Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Zapłacisz krwią - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 czerwca 2025
3306 pkt
punktów Virtualo

Zapłacisz krwią - ebook

Nora Roberts jako J.D. Robb

Zapłacisz krwią

Oto stała w Czyśćcu i przyglądała się śmierci. Krwi i okrucieństwu, jego całej bestialskiej dzikości.

W elitarnym klubie o wymownej nazwie Czyściec grzesznicy oddają się temu, co kochają najbardziej. To właśnie tam młodego, pracującego pod przykrywką policjanta spotkał makabryczny koniec. Zatłuczono go na śmierć, a przy jego ciele pozostawiono trzydzieści srebrników. Była to bez wątpienia wiadomość wysłana do miejscowej policji.

Porucznik wydziału zabójstw, Eve Dallas, jest wściekła. Poza tym wygląda na to, że nie wszystko jest tak proste, jak by się mogło wydawać. Z pomocą zaawansowanych umiejętności hakerskich swojego bogatego męża Eve odkrywa obrzydliwą sieć korupcji.

Wkrótce w grze pojawia się coraz więcej elementów. Stary wróg i dawna miłość, przestępca oszalały z powodu narkotyków oraz morderca pragnący zemsty. A czas ucieka.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68471-38-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

Stała w Czyśćcu i patrzyła na śmierć. Krwawą, podłą i okrutną w swej rado­ści, która poja­wiła się w tym miej­scu jak roz­ka­pry­szone dziecko kie­ro­wane pra­gnie­niem zaspo­ko­je­nia bez­myśl­nej bru­tal­no­ści.

Mor­der­stwu rzadko towa­rzy­szy ład. Nie­ważne, czy zostało sta­ran­nie i po mistrzow­sku zapla­no­wane, czy doko­nane pod wpły­wem sza­leń­czego impulsu, zawsze pozo­sta­wia po sobie bała­gan, który sprząt­nąć musi ktoś inny, a nie mor­derca.

Jej praca polega na prze­ko­py­wa­niu się przez gru­zo­wi­sko zbrodni, na zebra­niu czę­ści, dopa­so­wa­niu ich i stwo­rze­niu z nich obrazu życia, które zostało ukra­dzione. Z tej ryciny musi potem spo­rzą­dzić wize­ru­nek zabójcy.

Był rok 2059, wio­sna zbli­żała się nie­pew­nymi kro­kami, dzień dopiero się roz­po­czy­nał. Eve, stą­pa­jąc po morzu roz­kru­szo­nego szkła, spo­koj­nie przy­glą­dała się piw­nymi oczami kosz­mar­nemu pej­za­żowi: roz­bi­tym lustrom, potłu­czo­nym butel­kom, kawał­kom drewna. Roz­trza­skane ekrany na ścia­nach, prze­wró­cone i powy­gi­nane prze­pie­rze­nia. Droga skóra i mate­riały wyście­ła­jące stołki i miej­sca do sie­dze­nia podarte na kolo­rowe strzępy.

To, co jesz­cze wczo­raj było luk­su­so­wym klu­bem ze strip­ti­zem, teraz zamie­niło się w stertę dro­gich śmieci. To, co kie­dyś było czło­wie­kiem, leżało pod wygi­na­ją­cym się w łuk barem. Teraz było ofiarą, zlaną wła­sną krwią.

Porucz­nik Eve Dal­las ukuc­nęła przy tru­pie. Była poli­cjantką, a więc nie­bosz­czyk nale­żał do niej.

– Męż­czy­zna. Czarny. Koło czter­dziestki. Liczne i roz­le­głe obra­że­nia głowy oraz reszty ciała. Wie­lo­krot­nie poła­mane kości. – Wyjęła z prze­no­śnego zestawu przy­rząd pomia­rowy, słu­żący do zmie­rze­nia tem­pe­ra­tury ciała i powie­trza. – Wygląda na to, że śmierć nastą­piła po ude­rze­niu w czaszkę, ale na tym się nie skoń­czyło.

– Ktoś go stłukł pałką na kotlet.

Eve w odpo­wie­dzi na uwagę asy­stentki tylko odchrząk­nęła. Potem przy­glą­da­jąc się leżą­cemu przed nią dość mło­demu, dobrze zbu­do­wa­nemu męż­czyź­nie, zapy­tała:

– Co widzisz, Peabody?

Asy­stentka auto­ma­tycz­nie zmie­niła pozy­cję i wytę­żyła wzrok.

– Denat… cóż, wygląda na to, że został zaata­ko­wany od tyłu. Praw­do­po­dob­nie padł już po pierw­szym ude­rze­niu. Jed­nak zabójca na tym nie poprze­stał, lecz zada­wał następne ciosy. Sądząc po uło­że­niu plam krwi i kie­runku, w któ­rym roz­pry­snął się mózg, ofiara zgi­nęła od ude­rzeń w głowę i była bita na­dal, kiedy już leżała na pod­ło­dze. Nie­które z obra­żeń z pew­no­ścią zostały zadane po zgo­nie. Za narzę­dzie zbrodni posłu­żyła zapewne meta­lowa pałka, a ten, kto jej użył, musiał dys­po­no­wać znaczną siłą. Bar­dzo praw­do­po­dobne, że zabójca znaj­do­wał się pod wpły­wem środ­ków che­micz­nych, ponie­waż roz­miar znisz­czeń wska­zuje na wzmo­żoną agre­syw­ność, czę­sto demon­stro­waną przez osoby zaży­wa­jące zeusa.

– Czas zgonu: czwarta nad ranem – stwier­dziła Eve, potem odwró­ciła głowę i spoj­rzała na Peabody.

Były na służ­bie, więc asy­stentka miała na sobie nie­ska­zi­tel­nie czy­sty i wypra­so­wany mun­dur, a czapka poli­cyjna tkwiła na jej ciem­nych krót­kich wło­sach pod prze­pi­so­wym kątem. Eve uznała, że oczy Peabody, przej­rzy­ste i sku­pione, świad­czą, mimo bla­do­ści policz­ków spo­wo­do­wa­nej strasz­li­wym obra­zem, o tym, że dziew­czyna jakoś się trzyma.

– Motyw? – zapy­tała.

– Wygląda to na zabój­stwo na tle rabun­ko­wym, pani porucz­nik.

– Dla­czego tak sądzisz?

– Kasa jest otwarta i pusta. Maszyna na żetony kre­dy­towe roz­trza­skana.

– Hm. W takim luk­su­so­wym lokalu rachunki regu­luje się zazwy­czaj żeto­nami kre­dy­to­wymi, no ale zapewne była tu rów­nież jakaś gotówka.

– Nar­ko­man potrafi zabić dla drob­nych.

– Zga­dza się. Tylko dla­czego denat zna­lazł się sam na sam z nar­ko­ma­nem w zamknię­tym klu­bie? Dla­czego wpu­ścił kogoś na pro­chach za bar? I… – Pal­cami w ręka­wicz­kach ochron­nych Eve pod­nio­sła z krwa­wej kałuży mały srebrny żeton. – Dla­czego nasz nar­ko­man to zosta­wił? Wokół ciała leży ich wię­cej.

– Może mu wypa­dły. – Ale Peabody zaczy­nała domy­ślać się, że nie dostrzega cze­goś, co widzi jej prze­ło­żona.

– Może.

Zbie­ra­jąc monety, Eve nali­czyła ich około trzy­dzie­stu. Zamknęła je w torebce na dowody rze­czowe i podała asy­stentce. Potem pod­nio­sła pałkę. Była cała we krwi i w sza­rej masie mózgu. Długa i podej­rza­nie sporo ważąca.

– To porządny, drogi metal. Cze­goś takiego nar­ko­man nie znaj­dzie na ulicy. Praw­do­po­dob­nie okaże się, że pałka sta­no­wiła wypo­sa­że­nie klubu i zawsze stała za barem. Okaże się też, Peabody, że nasza ofiara znała zabójcę. Może umó­wiła się z nim na drinka po pracy.

Eve zmru­żyła oczy, wyobra­ża­jąc sobie roz­wój wyda­rzeń.

– Może się sprze­czali, a po jakimś cza­sie sprzeczka zamie­niła się w poważną kłót­nię. Bar­dzo praw­do­po­dobne, że mor­derca już wcze­śniej miał jakieś pre­ten­sje do ofiary. No i wie­dział, gdzie znaj­dzie pałkę. Wszedł za bar. Musiał to robić już nie­raz, bo ofiara wcale się tym fak­tem nie prze­jęła. Nawet nie pomy­ślała, żeby się obró­cić.

Za to Eve się obró­ciła, przy­glą­da­jąc się pozy­cji ciała i ota­cza­ją­cym je pla­mom krwi.

– Pierw­sze ude­rze­nie rzu­ciło go twa­rzą na ścianę naprze­ciwko, wyło­żoną lustrem. Przyj­rzyj się ranom na twa­rzy. To nie są zadra­pa­nia od lecą­cych okru­chów szkła. Są zbyt dłu­gie i za głę­bo­kie. Udaje mu się jed­nak odwró­cić i wtedy mor­derca zadaje następny cios, w szczękę. Ofiara znowu się obraca. Chwyta się za półki i ściąga je na sie­bie. Butelki spa­dają i się tłuką. W tym momen­cie otrzy­muje śmier­telne ude­rze­nie. To, przez które jego czaszka pęka jak sko­rupka jajka.

Znowu przy­kuc­nęła, opie­ra­jąc się na pię­tach.

– Potem mor­derca bije już gdzie popad­nie, a następ­nie demo­luje pomiesz­cze­nie. Może pod wpły­wem emo­cji, a może dla zmy­le­nia poli­cji. Ale jest na tyle opa­no­wany, żeby wró­cić do ciała i przed wyj­ściem jesz­cze raz spoj­rzeć na swoje dzieło. Tutaj też porzuca zbędną już pałkę.

– Chciał, żeby to wyglą­dało jak napad rabun­kowy? Jak zabój­stwo doko­nane przez nar­ko­mana?

– Taaak. Albo nasz denat był idiotą, a ja zbyt wysoko oce­niam jego poziom inte­lek­tu­alny. Sfil­mo­wa­łaś ciało i oto­cze­nie?

– Tak, pani porucz­nik.

– Prze­kręćmy go.

Pogru­cho­tane kości zachrzę­ściły jak kamie­nie wrzu­cone do worka.

– O, cho­lera! – Eve się­gnęła po iden­ty­fi­ka­tor leżący w kałuży tęże­ją­cej już krwi. Starła ją zabez­pie­czo­nym pal­cem, odsła­nia­jąc zdję­cie i odznakę. – Był na służ­bie.

– To poli­cjant? – Peabody zbli­żyła się, a wokół nagle zapa­dła cisza. Człon­ko­wie ekipy z docho­dze­niówki, zbie­ra­jący odci­ski po dru­giej stro­nie baru, urwali roz­mowę, prze­stali się poru­szać. Z wyra­zem ocze­ki­wa­nia w oczach zwró­cili się w stronę Eve.

– Detek­tyw Taj Kohli. – Pod­nio­sła się z posza­rzałą twa­rzą. – Jeden z nas.

*

Peabody prze­szła po zaśmie­co­nej pod­ło­dze do miej­sca, gdzie stała jej prze­ło­żona, która obser­wo­wała pra­cow­ni­ków pogo­to­wia, przy­go­to­wu­ją­cych ciało ofiary do prze­wie­zie­nia do kost­nicy.

– Zebra­łam pod­sta­wowe infor­ma­cje, Dal­las. Nale­żał do 128 bry­gady, Wydział Nar­ko­ty­ków. W poli­cji pra­co­wał od ośmiu lat. Wcze­śniej słu­żył w woj­sku. Miał trzy­dzie­ści sie­dem lat. Żonaty. Dwoje dzieci.

– Ma coś w aktach?

– Nie, pani porucz­nik, jest czy­sty.

– Musimy się dowie­dzieć, czy zna­lazł się tu w związku z jakąś służ­bową akcją, czy tylko dora­biał po godzi­nach. Elliot? Przy­nieś mi dyski z kamer prze­my­sło­wych.

– Nie ma ich. – Do Eve zbli­żył się poli­cjant z docho­dze­niówki z twa­rzą wykrzy­wioną gnie­wem. – Wyczysz­czone. Wszyst­kie. Klub ma pełny pod­gląd, ale ten sukin­syn zabrał wszyst­kie dyski. Nie mamy nic.

– Zacie­rał za sobą ślady. – Z ręką na bio­drze Eve obró­ciła się dokoła. Klub miał trzy pię­tra; scena znaj­do­wała się na par­te­rze, par­kiet do tań­cze­nia na pierw­szym i dru­gim, a pokoje gościnne na samej górze. Wyli­czyła, że aby kamery mogły objąć całość, musiało ich być co naj­mniej dwa­na­ście, jeśli nie wię­cej. Wyję­cie z nich dys­ków kosz­to­wało zabójcę sporo zabie­gów i czasu. – Mor­derca znał to miej­sce – uznała. – Albo jest spe­cem od sys­te­mów bez­pie­czeń­stwa. Deko­ra­cja – mruk­nęła. – Te znisz­cze­nia to tylko deko­ra­cja, przy­krywka. On wie­dział, co robi. Pano­wał nad roz­wo­jem wyda­rzeń. Peabody, sprawdź, do kogo należy klub, kto go pro­wa­dzi. Chcę znać nazwi­ska wszyst­kich, któ­rzy tu pra­cują.

– Pani porucz­nik? – Jeden z poli­cjan­tów, wyglą­da­jący na zakło­po­ta­nego, prze­ci­snął się do Eve. – Na zewnątrz jest cywil.

– Na zewnątrz jest mnó­stwo cywili. I niech tam zostaną.

– Tak, pani porucz­nik, ale ten chce z panią roz­ma­wiać. Mówi, że to jego klub. I, hm…

– I, hm, co?

– I że pani jest jego żoną.

– Przed­się­bior­stwo Roz­ryw­kowe Roarke’a – powie­działa na głos Peabody, odczy­tu­jąc infor­ma­cję z palm­topa. Posłała prze­ło­żo­nej ostrożny uśmiech. – Zgad­nij, kto jest wła­ści­cie­lem Czyśćca?

– Mogłam się domy­ślić. – Eve ze zre­zy­gno­waną miną ruszyła w stronę fron­to­wych drzwi.

*

Wyglą­dał iden­tycz­nie jak przed dwiema godzi­nami, kiedy się roz­sta­wali, uda­jąc się do swo­ich zajęć. Ele­gancki i osza­ła­mia­jąco przy­stojny. Lekką kurtką, zarzu­coną na czarny gar­ni­tur, poru­szały podmu­chy wia­tru. Bryza zmierz­wiła też kru­cze włosy oka­la­jące poetycz­nie grzeszną twarz. Wra­że­nie ele­gan­cji potę­go­wały ciemne oku­lary prze­ciw­sło­neczne.

Gdy je zdjął, odsła­nia­jąc poły­sku­jące nie­bie­skie oczy, napo­tkał wzrok Eve. Wło­żył oku­lary do kie­szeni i uniósł brew.

– Dzień dobry, pani porucz­nik.

– Już kiedy tu wcho­dzi­łam, mia­łam złe prze­czu­cia. To miej­sce do cie­bie pasuje. Dla­czego, do cho­lery, jesteś wła­ści­cie­lem pra­wie wszyst­kiego?

– Ten klub to speł­nie­nie chło­pię­cych marzeń. – Głos męż­czy­zny jakby odbył podróż do dale­kiej Irlan­dii i powró­cił z muzycz­nym akcen­tem tego kraju. Roarke ode­rwał wzrok od żony i spoj­rzał na poli­cyjną taśmę odgra­dza­jącą miej­sce zda­rze­nia. – Wygląda na to, że oby­dwoje mamy kło­poty.

– Musia­łeś mówić, że jestem twoją żoną?

– Prze­cież jesteś – odparł bez­tro­sko. – I z każ­dym dniem coraz bar­dziej mnie to cie­szy. – Uniósł jej dłoń i nim zdą­żyła ją wyrwać, potarł kciu­kiem obrączkę.

– Żad­nego doty­ka­nia – syk­nęła, co tylko wywo­łało u niego uśmiech roz­ba­wie­nia.

– Nie tak mówi­łaś przed kil­koma godzi­nami. Mówi­łaś…

– Zamknij się, Roarke. – Rozej­rzała się, ale żadna z towa­rzy­szą­cych jej osób nie znaj­do­wała się na tyle bli­sko, by ich usły­szeć. – To docho­dze­nie poli­cyjne.

– Tak mi wła­śnie powie­dziano.

– Kto ci powie­dział?

– Kie­row­nik obsługi, który zna­lazł ciało. Naj­pierw oczy­wi­ście zadzwo­nił na poli­cję – wyja­śnił – ale potem natu­ral­nie zawia­do­mił mnie. Co się stało?

Nie było sensu zło­ścić się na to, że sprawy męża spla­tają się z jej pracą. Zresztą któ­ryś raz z kolei. Pró­bo­wała pocie­szyć się myślą, że Roarke zapewne pomoże jej przejść przez papier­kową robotę.

– Czy pra­cuje u cie­bie bar­man o nazwi­sku Kohli? Taj Kohli?

– Nie mam poję­cia. Ale mogę się dowie­dzieć. – Wycią­gnął z kie­szeni cienki notes elek­tro­niczny i wstu­kał pyta­nie. – Nie żyje?

– Wła­śnie.

– Tak, pra­co­wał u mnie – potwier­dził, a irlandzki akcent w jego gło­sie przy­brał bar­dziej meta­liczny ton. – Przez ostat­nie trzy mie­siące. Cztery wie­czory w tygo­dniu. Miał rodzinę.

– Wiem. – Takie szcze­góły jej mąż uwa­żał za istotne, co zawsze chwy­tało Eve za serce. – To poli­cjant – dodała. Tym razem Roarke opu­ścił brwi. – Tej infor­ma­cji nie ma w twoim małym note­siku, co?

– Nie. Wygląda na to, że mój per­so­nalny nie był wystar­cza­jąco ostrożny. Zajmę się tym. Czy wolno mi wejść do środka?

– Tak, za chwilę. Od jak dawna jesteś wła­ści­cie­lem tego klubu?

– Mniej wię­cej od czte­rech lat.

– Ile osób zatrud­niasz na pełen lub na część etatu?

– Dostar­czę pani wszyst­kich danych, pani porucz­nik, i odpo­wiem na wszyst­kie pyta­nia – w jego oczach, gdy wycią­gał rękę do drzwi, poja­wiła się iry­ta­cja – ale naj­pierw chciał­bym zoba­czyć swój klub.

Wszedł, rozej­rzał się, po czym utkwił wzrok w gru­bym czar­nym worku ukła­da­nym na czymś, co pra­cow­nicy kost­nicy nazy­wają „spa­ce­rówką”.

– Jak zgi­nął?

– Cał­ko­wi­cie – rzu­ciła Eve, a potem wes­tchnęła, widząc, że mąż odwraca się i patrzy na nią ze zło­ścią. – Bru­tal­nie. Zatłu­czony meta­lową pałką. – Zoba­czyła, że Roarke spo­gląda w stronę baru i przy­gląda się pla­mom krwi, lśnią­cym na potłu­czo­nym szkle niczym jakieś awan­gar­dowe malo­wi­dło. – Po kilku pierw­szych ude­rze­niach nic już nie czuł.

– Czy dosta­łaś kie­dyś pałką? Ja tak – powie­dział, zanim zdą­żyła się ode­zwać. – Nic przy­jem­nego. Ale raczej nie można uznać, że było to zabój­stwo na tle rabun­ko­wym, nawet jeśli się założy, że zło­dzieja ponio­sło.

– Dla­czego?

– Tu jest dużo wyso­ko­ga­tun­ko­wego alko­holu, za który nasz zło­dziej na jakiś czas dobrze by się urzą­dził. Po co tłuc butelki, jeśli można je sprze­dać? Jeśli wła­mu­jesz się do takiego miej­sca, to nie po forsę, ale po trunki i może jesz­cze po sprzęt.

– Wiesz to z wła­snego doświad­cze­nia?

Doci­nek tylko go roz­śmie­szył.

– Natu­ral­nie. Z doświad­cze­nia wła­ści­ciela klubu i uczci­wego oby­wa­tela.

– Racja.

– Co z dys­kami z kamer bez­pie­czeń­stwa?

– Znik­nęły. Zabrał wszyst­kie.

– To zna­czy, że przy­go­to­wał napad wcze­śniej.

– Ile jest tych kamer?

Roarke ponow­nie wycią­gnął notes.

– Sie­dem­na­ście. Dzie­więć na par­te­rze, sześć na pierw­szym pię­trze i dwie na górze, obej­mu­jące całość. Zanim zapy­tasz, klub jest zamy­kany o trze­ciej, co zna­czy, że obsługa wycho­dzi jakieś pół godziny póź­niej. Ostatni pokaz, a mamy tu tylko pokazy na żywo, koń­czy się o dru­giej. Muzycy i arty­ści…

– Strip­ti­zerki.

– Jak wolisz – zgo­dził się bez sprze­ciwu. – No więc arty­ści wycho­dzą zaraz po wystę­pie. W ciągu godziny podam ci nazwi­ska i har­mo­no­gram imprez.

– Będę wdzięczna. Dla­czego Czy­ściec?

– Jako nazwa? – Przez usta prze­mknął mu cień uśmie­chu. – Spodo­bała mi się. Ksiądz powie, że czy­ściec to miej­sce, w któ­rym można się oczy­ścić, zre­ha­bi­li­to­wać. Tro­chę jak wię­zie­nie. Mnie zawsze koja­rzył się z ostat­nim miej­scem, w któ­rym jesz­cze można być czło­wie­kiem. Zanim wyro­sną ci skrzy­dła lub sta­niesz twa­rzą w twarz z ogniem pie­kiel­nym.

– Co byś wolał? – zapy­tała zacie­ka­wiona. – Skrzy­dła czy ogień?

– W tym rzecz. Naj­bar­dziej podoba mi się bycie czło­wie­kiem – prze­rwał, bo obok nich prze­je­chała „spa­ce­rówka”. Roarke pod­niósł rękę i pogła­skał żonę po krótko ostrzy­żo­nych kasz­ta­no­wych wło­sach. – Przy­kro mi.

– Mnie też. Znasz jakiś powód, dla któ­rego nowo­jor­ski poli­cjant miałby pra­co­wać jako taj­niak w twoim Czyśćcu?

– Nie znam. Oczy­wi­ście jest moż­liwe, że nie­któ­rzy klienci zaba­wiali się tu w spo­sób nie­ko­niecz­nie apro­bo­wany przez poli­cję, ale nie infor­mo­wano mnie o niczym szcze­gól­nym. Jakieś nar­ko­tyki mogły zmie­niać wła­ści­cieli w poko­jach dla gości lub pod sto­li­kami, ale nie docho­dziło tu do więk­szych trans­ak­cji. Wie­dział­bym o tym. Strip­ti­zerki nie sprze­dają się klien­tom, chyba że są licen­cjo­no­wane, a nie­które są. Nie wpusz­czamy tu nie­peł­no­let­nich. Ani klien­tów, ani pra­cow­ni­ków. Mam swoje zasady, pani porucz­nik.

– Nie napa­dam na cie­bie. Pró­buję tylko wyro­bić sobie zda­nie.

– Dener­wuje cię, że w ogóle tu jestem.

Mil­czała przez chwilę, bo pra­cow­nicy kost­nicy otwo­rzyli drzwi, aby wywieźć ciało Koh­liego. Do środka wdarły się odgłosy wzma­ga­ją­cego się o tej porze ruchu ulicz­nego. Ope­ra­tor rucho­mego chod­nika na widok ciała w worku gło­śno prze­klął.

– Tak, jestem zła, ale mi to minie. Kiedy byłeś tu ostat­nio?

– Kilka mie­sięcy temu. W klu­bie pano­wał spo­kój, więc nie musia­łem zaj­mo­wać się nim oso­bi­ście.

– Kto go pro­wa­dzi?

– Rue Mac­Lean. Poroz­ma­wiam z nią i prze­każę ci infor­ma­cje, które od niej uzy­skam.

– I to jak naj­szyb­ciej. Chcesz teraz obej­rzeć klub?

– Nie ma sensu. Zro­bię to, gdy sobie przy­po­mnę, jak wyglą­dał. Chciał­bym wtedy móc się do niego dostać.

– Zajmę się tym. Tak, Peabody? – rzu­ciła pyta­jąco Eve, widząc, że zbliża się jej asy­stentka.

– Prze­pra­szam, ale pew­nie chcia­ła­byś to wie­dzieć. Roz­ma­wia­łam z kapi­ta­nem bry­gady, do któ­rej nale­żała ofiara. Jedzie do żony Koh­liego z kimś, kto zaj­muje się wspie­ra­niem rodzin ofiar. Chce wie­dzieć, czy mają cze­kać, czy iść bez cie­bie.

– Powiedz im, żeby zacze­kali. Zaraz wyjeż­dżamy i spo­tkamy się na miej­scu. Muszę lecieć – rzu­ciła do męża.

– Nie zazdrosz­czę pani pracy, pani porucz­nik. – Ponie­waż tego potrze­bo­wał, chwy­cił ją za rękę i mocno uści­snął. – Ale pozwolę ci do niej powró­cić. A te infor­ma­cje dla cie­bie posta­ram się zebrać jak naj­szyb­ciej.

– Roarke! – zawo­łała za nim, gdy już stał przy drzwiach. – Przy­kro mi z powodu klubu.

– To tylko drewno i szkło. Tego nie zabrak­nie – odparł, patrząc na żonę przez ramię.

– Wcale tak nie myśli – mruk­nęła Eve, kiedy drzwi się za nim zamknęły.

– Słu­cham, pani porucz­nik?

– Ktoś z nim zadarł i nie puści tego pła­zem. – Wes­tchnęła. – Chodźmy, Peabody. Spo­tkajmy się z żoną i miejmy już za sobą pie­kło. Zwłasz­cza to.

*

Koh­lio­wie miesz­kali w porząd­nym, śred­niej klasy budynku na East Side, w dziel­nicy, gdzie można spo­tkać tylko młode mał­żeń­stwa i eme­ry­tów. Dla sno­bów takie miej­sca są zbyt skromne, a dla światka prze­stęp­czego za bogate.

Pro­sty budy­nek był ład­nie, a nawet ele­gancko prze­bu­do­wany po woj­nach miej­skich.

Zabez­pie­cze­nie wej­ścia sta­no­wił szyfr cyfrowy.

Eve dostrze­gła swo­ich kole­gów ze 128 bry­gady, jesz­cze zanim zdą­żyła zapar­ko­wać i włą­czyć sygna­li­za­cję „na służ­bie”.

Naj­pierw przyj­rzała się kobie­cie. Zadbana blon­dynka w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych i tanim gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze. Spoj­rzaw­szy na jej buty na wąskich wyso­kich obca­sach, Eve domy­śliła się, że pra­cuje za biur­kiem.

Spra­wiała wra­że­nie zaro­zu­mia­łej.

Męż­czy­zna był bar­czy­sty i miał wysta­jący brzu­szek. Posi­wiałe miej­scami włosy powie­wały na wie­trze wokół spo­koj­nej, opa­no­wa­nej twa­rzy. Na jego nogach lśniły wypo­le­ro­wane na glans poli­cyjne buty z cięż­kimi pode­szwami. Rękawy opię­tej mary­narki były poprze­cie­rane na łok­ciach i przy man­kie­tach.

Dłu­go­dy­stan­so­wiec, uznała. Z tych, co to zaczy­nają od obcho­dów, potem dostają służbę na ulicy, aż wresz­cie na koniec tra­fiają za biurko.

– Porucz­nik Dal­las. – Kobieta zro­biła krok do przodu, ale nie wycią­gnęła dłoni. – Poznaję, bo czę­sto widuję panią w mediach. – Nie było to powie­dziane z otwartą przy­ganą, ale jej cień pobrzmie­wał jed­nak w gło­sie poli­cjantki. – Kapi­tan Roth ze 128. A to sier­żant Clo­oney z naszej bry­gady. Teraz pełni funk­cję doradcy rodzin­nego.

– Dzię­kuję, że na mnie zacze­ka­li­ście. To inspek­tor Peabody, moja asy­stentka.

– W jakim punk­cie docho­dze­nia pani się znaj­duje, pani porucz­nik?

– Ciało detek­tywa Koh­liego zostało prze­ka­zane do autop­sji. Ma być potrak­to­wane prio­ry­te­towo. Ja nato­miast zaraz po wyj­ściu stąd napi­szę raport i prze­każę go prze­ło­żo­nym. – Eve zamil­kła, chcąc unik­nąć prze­krzy­ki­wa­nia zatrzy­mu­ją­cego się w pobliżu auto­busu. – W tej chwili, kapi­tan Roth, mogę pani powie­dzieć jedy­nie to, że mam mar­twego poli­cjanta, który, pra­cu­jąc po godzi­nach w noc­nym klu­bie ze strip­ti­zem, padł ofiarą wyjąt­kowo bru­tal­nego napadu. Zda­rzyło się to we wcze­snych godzi­nach poran­nych. Kohli był w klu­bie bar­ma­nem.

– Zabój­stwo na tle rabun­ko­wym?

– Wąt­pliwe.

– W takim razie, jaki był, według pani, motyw?

Eve poczuła w żołądku kieł­ku­jące ziarno nie­chęci. Wie­działa, że musi być czujna, bo ina­czej nasionko szybko się roz­ro­śnie.

– Na tym eta­pie docho­dze­nia nie chcia­ła­bym for­mu­ło­wać opi­nii na temat motywu. Kapi­tan Roth, czy zamie­rza pani stać na ulicy i zada­wać mi te wszyst­kie pyta­nia, czy może woli prze­czy­tać mój raport, kiedy już go oddam?

Roth otwo­rzyła usta, potem wcią­gnęła gło­śno powie­trze.

– Chcę być dobrze zro­zu­miana, pani porucz­nik. Detek­tyw Kohli pra­co­wał pod moimi roz­ka­zami przez pięć lat. Będę mówić otwar­cie. Zależy mi na tym, by to śledz­two było pro­wa­dzone z całym poświę­ce­niem.

– Podzie­lam pani uczu­cia zwią­zane z tą sprawą, kapi­tan Roth. Mogę jedy­nie zapew­nić, że jak długo będę pro­wa­dzić śledz­two, poświecę mu się cał­ko­wi­cie. – Zdej­mij te prze­klęte oku­lary, myślała Eve. Chcę zoba­czyć twoje oczy. – Oczy­wi­ście wolno pani zwró­cić się z prośbą o zmianę pro­wa­dzą­cego – cią­gnęła. – Ale nie będę ukry­wała, że nie zrzeknę się tej funk­cji łatwo. Sta­łam nad Koh­lim dziś rano. Widzia­łam, co mu zro­biono. Jestem pewna, że nie bar­dziej niż ja pra­gnie pani ująć zabójcę.

– Pani kapi­tan. – Do przodu wysu­nął się Clo­oney, kła­dąc lekko dłoń na łok­ciu Roth. Pod jego jasno­nie­bie­skimi oczami wiła się gęstwina zmarsz­czek. Spra­wiały, że wyglą­dał na zmę­czo­nego i god­nego zaufa­nia. – Pani porucz­nik, w tej chwili wszy­scy jeste­śmy pod­eks­cy­to­wani. Ale pamię­tajmy, że mamy tu zada­nie do wyko­na­nia. – Pod­niósł głowę i spoj­rzał na okna cztery pię­tra wyżej. – Nasze uczu­cia w niczym nie dorów­nują uczu­ciom kobiety, którą zaraz spo­tkamy.

– Masz rację. Masz rację, Art. Miejmy to za sobą.

Roth zwró­ciła się w stronę drzwi wej­ścio­wych, uży­wa­jąc do ich otwar­cia uni­wer­sal­nego klu­cza.

– Pani porucz­nik? – Clo­oney zacze­kał na Eve. – Domy­ślam się, że będzie pani chciała prze­słu­chać Patsy, żonę Taja. Muszę jed­nak pro­sić, aby potrak­to­wała ją pani łagod­nie. Wiem, przez co za chwilę przej­dzie. Kilka mie­sięcy temu stra­ci­łem syna. Był na służ­bie. To prze­ra­ża­jące i roz­ry­wa­jące serce doświad­cze­nie.

– Nie zamie­rzam kopać leżą­cego, Clo­oney. – Eve weszła do budynku, zatrzy­mała się i odwró­ciła. – Nie zna­łam go – powie­działa już spo­koj­niej – ale został zamor­do­wany i był poli­cjan­tem. To mi wystar­cza. W porządku?

– Tak. Oczy­wi­ście.

– Chry­ste, nie­na­wi­dzę tego – rzu­ciła, idąc za Roth do windy. – Jak pan to robi? – zapy­tała Clo­oneya. – Cho­dzi mi o wspie­ra­nie rodzin ofiar. Jak pan to znosi?

– Mówiąc szcze­rze, wybrali mnie, bo potra­fię zacho­wać spo­kój. Medy­ta­cja – dodał z uśmie­chem. – Przy­ją­łem tę funk­cję na próbę, ale prze­ko­na­łem się, że mogę robić coś dobrego. Wiem, co czują rodziny ofiar… na każ­dym eta­pie.

Zaci­snął usta i wszedł do windy. Na jego twa­rzy już dawno nie było uśmie­chu.

– Potra­fię to znieść, ponie­waż mogę pomóc… choćby tro­szeczkę. To ważne, że jestem poli­cjan­tem. A w ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy prze­ko­na­łem się, że jesz­cze istot­niej­szy jest fakt, że sam prze­ży­łem podobną stratę. Czy stra­ciła pani kogoś z rodziny, pani porucz­nik?

Niczym bły­ska­wica przez umysł Eve prze­mknął obraz obskur­nego pokoju, w któ­rym znaj­do­wał się zakrwa­wiony męż­czy­zna i ona z poła­ma­nymi kośćmi, wci­śnięta w róg.

– Nie mam rodziny.

– Cóż… – mruk­nął posęp­nie Clo­oney. Winda zatrzy­mała się na czwar­tym pię­trze.

Wie­dzieli, że żona Koh­liego się domy­śli. Part­nerka poli­cjanta wie, gdy tylko otwo­rzy drzwi. Wypo­wia­dane słowa nieco się róż­nią i to, jak brzmią, tak naprawdę nie ma żad­nego zna­cze­nia. W chwili kiedy drzwi się otwie­rają, czy­jeś życie zmie­nia się nie­od­wra­cal­nie.

Nie mieli nawet szansy zapu­kać, nim się zaczęło.

Patsy Kohli była ładną kobietą o gład­kiej heba­no­wej cerze i krót­kich krę­co­nych, ciem­nych wło­sach. Była ubrana do wyj­ścia, a na pier­siach miała nosi­dełko z nie­mow­lę­ciem. Obok niej stał mały chło­piec, trzy­ma­jący matkę za rękę i pod­ska­ku­jący nie­cier­pli­wie.

– Chodźmy na huś­tawkę! Na huś­tawkę!

Ale jego matka zamarła w miej­scu, a radość, która przed chwilą lśniła w jej oczach, zaczęła szybko nik­nąć. Pod­nio­sła rękę, przy­ci­ska­jąc nią nie­mowlę do serca.

– Taj.

Roth zdjęła oku­lary. Jej nie­bie­skie oczy było chłodne, ofi­cjalne i bez wyrazu.

– Patsy. Musimy wejść.

– Taj. – Wdowa nie ruszyła się z miej­sca, wolno krę­cąc głową. – Taj.

– No, Patsy. – Clo­oney objął ją ramie­niem. – Może usią­dziemy?

– Nie. Nie. Nie.

Chłop­czyk zaczął pła­kać, pokrzy­ki­wać i cią­gnąć matkę za rękę. Zarówno Roth, jak i Eve spoj­rzały na niego w panice.

Peabody weszła do miesz­ka­nia i ukuc­nęła przy nim.

– Cześć.

– Idziemy na huś­tawkę – powie­dział żało­śnie chłop­czyk, a po jego puco­ło­wa­tych policz­kach zaczęły spły­wać wiel­kie łzy.

– Pani porucz­nik, może pójdę z chłop­cem na spa­cer? – zapro­po­no­wała Peabody

– Dobry pomysł. Bar­dzo dobry. – W odpo­wie­dzi na coraz gło­śniej­szy płacz dziecka w żołądku Eve rosła bole­sna gruda. – Pani Kohli, jeśli się pani zgo­dzi, moja asy­stentka zabie­rze syna na krótki spa­cer. Myślę, że tak będzie naj­le­piej.

– Chad. – Patsy spoj­rzała w dół, jakby budziła się ze snu. – Szli­śmy do parku. Dwie prze­cznice stąd. Na huś­tawki.

– Zabiorę go tam, pani Kohli. Będzie ze mną bez­pieczny. – Z pew­no­ścią, która wywo­łała zdu­mie­nie Eve, Peabody pod­nio­sła chłopca i posa­dziła go sobie na bio­drze. – Hej, Chad, lubisz sojowe hot dogi?

– Patsy, daj mi córeczkę. – Clo­oney deli­kat­nie roz­piął nosi­dełko i wyjął z niego nie­mowlę. Następ­nie, ku zasko­cze­niu i prze­ra­że­niu Eve, podał jej dziecko.

– Och, pro­szę posłu­chać, ja nie mogę…

Ale Clo­oney już pro­wa­dził wdowę do kanapy, pozo­sta­wia­jąc Eve z cię­ża­rem w dło­niach. Krzy­wiąc się, spoj­rzała w dół i gdy duże czarne oczy popa­trzyły na nią z cie­ka­wo­ścią, poczuła, że jej dło­nie zaczy­nają się pocić.

Dziecko zakwi­liło, więc Eve pospiesz­nie rozej­rzała się po pokoju w poszu­ki­wa­niu pomocy. Clo­oney i Roth już oto­czyli Patsy. Cichy głos męż­czy­zny brzmiał jak mru­cze­nie. Pokój, w któ­rym się znaj­do­wali, był mały. Na dywa­nie leżały dzie­cięce zabawki. Roz­no­sił się tu zapach, któ­rego Eve nie znała; talku, kre­dek i sło­dy­czy. Zapach dzieci.

W końcu dostrze­gła leżący na pod­ło­dze koło krze­sła kosz ze sta­ran­nie zło­żo­nym pra­niem. Dosko­nale, uznała, i z ostroż­no­ścią osoby nio­są­cej bombę domo­wej roboty poło­żyła na nim nie­mowlę.

– Zostań tu – szep­nęła, nie­zręcz­nie głasz­cząc ciemną główkę.

I znowu zaczęła oddy­chać spo­koj­niej.

Spoj­rzała na pokój. Zoba­czyła, że kobieta na kana­pie sku­liła się i koły­sze rów­no­mier­nie z rękami w dło­niach Clo­oneya. Nie wyda­wała z sie­bie żad­nego dźwięku, a łzy spły­wały jej po twa­rzy jak deszcz.

Eve trzy­mała się z boku, przy­glą­da­jąc się pracy Clo­oneya, patrząc na wspie­ra­jącą wdowę parę, ota­cza­jącą ją z dwóch stron. To, pomy­ślała, jest teraz jej rodzina. Być może to mało, ale w chwi­lach takich jak ta jest wszyst­kim.

Smu­tek opadł na pokój jak mgła. Eve wie­działa, że minie wiele czasu, zanim ta mgła się unie­sie.

– To moja wina. Moja wina. – Były to pierw­sze słowa wypo­wie­dziane przez Patsy, odkąd usia­dła na kana­pie.

– Nie. – Clo­oney uści­snął jej rękę, cze­ka­jąc, aż na niego spoj­rzy. Wie­dział, że kobieta musi popa­trzeć mu w oczy, zoba­czyć w nich pocie­sze­nie i nadzieję. – Z pew­no­ścią nie.

– Ni­gdy by tam nie pra­co­wał, gdyby nie ja. Po uro­dze­niu Jilly nie wró­ci­łam do pracy. Chcia­łam zostać w domu. Pie­nią­dze, które mogłam zaro­bić, były o wiele mniej­sze niż…

– Patsy, Taj cie­szył się, że chcesz zostać w domu z dziećmi. Był taki dumny z nich i z cie­bie.

– Nie mogę… Chad. – Uwol­niła dło­nie i przy­ci­snęła je do twa­rzy. – Jak ja mu to powiem. Jak będziemy mogli żyć bez Taja? Gdzie on jest? – Opu­ściła ręce i rozej­rzała się nie­wi­dzą­cym wzro­kiem po pokoju. – Muszę pójść i go zoba­czyć. Może nastą­piła pomyłka.

Eve wie­działa, że nade­szła jej kolej.

– Przy­kro mi, pani Kohli, ale nie było pomyłki. Jestem porucz­nik Dal­las. Pro­wa­dzę śledz­two.

– Widziała pani Taja. – Wdowa wstała roz­trzę­siona.

– Tak. Przy­kro mi, bar­dzo przy­kro z powodu tego, co panią spo­tkało. Czy może pani ze mną poroz­ma­wiać, pani Kohli? Pomóc mi zna­leźć osobę, która to zro­biła?

– Porucz­nik Dal­las – zaczęła Roth, ale Patsy potrzą­snęła głową.

– Nie, nie. Chcę mówić. Taj by tego chciał. Chciałby… Gdzie jest Jilly? Gdzie moje dziecko?

– Ja, eee… – Czu­jąc, że znowu się poci, Eve wska­zała kosz z bie­li­zną.

– Och. – Patsy otarła łzy z twa­rzy i uśmiech­nęła się. – Jest taka dobra. Taka słodka. Pra­wie nie pła­cze. Położę ją w koły­sce.

– Ja to zro­bię, Patsy. – Clo­oney wstał. – Ty poroz­ma­wiaj z panią porucz­nik. – Zer­k­nął na Eve ze współ­czu­ciem i zro­zu­mie­niem. – Tego chciałby Taj. Czy chcesz, żeby­śmy do kogoś zate­le­fo­no­wali, żeby do cie­bie przy­je­chał? Może do sio­stry?

– Tak. – Wdowa wes­tchnęła. – Tak, pro­szę. Zadzwoń­cie po Carlę.

– Kapi­tan Roth tym się zaj­mie, prawda pani kapi­tan? A ja położę dziecko.

Roth przez chwilę się wahała. Miała zaci­śnięte zęby. Clo­oney łagod­nie prze­jął dowo­dze­nie, a jego prze­ło­żona nie nale­żała do osób, które lubią dosta­wać roz­kazy od pod­wład­nych.

– Tak, oczy­wi­ście. – Posy­ła­jąc Eve ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie, prze­szła do dru­giego pokoju.

– Pra­co­wała pani z Tajem? – spy­tała wdowa.

– Nie.

– Nie, oczy­wi­ście, że nie. – Patsy potarła czoło. – Pani musi być z Wydziału Zabójstw. – Zaczy­nała się łamać, z jej ust wymknął się prze­cią­gły jęk, ale po chwili, co Eve obser­wo­wała z wiel­kim podzi­wem, wzięła się w garść. – Co chce pani wie­dzieć?

– Pani mąż nie przy­szedł rano do domu? Nie zmar­twiło to pani?

– Nie. – Wdowa wycią­gnęła rękę do tyłu, objęła opar­cie kanapy i pochy­liła się. – Uprze­dził, że praw­do­po­dob­nie pro­sto z klubu poje­dzie na poste­ru­nek. Cza­sami tak robił. I powie­dział, że ma się z kimś spo­tkać po zamknię­ciu lokalu.

– Z kim?

– Tego nie mówił, tylko to, że ma się z kimś spo­tkać.

– Czy zna pani kogoś, kto mu źle życzył, pani Kohli?

– Był poli­cjan­tem – odparła kobieta po pro­stu. – Czy zna pani kogoś, kto źle pani życzy, pani porucz­nik?

Ma słusz­ność, pomy­ślała Eve i ski­nęła głową.

– Może ktoś szcze­gólny? Ktoś, o kim pani wspo­mi­nał.

– Nie. Taj nie prze­no­sił spraw zawo­do­wych do domu. Myślę, że wziął to sobie za punkt honoru. Nie chciał nas niczym mar­twić. Nawet nie wie­dzia­łam, nad czym pra­cuje. Nie lubił o tym mówić. Ale mar­twił się. – Wdowa zło­żyła mocno sple­cione dło­nie na kola­nach i zapa­trzyła się na nie. Wpa­try­wała się, jak zauwa­żyła Eve, w złotą obrączkę. – Wiem, że czymś się mar­twił. Zapy­ta­łam go o to, ale mnie zbył. To cały Taj – udało jej się wydu­sić z drżą­cych w lek­kim uśmie­chu ust. – Wła­śnie taki. Nie­któ­rzy powie­dzie­liby, że był męż­czy­zną domi­nu­ją­cym. Taki chyba był, a w pew­nych spra­wach kie­ro­wał się bar­dzo sta­ro­świec­kimi zasa­dami. Był dobrym czło­wie­kiem. Wspa­nia­łym ojcem. Kochał swoją pracę. – Zaci­snęła usta. – Byłby dumny, gdyby zgi­nął na służ­bie. Ale nie tak. Nie w ten spo­sób. Kto­kol­wiek to uczy­nił, pozba­wił go tego. Zabrał go mnie i dzie­ciom. Jak to moż­liwe? Pani porucz­nik, jak to moż­liwe?

Ponie­waż nie ist­niała odpo­wiedź na to pyta­nie, Eve mogła jedy­nie zada­wać następne.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij