! Skąd wiedziałeś?

– Nie masz przy sobie walizki.

Istotnie, z ramienia zwisała mi smętnie maciupka torebka, zawierająca głównie skierowania, a wielka torba z kasetami, notesem i innymi niezbędnymi rzeczami leżała zapewne dotąd w redakcji... Poprosiłam kolegów, żeby zeszli do samochodu i nadużywając brzydkich wyrazów, wjechałam na jedenaste piętro. Przy windzie spotkałam kierowniczkę produkcji.

– Potrzymaj mi te drzwi, ja tylko wezmę kasety z pokoju...

– Coś ty taka zziajana? – spytała koleżanka kierowniczka, czekająca w otwartej windzie, która tymczasem przemawiała do niej karcąco, informując, że nie może ruszyć. – Nie powinnaś przypadkiem jechać właśnie do Świnoujścia?

– Jadę, nie widzisz?

Krysia puściła drzwi, usłyszałyśmy „dziękuję", wygłoszone z lekką pretensją w głosie i cud techniki ruszył w dół.

– Słuchaj, Krysia – powiedziałam ponuro – będę miała dziecko.

– Nie gadaj!

– Jak Boga kocham. Właśnie wracam od lekarza.

– Od Zuli? I to ona ci powiedziała? Ale podobno ona jest głupia.

– Głupia, nie głupia, ciążę chyba odróżnia.

– Z kim?

– Z takim jednym. Nie znasz. Chyba usunę.

– Zwariowałaś? To kiedy zamierzasz mieć dzieci? Jak będziesz miała sześćdziesiąt i przejdziesz na zasłużoną emeryturę? Bardzo dobrze ci się trafiło.

– Jak ślepej kurze ziarno. I co, urodzę, a kto mi będzie wychowywał? Z pracy przecież nie zrezygnuję... A jeśli odejdę z zawodu na parę lat, to zapomnę, jak to się robi. Technika mnie prześcignie nieodwracalnie. Poza tym się nie utrzymam. Nie mam lewych dochodów.

– Dlaczego masz odejść? Poradzisz sobie.

– A jak ja je wychowam?

– Normalnie. Mało to dzieci się w telewizji wychowało?

Winda ogłosiła parter, wyjście z budynku, więc popędziłam do samochodu, gdzie ekipa obgryzała paznokcie. Rzuciłam torbę z kasetami Pawełkowi na kolana, a sama usiadłam koło kierowcy.

– Mareczku – powiedziałam błagalnie – ja wiem, że się spóźniłam i przepisy ci nie pozwalają, ale dojedź do Świnoujścia w godzinę piętnaście, bo jeśli się nie przeprawimy tym promem o piątej, to nie zdążymy na otwarcie parasola, a ja muszę mieć prezydenta, jak się całuje z artystami!

– Po co ci takie świństwa – zdziwił się Marek, ale dodał gazu. – Nigdy tego nie robiliśmy.

– Ja wiem, ale artystom zależało, bo jak my pokażemy, że się prezydent z nimi brata i im obiecuje dać te bunkry na zawsze, to mu się potem głupio będzie wycofać. To znaczy, oni tak myślą. Moim zdaniem on i tak może im nic nie dać, choćby nie wiem jak obiecywał przed kamerami wszystkich telewizji świata. Wycofa się pod byle pretekstem, jeżeli mu nie będzie pasowało. Ale przyrzekłam tym razem oficjałkę pokazać. To i tak nie będzie bardzo ambitny materiał.

– Znaczy: wyciskamy szczura – wymamrotał Pawełek przez gumę do żucia.

– No, wyciskamy. Nie pierwszy raz i nie ostatni.

Pojęcie „wyciskania szczura" stworzył kiedyś pewien tyleż zgryźliwy, co utalentowany operator. W ataku wściekłości nazwał tak mało ambitne materiały informacyjne, produkowane masowo przez naszych młodych i obiecujących reporterów na użytek codziennego programu „Goniec" (choć nie tylko). Zasadniczą cechą szczura była jego absolutna przewidywalność. Po pierwszych kadrach i pierwszych słowach komentarza można było materiału dalej nie oglądać – i tak wiadomo było, jak się skończy. Operator ów, jako człowiek ze wszech miar twórczy, szczurów nienawidził, a ta jego żywiołowa niechęć przenosiła się poniekąd na nieszczęsnych młodych dziennikarzy (odmawiał im zresztą prawa do używania tego zaszczytnego miana), a że był jednocześnie temperamentny, młodzi – a zwłaszcza młode – bali się go jak ognia.

Tak zwani poważni publicyści strachu przed wybuchowym kolegą nie odczuwali, aczkolwiek wszystkim nam zdarzało się od czasu do czasu jakiegoś szczura wycisnąć. Powodem zazwyczaj były niskie honoraria, jakie otrzymywało się za programy ambitne i pracochłonne; zawodowstwo było zdecydowanie nieopłacalne, a każdy z hobbystów musiał jakoś zarabiać na luksus pracy w telewizji publicznej.

Tym razem szczur miał być połowiczny, zaplanowany częściowo jako sprawozdanie z oficjałki, a częściowo jako uczciwy reportaż. Zaprzyjaźnieni plastycy ze Świnoujścia – w szczególności jeden taki Emanuel, szalenie zdolny malarz o szerokiej słowiańskiej duszy, przez przyjaciół zwany krótko Nusiem – chcieli przerobić stare pruskie bunkry na galerię i centrum sztuki. Walczyli o te bunkry od kilku lat, obecny prezydent miasta obiecał im je dać, jeżeli udowodnią, że to ma jakiś sens. No więc zakrzątnęli się i zrobili tam coś w rodzaju prowizorycznej galerii – wydzwaniali do mnie od trzech miesięcy, prosząc, abym koniecznie zrobiła reportaż z otwarcia i żebym koniecznie dopieściła prezydenta. Bo on strrrasznie chce być postrzegany jako mecenas sztuki i w ogóle kulturalna osoba. Plastycy porządni ludzie, należy im pomóc w zbożnym dziele. A że ten ich dziwny prezydent jest kulturalną osobą – i tak nikt się na to nie nabierze.

Marek, który niejednego kielicha w Nusiowej pracowni wypił (oczywiście, jeżeli nie wracaliśmy tego samego dnia do Szczecina i nie musiał daleko jechać), przejął się moim apelem i docisnął porządnie. Żałowałam, że nie mieliśmy koguta, którego chętnie używali koledzy współpracujący z drogówką. Ale i tak stary volkswagen robił wrażenie, jakby miał za chwilę pofrunąć.

Paweł, rozwaliwszy się z tyłu, przypomniał sobie nagle o moim karygodnym spóźnieniu.

– Miałaś nam powiedzieć, dlaczego spóźniłaś się pół godziny – powiedział przez gumę. – Nie żebym się czepiał, ale powiedz sama: kto oprócz nas czekałby na ciebie tak długo...

– Tak, kochana, teraz musisz nam postawić piwo jako odszkodowanie za straty moralne – dorzucił z jeszcze bardziej tylnego fotela Beret. – Chyba że się jakoś wytłumaczysz, w co zresztą wątpię.

– Piwo nie – wtrącił Marek, trąbiąc jednocześnie na jakiegoś tira, którego zamierzał wyprzedzić, a który śmigał lewym pasem sto dwadzieścia na godzinę. – Ja nie mogę piwa. Mnie możesz postawić szaszłyk, jak będziemy wracać.

– Chłopaki – powiedziałam rzewnie – będę miała dziecko.

Zapadło milczenie. Paweł z hałasem wypluł gumę. Marek odpuścił tirowi.

– Ja się nie przyznaję – rzekł stanowczo Pawełek po chwili.

– Ja też nie. – Głos Bereta był trochę niepewny. – Chyba że mnie wykorzystałaś, kiedy byłem nietrzeźwy.

– Wicia – Marek znowu docisnął – mnie chyba nie podejrzewasz?

– Nie jesteście dżentelmenami. – Westchnęłam. – Powinniście obiecać, że mnie tak nie zostawicie.

– Jesteśmy dżentelmenami – powiedział stanowczo Beret. – Już nie domagamy się piwa. Ani szaszłyków. Prawda, Paweł?

– Prawda. A swoją drogą – jeżeli nie my, to kto?

– Taki jeden. Ale nic z tego nie będzie.

– Co to znaczy: nie będzie – życzył sobie wiedzieć Pawełek. – Nie chce się z tobą ożenić! Powiedz tylko słówko, a będzie miał z nami do czynienia.

– Serio mówisz, Pawełku? Dalibyście mu po gębie?

– Doprowadzimy ci go do ołtarza!

– Kochani jesteście, naprawdę, i dżentelmeni też, w każdym calu. Tylko że on jeszcze nic nie wie. Poza tym to ja nie chcę jego.

– Jak to, nie wie – zdenerwował się Marek, nie schodząc poniżej stu czterdziestu. – Nic mu nie powiedziałaś?

– Nie zdążyłam. Przyleciałam do was prosto z fotela, za przeproszeniem. Dopiero co dowiedziałam się sama.

– Który miesiąc? – zainteresował się fachowo Beret, ojciec trzech córek.

– Drugi.

– Początek czy koniec?

– Raczej koniec.

– To czekaj: wrzesień, listopad, grudzień, luty... Będzie kwietniowe?

– Albo sam początek maja.

– Byk – ucieszył się Marek. – To tak jak ja!

– Czekajcie – Pawełka wyraźnie coś dręczyło – a dlaczego ty go nie chcesz? I nawet mu nie powiesz, że został tatusiem?

– No a po co mam mówić? O żadnym małżeństwie mowy nie ma, a zarabiam prawdopodobnie lepiej od niego. Alimentów od niego nie chcę. Nie potrzebuję nijakich zależności. Poradzę sobie, rodzinka mi pomoże...

– Wicia, poczekaj, nie rozpędzaj się tak. – Pawełek przechylił się do przodu i usiłował mi zajrzeć w oczy, co miał utrudnione, ponieważ siedziałam tyłem do niego. – Nie pomyślałaś... Przecież... przecież on ma prawo wiedzieć!

Ach, prawo. No tak. Rzeczywiście: ma prawo wiedzieć. Tylko że kochany, dobry, uczciwy Pawełek nie przypuszcza zapewne, że ja sama nie jestem tak całkowicie pewna, z kim to dziecko będę miała!

Oczywiście, to nie jest tak, że lecę do łóżka z każdym, kto mi się nawinie. Ale ponieważ stanowię jednostkę mniej więcej prawidłowo rozwiniętą biologicznie, ta biologia czasami daje znać o sobie. A że zajęta nienormalną pracą w dzień i w nocy nie zdołałam postarać się o stałego, kochającego amanta, żywiącego wobec mnie uczciwe zamiary, zdarzało mi się w sprzyjających okolicznościach ulegać naturze z amantami – nazwijmy to – sporadycznymi. Jakoś dotąd nie trafiło mi się, żeby amant sporadyczny wyrażał chęć przeistoczenia się w stałego. Nie spędzało mi to specjalnie snu z powiek, żadnego bowiem z nich nie miałam ochoty oglądać dzień i noc, w stanie galowym i rozmamłanym, namiętnym i obojętnym, zdrowym i chorym, pracowitym i leniwym. Żadnemu też nie miałam ochoty prać skarpetek. No, może teraz skarpetki pierze raczej pralka, ale tu chodzi o zasadę. Mówiąc romantycznym językiem naszych prababek, nie udało mi się w żadnym z nich skutecznie zakochać. Prawdziwą, romantyczną miłość przeżyłam w życiu dwukrotnie: kiedy miałam dwanaście lat i straciłam głowę dla nauczyciela angielskiego w szkole, a potem kiedy pokochałam namiętnie Harrisona Forda ja ko Hana Solo w „Gwiezdnych wojnach", na skutek czego obejrzałam ten film osiemnaście razy.

Niestety, ani anglista, ani Han Solo nie odpowiedzieli na moje płomienne uczucia, które w końcu wygasły, pozostawiając miłe wspomnienia.

Potem był jeszcze ktoś, ale... lepiej nie wspominać, sama tak nakręciłam, że nic z tego nie wyszło.

Podczas ostatnich wakacji (cha, cha – to mogą być naprawdę ostatnie prawdziwe wakacje, bo co to za wakacje z dzieciaczkiem na garbie!) trafiło mi się dwóch. Pierwszego z nich znałam już od dość dawna i miałam zawsze niejasne wrażenie, że facet na mnie leci. Ja też na niego leciałam, owszem; był szalenie przystojny oraz interesujący, a w jego obecności przechodziły mnie dreszcze. Kolega dziennikarz z warszawskiej telewizji. Starszy ode mnie i żonaty już ze dwa albo i trzy razy. Jednakowoż nie miałam zamiaru się za niego wydać, zwłaszcza że coś mówiło mi cichutko, że facet jest łajdaczyną. Ale jakim seksownym.

Spotkaliśmy się na wakacyjnym szkoleniu reporterskim. Szkolenia tego typu są, jak wiadomo, poświęcone głównie piciu wódeczki i zacieśnianiu kontaktów koleżeńskich. Sprzyjają temu okoliczności – ogólny luz i wspólny hotel w miejscowości wypoczynkowej, której włodarze chcą mieć dobre kontakty z telewizją. No więc zacieśniliśmy te kontakty – ku obopólnemu zadowoleniu, zwłaszcza że nie miałam do niego żadnych interesów zawodowych i nie potrzebowałam wejścia do jego redakcji (od dawna je miałam). On też zatem nie czuł się zobowiązany do żadnych świadczeń w ramach firmy. Mogliśmy więc rozstać się jak przyjaciele. Przyszło mi to tym łatwiej, że zniknęły gdzieś owe dreszcze, które piękny Stanisław budził we mnie wcześniej. Może były to dreszcze dotyczące wyłącznie nieznanego?

Drugi wakacyjny amant poderwał mnie z zaskoczenia.

W dużym gronie znajomych żeglowaliśmy po zalewie. Właścicielem łódki był emerytowany kapitan żeglugi wiel kiej, któremu znudziło się pływanie po dużej wodzie, ale trochę jednak tęsknił za dowodzeniem jednostką, kupił więc sobie luksusowy jacht (żona omal się z nim przez to nie rozwiodła, bo żywiła prawdziwą nienawiść do każdej wody z wyjątkiem kolońskiej) i urządzał sympatyczne rejsy dla krewnych i znajomych Królika. Nazywał się Królikiewicz, a wszyscy, łącznie z własnym wnukiem, nazywali go Tatą.

Znalazłam się na pokładzie tego jachtu jako przyjaciółka najmłodszej z jego córek. Załogę stanowili zaś między innymi dwaj koledzy jego najstarszego wnuka, studenci Wyższej Szkoły Morskiej. Może to trochę skomplikowanie wygląda, ale facet miał cztery córki mocno zróżnicowane wiekowo, tak że kiedy najmłodsza – Daria – była w moim wieku, najstarsza – Zosia – miała już dwudziestodwuletniego syna Karolka. Z Karolkiem polubiliśmy się bardzo, bo był to człowiek śpiewający i robiłam kiedyś o nim i jego zespole program. Nawet nieźle nam ten program wyszedł, a ja odkryłam na własny użytek bogaty świat pieśni marynarskich. Coś w sam raz dla subtelnej kobiety.

Otóż Karolek kochał pętać się na Tatowym jachcie po rozmaitych akwenach i zazwyczaj zabierał na pokład swoich kumpli. Bywali oni mniej lub więcej udani – tym razem udani byli obaj więcej. Stanowili stały trzon załogi pływającej, której pozostali członkowie wymieniali się w czasie wakacji.

Marcin, podobnie jak Karolek, śpiewał. Dysponował przepięknym aksamitnym i dźwięcznym barytonem, którego chętnie używał. Siadali sobie z Karolkiem byle gdzie na pokładzie i godzinami śpiewali rzewne irlandzkie ballady, grając przy tym na gitarze lub na irlandzkim flecie, zwanym u nas flażoletem, a u nich _thin whistle_, cienkim gwizdkiem. Ma on przeraźliwie tęskne brzmienie i prawie do łez nas doprowadzał, zwłaszcza kiedy dodawaliśmy jeszcze do muzyki odrobinę irlandzkiej whisky, którą Tatunio Królik posiadał w ilościach przemysłowych (przywiózł sobie kiedyś taką pamiątkę z rejsów do Dublina).

Drugi kolega Karolka, Jarek, muzyką specjalnie się nie przejmował, w śpiewach udziału też nie brał, ponieważ słuchu nie miał za grosz. Mawiał, że opanował pierwszy stopień muzykalności: odróżnia kiedy grają, a kiedy nie. Miał za to niesłychany wprost urok osobisty. Wiele razy usiłowałyśmy z Daszą zdefiniować, na czym ten jego urok polega, ale nigdy się to nam nie udało. Sympatyczny był po prostu szalenie i już. Przy tym w ogóle się nie narzucał. Nigdy się nie zdarzyło, żeby przekroczył granicę dobrych obyczajów. Pracowity był niemożliwie i kiedy całe towarzystwo leżało pokotem na pokładzie, Jarek czuwał nad linami, żaglami, sterem, naszym samopoczuciem, drinkami, kanapkami i tym, żebyśmy, broń Boże, nie doznali porażenia słonecznego. Nie było w tym cienia służalczości, gdzie tam. Jarek wyglądał, jakby wszystkie czynności wykonywał mimochodem i bez wysiłku.

À propos wyglądał – uczciwie mówiąc, Marcin i Karol byli od niego dużo przystojniejsi. Obaj wysocy, muskularni i opaleni blondyni, obaj błękitnoocy – prawie jak bracia. Podobali się nam szaleńczo – to znaczy mnie obaj, a Darii Marcin. Karol był jej siostrzeńcem i jego uroda nie miała na nią wpływu. A w ogóle podziwiałyśmy ich wyłącznie abstrakcyjnie. Dzieciaki! Dwadzieścia trzy lata przy naszych przekroczonych trzydziestkach...

Jarek nie był taki przepiękny. Przy tych posągowych facetach wyglądał nieco myszowato. Szare i nieduże oczka, włosy bez koloru, nos za długi, uszy za duże, ręce zaniedbane haniebnie... Tylko ten jego cudny charakter! Nie można było go nie lubić. No i zbudowany był też bardzo przyzwoicie, ale oni tam, w Szkole Morskiej, pewnie w ogóle nie przyjmowali graślawych krasnoludków.

Zapłynęliśmy któregoś dnia do takiej prywatnej mariny w małej wiosce na wyspie Wolin. Ślicznie tam było jak w bajce. Nieduży pomościk, wszystkie wygody, woda, prąd, a na brzegu tawerna w rybackim stylu, ozdobiona zwisającymi sieciami, baryłkami, pływakami i takim różnym rybackim bardzo malowniczym śmieciem.

Tato Królik pierwszy wytoczył się na pomost i od razu ruszył w stronę otwartych drzwi tawerny z głośnym wołaniem:

– Pani Ewelino! Goście walą! Węgorzyka pani zadysponuje! I zupę rybną, bo moja załoga jeszcze nie jadła takiej zupy!

Z drzwi wychynęła obszerna blondyna w różowej bluzce z dekoltem.

– A kto to się tak ogłasza? No, nie! Oczom nie wierzę! Pan kapitan! Niech padnę! Pan kapitan! Panie kapitanie!

Rozwarła ramiona i rzuciła się w objęcia Taty Królika, całując go rozgłośnie w oba policzki. Byliśmy przyzwyczajeni do rozmaitych oryginalnych znajomości naszego wodza, więc nie dziwiąc się niczemu, karnie ustawiliśmy się za jego plecami do powitania z obszerną panią Eweliną. Wbrew moim oczekiwaniom, uścisk dłoni miała rzeczowy, prawie męski.

– Bardzo się cieszę! Bardzo! Państwo nie wiedzą, a pan kapitan był kapitanem na trzech statkach, na których mój małżonek pływał jako ochmistrz! Mąż bardzo pana kapitana dobrze wspominał, zawsze, zawsze... Świeć Panie nad jego duszą... Teraz mam drugiego, ale to nie to samo. Walery, chodź szybciej, pan kapitan Królikiewicz, opowiadałam ci!

Na pomoście zjawił się drugi małżonek (ale to nie to samo) pani Eweliny, osobnik duży i łagodny – i po wylewnym przywitaniu nastąpiła błyskawiczna narada robocza.

– Walerciu, słuchaj: zupa z tego sandacza i z leszcza od Nowickiego, pulpeciki, smażony węgorz, smażony sandacz. Dużo ma być, powiedz dziewczynom, taka załoga na pewno dużo potrzebuje. – Tu pani Ewelina z aprobatą spojrzała na umięśnione torsy Karola i jego koleżków. – Panie kapitanie, siadajcie, czujcie się jak w domu!

Malutka marina okazała się rajem nie z tej ziemi. Właścicielka otworzyła nam skarbnicę swego serca i swojej gościnności (wszystko dla pana kapitana!). Rozsiedliśmy się przy wygodnych stołach, a po niejakim czasie służebne panienki zaczęły nam donosić nieziemskie frykasy. Kiedy już zaspokoiliśmy pierwszy głód niebywałą zupą rybną z pulpecikami, a na scenie pojawiły się góry smażonego węgorza i sandacza, pani Ewelina uznała, że teraz już wypada dołączyć do nas, co też uczyniła, zabierając ze sobą dla towarzystwa – nie męża Walerego, o nie – po prostu skrzynkę szkockiej. Uznała widocznie, że jedną butelką pana kapitana nie uhonoruje dostatecznie. Z niejakim zdziwieniem przyjęła naszą prośbę o duże ilości gazowanej mineralnej, ale władczym głosem nakazała personelowi jej spełnienie. Dla siebie i Taty Królika zadysponowała tylko lód. Nie za dużo!

– No, kochani – powiedziała po pewnym czasie i kilku kieliszkach – teraz my sobie z panem kapitanem porozmawiamy o starych Polakach, a wy może byście chcieli potańczyć?

Chcieliśmy. Po takiej wyżerce! Chociażby dla spalenia potwornej ilości kalorii (choć były to bardzo smaczne kalorie...). Ale gdzie tu tańczyć, na tym mikroskopijnym pomościku, czy na stołach?

Okazało się, że tańce są przyjęte na tarasie. Też nie porażał wielkością, ale tańczyć się dało. Personel zapuścił nam jakieś przeraźliwie ryczące urządzenie i ruszyliśmy do zabawy. Nasza zgrana załoga i pozostali goście gospody pani Eweliny, którzy jeszcze mieli siły.

No i okazało się, że Jarek cudownie tańczy. Nie wiem dlaczego, bo przecież ten jego słuch... ten pierwszy stopień muzykalności... Nic a nic mu to nie przeszkadzało.

Ponadto okazało się, że jest mi bardzo przyjemnie w jego ramionach. I że w zapadających ciemnościach nie widać wcale, że jest myszowaty. Przeciwnie: ma wielkie, wyraziste, płonące oczy...

W dodatku stwierdziłam ze zdumieniem, że on mnie uwodzi!

Ten chłopaczek! Dwadzieścia trzy lata! Rozśmieszyło mnie to niebotycznie.

I z tego śmiechu dałam się uwieść do końca. W hangarze na łodzie.

Następnego dnia po śniadaniu przygotowanym przez niezawodny personel pani Eweliny – ona sama odsypiała całonocne prawie rozhowory z ukochanym panem kapitanem – odpłynęliśmy sobie powolutku, na silniczku, z cudownej mariny. Żegnały nas kelnerki i czapla siwa stojąca na jednej nodze w trzcinach. Zapewne dyżurna. Wczoraj też tam stała.

Byliśmy wszyscy w nastroju pogodnym, nieco sennym i rozmarzonym. Nie wnikałam w przyczyny rozmarzenia reszty załogi. Mnie było dobrze. Nie czułam żadnych objawów kaca – ani alkoholowego, ani moralnego (a zdarzał się takowy). Natura uśmiechała się do nas życzliwie i z pełną aprobatą. Błękitne niebo krasiły puchate chmurki (cumulusiki jak pączuszki – powiedział zadowolony Tata). Było – och – cudownie! A Jarek, jak zawsze jedyny naprawdę odpowiedzialny członek załogi, uśmiechał się do mnie, pilnując jednocześnie, żebyśmy się nie zaplątali w rozstawionych na zalewie żakach.

Pożegnaliśmy się w Dąbiu, gdzie Tata wynajmował hangar dla swojej ukochanej łódki. Wyściskaliśmy się ze wszystkimi równo – i tyle.

No i skąd ja teraz mam wiedzieć, czy Jarek chce być tatusiem?

Na logikę, nie powinien chcieć. Jest dopiero studentem, na czwartym roku WSM. Baba od niego starsza dziewięć lat, od dawna samodzielna – a właśnie, on chyba jeszcze przy rodzicach? Boże, przecież na dobrą sprawę ja o nim nic nie wiem! Pewnie ma jakąś dziewczynę. Swoją drogą, jeżeli ma, to czemu jej nie zabrał na ten jacht? Tata Królik przyjmował narzeczone i narzeczonych swoich wnucząt oraz kolegów i koleżanek swoich wnucząt bez najmniejszych oporów.

Och, och, w co ja wpadłam.

Chyba naprawdę muszę mu powiedzieć.

Ostatecznie jest dobrze wychowany i taktowny, nie będzie mi robił scen.

On – mnie???

To ja powinnam mu zrobić scenę. Ja, kobieta! To kobiety robią sceny facetom, nie odwrotnie!

Nienawidzę robienia scen. Może w gruncie rzeczy jestem facetem, tylko natura się pomyliła i wyposażyła mnie w biust oraz wszystko inne. Chyba niezłej jakości, skoro na to poleciał. Nie leciał na duszę, bo on mnie też nie zna... Tyle, co na tym jachcie.

Powiem mu. Powiem, bo tak będzie przyzwoicie (kochany Pawełek! ja nie pomyślałam, a on pomyślał). Ale powiem też, że jeśli chce, może o mnie – o nas – zapomnieć. Dla nas obojga to w końcu wielkie zaskoczenie. Nie będę człowiekowi komplikować życia!

A co będzie, jeżeli on się zechce ze mną ożenić?

A na co mi student czwartego roku nawigacji?

To może mu nie powiem.

I co wtedy Paweł o mnie pomyśli?

Nic nie pomyśli, bo nie będzie wiedział.

Ale gdyby wiedział, toby pomyślał!

A jeżeli to nie jego dziecko, tylko pięknego Stanisława?

Niemożliwe. Czuję, że to Jarka. Cholera, skąd tu wziąć pewność? Trzy tygodnie różnicy. Ta cała Zula może nie odróżniać, poza tym jej nie powiem!

Jarka, na pewno Jarka. Na pewno Jarka.

A właściwie, co mi zależy? Niech sobie będzie Stanisława.

Wolę Jarka. Piękny Stanisław jest piękny, ale kompletnie zdemoralizowany. A to z Jarkiem... było takie jakieś ładne...

Ale pewności nie mam.

Więc kogo mam zawiadamiać, że został tatusiem?!

– Wicia, Wiciunia, nie śpij. – Paweł delikatnie potrząsał moim lewym ramieniem. – Jesteśmy już na promie. Obudź się!

– Wicia nie śpi – zawyrokował Marek. – Ma przeżywkę. Ma o czym myśleć.

– To trzeba jej dać piwa – rozległ się z końca samochodu głos Bereta. – Wicia, napij się ciepłego piwa. Zaraz się obudzisz. Do roboty!

– Ciepłego piwa nie mogę, brzydzi mnie, ale dziękuję za troskę. Możecie mi dać gumę do żucia.

– Teraz tak już będzie – oświadczył Marek, zjeżdżając z promu. – Będzie miała zachciewajki, jak to baba w ciąży. Wykończy nas. Gdzie te bunkry?

– Jedź w prawo i do oporu.

– Za kapitanatem?

– Za kapitanatem i za marynarką wojenną.

Marek runął jak burza i wyglądało na to, że zdążymy na naszą oficjałkę.

Dookoła starych bunkrów kłębiły się tłumy. Świnoujska śmietanka przyszła zobaczyć, co też malarz Emanuel z przyjaciółmi wymyślili tym razem. Nusio kręcił się zaaferowany przed wejściem. Ujrzawszy nasz wóz, parkujący w tumanach kurzu za podeschniętym krzakiem, rzucił się w naszą stronę.

– Nie parkujcie tu, nie tutaj! Tam jedźcie, za tamte krzaki!

– Nusiek, co ty chcesz od tych krzaków – zaprotestował Marek. – Bardzo dobre krzaki, samochód nie będzie się rzucał w oczy.

– Mareczku, ty nic nie rozumiesz! To będzie krzak gorejący! My to spalimy, kochany! Chcesz, żebyśmy to spalili razem z wami?

– Czekaj, Nusiu – wtrąciłam. – Niech on parkuje, a my wysiądziemy, i opowiesz nam, co tu się będzie działo.

– Niespodzianka – zaszemrał Emanuel. – Zobaczysz, wszyscy oszaleją! Muszę lecieć!

– Nie ma, że niespodzianka, kochany – powiedziałam stanowczo. – Dla wszystkich może być niespodzianka, a dla nas nie. Musimy wiedzieć wszystko, żeby Paweł mógł się przygotować. Przecież nie będzie kręcił na chybił trafił! Bo nie trafi w to, na czym ci najbardziej zależy.

– Ajaj, nie pomyślałem. – Emanuel był skruszony. – Ja przecież wiem! Czekajcie, już wam mówię. Ideologia też wam potrzebna?

– Ideologia nie. Tylko powiedz konkretnie, kto gdzie będzie stał i co się będzie działo.

– I do czego będą mówić – wtrącił Beret.

– Do tego stojącego mikrofonu. Głośnik jest tam. A ja będę miał mikroport; to się tak nazywa? Taki mały, cwany, przypinany do gaci.

– Do gaci to nadajnik – wyjaśnił Beret. – A mikrofon ci przypną pewnie do brody... Albo gdzieś w okolicach. Może do koszuli albo do krawata. Uważaj, jak będziesz mówił, żeby ci broda nie właziła do mikrofonu, rozumiesz, żeby po nim nie szurała, bo będzie to słychać w dużym wzmocnieniu.

– Ale co tu będzie za akcja? – Paweł domagał sie szczegółów.

– Akcja będzie zawodowa i wielotorowa – pochwalił się Nusio. – Najpierw przyjedzie Rybczyk ze świtą i jak przyjdą tu, pod wejście, to zapalimy ten wasz krzak i jeszcze ten stos. One się będą palić na kolorowo, jeden znajomy pirotechnik z marynarki wojennej nam to załatwił. Bomba, mówię wam. W bramie do bunkra będzie pruska warta. A w ogóle cały bunkier będzie zasłonięty taką dużą szmatą.

Rzeczywiście, grupa komandosów kończyła wciąganie na fasadę bunkra kilometrów kwadratowych jakiejś płachty. Płachta była częściowo przezroczysta i widać było przez nią sylwetki dwóch facetów w mundurach i pikielhaubach. Z dużymi giwerami, na których lufach sterczały bagnety.

– No i jak przyjdą oficjele – kontynuował Nusio – to się ich powita tutaj, dyrektor emdeku powie coś głupiego, jak zwykle, potem ja poproszę prezydenta Rybczyka, żeby też coś powiedział...

– Do tego samego stojącego mikrofonu – upewniał się Beret.

– Do tego samego. I jak Rybczyk już coś powie o tym, że bardzo kocha artystów, to ja poproszę wszystkich do środka. I Rybczyk stanie jak wałek przed drzwiami, i nie będzie mógł wejść, bo ta płachta... widzicie, nie? I w momencie, kiedy jemu już się zrobi trochę łyso, to nasi dwaj koledzy od środka – od środka! – rozetną płachtę bagnetami, o, tak ją rozprują, trrrach! Wszyscy wejdą i zobaczą wystawę... A na końcu, za obrazami, będzie siedziało kilku kolegów przy sztalugach i będą malowali, tam, na drugim końcu sali, bo tam chcemy mieć pracownię.

– No i bardzo dobrze – powiedziałam, wciąż usiłując nie myśleć o pięknym Stanisławie, myszowatym Jarku i dziecku nie wiadomo którego z nich. – I jak już się skończą te całe jasełka, zapewne dasz im szampana, a ja będę mogła ponagrywać sobie wywiady.

– Tak, Wiciu kochana, tak, ale teraz ja naprawdę muszę lecieć, poradzicie sobie jakoś?

– Poradzimy sobie – mruknął Paweł do pleców oddalającego się spiesznie Emanuela.

– Marek, weź statyw do środka i gdzieś schowaj, będzie mi potrzebny do obrazków. Tych na ścianach. Tam trzeba będzie postawić ze dwa światła. No chodź, coś wykombinujemy ładnego.

Nie zauważyłam nawet, jak przestałam myśleć o problemie ojcostwa i skupiłam się na przygotowaniach do akcji. Wyglądało na to, że inwencja Nusia i jego przyjaciół artystów nie ograniczy się do tego, o czym nam opowiadał. Po obu stronach bunkra, tak nieco bardziej z tyłu, stanęły bowiem jakieś dziwne maszyny, pilnie strzeżone przez kolejny oddział komandosów. No, może raczej oddziałek, ale zawsze. Zastanawiałam się, do czego mogą służyć.

Zastanawiałam się również, po co artystom ogień w biały dzień. Ogień powinno się palić po zmierzchu, bo nie będzie efektu. Wprawdzie rosnące wokół bunkra olbrzymie lipy i kasztanowce dawały spore zaciemnienie, ale jak na efekty pirotechniczne wydawało mi się za jasno.

No i okazało się, że wcale nie miałam racji. Artyści pomyśleli o wszystkim.

Kiedy na drodze dojazdowej ukazały się limuzyny Zarządu Miasta Świnoujście, komandosi odpalili owe tajemnicze maszyny.

Kurczę blade – to były maszyny do zadymiania, ale nieprawdopodobnie skuteczniejsze niż te, które znałam osobiście z różnych scenicznych okoliczności! Pufnęły po kilka razy, siwa mgła poszła wokoło, zakłębiła się, od góry zatrzymały ją gałęzie tych lip i kasztanowców. Ciemności skryły ziemię. A w momencie, kiedy VIP-y wylazły z samochodów i zbliżyły się do miejsca akcji, zapłonęły nasz znajomy krzak i ten wielki stos – ale zapłonęły kolorowym ogniem! Zielone i błękitne płomienie buchały tak wysoko, że wystraszyłam się nieco, czy aby organizatorzy pamiętali o strażakach pożarnych na wszelki wypadek. Rozejrzałam się dyskretnie i zauważyłam kilku facetów z gaśnicami gotowymi do strzału, kryjących się dyskretnie za fragmentami pruskich umocnień.

Dalej wszystko odbywało się według planu. Paweł z kamerą na ramieniu szalał zapewne z uciechy, bo miał niezwykle malownicze obrazki. Z boku wyglądało to dosyć pociesznie, bowiem cały czas musiał pamiętać o długości kabla, którym jego kamera spięta była z mikserem dźwięku. Mikser zwisał z ramienia Bereta, ten zaś stał w niewzruszonej pozie koło głośnika, z którego nagrywał przemówienie prezydenta do artystów. Paweł miotał się w prawo i lewo, a Marek ganiał za nim, podtrzymując kabel nad głowami zebranych jak welon nad głową panny młodej.

Cały happening udał się doskonale, tylko początkowo goście trochę kasłali z powodu działalności maszyn do zadymiania. Kiedy już wszystko się skończyło i podano szampana, zrobiliśmy kilka setek, czyli rozmów niezbęd nych do wyjaśnienia widzom, o co chodzi. No i przede wszystkim ten obiecany wywiad z prezydentem, który zadeklarował uroczyście, że „oddaje artystom bunkry w dziedziczne władanie". Miałam nadzieję, że Emanuel będzie zadowolony. I że artyści w najbliższej przyszłości wyduszą z Rybczyka potwierdzenie tych deklaracji na papierze.

– Bądź spokojna – powiedział Nunio przy kieliszku szampana. – Wydusimy. Umówił się z nami na pojutrze, a do pojutrza chyba go jeszcze nie posuną...

– A co, chcą go posunąć?

– Od dawna. Kiedy ty byłaś u nas ostatnio?

– Jakieś sto lat temu. Rzeczywiście, słyszałam, że robi jakieś głupie rzeczy, ale za to ma bardzo mocne oparcie w Radzie Miejskiej...

– Oparcie! Sterroryzował wszystkich, boją się go jak ognia. Ale prędzej czy później znajdą na niego haka. Najpóźniej przy końcu roku, kiedy okaże się, co zrobił z miejskimi pieniędzmi.

– Co takiego zrobił?

– Między innymi finansuje swoją parszywą gazetkę, ale nie tylko. Czekaj, to nie miejsce i nie czas na takie rozmowy, przyjedź tu kiedyś, to ci dużo ciekawych rzeczy opowiemy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: