Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Zapiski z Birkenau - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 stycznia 2025
29,90
2990 pkt
punktów Virtualo

Zapiski z Birkenau - ebook

Powieści José Rodriguesa dos Santosa, przetłumaczone na dwadzieścia języków, sprzedały się w milionach egzemplarzy

Herbert Levin jest tylko cieniem Wielkiego Nivellego, sławnego magika, jakim był przed wojną. Oddzielony od żony i syna, stara się zachować nadzieję i przetrwać w piekle Auschwitz. W tym samym obozie, w którym Francisco Latino, noszący mundur SS, usiłuje ochronić swoją ukochaną Rosjankę, więźniarkę Birkenau.

Nic nie łączy tych ludzi – poza jednym: instynktem przeżycia i nadzieją na przyszłość. Połączy ich także realizacja niezwykłego planu: powstania w Auschwitz.

Książka ta, będąca kontynuacją „Auschwitz. Sekretnej miłości”, ukazuje horror Zagłady. Autor wykorzystuje świadectwa ludzi z Sonderkommando. „Zapiski z Birkenau” są hołdem złożonym tym, którzy zginęli i tym, którzy przeżyli.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68350-84-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

I

Zdu­mie­nie, kiedy zdał sobie sprawę, że wyglą­da­jąca jak kościo­trup dziew­czyna uka­rana przy bra­mie obozu kobie­cego była Tanu­sią, spra­wiło, że Fran­ci­sco poczuł się zdez­o­rien­to­wany. Nie wie­rzył wła­snym oczom. Tanu­sia? Ta garstka kości? Ta łysa kobieta o żół­tej skó­rze? Ten ludzki strzęp? Prze­ko­nało go dopiero imię wymó­wione przez więź­niarkę.

Kiedy minęło pierw­sze wra­że­nie, Fran­ci­sco oprzy­tom­niał i ude­rzył ją w twarz, aż upa­dła w błoto.

– Zamknij się, suko! – wrza­snął. – Jak śmiesz się do mnie odzy­wać! Mówisz, kiedy ci na to pozwolę, zro­zu­miano? – Odwró­cił się do blo­ko­wej. – Jest tu jakieś miej­sce, gdzie mogę ją prze­słu­chać na osob­no­ści?

– Tylko na bloku, ofi­ce­rze. Pomiesz­cze­nia star­szych blo­ko­wych są poza­my­kane.

Fran­ci­sco gwał­tow­nym ruchem chwy­cił Tanu­się za ramię i zmu­sił do wsta­nia. Popy­cha­jąc ją przed sobą, dał znak blo­ko­wej.

– Zapro­wadź mnie tam.

Por­tu­gal­czyk podą­żył za nad­zor­czy­nią do naj­bliż­szego baraku, wszedł z Tanu­sią do środka i wydał wyraźne pole­ce­nie, by mu nie prze­szka­dzano. Zamknął drzwi i został z nią sam na sam. Dziew­czyna przy­glą­dała mu się z nie­do­wie­rza­niem, wyraź­nie zdez­o­rien­to­wana. Wzru­szony Fran­ci­sco objął ją i przy­cią­gnął do sie­bie.

– Tanu­sia…

Rosjanka, prze­mo­czona i zzięb­nięta, cały czas drżała. Przez kilka sekund nie reago­wała, z pew­no­ścią była w szoku. Cichy jęk ozna­czał, że zaczęła się budzić. Wychu­dzo­nymi ramio­nami oddała uścisk.

– To ty? – wyszep­tała. – To na pewno ty?

– Ciii! Już dobrze – sta­rał się ją uspo­koić. – Jestem tu. Wszystko dobrze.

Przez kilka minut szlo­chała bez opa­mię­ta­nia z głową wtu­loną w jego ramię, a on gła­skał ją i szep­tał słowa pocie­chy. Śmier­działa kałem i moczem, ale Por­tu­gal­czyk nie wypusz­czał jej z ramion. W końcu, kiedy poczuła się spo­koj­niej­sza, nie­znacz­nie się odsu­nęła.

– Co tu robisz? – spy­tała.

– To długa histo­ria. Ale można powie­dzieć, że wstą­pi­łem do SS, żeby cię ura­to­wać.

Dziew­czyna zamru­gała, nadzieja wypeł­niła jej oczy.

– Wycią­gniesz… wycią­gniesz mnie stąd?

Z tru­dem prze­łknął ślinę.

– Posta­ram się, ale to nie będzie łatwe.

Roz­cza­ro­wa­nie malu­jące się na jej twa­rzy wpra­wiło go w zakło­po­ta­nie. Przy­siągł ją chro­nić, z tej przy­sięgi uczy­nił cel swo­jego życia, ale zawiódł i na­dal zawo­dził.

– Naj­waż­niej­sze, że cię odna­la­złem – dodał pospiesz­nie. – Co dalej… zoba­czymy.

– Dla­czego mnie ude­rzy­łeś?

– Nikt nie może widzieć, że spo­ufa­lam się z więź­niarką. Jeśli zostanę na tym przy­ła­pany, ukażą mnie, a może nawet zabiją. Cie­bie rów­nież.

Ski­nęła głową.

– Niemcy są straszni – wyszep­tała. – Straszni. To tutaj przy­po­mina obozy tam, w Rosji. Gdy­byś widział, co tu się dzieje… – Wzdry­gnęła się. – Mar­ga­rita umarła w baraku, a te bestie zabrały Olgę.

– Widzia­łem się z nią.

Te słowa ją zdzi­wiły.

– Z Olgą? Dobrze się czuje?

– Przy­tyła i w ogóle.

– O, jak dobrze – wes­tchnęła z ulgą. – Tak się mar­twiła…

Por­tu­gal­czyk wło­żył rękę do kie­szeni płasz­cza.

– Ty też powin­naś przy­tyć. Na pewno umie­rasz z głodu.

Błysk nadziei roz­świe­tlił zapad­niętą twarz Tanusi.

– Przy­nio­słeś mi coś?

Narze­czony wyjął z kie­szeni zawi­niątko przy­nie­sione z głów­nego obozu. Rosjanka chwy­ciła je, jakby się bała, że zaraz znik­nie, nie­cier­pli­wymi ruchami roz­darła papier i rzu­ciła się na chleb z kieł­basą, który zna­la­zła w środku. Gry­zła łap­czy­wie, jak dzi­kie zwie­rzę, jesz­cze bar­dziej łako­mie niż wtedy, gdy zoba­czył ją wychu­dzoną nad Iżorą.

– Spo­koj­nie – radził. – Jedz powoli, bo ci zaszko­dzi.

Tanu­sia pochło­nęła chleb z kieł­basą w zale­d­wie kilka sekund. Potem chwy­ciła jabłko, które jej podał, i wgry­zła się w nie z podobną łap­czy­wo­ścią.

– Mmm – wes­tchnęła z peł­nymi ustami. – Jakie to dobre! – Gry­zła z furią dzi­ku­ski. – Do czorta! Nie jadłam takich cudów od mie­sięcy. Mie­sięcy! – Prze­łknęła kolejny kęs, wło­żyła do ust ostatni kawa­łek jabłka razem z szy­pułką. – Hmm… Pycha!

Przy­glą­da­jąc się jej z uwagą, Por­tu­gal­czyk nie mógł prze­stać myśleć o tym, do jakiego stanu została dopro­wa­dzona. Oprócz tego, że zaczęła wyglą­dać jak inne obo­zowe żywe trupy, jego narze­czona była łysa, miała posza­rzałą skórę i obrzęki na całym ciele. Zapach przy­pra­wiał o mdło­ści.

– Jesteś chora?

Zli­zy­wała z pal­ców sok z jabłka.

– Wszy­scy są tu cho­rzy – powie­działa. – Każ­dego ranka, pod­czas apelu, z mojego bloku zabie­ra­nych jest kil­ka­na­ście ciał. – Spoj­rzała na manierkę przy­piętą do jego pasa. – Masz wodę?

Fran­ci­sco odpiął manierkę i podał jej. Prze­chy­liła ją i łap­czy­wie wypiła całą wodę wiel­kimi hau­stami.

– To dopiero pra­gnie­nie!

Po opróż­nie­niu manierki obli­zała jej szyjkę i nieco roz­cza­ro­wana bra­kiem wody, oddała mu ją.

– Nie piłam tak dobrej wody od… nie wiem od kiedy. To naj­lep­sza woda na świe­cie.

– Nie ma tu wody?

Spoj­rzała na niego zmę­czo­nym wzro­kiem.

– Chyba żar­tu­jesz – powie­działa. – Jest tu jedna stud­nia na cały obóz. – Pod­nio­sła palec wska­zu­jący, żeby pod­kre­ślić liczbę. – Jedna stud­nia. Jedna. A jest nas trzy­dzie­ści tysięcy. – Bek­nęła. – Poza tym woda w tej studni jest zatruta. Zanim zanu­rzymy w niej wia­dra, musimy naj­pierw usu­nąć trupy.

– Trupy? W studni?

– Tak, trupy. Nie­któ­rym tak chce się pić, że nie wytrzy­mują i wska­kują do środka. Wycią­ga­nie ich ciał jest wykań­cza­jące. A potem walka o miskę wody. Zacho­wu­jemy się jak zwie­rzęta. Prze­py­chamy się, bijemy, dra­piemy. Nie szar­piemy się za włosy tylko dla­tego, że ich nie mamy. – Mówiąc o wło­sach, prze­je­chała dło­nią po łysej gło­wie, nagle świa­doma swo­jego wyglądu.

– Jestem… jestem brzydka?

– Jesteś piękna.

– Naprawdę? Bar­dzo ze mną źle?

Uśmiech­nął się uspo­ka­ja­jąco.

– Oby­dwoje byli­śmy w lep­szym sta­nie, to prawda, ale nie martw się, wró­cimy do normy.

Rosjanka zamie­rzała coś powie­dzieć, ale zgięła się wpół, trzy­ma­jąc się za brzuch. Nie­zdar­nymi ruchami wyjęła pospiesz­nie z jakiejś kie­szeni w sukience brudną mie­dzianą miskę i kuca­jąc, umie­ściła ją mię­dzy nogami. Żół­tawy płyn roz­pry­ski­wał się nad naczy­niem, bru­dząc jej uda i wydzie­la­jąc kwa­śny zapach.

Tanu­sia spoj­rzała na niego zawsty­dzona.

– Wybacz.

Męż­czy­zna stał zaszo­ko­wany tym, co zoba­czył.

– Nosisz przy sobie noc­nik?

– To… to moja miska na jedze­nie.

– Ohyda! – krzyk­nął, powstrzy­mu­jąc odruch wymiotny. – Srasz do miski, z któ­rej jesz?

– Wszyst­kie to robimy – Rosjanka bro­niła się z zaże­no­wa­niem. – Co mam ci powie­dzieć? Jest nas trzy­dzie­ści tysięcy w obo­zie kobie­cym, a latryna tylko jedna, wolno nam korzy­stać z niej dwa razy dzien­nie. Kiedy mamy bie­gunkę, a mamy ją cały czas, co mamy robić? Wyobraź sobie trzy­dzie­ści tysięcy więź­nia­rek z bie­gunką usi­łu­ją­cych wejść rano do jed­nej latryny. Poza tym prak­tycz­nie nie ma wody, gówno zbiera się wszę­dzie. Sięga do kolan. Jeśli przy­pad­kiem uda się usiąść w wychodku, kobiety obok są tak bli­sko, że wszystko pry­ska na nie. Dla­tego nawet nie warto tam cho­dzić. Jeśli więc nie możemy iść do latryny ani wypróż­nić się w innym miej­scu, bo za to grozi śmierć, to co mamy robić? Musimy uży­wać misek na jedze­nie.

Twarz Fran­ci­sca pozo­sta­wała spięta i malo­wał się na niej gry­mas wstrętu. Upodle­nie więź­nia­rek z obozu kobie­cego prze­kra­czało to, co mówiono mu o głów­nym obo­zie.

– Wy… jecie z tych misek?

– Co pora­dzić! Jasne, że sta­ram się ją codzien­nie jak naj­le­piej umyć śnie­giem albo odro­biną wody, jaka tu jest, ale naprawdę muszę jej uży­wać. Dają nam jeść, tylko jak pod­sta­wimy miskę. Nie wiem, co zro­bię, kiedy przyj­dzie lato i nie będzie śniegu…

Dziew­czyna posta­wiła miskę z płyn­nym kałem w kącie pomiesz­cze­nia, sta­ra­jąc się ukryć ją przed wzro­kiem Fran­ci­sca, ale nie miała czym się umyć.

– Od dawna masz bie­gunkę?

– Odkąd tu przy­je­cha­łam. Ja i wszyst­kie inne. To straszne cier­pie­nie, nawet sobie nie wyobra­żasz.

Fran­ci­sco wyjął z dru­giej kie­szeni nie­wielki paku­nek.

– Przy­nio­słem ci lekar­stwa z apteki nad­zor­czyń – powie­dział. – Są tu rów­nież leki na bie­gunkę.

– Skąd wie­dzia­łeś, że mam bie­gunkę?

Fran­ci­sco zaczął otwie­rać paczuszkę.

– Sama mówi­łaś, że wszy­scy mają bie­gunkę – odpo­wie­dział. – Dyzen­te­ria jest plagą w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych. Musisz uwa­żać, co pijesz, ina­czej bie­gunka nie minie. Nie możesz pić z tej studni ani wypróż­niać się do miski, z któ­rej jesz.

– To co pro­po­nu­jesz? Żebym umarła z pra­gnie­nia czy dała się zaka­to­wać za sra­nie na zie­mię?

Dobre pyta­nie.

– Znajdę ci inną miskę. – Po roz­pa­ko­wa­niu zawi­niątka podał jej papier. – A teraz użyj tego.

Tanu­sia wzięła papier i wytarła nim odbyt i zabru­dzone świe­żymi odcho­dami uda. Wycie­ra­jąc się, zer­kała na strzy­kawkę i różne opa­ko­wa­nia, które znaj­do­wały się w paczuszce.

– Co to?

– W aptece nad­zor­czyń powie­dziano mi, jakie cho­roby naj­czę­ściej wystę­pują w obo­zie. Oprócz bie­gunki to tyfus i zapa­le­nie płuc. Kaza­łem zapa­ko­wać wszystko, co je leczy. – Wziął jedno z opa­ko­wań. – To wita­miny. Musisz je brać, żeby zre­kom­pen­so­wać braki w wyży­wie­niu. – Zmie­rzył wzro­kiem jej wychu­dzone ciało. – Masz wszy?

Jak na zawo­ła­nie Tanu­sia zaczęła się dra­pać.

– Wszę­dzie.

Fran­ci­sco wziął strzy­kawkę i patrząc na czu­bek igły, naci­skał, cze­ka­jąc, aż try­śnie z niej płyn.

– To szcze­pionka na dur brzuszny – wyja­śnił. – Daj rękę.

Por­tu­gal­ski eses­man przy­glą­dał się jej pod­czas poda­wa­nia szcze­pionki; nie do wiary, jak szybko orga­nizm tak pięk­nej dziew­czyny uległ wynisz­cze­niu. Stała się nie­mal sta­ruszką. Zadał sobie pyta­nie, czy podo­bało mu się jej wnę­trze, czy tylko uroda. Urody prak­tycz­nie już nie było, zostało jedy­nie wnę­trze. Sytu­acja kon­fron­to­wała go z uczu­ciami. Jeśli podo­bała mu się, bo była piękna, to obiekt jego miło­ści prze­stał ist­nieć. Ale jeśli podo­bała mu się jako osoba, to cią­gle tu była. Nie wie­dział, co tak naprawdę czuje. Fascy­na­cję urodą czy miłość? Zawsze uwa­żał, że to bez róż­nicy, osta­tecz­nie to uroda Tanusi pocią­gała go na początku, teraz rozu­miał, że jed­nak ist­nieje róż­nica.

Wyjął igłę i scho­wał strzy­kawkę.

– Czy to prawda, że zabi­jają ludzi w fabry­kach? – ode­zwała się dziew­czyna.

– Skąd takie pyta­nie?

Tanu­sia gestem wska­zała miej­sce poza pomiesz­cze­niem.

– Obok obozu kobie­cego jest fabryka, a z jej komi­nów leci dym śmier­dzący palo­nym mię­sem – powie­działa. – Widzimy wielu ludzi, któ­rzy wcho­dzą, ale nikt nie wycho­dzi. Idą pie­chotą albo przy­jeż­dżają cię­ża­rów­kami, zawsze oto­czeni przez żoł­nie­rzy i psy. Cza­sem sły­szymy krzyki i strzały. Krążą plotki o tym, co się z nimi dzieje. Zapy­ta­ły­śmy blo­ko­wej, ale powie­działa nam, że to pie­kar­nia i nie musimy się tym mar­twić. – Zmru­żyła oczy. – To rze­czy­wi­ście pie­kar­nia?

Nie­pi­sane zasady zabra­niały eses­ma­nom o tym roz­ma­wiać, zwłasz­cza z więź­niar­kami. Fran­ci­sco był świa­dom, że gdyby coś powie­dział i infor­ma­cja by się roz­nio­sła, sam mógłby zostać zatrzy­many i roz­strze­lany za zdradę Rze­szy i współ­pracę z wro­giem.

– Jak myślisz?

– To ja cię o to pytam – odpo­wie­działa. – Nie­któ­rzy mówią, że zabi­jają tam ludzi, a pło­mie­nie bucha­jące z komi­nów i ten swąd ozna­czają, że palą trupy. Pie­kar­nie nie pachną palo­nym mię­sem. Ale… to nie­moż­liwe, prawda?

– Cóż…

– To kobiety, dzieci i starcy. Jakim oni mogą być zagro­że­niem? Widzia­łam nawet nie­mow­lęta! Dla­czego Niemcy mie­liby zabi­jać małe dzieci? To absurd. Niemcy nie boją się napa­dać na Rosję, na Fran­cję i nie wiem, na ile jesz­cze kra­jów, ale boją się nie­mow­ląt? Poza tym Niemcy to cywi­li­zo­wany kraj, znacz­nie lepiej roz­wi­nięty niż moja biedna Rosja. To bez sensu. – Nachy­liła się, przy­glą­da­jąc mu się świ­dru­ją­cym wzro­kiem. – Czy jed­nak się mylę? Fabryka jest pie­kar­nią czy…

Fran­ci­sco nie wie­dział, co powie­dzieć. Budy­nek, o któ­rym mówiła, był kre­ma­to­rium numer jeden przy­le­ga­ją­cym do obozu kobie­cego. Miał ochotę wyja­wić jej to, co wie­dział, ale się powstrzy­mał. Ryzyko było ogromne i powi­nien być ostrożny. Dla dobra ich obojga. Tanu­sia mogła powie­dzieć innym więź­niar­kom, że infor­ma­cja pocho­dzi od ofi­cera SS. Wia­do­mość by się roz­nio­sła i gdyby wydział poli­tyczny prze­pro­wa­dził śledz­two, oboje mogliby zostać stra­ceni. Zresztą na co przy­da­łaby się jej ta infor­ma­cja?

– Nie słu­chaj plo­tek – odpo­wie­dział. – Waż…

Nie­ocze­ki­wane zamie­sza­nie na zewnątrz prze­rwało jego wypo­wiedź. Drzwi pomiesz­cze­nia otwo­rzyły się z impe­tem.

– Apel! – krzyk­nęła kali­fak­torka. – Apel!

Pomoc­nica blo­ko­wej znik­nęła tak szybko, jak się poja­wiła, bie­gła mię­dzy bara­kami, wykrzy­ku­jąc „Apel!” pośród wiel­kiego zamie­sza­nia. Zasko­czeni Fran­ci­sco i Tanu­sia spoj­rzeli na sie­bie, on ze stra­chem, ona w panice.

– Apel! – jęk­nęła Rosjanka, pod­no­sząc dłoń do ust. – Co teraz?

– Nie mia­ły­ście apelu rano?

– To selek­cja, nie rozu­miesz?

– Powie­działa, że apel…

– Nad­zwy­czajny apel w godzi­nach pracy to selek­cja. Zakła­dają, że kto nie wyszedł z koman­dem i został w obo­zie, jest chory. Ten apel to selek­cja!

Nikt w obo­zie nie lek­ce­wa­żył selek­cji. Eses­mani gro­ma­dzili więź­niów w jed­nym miej­scu i wybie­rali, wielu lub nie­wielu, zależ­nie od oko­licz­no­ści i zamie­rzeń, a potem ich zabie­rali. Tanu­sia sły­szała tylko plotki na temat miej­sca doce­lo­wego wybra­nych, ale Fran­ci­sco dosko­nale wie­dział, co się z nimi dzieje. Byli zabi­jani. Pery Broad mówił mu, że nowy komen­dant Auschwitz sta­rał się poło­żyć kres tym prak­ty­kom, w rze­czy­wi­sto­ści udało mu się nawet je zawie­sić, ale w stycz­niu został zmu­szony przy­wró­cić je na roz­kaz Ber­lina.

Por­tu­gal­czyk rozej­rzał się dokoła, szu­ka­jąc wyj­ścia z sytu­acji.

– Nie ma jakie­goś miej­sca, w któ­rym mogła­byś się scho­wać?

– Jakiego miej­sca? – zapy­tała prze­ra­żona. – Robią rewi­zję bara­ków. Poza tym blo­kowa wie prze­cież, że tu jestem, a kali­fak­torka widziała nas przed chwilą.

Por­tu­gal­czyk wie­dział znacz­nie lepiej niż jego dziew­czyna, co zna­czyła dla więź­nia selek­cja. Ale Tanu­sia miała rację. Eses­mani nie spo­czną, dopóki jej nie znajdą. Gdyby się ukryła, zosta­łaby nie­chyb­nie zła­pana i stra­cona.

Kali­fak­torka raz jesz­cze prze­bie­gła przed drzwiami.

– Apel! Wszy­scy na apel! _Schnell! Schnell!_ Szybko! Szybko! Roz­bie­rać się!

Wie­dząc, że nie ma wyboru, Tanu­sia schy­liła się po miskę wypeł­nioną eks­kre­men­tami i wyszła ze spusz­czoną głową.

– Zosta­wię swoje rze­czy na pry­czy.

Fran­ci­sco poczuł się bez­silny. Z cięż­kim wes­tchnie­niem rów­nież opu­ścił pomiesz­cze­nie i skie­ro­wał się ku wyj­ściu z baraku. Jakim do cho­lery jest czło­wie­kiem: sam sobie przy­siągł ją chro­nić, a teraz oswaja się z myślą, że zosta­nie wybrana i pój­dzie na śmierć?Rozdział II

II

Kiedy tam­tej nocy wró­cił do swo­jej pry­czy po spo­tka­niu z rodziną miesz­ka­jącą na Lagerstraße, Her­bert Levin zna­lazł Václava zaj­mu­ją­cego jego miej­sce, jakby był panem i władcą. Zdzi­wił się, widząc go tutaj, i miał nadzieję, że wsta­nie, pozwa­la­jąc mu się poło­żyć w nie­wiel­kiej prze­strzeni, która stała się jego pry­wat­nym kątem. Były czło­nek poli­cji żydow­skiej w The­re­sien­stadt nie poru­szył się.

– Za pozwo­le­niem…

Dopiero wtedy Václav raczył zauwa­żyć jego obec­ność.

– Wejdź na górę – powie­dział, wska­zu­jąc górne łóżko. – Teraz tam jest twoje miej­sce.

– Kto tak twier­dzi?

– Ja – odparł bez­czel­nie. – Chcesz ze mną dys­ku­to­wać?

– Nie chcę z nikim dys­ku­to­wać. Zaj­muję to miej­sce, odkąd przy­je­cha­li­śmy, tu zawsze śpię.

– Spa­łeś, ale już nie śpisz. Idź na górę.

Sytu­acja była dość nie­spo­dzie­wana.

– Dla­czego zaj­mu­jesz moje miej­sce?

– Teraz jest moje – padła sucha odpo­wiedź. – Idź na górę. Drugi raz nie będę powta­rzał.

Stało się oczy­wi­ste, że Václav nie zamie­rza tłu­ma­czyć swo­jego zacho­wa­nia. Ilu­zjo­ni­sta rozej­rzał się dokoła i stwier­dził, że nie był to odosob­niony przy­pa­dek. Wiele miejsc ule­gło zamia­nie, a dolne pry­cze zaj­mo­wali lepiej wyglą­da­jący więź­nio­wie. Nie­trudno było się zorien­to­wać dla­czego. Kiedy z rana, budząc więź­niów, blo­kowy robił obchód bara­ków pod czuj­nym okiem Blockführera, bił tych, któ­rzy się ocią­gali. A kto ocią­gał się naj­bar­dziej? Ci z dol­nych prycz wyska­ki­wali od razu do przej­ścia, potem ci ze środ­ko­wych, ale zej­ście z gór­nych trwało naj­dłu­żej i to przede wszyst­kich oni obry­wali. I naj­wy­raź­niej z tego powodu sil­niejsi więź­nio­wie zde­cy­do­wali się zająć naj­niż­sze pry­cze.

Nie sta­no­wiło to zasko­cze­nia. Levin zauwa­żył już, że trudna sytu­acja, w jakiej się znaj­do­wali, zmie­niała ludzi. Nie­któ­rzy, jak Alfred Hirsch, ujaw­niali to, co w nich naj­lep­sze: byli soli­darni, zaan­ga­żo­wani, współ­pra­co­wali. Inni, jak Václav, odsła­niali swoją naj­gor­szą stronę: oka­zy­wali się skon­cen­tro­wa­nymi na sobie ego­istami, peł­nymi wro­go­ści i agre­sji. Widział to już w Arbe­it­skom­mando i w innym baraku, gdzie jedni odda­wali nie­wielką część swo­jego przy­działu jedze­nia tym, któ­rzy tego potrze­bo­wali, a inni kra­dli bez zaha­mo­wań. Widział nawet, jak syn pod­biera jedze­nie ojcu. Wyrzu­ce­nie na naj­wyż­szą pry­czę było jedy­nie nową odsłoną tego zja­wi­ska.

Zre­zy­gno­wany wspiął się na trzeci poziom pry­czy i zajął dawne miej­sce Václava z samego brzegu. Bar­dzo moż­liwe, że począw­szy od teraz, czę­ściej poczuje ude­rze­nia dys­cy­pliny blo­ko­wego. Ale za to, pocie­szał się, Václav będzie obry­wał bie­gunką z wyż­szych prycz. Cóż – nic nie było dosko­nałe na tym świe­cie.Rozdział III

III

Dwie­ście więź­nia­rek usta­wiało się w sze­regu na placu ape­lo­wym, wszyst­kie nagie, z wysta­ją­cymi kośćmi i żebrami, wszyst­kie z widocz­nymi obrzę­kami na skó­rze. Naprze­ciwko nich sta­nęła garstka męż­czyzn i kobiet w mun­du­rach. Fran­ci­sco roz­po­znał Lagerführerin Man­del, którą już spo­tkał, wycho­dząc z koman­dem. Za nimi stały dwie cię­ża­rówki z otwar­tymi plat­for­mami cze­ka­jące, by po selek­cji zawieźć wybrane kobiety do kre­ma­to­riów. Por­tu­gal­czyk sta­nął razem z blo­ko­wymi i kali­fak­tor­kami, szu­ka­jąc w sobie odwagi i gotowy na to, co los przy­nie­sie jego dziew­czy­nie.

Wido­wi­sko było przy­gnę­bia­jące. O ile więź­niarki z tego obozu wyglą­dały nędz­nie, te, które stały przed nimi, były w jesz­cze gor­szym sta­nie. Więk­szość przy­po­mi­nała żywe trupy ledwo trzy­ma­jące się na nogach. Jedne klę­czały na ziemi, obo­jętne na to, co się może wyda­rzyć, inne kiwały się, jakby za chwilę miały się prze­wró­cić. Po wszyst­kich widać było cier­pie­nie. Wiele wyglą­dało na chore, miało roz­go­rącz­ko­wane i mar­twe oczy. Ich nagość była smutna. Bez wło­sów, skóra i kości, pokryte ranami, zadra­pa­niami i sinia­kami na całym ciele, z bło­tem i odcho­dami na poślad­kach i udach. Ni­gdy nie sądził, że naga kobieta może być tak odra­ża­jąca.

Dostrzegł Tanu­się w jed­nym z rzę­dów i poczuł, jak jesz­cze bar­dziej upada na duchu. Wyglą­dała gorzej, niż mu się wyda­wało, kiedy widział ją ubraną. Ona rów­nież miała wysta­jące kości i żebra widoczne pod cienką skórą. Widać było ślady odcho­dów i rany. Nie­wia­ry­godne, że tak piękna dziew­czyna, w któ­rej zako­chał się na daczy w Sabli­nie, została zre­du­ko­wana do cie­nia. Tanu­sia była cie­niem sie­bie sprzed lat. Nie stała się jesz­cze żywym tru­pem, ale nie­wiele jej bra­ko­wało. W odróż­nie­niu od innych wyda­wała się wytrzy­my­wać. Stała pro­sto i pew­nie.

Głos Lagerführerin zadźwię­czał na palcu ape­lo­wym.

– Dok­tor obej­rzy was po kolei, żeby zde­cy­do­wać, która będzie miała moż­li­wość prze­nie­sie­nia – ogło­siła. – Naprzód marsz! _Schnell! Schnell!_

Jeden z eses­ma­nów z dys­tynk­cjami Hauptsturmführera, odpo­wia­da­ją­cymi stop­niowi kapi­tana, zro­bił w tym momen­cie krok w przód. Posłuszne roz­ka­zowi odpo­wie­dzial­nej za obóz więź­niarki zaczęły przed nim prze­cho­dzić. Ledwo zauwa­żal­nym ruchem palca, nie wypo­wia­da­jąc ani jed­nego słowa, ofi­cer wska­zy­wał im stronę, w którą powinny pójść.

Lewa.

Lewa.

Lewa.

Prawa.

Lewa.

Lewa…

Pra­wie wszyst­kie szły na lewo, zauwa­żył Fran­ci­sco. Co to miało zna­czyć? Zro­bił krok w bok i sta­nął tuż przy jed­nej z kali­fak­to­rek.

– Co to zna­czy lewa?

Dziew­czyna wyglą­dała na zdzi­wioną jego pyta­niem.

– To… to zna­czy prze­nie­sie­nie, _Herr SS-Mann._

Czyli że szły na śmierć. I rze­czy­wi­ście, kobiety skie­ro­wane na lewo zapę­dzano, cią­gle nagie, do cię­ża­ró­wek. Żywe trupy, które nie były w sta­nie iść same, wrzu­cano do środka jak worki ziem­nia­ków.

Lewa.

Lewa.

Lewa…

Wbił wzrok w Hauptsturmführera prze­pro­wa­dza­ją­cego selek­cję. Jego mun­dur był w nie­na­gan­nym sta­nie, zgod­nie z wymo­gami SS, nosił białe ręka­wiczki, a jego wyso­kie ofi­cerki lśniły. Wyda­wało się wręcz nie­moż­liwe utrzy­ma­nie ele­gan­cji pośród takiego błocka, a jed­nak się uda­wało.

– Kim jest ten Hauptsturmführer?

Kali­fak­torka rzu­ciła mu znowu prze­ra­żone spoj­rze­nie, jakby to pyta­nie było jesz­cze dziw­niej­sze od poprzed­niego.

– To _Herr Dok­tor_ Men­gele, _Herr SS-Mann_.

– Naj­przy­stoj­niej­szy męż­czy­zna w Kat­ze­cie – zauwa­żyła jedna z blo­ko­wych, jakby to miało wiel­kie zna­cze­nie.

– Spójrz­cie tylko! Nie­sa­mo­wite!

– Wygląda jak Clark Gable!

Blo­kowe i kali­fak­torki zaczęły po cichu komen­to­wać wygląd Hauptsturmführera. Fran­ci­sco popa­trzył na nie zdu­miony. Te więź­niarki były bar­dziej zain­te­re­so­wane wyglą­dem leka­rza niż losem kobiet, które wybie­rał na śmierć.

Lewa.

Prawa.

Lewa…

– Nie wie­cie, czy jest żonaty?

– Pewno jest – odpo­wie­działa inna blo­kowa. – Z całą pew­no­ścią któ­raś go już cap­nęła.

– Może się przej­dziesz…

– Słu­chaj no, mądralo sra­jąca pod sie­bie. To nie kąsek dla cie­bie, ślicz­notko. Męż­czy­zna taki jak on nie zwraca uwagi na takie jak my.

Lewa.

Lewa…

Grupa kobiet skie­ro­wa­nych na lewo cały czas się powięk­szała, pod­czas gdy na prawo szły nie­liczne. Fran­ci­sco był bar­dzo zde­ner­wo­wany; serce waliło mu jak mło­tem. Czy nie obcho­dziło ich, że ten głu­pek może wybrać Tanu­się? Nie­wy­obra­żalne zaczy­nało sta­wać się praw­do­po­dobne. Męż­czy­zna na pewno pośle ją na lewo! Fran­ci­sco miał ochotę zasło­nić oczy; tego było za wiele. Odszu­kał wzro­kiem Tanu­się, szła w kolejce, krok za kro­kiem zbli­żała się do ofi­cera, drżąca, ze spusz­czo­nymi oczami.

Lewa.

Lewa…

Co zrobi, jeśli, a wyda­wało mu się to nie­unik­nione, lekarz wybie­rze Tanu­się? Ten ledwo trzy­ma­jący się na nogach łysy szkie­let pokryty ranami i eks­kre­men­tami w niczym nie przy­po­mi­nał tam­tej dziew­czyny o zło­tych war­ko­czach, którą popro­sił o rękę w Pusz­ki­nie. I cho­ciaż wyglą­dały zupeł­nie ina­czej, jedna piękna, a druga ohydna, były tą samą osobą. Tą samą. Ten worek kości był jego Tanu­sią.

Spa­ni­ko­wany na myśl, że zoba­czy, jak wysy­łają ją na śmierć, odpo­wie­dział sobie na pyta­nie, które zadał tro­chę wcze­śniej. Podo­bało mu się jej wnę­trze czy tylko uroda. Zako­chał się w oso­bie czy w uro­dzie? Prawda powoli sta­wała się jasna. Bez względu na to jak wyglą­dała, czy jak księż­niczka, czy jak wiedźma, czy jak anioł ema­nu­jący życiem, czy jak strzęp czło­wieka sto­jący nad gro­bem, była jego Tanu­sią. To oczy­wi­ste, że w pierw­szej kolej­no­ści pocią­gała go jej uroda, ale teraz wie­dział, że kocha ją całą.

Lewa.

Lewa…

Co w takim razie zrobi, kiedy lekarz pośle ją na lewo? Będzie się bier­nie przy­glą­dał, jak wrzu­cają ją na cię­ża­rówkę i zabie­rają do kre­ma­to­rium? Jak będzie z tym żył? Musi coś zro­bić. Ale co?

Lewa.

Lewa.

Lewa…

Po zakoń­cze­niu selek­cji podej­dzie, żeby poroz­ma­wiać z leka­rzem, i powie, że doszło do nie­po­ro­zu­mie­nia i jedna z wybra­nych więź­nia­rek jest nie­zbędna tutaj. Lekarz przy­zna rację i każe jej wyjść z grupy ska­za­nych. Tanu­sia będzie ura­to­wana. Zasta­no­wił się ponow­nie. To nie będzie takie pro­ste. Miała być nie­zbędna do czego dokład­nie? Co odpo­wie na pyta­nie leka­rza? Że ten powłó­czący nogami szkie­let jest nie­odzowną czę­ścią komanda? Któ­rego komanda?

Coś takiego nie przej­dzie. Lekarz naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie zwróci na niego uwagi. On jest Hauptsturmführerem, a Fran­ci­sco led­wie zwy­kłym eses­ma­nem, do tego cudzo­ziem­cem. Każe mu się zamknąć i nie wtrą­cać tam, gdzie nikt go nie pro­sił. I byłaby to naj­ła­skaw­sza odpo­wiedź, bo rów­nie dobrze mógłby zostać oskar­żony o brak sza­cunku wobec star­szego stop­niem i uka­rany.

Przed Tanu­sią było w tej chwili około dwu­dzie­stu więź­nia­rek.

Lewa.

Lewa…

Powi­nien być reali­stą. Lekarz nie przyj­mie żad­nego sprze­ciwu. Wier­ność i honor. Czy nie taka jest dewiza SS? Roz­kazy nie pod­le­gały dys­ku­sji. Żoł­nierz mógł ich nie rozu­mieć, mógł się nawet z nimi nie zga­dzać, ale miał je skru­pu­lat­nie wyko­ny­wać. Wier­ność i honor.

Lewa.

Lewa…

Dzie­sięć więź­nia­rek przed Tanu­sią. Dziew­czyna posłała mu pełne nie­po­koju spoj­rze­nie, a on, sta­ra­jąc się pod­trzy­mać ją na duchu, odpo­wie­dział wyra­zem twa­rzy dają­cym nadzieję, że już wszyst­kim się zajął, a ona może być spo­kojna.

Lewa.

Lewa…

Serce Fran­ci­sca sza­lało, zaczął go boleć żołą­dek. Czas się koń­czył. Wró­cił do pyta­nia, które sam sobie zadał. Co zrobi, kiedy Tanu­sia zosta­nie wybrana? Powi­nien inter­we­nio­wać, wyda­wało mu się to nie­unik­nione. Lekarz odmówi, to rów­nież było jasne, co wtedy zrobi? Pozwoli, żeby zabrano ją na śmierć, nic nie robiąc? A gdyby coś zro­bił, to co?

Lewa.

Lewa…

Pięć więź­nia­rek przed Tanu­sią.

Pod­jął decy­zję. Wyj­mie broń z kabury i zabije Hauptsturmführera. Potem zabije Lagerführerin i sto­ją­cych obok niej eses­ma­nów i… i…

I co? Dokąd ich to zapro­wa­dzi? Do oca­le­nia? Z takiej sytu­acji jak ta nie ma dobrego wyj­ścia. Nie mógł sta­wić czoła całemu obo­zowi, nie mógł zabić wszyst­kich eses­ma­nów, któ­rzy sta­nę­liby mu na dro­dze, to nie­re­alne. Prawda, strasz­liwa prawda była taka, że nie było nadziei.

Lewa…

Trzy więź­niarki przed Tanu­sią.

Lewa…

Jesz­cze dwie i Tanu­sia.

Lewa…

I teraz, i teraz, i teraz.

Prawa.

Prawa! Pra­wie krzyk­nął z rado­ści. Prawa! Tanu­sia nie została wysłana na śmierć!Rozdział IV

IV

Przy­pad­kowe szturch­nię­cie chło­paka, który wła­śnie sado­wił się na miej­scu obok, spra­wiło, że jedna z kart, którą Levin prze­kła­dał, żeby ćwi­czyć palce, upa­dła.

– _Ach, ent­schul­di­gung_.

Nie­miecki, któ­rego użył nie­zgrabny przy­bysz, żeby prze­pro­sić za szturch­nię­cie, a zwłasz­cza silny ber­liń­ski akcent zwró­ciły uwagę magika. Żydzi z The­re­sien­stadt byli w więk­szo­ści Cze­chami i dla­tego nie­miecki Żyd zawsze sta­no­wił miłą nie­spo­dziankę.

– Z jakiej czę­ści Ber­lina jesteś?

– Karl­shorst – odpo­wie­dział chło­pak. – Skąd pan wie, że jestem ber­liń­czy­kiem?

– Wystar­czy usły­szeć, jak mówisz, chłop­cze. – Wycią­gnął do niego rękę. – Nazy­wam się Her­bert Levin.

Przy­wi­tali się.

– Wer­ner Reich.

– Cóż robi ber­liń­czyk w takim miej­scu?

– Sam tego nie rozu­miem – powie­dział chło­pak. – Moi rodzice wyje­chali z Nie­miec, kiedy poja­wił się Hitler, i zamiesz­ka­li­śmy w Zagrze­biu. Po jakimś cza­sie ojciec zmarł w wyniku cho­roby, potem Niemcy wkro­czyli do Jugo­sła­wii, a matka ukryła mnie w domu pew­nych wal­czą­cych w pod­zie­miu Chor­wa­tów. Pro­blem pole­gał na tym, że poja­wiło się gestapo, żeby ich aresz­to­wać i… zła­pali rów­nież mnie. A skoro jestem Niem­cem i Żydem, wysłali mnie do The­re­sien­stadt. I oto jestem.

– Ukry­cie cię w domu ludzi wal­czą­cych w pod­zie­miu nie było zbyt mądre ze strony two­jej matki – zauwa­żył Levin. – Nie mów, że uro­dzi­łeś się w Cheł­mie…

Zaśmiali się obaj. Żydzi czę­sto opo­wia­dali sobie dow­cipy o Żydach z Chełma. Mówiono, że kiedy Bóg dał anio­łowi worek pełen dusz głup­ków, żeby roz­dzie­lił je równo po całym świe­cie, ten potknął się w Cheł­mie i nie­chcący wysy­pał tam całą zawar­tość worka.

– Matka jest z pocho­dze­nia Sefar­dyjką.

– Naprawdę? – zdu­miał się Levin. – Moja też, patrz no tylko. Twoi przod­ko­wie przy­byli z Por­tu­ga­lii?

– Z Hisz­pa­nii.

– To obok. Spo­tka­nie z Niem­cem pocho­dze­nia sefar­dyj­skiego to w każ­dym razie zawsze przy­jem­ność.

Wzrok Wer­nera spo­czął na kar­tach, które ilu­zjo­ni­sta prze­kła­dał mię­dzy pal­cami.

– Co pan robi?

– Magię – powie­dział teatral­nie tajem­ni­czym tonem. – Posia­dam moce.

– Jest pan magi­kiem?

W ramach odpo­wie­dzi Wielki Nivelli pota­so­wał karty, wyjął jedną na chy­bił tra­fił i poka­zał swo­jemu sąsia­dowi, nie pod­glą­da­jąc.

– Widzisz tę kartę?

– Tak.

Ilu­zjo­ni­sta wło­żył ją ponow­nie do talii i pota­so­wał karty. Następ­nie wyjął pozor­nie przy­pad­kową kartę i poło­żył bez odkry­wa­nia.

– Obróć ją.

Chło­pak obró­cił kartę i uśmiech­nął się.

– Ta sama, którą mi pan poka­zał – stwier­dził. – Jak to się robi?

– Magia.

– Naprawdę?

Ilu­zjo­ni­stę kusiło, żeby odpo­wie­dzieć twier­dząco i prze­ko­nać mło­dego czło­wieka, że istot­nie posiada nad­na­tu­ralne moce, pokusa wszyst­kich magi­ków. Jed­nak magi­ków uczci­wych odróż­niało od nieuczci­wych to, że ci pierwsi przy­zna­wali się do sztu­czek, a dru­dzy uda­wali, że w całym pro­ce­sie biorą udział siły nad­przy­ro­dzone. Cie­kawe, że publicz­ność wolała kłam­stwa nieuczci­wych od szcze­ro­ści uczci­wych.

– Wszystko w życiu jest sztuczką – powie­dział. – Jedyną magią jest samo życie… ale podej­rze­wam, że nawet ono kryje w sobie jakąś sztuczkę.

Następ­nie poka­zał, jak wyko­nał sztuczkę z kar­tami.Rozdział V

V

Apel się prze­dłu­żał, trwał już od trzech godzin i wszy­scy znaj­du­jący się na placu ape­lo­wym obozu Auschwitz I czuli się wyczer­pani. Począt­kowe wezwa­nie zostało powtó­rzone dwu­krot­nie i kolejne licze­nia wska­zy­wały, że bra­kuje jed­nego więź­nia. Blo­kowi i kapo tru­dzili się szu­ka­niem, pod­czas gdy reszta więź­niów stała nie­ru­chomo w zim­nym desz­czu.

Sto­jąc obok Rapportführera Kaduka, eses­mana z wiel­kimi uszami, który pro­wa­dził apel, Fran­ci­sco przy­glą­dał się więź­niom usta­wio­nym przed nim w rzę­dach – trzę­śli się z głodu, zimna i wycień­cze­nia, ale widział tylko Tanu­się. Odkąd odwie­dził ją w obo­zie kobie­cym, pomysł wycią­gnię­cia jej stam­tąd stał się jego obse­sją. Po tym, jak na wła­sne oczy zoba­czył, co się działo w Bir­ke­nau, nie miał naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, że dziew­czyna zgi­nie za kilka mie­sięcy, może nawet tygo­dni.

– Jeśli ten gnój nie pojawi się w ciągu pół godziny, trzeba będzie włą­czyć syreny – wark­nął Kaduk. – To może być ucieczka, mimo że…

Nie­ocze­ki­wane oży­wie­nie przy drzwiach jed­nego z bara­ków przy­cią­gnęło wszyst­kie spoj­rze­nia. Blo­kowy cią­gnął jakie­goś męż­czy­znę za koł­nierz jego wię­zien­nego stroju.

– Zna­la­złem go, _Herr Rapportführer! –_ obwie­ścił blo­kowy_. –_ Spał w latry­nach.

– _Ach so!_ – wykrzyk­nął Kaduk. – Przy­pro­wadź mi tu tego ptaszka.

Na oczach wszyst­kich blo­kowy prze­cią­gnął więź­nia przez plac i zosta­wił przed pro­wa­dzą­cym apel. Kaduk zro­bił dwa kroki w przód i sta­nął tuż przy zatrzy­ma­nym, skrzy­żo­wał ramiona, jakby cze­kał na wyja­śnie­nia. Męż­czy­zna miał około pięć­dzie­się­ciu lat, był star­cem jak na warunki Auschwitz i nie pano­wał nad drże­niem ciała.

– A więc wasza wyso­kość raczył sobie uciąć drzemkę, tak? – zapy­tał sar­ka­stycz­nym i groź­nym tonem Rapportführer_. –_ Jaśnie pan udał się do latryn, żeby się wysrać, a potem zaczął roz­my­ślać: dopóki te głupki będą się plą­tać po Rze­szy, klapnę na desce i przy­tnę komara. Dają wyro, napy­chają żar­ciem, nie wysy­łają na wojnę… czy można mieć lep­sze życie? Auschwitz to raj! I tak jest! Oni wykań­czają się, pra­cu­jąc, a ja chra­pię. Jest tak?

Sto­jąc cały czas ze spusz­czo­nymi oczami, wię­zień kulił się ze stra­chu.

– Ja… _Herr Rapportführer,_ pro­szę o wyba­cze­nie… ja tylko… ja…

Zanim wię­zień dokoń­czył zda­nie, Kaduk wymie­rzył mu w twarz cios, który odrzu­cił go do tyłu i powa­lił na zie­mię. Eses­man zro­bił dwa kroki w stronę ofiary.

– Wsta­waj.

Męż­czy­zna wyko­nał pole­ce­nie i ledwo sta­nął na nogach, otrzy­mał drugi cios, który znowu powa­lił go na zie­mię. Postawa Rapportführera jasno wska­zy­wała, że ocze­kuje on ponow­nego wsta­nia, wię­zień zro­bił to, ale już z wyraźną trud­no­ścią. Kaduk wymie­rzył cios w żołą­dek, a kiedy wię­zień zgiął się wpół, dostał kop­niaka w twarz, upadł na zie­mię, twarz miał całą we krwi. Ruszał się jesz­cze, udało mu się pod­nieść głowę, lecz był oszo­ło­miony i nie wyda­wało się, żeby mógł wstać. Wtedy Rapportführer posta­wił nogi na jego klatce pier­sio­wej i zaczął ska­kać jak na tram­po­li­nie. Trza­ski przy­po­mi­na­jące odgłosy łamią­cych się gałęzi wska­zy­wały, kiedy żebra pękały, prze­bi­ja­jąc płuca i inne organy. Kaduk ska­kał na­dal, dopóki męż­czy­zna nie zamarł w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu ze szkla­nymi oczami wyra­ża­ją­cymi pustkę ciała pozba­wio­nego życia.

Dźwięk oczy­wi­ście uprze­dził widok, ale wejść do gabi­netu i zoba­czyć, jak Pery Broad, obej­mu­jąc akor­deon, gra muzykę podobną do kościel­nej, było dla Fran­ci­sca czymś nie­ocze­ki­wa­nym. Bra­zy­lij­ski eses­man grał z zamknię­tymi oczami i gość zacze­kał do końca utworu.

– Brawo! – przy­wi­tał się. – Nie wie­dzia­łem, że Unterscharführer jest tak uta­len­to­wany!

Prze­ło­żony posta­wił instru­ment na pod­ło­dze, opie­ra­jąc go o ścianę.

– Lubi pan João Sebastião Ribe­iro?

– Kogo?

– Johanna Seba­stiana Bacha – wyja­śnił Broad. – Pro­szę nie mówić, że pan nie zna…

– Moja muzyka brzmi ina­czej, Unterscharführer.

Ofi­cer Wydziału Poli­tycz­nego zało­żył nogę na nogę i usiadł wygod­nie.

– Więc jakie _fado_ spro­wa­dza pana tutaj?

– Nie chcę już słu­żyć pod roz­ka­zami Rapportführera Kaduka – obwie­ścił Fran­ci­sco. – W zasa­dzie nie chcę już peł­nić funk­cji, z któ­rymi zwią­zane jest mal­tre­to­wa­nie kobiet, star­ców i dzieci.

Bra­zy­lij­czyk zdzi­wiony zmru­żył powieki.

– Co teraz wypra­wia ten _Was­ser-Pol­lak?_

– Słu­cham?

– _Was­ser-Pol­lak –_ powtó­rzył. – Tak nazy­wamy pol­skich Niem­ców, pol­skich _Volks­deut­sche._ Sza­lony Kaduk jest _Was­ser-Pol­la­kiem_.

– Ten rodzaj wojny nie jest dla mnie – stwier­dził Fran­ci­sco tonem spo­koj­nym, ale zde­cy­do­wa­nym. – Głu­pek zabił więź­nia tylko dla­tego, że zaspał na apel. Nie po raz pierw­szy widzia­łem, jak robi takie rze­czy.

– Nie­któ­rzy folks­doj­cze z taką gor­li­wo­ścią chcą poka­zać, że są bar­dziej nie­mieccy od samych Niem­ców, że prze­sa­dzają – zgo­dził się Broad. – Tak jest w przy­padku Kaduka. Przy­je­chał do pracy przy kre­ma­to­riach i oka­zał się dziką bestią. Zabił tylu Żydów, że w zeszłym roku w uzna­niu za wyjąt­kową służbę dostał Krzyż Zasługi Wojen­nej II Klasy z Mie­czami. Kaduk był jed­nym z zale­d­wie trzy­dzie­stu straż­ni­ków SS odzna­czo­nych tym meda­lem. To poka­zuje, że może słu­żyć przy­kła­dem.

Fran­ci­sco dobit­nie potrzą­snął głową.

– Nie chcę służby tego typu – powtó­rzył. – Inną sprawą jest zabi­cie szpiega czy sabo­ta­ży­sty, któ­rzy nawet roz­bro­jeni zagra­żają naszemu bez­pie­czeń­stwu, czy nawet zabi­cie cywila, który przy­pad­kowo zna­lazł się w miej­scu dzia­łań i przy­pad­kowo obrywa w zamie­sza­niu. A inną zabi­ja­nie z zimną krwią bez­bron­nych cywi­lów, któ­rzy dla nikogo nie sta­no­wią zagro­że­nia.

– Pozwolę sobie przy­po­mnieć, że ślu­bo­wał pan sza­no­wać dewizę SS – pod­kre­ślił Bra­zy­lij­czyk. – „Moim hono­rem jest wier­ność”.

– Nie jest hono­rem zabi­ja­nie cywi­lów, Unterscharführer. To dys­ho­nor.

Pery Broad przy­gryzł dolną wargę; nie do końca się z tym nie zga­dzał.

– Wie pan, ja rów­nież byłem zszo­ko­wany po przy­jeź­dzie tutaj – przy­znał. – Chcia­łem wyje­chać, kiedy to wszystko zoba­czy­łem. Ale z cza­sem przy­wy­kłem. Pra­wie wszy­scy przez to prze­cho­dzą. Dok­tor Wir­ths, gość, który kie­ro­wał służbą szpi­talną, powie­dział komen­dan­towi Hössowi, że nie akcep­tuje zabi­ja­nia Żydów ani zbio­ro­wych egze­ku­cji, i popro­sił o prze­nie­sie­nie. Osta­tecz­nie został i robi selek­cje na ram­pie. Dok­tor Del­motte zwy­mio­to­wał i zemdlał, kiedy był tam po raz pierw­szy. Potem popro­sił o prze­nie­sie­nie na front rosyj­ski, mówiąc, że sam wolałby iść do gazu, niż wska­zy­wać ludzi, któ­rzy mają zostać zabici. Dok­tor Men­gele poroz­ma­wiał z nim i przy­po­mniał, że w pew­nych oko­licz­no­ściach leka­rze rze­czy­wi­ście muszą wybie­rać, kto ma umrzeć, a kto żyć, jak choćby na polu walki, kiedy oce­niają stan ran­nych, któ­rymi warto się zająć i któ­rymi zaj­mo­wać się nie warto. Na ram­pie dzieje się to samo. Lekarz tak naprawdę nie wybiera, kto ma umrzeć, wska­zuje jedy­nie, kto jest w sta­nie pra­co­wać. Co dzieje się z tymi, któ­rzy zostają uznani za nie­zdol­nych do pracy, jego już nie doty­czy. Del­motte dał się prze­ko­nać tym argu­men­tem i został. I pew­nego dnia, mimo że był czło­wie­kiem zła­ma­nym moral­nie, nawet sam zro­bił selek­cję. – Nakre­ślił w powie­trzu znak koń­czący wypo­wiedź. – To żeby pan miał świa­do­mość. Można się przy­zwy­czaić. Zgoda?

Por­tu­gal­czyk kiw­nął głową.

– Do wszyst­kiego można się przy­zwy­czaić – przy­znał. – Ale zabi­ja­nie z zimną krwią i bez potrzeby star­ców, kobiet i dzieci jest dla żoł­nie­rza dys­ho­no­rem.

– Nie zabija pan cywi­lów. Zabija pan wro­gów Rze­szy. Nie jest dys­ho­no­rem zabi­ja­nie wro­gów. Wszy­scy to robią. Kiedy Ame­ry­ka­nie czy Rosja­nie bom­bar­dują nie­miec­kie mia­sta, to kogo, pana zda­niem, zabi­jają? Kobiety i dzieci, czło­wieku.

Fran­ci­sco wie­dział, że to kłam­stwo.

– Jest ina­czej, kiedy widzimy ich twa­rze. Wielu z nich przy­po­mina Por­tu­gal­czy­ków…

– Pro­szę uwa­żać na słowa – ostrzegł Broad. – Ja pana rozu­miem. Uro­dzi­łem się w Rio, mam jesz­cze bra­zy­lij­skie oby­wa­tel­stwo i rozu­miem pana punkt widze­nia. Ale jest wielu ludzi, któ­rzy, sły­sząc te słowa, mogliby oskar­żyć pana o zdradę.

– Za odmowę zabi­ja­nia cywi­lów?

– Cóż… nie­ko­niecz­nie za to. Wiem od SS, że nie­któ­rzy pro­sili o zwol­nie­nie z tych obo­wiąz­ków. Bock, na przy­kład, odmó­wił pro­wa­dze­nia cię­ża­ró­wek, które woziły Żydów do kre­ma­to­riów. Podob­nie Span­ner, Bilan czy Wie­beck mieli wiel­kie obiek­cje. Jeśli oni mogli odmó­wić, pan też może. To oczy­wi­ście skom­pli­kuje pana karierę. Poza tym sta­nie się pan obiek­tem kpin ze strony kole­gów. Ale jest to do zro­bie­nia.

– Czyli usta­lone. Odma­wiam wyko­ny­wa­nia tej pracy. Nie mam per­spek­tyw na zro­bie­nie tu kariery, jest mi to obo­jętne.

Bra­zy­lij­czyk pochy­lił się nad biur­kiem i przy­glą­dał się roz­mówcy uważ­nie, jakby nie chciał stra­cić jego reak­cji na swoje następne pyta­nie.

– Nawet gdyby to miało ozna­czać prze­nie­sie­nie na front rosyj­ski?

Tego roz­wią­za­nia Fran­ci­sco oba­wiał się naj­bar­dziej. Jego pro­ble­mem nie był po pro­stu wyjazd na front walki, gdzie moż­li­wość śmierci była nie­skoń­cze­nie więk­sza niż w KL. Praw­dziwy pro­blem miał na imię Tanu­sia.

– Eses­mani, któ­rzy odmó­wili, zostali prze­nie­sieni?

– Nie. Zostali tutaj.

– Więc i ja mogę zostać. Czy nie ma takiej służby, która nie wyma­ga­łaby mal­tre­to­wa­nia więź­niów?

Pyta­nie zasta­no­wiło Pery’ego Bro­ada. Uciekł wzro­kiem za okno, spo­glą­da­jąc na wyłą­czone z użytku kre­ma­to­rium Auschwitz I, jakby pochło­nęła go cał­ko­wi­cie jakaś myśl.

– Może Wydział VI.

– Gestapo?!

– Nie – odparł ofi­cer. – Odziały SS w Auschwitz są podzie­lone na sie­dem wydzia­łów. Abte­ilung I to komen­dan­tura, a Abte­ilung II to nasz wydział – wydział poli­tyczny, w któ­rego skład wcho­dzi gestapo i poli­cja kry­mi­nalna, Kripo. Jako że gry­wam w orkie­strach obo­zo­wych, jestem w dobrych sto­sun­kach z sze­fem Wydziału VI, Knit­tlem. Ludzie naśmie­wają się z jego teatral­nej maniery, ale ja sporo mu pomo­głem i na­dal poma­gam, dla­tego jest mi winien parę przy­sług. To mogłoby być świetne miej­sce dla pana.

– Czym się zaj­muje Wydział VI?

– Ten wydział jest odpo­wie­dzialny za szko­le­nie per­so­nelu. Jed­nym z jego zadań jest życie kul­tu­ralne eses­ma­nów w Kat­ze­cie.

– Wydaje się inte­re­su­jące.

– Pro­blem w tym, że zupeł­nie nie zna się pan na muzyce. – Broad się zaśmiał. – Jak czło­wiek pozba­wiony kul­tury może zaj­mo­wać się życiem kul­tu­ral­nym per­so­nelu?

Fran­ci­sco wska­zał na akor­deon.

– Jeśli Unterscharführer zechce mnie uczyć, nauczę się wszyst­kiego, co trzeba – powie­dział bar­dzo pewny sie­bie. – Nauczę się tak dobrze, że będą mnie chcieli przy­jąć do orkie­stry Almy Rosé¹.

– Nie musi się pan znać na akor­de­onie, żeby pra­co­wać w Wydziale VI. Więk­szość pra­cu­ją­cych tam ludzi została wybrana przy­pad­kowo, nie mają spe­cjal­nych zdol­no­ści. Wystar­czy, że będzie pan orga­ni­zo­wał wyda­rze­nia kul­tu­ralne dla obozu. Potra­fiłby pan?

Pod­władny miał świa­do­mość, że otwie­rają się przed nim wiel­kie moż­li­wo­ści. Nie tylko uwol­niłby się od komand, ale mógłby z więk­szą swo­bodą poru­szać się po KL. Dałoby mu to dostęp do Bir­ke­nau, a w szcze­gól­no­ści do obozu kobie­cego.

– Kiedy zaczy­nam?Rozdział VI

VI

Drzwi baraku otwo­rzyły się z hukiem. Mając obok sie­bie nogi Wer­nera, Levin sta­rał się spać, kiedy zapa­liły się świa­tła.

– _Ach­tung! –_ krzyk­nął ktoś po nie­miecku. – Uwaga wszy­scy więź­nio­wie! Słu­chaj­cie uważ­nie! Jak wie­cie, każdy ma prawo wysłać list do przy­ja­ciół lub rodziny, która znaj­duje się w The­re­sien­stadt lub w jakim­kol­wiek innym miej­scu w Rze­szy. W tym…

– SS – wes­tchnął Wer­ner. – Czego od nas chcą o tej porze?

– …celu przy­nie­śli­śmy wam jak zawsze karty pocz­towe – kon­ty­nu­ował ten sam głos. – Może się zda­rzyć, że w wyniku dzia­łań wojen­nych za trzy dni połą­cze­nie pocz­towe z Cze­chami i Mora­wami zosta­nie zawie­szone na cały mie­siąc. Wziąw­szy to pod uwagę, powin­ni­ście wypi­sać karty pocz­towe i oddać swo­jemu blo­ko­wemu do jutra do kola­cji, żeby mogły zostać od razu wysłane do adre­sa­tów. Wia­do­mo­ści mają zostać napi­sane po nie­miecku, dru­ko­wa­nymi lite­rami. W miej­scu nadawcy wpi­su­je­cie wasze nazwi­ska i adres _Arbe­it­sla­ger Bir­ke­nau bei Neu­be­run_. I bar­dzo ważny szcze­gół, wpisz­cie datę z mie­sięcz­nym wyprze­dze­niem, żeby­ście mogli otrzy­mać wasze tra­dy­cyjne zamó­wie­nia z The­re­sien­stadt. Zamiast, na przy­kład, 27 lutego napisz­cie 27 marca albo inną datę bli­ską końca marca. Zro­zu­mie­li­ście? Jeśli tego nie zro­bi­cie, nie dotrą do was zamó­wie­nia z The­re­sien­stadt. Uwaga na datę.

Levin roz­po­znał adres nadawcy podany w infor­ma­cji, widział w The­re­sien­stadt takie karty pocz­towe wysłane przez depor­to­wa­nych we wrze­śniu, ale dzi­waczne wydało mu się wyma­ga­nie wpi­sy­wa­nia daty z mie­sięcz­nym wyprze­dze­niem. Jakież to pro­blemy zmu­szały do wstrzy­ma­nia trans­portu do Pro­tek­to­ratu Czech i Moraw przez cały mie­siąc? Czyżby Rosja­nie już tam dotarli? Czy Czesi roz­po­częli wiel­kie powsta­nie?

Pra­wie pół godziny zabrało eses­ma­nom obej­ście wszyst­kich kory­ta­rzy i roz­da­nie kart pocz­to­wych męż­czy­znom na pry­czach. Kiedy skoń­czyli, prze­szli raz jesz­cze, przy­glą­da­jąc się każ­demu z więź­niów, by spraw­dzić, czy wszy­scy dostali karty. Prze­cho­dząc obok Levina, jeden z Niem­ców wle­pił w niego wzrok na długą i nie­kom­for­tową chwilę.

– Zaraz, czy ty nie jesteś… Wiel­kim Nivel­lim?

Został roz­po­znany.

– A… _jawohl, Herr SS-Mann_.

– Cho­lera! – krzyk­nął pod­eks­cy­to­wany eses­man. Obró­cił się do swo­ich towa­rzy­szy. – Ej, kole­dzy! Widzie­li­ście, kogo tu mamy?

Pozo­stali eses­mani spoj­rzeli na niego.

– Co tam, Heinz?

– Wielki Nivelli! – wykrzyk­nął Nie­miec, który roz­po­znał magika. – Jest tu Wielki Nivelli!

– Kto?

– Nie pamię­ta­cie tego magika z Pragi, gościa, który spra­wiał, że dziew­czyny uno­siły się w powie­trzu? Jest tutaj!

Żoł­nie­rze pode­szli bli­żej.

– Nie wygłu­piaj się!

Heinz znowu przyj­rzał się magi­kowi.

– Słu­chaj no, może poka­żesz nam jakąś sztuczkę?

Grupa eses­ma­nów oto­czyła pry­czę, wycze­ku­jąco wpa­tru­jąc się w Wiel­kiego Nivel­lego. Magik zro­zu­miał, że nie ma wyj­ścia. Wziął talię kart, którą dostał od Hir­scha, i powtó­rzył trik, który wcze­śniej poka­zał Wer­ne­rowi. Niemcy z entu­zja­zmem bili brawo.

– Eks­tra!

– Gość jest super, no nie? W Pra­dze mówiono, że był w Tybe­cie i dzięki bud­dyj­skim lamom poznał tajem­nice Atlan­tów.

– Jesz­cze tro­chę magii, Wielki Nivelli?

Magik ponow­nie pota­so­wał karty, przy­go­to­wu­jąc się do bar­dziej skom­pli­ko­wa­nego numeru, ale jeden z eses­ma­nów, naj­star­szy stop­niem, zain­ter­we­nio­wał.

– Heinz, nie mamy na to czasu – zapro­te­sto­wał, mun­dur suge­ro­wał sto­pień Oberscharführera. – Mamy jesz­cze pocz­tówki do roz­da­nia w innych bara­kach. Pospieszmy się z tym gów­nem, bo chcę iść do baru Haus der Waf­fen-SS.

Pomimo pro­te­stów Heinza eses­mani odda­lili się i chwilę póź­niej byli już na zewnątrz. Świa­tła zga­sły i więź­nio­wie mogli w końcu spać.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Alma Maria Rosé (ur. 3.11.1906 w Wied­niu, zm. 4/5.04. 1944 w Auschwitz-Bir­ke­nau) – austriacka skrzy­paczka żydow­skiego pocho­dze­nia. Została depor­to­wana przez hitle­row­ców do Auschwitz-Bir­ke­nau. W obo­zie przez dzie­sięć mie­sięcy kie­ro­wała orkie­strą więź­nia­rek. Peł­niła także funk­cję kapo bloku muzycz­nego.

2. Na wojnę czas mi iść / I nie wiem, czy przyj­dzie mi wró­cić. / Trąbka będzie… – frag­ment sta­rej sefar­dyj­skiej pie­śni.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij