- W empik go
Zapiski z podróży 2015 - ebook
Zapiski z podróży 2015 - ebook
Dowcipnie i szczerze, poważnie i nie do końca poważnie, o sprawach ważnych i tych mniej istotnych – „Zapiski z podróży 2015” to swoista „kronika urlopowa” Jacka Pałasińskiego, jednego z najpopularniejszych dziennikarzy telewizji TVN. Refleksje z pracowitych wakacji w USA i Europie, okraszone zdjęciami i szczyptą niesamowicie inteligentnego humoru – to po prostu trzeba przeczytać!
Od autora: „Tak mnie Państwo namawiali, że złożyłem w książeczkę moje podróżnicze zapiski z bieżącego roku i przedstawiam w formie ebooka. Zobaczymy, czy Państwo mieli rację i świat czeka na moją pisaninę, czy ja miałem rację, twierdząc, że książki – bez względu na formę – to przeżytek i nikt ich nie potrzebuje”.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7949-168-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po morderczym roku wreszcie urlop. Wyczytałem, że B777 British Airways przyleciał w 5 h z NY do Londynu, półtorej godziny przez czasem; leciał niemalże z prędkością dźwięku dzięki jet-streamowi wiejącemu w ogon z prędkością prawie 400 km/h. To ma jednak bolesne konsekwencje, kiedy się leci w drugą stronę. Do USA dotarliśmy z ponadgodzinnym opóźnieniem, samolot leciał 650–720 km/h, 100–180 mniej niż powinien. Walczył z wiatrem, a nie mógł wypalić całego paliwa.
Przy okazji: unikajcie linii Air Berlin. Niby cheap, ale w ramach oferty nawet Luftwaffe teraz daje bilety znacznie tańsze. Grr.... Samolot zdezelowany i brudny, miejsca na nogi nieprzyzwoicie mało, jedzenie na pokładzie na poziomie stołówki studenckiej z lat 60. i 70.
Unikajcie też wypożyczalni ACE, miała być najtańsza, a na rachunku widzę 1 000 dolarów, więcej niż na kontrakcie internetowym. Po długiej kłótni po hiszpańsku udało mi się dojść do ceny niewiele wyższej od kontraktowej, ale musiałem zrezygnować z dodatkowego ubezpieczenia i bez GPS (chcą 50 dolarów za dzień!) i dostałem samochód z rozkrojonym prawym bokiem.
Ale za to otrzymałem info z policji brukselskiej, że mój telefon został „odnaleziony”! Mogę go odebrać w komisariacie na przedmieściach Brukseli. Zabawne, nieprawdaż?¹
Znikam, ogólne serdeczności z ciepłych krajów!
15 stycznia
Trzeci dzień to samo: naburmuszony poranek, dłuższa chwila walki, potem słoneczko zwycięża. Upału nie ma, dziś nawet wszystkiego 25 stopni, ale oczywiście od przyjazdu paraduję całymi dniami w szortach i koszulkach z krótkim rękawem. Żona to się nawet kilka razy w oceanie wykąpała. Ja stałem na brzegu i myślałem ze zgrozą: a co, jak się zacznie topić? Będę musiał wleźć w tę zimną wodę! Najwyżej 22 stopnie. O pięć, jak dla mnie, za mało! Na niebie niespokojnie, bo nad Morzem Sargassowym niż i chmurzyska o nieeuropejskim kolorze, jakieś takie zielonkawe, regularnie zahaczają o ten jęzor ziemi, jakim jest Floryda.
Miami to raj dla miłośników people watching. Cóż tu za różnorodność ludzkich istot! Ileż tu pieniędzy, rozmiękczających ludziom mózgi, ileż próżności, natręctwa wyglądu!
Ale jednocześnie ilu ludzi z historiami, które nadają się na film! Żydzi, którzy z białoruskich miasteczek i kresów Rzeczypospolitej trafili tu via Argentyna, Wenezuela czy Kuba; Polacy z czwartego czy piątego pokolenia z pozmienianymi nazwiskami, ale i tak „swoi” wiedzą, że gość o nazwisku wymawianym „Dzadżak” to Zając... Można się bawić w zgadywanie, który demokrata, który republikanin, pałający żywiołową nienawiścią do Obamy... I tak sobie myślę, że ulice Warszawy są nieprzyzwoicie monochromatyczne. Szkoda...
17 stycznia
Ależ ten stan jest świetnie zorganizowany! Odświeżam sobie mój podziw dla Jeba Busha i jego poprzedników. Wielkie magazyny atakują? Ich prawo, super, ale nie niszczmy małych sklepików. Jak? Miasto Miami w hrabstwie Dade uruchomiło darmowe autobusiki, stylizowane na staroświeckie tramwaje. Jeżdżą niespiesznie ulicami i uliczkami Miami i Miami Beach, kto chce, to wsiada, a kierowca opowiada, co w mijanych sklepikach można kupić, gdzie wypić dobrą kawę, gdzie zjeść, gdzie coś naprawić... Kto nie wiedział, ten się dowie, kto wiedział, ale miał daleko – dojedzie za darmo... Po zakupach wsiądzie w następny taki autobusik i wróci do domu, a jutro znów pojedzie, może dalej, może w drugą stronę, zabierze sąsiadkę, znajomego... Starsi państwo mają co robić w ciągu dnia, a mała ekonomia dostaje kolejny zastrzyk pieniędzy. Właściciele małych sklepików są zachwyceni.
Parkingi wszędzie – prywatne drogie, publiczne tanie. Gdzie nie da się szpilki wcisnąć, jak wokół Ocean Drive, tam rządzi valet parking: wysiadasz, zostawiasz kluczyki wynajętemu przez miasto facetowi, a on już odwozi twój samochód na najbliższe wolne miejsce. Albo zamawiasz powrót na określoną godzinę, albo wracasz, kiedy chcesz, i czekasz 5 minut, a twoje auto podjeżdża ci do stóp, płacisz za parking 5–10 dolarów, wszyscy są zadowoleni, bezrobotni mają pieniądze, bogaci mają wygodę... Ameryka!
18 stycznia
No, Miami dało mi wreszcie to, za co zapłaciłem: niebo błękitne na sztywno, słoneczko, 28 stopni i lekki wietrzyk. A to oznacza sus w naturę. Rozbuchaną, olśniewającą, egzotyczną naturę. Tak bym chciał móc pokazać chociaż fragment nakręconego dziś materiału: 1 080 gatunków palm, jeziorka, las tropikalny, nieznane kwiaty, owoce i motyle o skrzydłach wielkich jak moje dłonie; kiedy je zamkną – są jak pawie oczka, odcienie brązu i beżu, a w środku wielkie oko, jak u lamparta, żeby odstraszać mających złe intencje; kiedy je otworzą są błękitne! Kolorowe jaszczurki i dwumetrowe iguany. Jedno z tych przeżyć, kiedy masz wrażenie, że je wyśniłeś, że tak właśnie wyobrażałeś sobie raj, a tymczasem szczypiesz się i okazuje się, że rzeczywiście w nim jesteś.
Fairchild Park, Coconut Grove.
Sobota, więc na highwaye wokół Miami wyległy tłumnie najdroższe i najbardziej „showy” samochody świata w ilościach naprawdę hurtowych. Byłem tu już kilka razy, ale zawsze robią niesamowite wrażenie, te czteropiętrowe skrzyżowania, te rozjazdy, te 10 pasm w każdą stronę...
Tutaj jeździ się paranoicznie, czyli ostrożnie aż do przesady. Na razie bardzo to lubię, ale na dłuższą metę pewnie by mnie denerwowało, bo jeździć trzeba z życiem! A tu – każda kolizja może być bardzo bolesna finansowo, więc ludzie jeżdżą jak z jajeczkiem, i to nieświeżym. Zatrzymują się 5 metrów za poprzedzającym ich pojazdem, przepuszczają każdego, stop jest święty; nie znaczy „zwolnij”, ale „zatrzymaj się na 3 sekundy”. Na skrzyżowaniach przeważnie nikt nie ma pierwszeństwa. Zatrzymują się wszyscy, a rusza jako pierwszy ten, kto pierwszy przyjechał. 30 mil na godzinę znaczy 30, nie 31. Starych samochodów policyjnych się nie złomuje, tylko ustawia koło szkół, niebezpiecznych skrzyżowań; nigdy nie wiesz, czy szeryf jest w środku, czy nie. Bo bywa! Zero poczucia humoru, zero tolerancji.
No i domusie, parterowe głównie, obszerne, wygodne jak stary kapeć, wykonane z byle czego, ale zatopione w kwiatach domusie. American dream tutaj jest zrealizowany, ciągnie się dziesiątkami mil wzdłuż wybrzeża, kanałów, pod tunelami z drzew tamaryszkowych albo palm. Ale o tym kiedy indziej.
19 stycznia
Nigdy nie nachwalę się dosyć florydzkich dróg. Jechałem wczoraj kilkadziesiąt kilometrów Interstate-95: 8 pasm w każdą stronę, królewskie rozjazdy, wielopasmowe, po których można jeździć, nie odejmując gazu; żadnego ostrzejszego zakrętu. Podobnie te pomniejsze, jak kultowa US1, która zaczyna się w Key West i biegnie wzdłuż wybrzeża Atlantyku aż do granicy z Kanadą: przebiega przez wszystkie miasta i miasteczka, najeżona światłami, „zaledwie” sześciopasmowa, ale z tak uregulowanymi światłami, że stoi się rzadko. I to oznakowanie: kiedy raz się chwyci system, odmienny od europejskiego (na drogowskazach następne skrzyżowanie, a nie miejscowość, a nie następne wielkie miasto, wskazówki dotyczą tylko tego, czy droga prowadzi na wschód, zachód, północ czy południe), to nie sposób pobłądzić. Wszędzie: „przygotuj się, niedługo możesz musieć hamować”, „zabierz uszkodzone w stłuczce samochody z pasa ruchu” i w ogóle do znaków drogowych, często bardzo odmiennych od europejskich, ale na tyle jasnych, że od razu wiesz, o co chodzi, jest mnóstwo objaśnień „literackich”, w rodzaju „z tego pasa MUSISZ skręcić w prawo”...
Ludzie jeżdżą bardzo ostrożnie, bo chmary adwokatów czekają, by w razie jakiejkolwiek kolizji oskubać cię do ostatniego grosza na całe życie. Poza tym nie ma najmniejszej przesady w stwierdzeniu, że to stan dla emerytów. W wielu miejscach czuję się nieswojo „winny” za mój młodzieńczy wiek.
Tak, ja wiem, nie byłbym dziennikarzem, gdybym nie zdawała sobie sprawy, że tej orgii wszelkiego bogactwa towarzyszą upokarzająca bieda i wyzysk. Jeździłem podczas poprzednich wizyt po drogach środkowej Florydy, drogi nadal dobre, ale osady, ba, całe miasteczka ludzi, mieszkających w przewoźnych, tekturowych pudełkach są przygnębiające i każą zatęsknić za opiekuńczą Europą. W samym Miami na chmary bogaczy pracują równie liczne chmary ludzi ewidentnie wyzyskiwanych. Mają ochronę związkową, nikomu nie przyjdzie do głowy zatrudniać ich na więcej niż 40 h tygodniowo, za każdą dodatkową godzinę są królewskie nadgodziny... Wielu z nich ma w samym Miami, a nawet Miami Beach, całkiem przyzwoite domki, które w wielu miejscach Europy byłyby obiektem zazdrości, jednak w zderzeniu z rozpasanym bogactwem South Beach, Nord Beach czy Sunny Isles wyglądają jak psie budki.
No ale ja nie zamierzam przeprowadzać socjologicznych analiz, chcę tylko powiedzieć, że państwo, czyli władze stanu Floryda, swoją odpowiedzialność za infrastrukturę potraktowały bardzo poważnie i dzięki temu np. systemu drogowego Florydy nie da się porównać z niczym, co można spotkać w Europie; to po prostu inna planeta.
21 stycznia
Aligatory były znudzone, zupełnie się nie interesowały sporą porcją świeżego mięska, które przepływało w pobliżu, po Everglades, na windboacie, czyli płaskodennej, aluminiowej łodzi, napędzanej dwoma ośmiocylindrowymi silnikami od chevroleta. Żyją leniwie: śpią z otwartym pyskiem, a jak się coś do niego nieopatrznie wpakuje, kłapią nim i po posiłku.
Wyprawa w głąb Florydy, na wieczne bagna, obfituje w refleksje natury socjologicznej: opuszcza się downtown, lśniące wieżowce, odbijające w swoich szklanych ścianach słońce, niebo i ocean, przejeżdża przez dzielnicę zwaną Little Havana, gdzie mocno trąci Trzecim Światem... Ale dopiero 10 mil później robi się naprawdę biednie i brzydko. Przedmieścia amerykańskich miast są przygnębiające. Wściekam się na brzydotę i biedę niektórych polskich miasteczek, ale z perspektywy USA wydają mi się ładniejsze, a przynajmniej mniej odległe od świata, od godnego życia, od sukcesu. Sukcesu, który tu decyduje o „być albo nie być”, a tutaj „nie być” to coś innego niż mieszkać w zapyziałym miasteczku „drugiej Europy”. Stany imponują na każdym kroku, ale tu nie ma litości dla przegranych. Bywa upokarzająca dobroczynność, ale litości nie ma. To mój bodaj dziewiąty raz w USA i nieuchronnie, podczas każdej z tych wizyt, dochodzę do tego samego wniosku: no pity for losers, no pity for suckers...
Nie mają co jeść? Nie, to nie jest to. Tanie, niewiele warte jedzenie jest tu powszechnie dostępne. Nie mają gdzie mieszkać? Nie, oczywiście, że mają: mieszkają w przyczepach, takich wielkich, prostokątnych pudełkach, które z biedą można holować, ale mało kto to robi. Nie mają ziemi, więc wynajmują tanie placyki, jak na campingu, jak kiedyś Drzymała. Co tam mają? Mały living, kanapa, dwa fotele, telewizor, dwie małe sypialnie, kuchnia, łazienka. Pewnie większe niż niejedno gierkowskie M3. Więc czemu mnie to uwiera? Chyba z powodu kontrastu, szczególnie widocznego tu, w Miami. Chyba z powodu tej niewidocznej bariery, której biedni raczej nigdy nie przeskoczą, by dostać się do tamtego świata, tego z oceanfront, gdzie apartament kosztuje 3 miliony dolarów, ale stoi pusty cały rok. Czasem właściciel pomieszka tam dwa tygodnie, innego roku nie, bo ma jeszcze kilka kolejnych, w innych ładnych częściach świata.
To jest w Miami naprawdę high season; mieszkam w czymś w rodzaju 9-piętrowego slamsu, ale w sercu millioner row, po lewej, po prawej 40-piętrowe wieżowce z wielkimi tarasami, obowiązkowym widokiem na ocean (podobno w czyste dni widać z nich Bahamy); na jakieś 600 apartamentów 585 ma ciemne okna. I tak jest wszędzie.
A.S. zażyła mnie Salingerem, że kto jedzie na Florydę, ten szuka tylko jednego odcienia zieleni. No to już mój ulubiony pisarz palnął. Równie „wielokolorową” zieleń widziałem może tylko w Goa, może tylko w Singapurze, może tylko w Salwatorze.Przypisy
1 Niektórzy z Państwa mogą pamiętać: skradziono mi w Brukseli telefon komórkowy. Nowy „właściciel” fotografował nim, co się dało, w tym fakturę z własnym nazwiskiem i adresem, a to wszystko spływało na mojego Dropboxa. Przy następnym pobycie w Brukseli dostarczyłem policji dane faceta, ale mijały miesiące i nic się nie działo. Dzięki Pani ED, sprawą zainteresowała się belgijska prasa i w kilku gazetach naraz ukazały się ogromne artykuły ze zdjęciami moim i nowego „właściciela”. Zawstydzona policja jeszcze tego samego dnia zabrała mu telefon. Clou, większości Państwu nieznane: telefon podejrzanemu został odebrany, a potem zdeponowany w centralnym magazynie policyjnym, gdzie zaginął i do dziś nie został odnaleziony.