- promocja
- W empik go
Zapomniana gwiazda Afryki - ebook
Zapomniana gwiazda Afryki - ebook
Na jeziorze w pobliżu Krakowa wybucha jacht, na pokładzie którego ginie znany milioner, Oliwier Teks. Okoliczności wskazują na nieszczęśliwy wypadek, jednak tuż po pogrzebie do posiadłości państwa Teks dociera list zawierający ukryte ostrzeżenie przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Bruno – były policjant – przyjmuje zlecenie ochrony Pauli, córki milionera, jednocześnie na własną rękę próbując ustalić, kto i z jakiego powodu może jej zagrażać. W trakcie prowadzonego przez siebie śledztwa odkrywa tragiczne losy rodziny, a w sekretnych zapiskach zmarłego odnajduje skrzętnie skrywaną przez lata tajemnicę. Z chwilą, gdy uświadamia sobie jej ogromną wartość, wie już, że wynajęci zabójcy z pewnością nie cofną się przed niczym...
W tym samym momencie do jego uszu dobiegł cichy klik. Odwrócił głowę wpatrywał się ślepo w otaczającą go ciemność. Po chwili ujrzał oślepiający błysk płomienia zapalniczki. Zmrużył mocno oczy. Blask rozświetlił oblicze mężczyzny, który siedział w przeciwległym kącie pomieszczenia i ze spokojem odpalał trzymanego w ustach papierosa. Ratko przyjrzał mu się dokładniej. Połowa jego twarzy była pokryta świeżymi bliznami po oparzeniach.
A więc tak wygląda mój prześladowca, pomyślał Ratko, odstawiając kubek…
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7321-5 |
Rozmiar pliku: | 864 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ 1
Ratko Velen zgasił niewielką lampkę i w ciemności podszedł do okna. Wyciągnął dłoń i odsłoniwszy powoli zawieszony na karniszu gruby koc, wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Światło księżyca odbijało się w tafli delikatnie falującego jeziora, kołyszącego przycumowaną do pomostu drewnianą łódkę.
Od dnia, w którym do jego biura w Wiedniu wraz z poranną pocztą sekretarka przyniosła niewielką kryształową figurkę przedstawiającą boginię Ate¹, minął już prawie tydzień. Przez ten czas nie wychylał nosa z niewielkiego drewnianego domku ukrytego na skraju lasu pomiędzy gęsto rosnącymi drzewami. Gdy zapadał zmrok, siedział po ciemku, z bronią w zasięgu dłoni, w ustawionym na wprost drzwi fotelu i nasłuchując uważnie odgłosów otoczenia, tak długo, jak tylko mógł, walczył ze snem. Wojskowe zapasy żywności w postaci konserw i sucharów, doglądane systematycznie przez kilka ostatnich lat, oswajały go powoli z myślą, że musi to kiedyś nastąpić i prędzej czy później ktoś odkryje ich sekret. Dobrze wiedział, jakie grozi mu niebezpieczeństwo. Tajemnica, którą od pokoleń skrywano, warta była miliony. Znała ją jedynie garstka zaufanych mu ludzi, dlatego Ratko zdawał sobie sprawę, że jeśli ten ktoś trafił na jego ślad, to musi być niesamowicie przebiegły i bezwzględny, a osoby, które pozbawił życia, z całą pewnością nie zabrały swojego sekretu do grobu. Prawdopodobnie miał on przekonujący sposób, by skłonić je do zwierzeń, pomyślał, uśmiechając się niepewnie pod nosem.
Ratko miał niespełna siedemdziesiąt lat i należał do osób, które doskonale potrafiły wykorzystać swoje życiowe doświadczenie oraz nabyte przez dekady umiejętności. Tej nocy jednak, wbrew przestrzeganym na co dzień zasadom, musiał opuścić swoją bezpieczną kryjówkę.
Trasa, którą zamierzał pokonać, liczyła jedynie kilka kilometrów, z tego ponad dwie trzecie drogi postanowił przebyć łódką wiosłową. W normalnych warunkach dotarcie na miejsce zajęłoby mu kilkadziesiąt minut, ale zmuszony był omijać główne drogi. Był świadomy ryzyka, którego przez całe życie starał się unikać. Teraz jednak musiał złamać niektóre reguły. Nie tylko z powodu złożonej przysięgi, lecz także w trosce o starego przyjaciela, który z całą pewnością postąpiłby podobnie. Zaraz po powrocie Ratko miał zamiar zaszyć się w chatce na kolejnych kilka tygodni.
Mężczyzna minął niepewnie próg. Następnie zamknął za sobą drzwi, przeciągnąwszy wcześniej cienką wędkarską żyłkę tak, by w razie dostania się do środka nieproszonych gości, pociągnęła ona niewielką doniczkę stojącą na parapecie, zrzucając ją na ziemię.
Po kilku sekundach Ratko doszedł do pomostu. Właśnie zaczął padać lekki deszcz. Schował kopertę do wewnętrznej kieszeni płaszcza i usiadłszy na drewnianej belce niewielkiej łódki, chwycił za wiosła. Godzinę później dobił do brzegu pomiędzy hotelem Grüner Baum a urokliwym neogotyckim kościołem z charakterystyczną wieżą, często umieszczaną na pocztówkach z Hallstatt. Przeszedł trawiastym skwerem i wyszedł na nieznacznie oświetlony Marktplatz. Z powodu późnej pory i ulewy miasteczko prawie opustoszało. Mężczyzna podszedł do miejskiego źródła z lejącą się z dwóch dysz pitną wodą i nabrawszy ją w dłonie, obmył mokrą od potu twarz. Następnie ruszył pewnie wąską uliczką i minąwszy ciemną bramę, doszedł do niewielkiej skrzynki na listy. Znajdowała się na frontowej ścianie budynku miejscowej poczty. Wyjął przemokniętą już lekko kopertę i wsunął ją do środka.
Odetchnął.
Wiedział, że teraz musi jedynie bezpiecznie wrócić do domku i przeczekać, aż wynajęta przez niego grupa znajdzie wścibskiego poszukiwacza przygód. Na moment rzucił dyskretne spojrzenie w kierunku ciemnej sylwetki, stojącej nieruchomo kilkadziesiąt metrów dalej, w pobliżu pensjonatu Hallberg. Odniósł wrażenie, że ów człowiek przez chwilę mu się przyglądał i chociaż nie był tego do końca pewien, sytuacja, w której się znalazł, nie pozwalała, by to zlekceważyć.
Ratko znał to miasteczko jak własną kieszeń. Zaglądał w te okolice zawsze, zazwyczaj późną jesienią, gdy tylko czuł, że musi odpocząć od miejskiego zgiełku.
Niewielką chatkę kupił od starego, dawno już nieżyjącego, rybaka. Człowieka, który ponad wszystko cenił sobie samotność.
Ratko spojrzał na zegarek i ruszył spokojnym krokiem przed siebie. Po minięciu budynku cukierni skręcił i zdecydowanie przyśpieszył kroku. W oddali słyszał cichy, dobrze znany szum niewielkiego wodospadu.
Przeskoczył niski drewniany płotek i przebiegł przez odsłonięty trawiasty odcinek, starając się jak najszybciej zbliżyć do wąskiego przejścia pomiędzy domami. Po kilkunastu sekundach drogi wzdłuż nabrzeża dotarł do miejsca, w którym w zaroślach ukrył swoją łódkę. Wskoczył na nią i odpychając się wiosłem od dna, odbił od brzegu.
Z powodu silnego wiatru i wysokiej fali powrót wymagał znacznie większego wysiłku i doświadczenia. Czarne chmury przykryły niebo i w krótkim czasie na jeziorze zapanowała prawie zupełna ciemność.
Ratko zatrzymał się w odległości około kilometra od docelowego punktu. Ściągnął buty, a kapelusz rzucił na wodę. Upewniwszy się, że dokumenty są w kieszeni płaszcza, zdjął go i w obawie przed porwaniem przez porywisty wiatr, zaczepił jego rękaw o gwóźdź wystający z burty.
Wiedział, że po kilku godzinach fala zepchnie łódkę z powrotem w kierunku miasteczka. Wtedy będzie już widno i miejscową społeczność obiegnie wiadomość o samobójstwie kolejnego znudzonego życiem turysty.
Mężczyzna oblał płaszcz alkoholem i zostawiwszy niewielką ilość w butelce, wskoczył do jeziora. Było zimne. Woda miała zaledwie kilka stopni, dlatego nie chcąc tracić czasu, skierował się do swojej pustelni.
Niespełna godzinę później, zupełnie wycieńczony i zziębnięty, usiadł w fotelu przy drzwiach i przykrył się przygotowanym wcześniej kocem. W ciemnościach mocno drżącą dłonią sięgnął intuicyjnie po stojący obok niego termos. Chwilę później poczuł, jak ciepła herbata wlewa się powoli do jego żołądka i jak stopniowo wraca w nim życie.
Ratko pociągnął kolejny łyk i opierając mokrą jeszcze głowę o grube, pikowane oparcie fotela, spojrzał odruchowo w kierunku okna.
Dlaczego nie zrobiłem tego wcześniej? – pomyślał. Dlaczego, zgodnie z wyuczonym i wielokrotnie analizowanym planem, nie spojrzałem w okno, gdy zbliżałem się do domku? Z pewnością wpływ na to miało nagłe załamanie pogody, co skutkowało tym, że prawie dwukrotnie więcej czasu musiałem spędzić w wodzie. W wyniku tego, będąc na granicy hipotermii, całkowicie straciłem czujność.
Teraz nie miało to już znaczenia.
Ratko zdał sobie właśnie sprawę z tego, że ten ciepły napój jest jego ostatnią przyjemnością, jakiej dozna w swoim ciekawym, pełnym przygód życiu. Zaśmiał się w duchu, uświadomiwszy sobie, jak bardzo się oszukiwał, myśląc, że uda mu się przeżyć.
Pocieszające w tym wszystkim jest to, że wykonałem zadanie i udało mi się wysłać list, pomyślał, spoglądając na leżącą przy oknie rozbitą doniczkę. W tym samym momencie do jego uszu dobiegł cichy klik. Odwrócił głowę wpatrywał się ślepo w otaczającą go ciemność. Po chwili ujrzał oślepiający błysk płomienia zapalniczki. Zmrużył mocno oczy. Blask rozświetlił oblicze mężczyzny, który siedział w przeciwległym kącie pomieszczenia i ze spokojem odpalał trzymanego w ustach papierosa. Ratko przyjrzał mu się dokładniej. Połowa jego twarzy była pokryta świeżymi bliznami po oparzeniach.
A więc tak wygląda mój prześladowca, pomyślał Ratko, odstawiając kubek…
° ° °
Bruno zwolnił, kiedy skręcał w ciasną uliczkę, wyłożoną kamienną kostką. Mokry bruk połyskiwał w świetle ulicznych latarni, zawieszonych na frontach starych kolorowych kamieniczek.
Dochodziła północ.
Niewielki hotelik, w którym zarezerwował nocleg, znajdował się zaledwie kilkaset metrów od krakowskiego Rynku. Wokół było już pusto, jedynie w wąskiej bramie, znajdującej się kilka kroków przed nim, Bruno zauważył tulącą się do siebie parę. Widział, jak mężczyzna zdejmuje puchową kurtkę i osłaniając od deszczu swoją partnerkę, rusza na chodnik.
W momencie, w którym go mijali, jego oczom ukazała się niewielka metalowa tabliczka, kołysząca się na grubych łańcuchach przytwierdzonych do ceglanej ściany. W mroku, na lekko przyrdzewiałej powierzchni, z trudnością dostrzegł wyryty na niej drobny napis: „Hotel Calypso”.
Zaparkował samochód w niewielkiej odległości od głównego wejścia, chwycił torbę i wysiadł z pojazdu. Rozłożył parasol i podszedł do pokrytych brązowozłotą farbą drewnianych drzwi. Spojrzał na rzeźbioną futrynę i zdecydowanym ruchem nacisnął niewielki guzik, znajdujący się tuż obok napisu: „RECEPCJA”.
Cofnął się o krok, schodząc z kamiennego schodka, i nie unosząc głowy, zerknął dyskretnie w górę.
Nie mylił się.
W niewielkim zakratowanym oknie, znajdującym się na pierwszym piętrze hoteliku, w którym zamierzał nocować, zauważył stojącą nieruchomo ciemną postać. Wyraźnie mu się przyglądała. Dostrzegł ją już wcześniej, gdy sięgał po bagaż, znajdujący się na tylnym siedzeniu jego land rovera.
Po paru sekundach drzwi się otworzyły i stanęła w nich starsza, przygarbiona kobieta. Spojrzała na niego obojętnie, po czym zamaszystym ruchem dłoni zarzuciła na siebie gruby, wełniany pled. Następnie opuściła głowę, sięgnęła do dużej kieszeni swetra i wyjęła z niej okulary. Miały grube, ciemne oprawki i masywne cylindryczne szkła. Założyła je pośpiesznie i zmrużyła oczy, żeby uważnie mu się przyjrzeć.
Uśmiechnął się do niej.
Odniósł wrażenie, że kobieta dopiero teraz zauważyła, że ktoś przed nią stoi, i odwzajemniła uśmiech.
Spojrzał w górę.
W oknie nie było już nikogo.
– Dobry wieczór panu. Pogodziłam się już z myślą, że jednak pan zrezygnował – powiedziała starsza pani, uchylając szerzej drzwi. – O tej porze roku rzadko miewamy tu gości – dorzuciła, obracając się i kierując kroki w stronę zawieszonej na ścianie drewnianej skrzynki. – Przygotowałam pokój na pierwszym piętrze, ten, o który pan prosił. A oto klucz – dodała, wciskając mu go do ręki. Wisiała przy nim niewielka figurka przedstawiająca jakąś średniowieczną postać.
– Przepraszam – powiedział Bruno, chowając klucz do kieszeni i łapiąc za skórzany uchwyt torby podróżnej. – W okolicach Częstochowy przewrócona naczepa zatarasowała drogę i straciłem ponad godzinę, stojąc w kilkunastokilometrowym korku.
– Rozumiem. Z pewnością jest pan zmęczony. Proszę mi wybaczyć, że nie odprowadzę pana na górę, ale nogi już nie te – dodała kobieta z lekkim uśmiechem. – Śniadanie będzie o dziesiątej.
– Bardzo pani dziękuję i życzę miłej nocy – dorzucił Bruno, odchodząc.
Kobieta zaczekała jeszcze, aż wąskim korytarzem dojdzie do schodów i dopiero gdy postawił stopę na pierwszym stopniu, zgasiła światło w holu. Małe ledowe lampki, znajdujące się tuż przy podłodze, rzucały ciepłe światło, prowadząc stromo na piętro. Bruno chwycił się drewnianej poręczy i po niespełna minucie stał już przed drzwiami do pokoju.
Spojrzał na ledwie widoczny numer, żeby się upewnić, czy dobrze trafił, i wszedł do środka. Wewnątrz pomieszczenia było ciemno, a w powietrzu unosił się zapach tytoniu i świeżej pościeli. Nie zapaliwszy światła, usiadł na łóżku.
– Witam pana i przepraszam za spóźnienie – powiedział, spoglądając w kierunku stojącego kilka metrów dalej dużego fotela z wysokim oparciem. Mebel stał tyłem do niego, a zwrócony był w kierunku wysokich na około trzy metry dwuskrzydłowych drzwi, prowadzących zapewne do drugiego pomieszczenia. Gdy tylko oczy Brunona przyzwyczaiły się do ciemności, zauważył położoną na skórzanym oparciu fotela rękę z cygarem w dłoni.
– Miło mi pana poznać – odezwał się gruby męski głos. Po jego tonacji można było przypuszczać, że była to osoba w dojrzałym wieku. – Nazywam się Lambert Foks. Wybaczy pan, że się nie przywitam, ale ze względów bezpieczeństwa wolę nie pokazywać swojej twarzy. Może dziwi pana ta konspiracyjna otoczka, proszę mi jednak wierzyć, będzie lepiej dla nas obu, jeśli nikt nas razem nie zobaczy – powiedział i do uszu Brunona dotarł świst wciąganego przez wąski ustnik powietrza. – Nie mam już zbyt wiele czasu, więc pozwoli pan, że w skrócie nakreślę obraz sytuacji, z powodu której został pan poproszony o pomoc. – Mężczyzna uniósł dłoń i zaciągnął się mocno cygarem. Jego żar rozjaśnił na chwilę znajdującą się w pobliżu niewielką komodę i stojący na niej ekskluzywny kieszonkowy obcinacz do cygar. Na jego wypolerowanej chromowanej powierzchni Bruno ujrzał wygrawerowane inicjały LF. – Jestem starym przyjacielem pani Teks, a prawdę mówiąc, jej świętej pamięci rodziców. Jak pan zapewne już wie od swojego przyjaciela „Kapitana”, rodzina Teksów od pokoleń znana jest ze swojego zamiłowania do kosztownych drobiazgów. Posiadają kolekcję brylantów wartych miliony dolarów. – Mężczyzna przerwał na chwilę i lekko obrócił głowę w kierunku Brunona. – Zapewniono mnie, że można panu zaufać, dlatego jestem pewien, że treść naszej rozmowy pozostanie między nami.
– Oczywiście – odpowiedział krótko.
– Czy interesował się pan kiedyś międzynarodowym handlem szlachetnymi kamieniami poza ogólnodostępnymi aukcjami?
– Przyznam, że niespecjalnie. Wiem, że krąży wiele legend na temat… – Mężczyzna siedzący w fotelu zaśmiał się cicho w sposób, z którego Bruno z łatwością wywnioskował, że lata spędzone na handlu minerałami sprawiły, że wiedział on o wiele więcej, niż komukolwiek mogło się wydawać, i że z całą pewnością nie były to informacje pochodzące z publicznych środków przekazu.
– Z całym szacunkiem, panie Brunonie. Historia wydobywania diamentów, począwszy od czasów średniowiecza, kiedy w największej z indyjskich kopalni już w piętnastym wieku pracowało ponad sześćdziesiąt tysięcy ludzi, aż po dzień dzisiejszy, to wystarczający szmat czasu, by powstały legendy. Jednak większość z tych, które znają zwykli, proszę mi wybaczyć wyrażenie, śmiertelnicy, jest mniej prawdopodobna od tej, że uliczkami naszego miasta przechadzał się kiedyś smok wawelski. Zmyślono je, a przez lata przekazywania ich przy mocnych trunkach w zatłoczonych pubach dodatkowo ubarwiano. O tych prawdziwych ciekawostkach wie niewiele osób – powiedział i spuściwszy głowę, dodał szeptem: – A z każdym kolejnym miesiącem liczba tych osób niepokojąco się zmniejsza. To powód pana wizyty.
– A co ma z tym wspólnego pani Teks? – zapytał
Bruno. Mężczyzna ponownie zaciągnął się cygarem, a po chwili wypuścił dużą chmurę gęstego dymu.
– Na skutek nieszczęśliwego wypadku, jaki przydarzył się jej ojcu, pani Paula Teks odziedziczyła nie tylko ogromny majątek, lecz także spadła na nią wielka odpowiedzialność. Pan Teks wprowadzał ją stopniowo w sprawy związane z handlem diamentami i wtajemniczał powoli w zawiłe arkana tego biznesu. Poznawał z osobami, zazwyczaj swoimi zaufanymi znajomymi, którzy byli kolekcjonerami z Europy, Azji, nie pomijając także tych zza oceanu. Niestety, na początku grudnia doszło do pewnego przykrego zdarzenia. W niewyjaśnionych do końca okolicznościach w Austrii samobójstwo popełnił jeden z najbliższych przyjaciół pana Teksa. Być może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że tej samej nocy, kiedy mężczyzna zdobył się na ten ostateczny krok, wysłał też list do ojca Pauli. W kopercie oprócz krótkich pozdrowień umieszczona była niewielka kryształowa figurka. Przypuszczamy, że było to ostrzeżenie przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Niestety, wiadomość dotarła po kilku dniach od pogrzebu pana Teksa.
– Jak zginął ojciec pani Pauli?
– Wypadek na jeziorze. Jego ciało odnaleziono po kilku dniach poszukiwań. Policja nie dopatrzyła się udziału osób trzecich. Oliwier był moim szefem i bardzo bliskim przyjacielem przez dobrych kilkadziesiąt lat. Świetnie nawigował, ale, co wynikało z policyjnego raportu, narkotyki i alkohol nie idą w parze z pływaniem jachtem motorowym, na którym znajduje się ponad tysiąc litrów paliwa. Ustalono, że prawdopodobnie na skutek ludzkiej nieostrożności doszło do wybuchu. Szkopuł w tym, że pan Teks nigdy nie pił alkoholu, kiedy sam przebywał na łodzi, nie mówiąc już o innych używkach. Paula poprosiła mnie, abym przekazał panu tę informację. Jej nadal trudno jest o tym mówić.
– Tak, to jak najbardziej zrozumiałe, ale jaka jest moja rola w tej sprawie? – zapytał Bruno, spoglądając na duży, stary zegar na ścianie. Minęła pierwsza w nocy.
– Nie wiemy dokładnie, przed kim chciano ostrzec Oliwiera i czy niebezpieczeństwo grozi również jego córce, dlatego nie ukrywam, że obawiam się o Paulę. Byłbym wdzięczny, gdyby zgodził się pan ochraniać ją do czasu, aż sytuacja trochę się wyjaśni. Z przyczyn osobistych ja nie mogę jej pomóc, chociaż bardzo nad tym ubolewam. Byłem przy tej rodzinie od zawsze i służyłem jej swoją pomocą tak często, jak tylko było to konieczne. Niestety, prowadzę interesy poza granicami kraju i w związku z tym dużo podróżuję.
– Hmm… – mruknął Bruno. – Dlaczego akurat ja?
– To musi być zaufana osoba, a pana, po rozmowie z Kapitanem, poleciła mi Paula. Ostatnio odsunęliśmy z jej otoczenia prywatnego kierowcę i z całą pewnością nie była to przesadna ostrożność… Rozumie pan. Oczywiście zdaję sobie sprawę ze strat, które pan poniesie, nie mogąc prowadzić swoich interesów w Gdańsku, dlatego też z chwilą wyrażenia zgody na pańskie konto będzie wpływało odpowiednie wynagrodzenie. – Bruno zamyślił się przez chwilę. Wiedział, że firma przewozowa w Gdańsku dopiero się rozwija, a jego wspólnik Tomek po powrocie ze szpitala aż rwie się do roboty. Sam nawet nalegał, by Bruno wziął dwutygodniowy urlop i gdzieś wyjechał. Zatem formalnie nic nie stało na przeszkodzie, by podjąć się tego zlecenia.
– Od kiedy mam zacząć? – zapytał.
– Dziękuję – odpowiedział mężczyzna i natychmiast zgasił cygaro. – Jutro w południe proszę zgłosić się pod adres, który zostawiłem panu w kopercie. Leży na stoliku przed panem. Jest tam również numer do mnie. Proszę dzwonić tylko w ostateczności. Będziemy w kontakcie, ale jest raczej mało prawdopodobne, że jeszcze kiedykolwiek się spotkamy. Było mi miło. Żegnam pana – dodał mężczyzna i wstał. Po chwili zniknął za drzwiami. Bruno spojrzał w jego kierunku. Zauważył jedynie ciemną wysoką postać.
Podniósł się z łóżka i włączył światło. Pokój był duży i czysty, urządzony w stylu nowojorskim, ze starannie zaścielonym dwuosobowym łóżkiem.
Uchylił okno i odruchowo spojrzał w dół na pojazd, który gwałtownie ruszył spod hotelu. Następnie podszedł do stolika. Sięgnął po kopertę, otworzył ją i wysunął ze środka niewielką kartkę. Przed zgaszeniem światła spojrzał raz jeszcze na znajdujący się na niej adres: ul. Liliowa 8.ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 2
Dochodziła dziewiąta, gdy Bruno otworzył oczy. Zbudził go głośny dźwięk ustawionego w telefonie budzika. Wziął szybki prysznic i po niespełna kwadransie wyszedł z hotelowego pokoju. Po kilkunastu minutach był już w umówionym wcześniej miejscu. Czekał na Kapitana. Był to jego wieloletni przyjaciel, którego poznał w Mentonie w rejonie Lazurowego Wybrzeża. To on kilka tygodni temu zadzwonił do niego i prosił, by przyjechał do Krakowa.
Umówili się w niewielkiej kawiarence mieszczącej się na barce przycumowanej do nabrzeża w pobliżu zakola Wisły. To Kapitan zasugerował, by spotkali się wcześniej, zanim Bruno pojawi się w posiadłości państwa Teksów.
Bruno zdążył opróżnić już talerz, gdy ujrzał w drzwiach znajomą twarz przyjaciela. Za każdym razem, gdy się z nim spotykał, nie mógł uwierzyć, że ten energiczny, świetnie ubrany człowiek ma ponad siedemdziesiąt lat. Tym razem jednak odniósł wrażenie, że Kapitan wygląda nieco gorzej. Pewnie imprezował przez kilka dni z rzędu, nie raz już mu się to zdarzyło, pomyślał.
– Ucieszyła mnie informacja, że zgodziłeś się pomóc. Znowu mam u ciebie dług – zaczął mężczyzna, zbliżając się do niewielkiego dwuosobowego stolika ustawionego w zacisznym miejscu w rogu pomieszczenia. Bruno pokiwał jedynie głową, przełykając ostatni kęs kanapki i nawet na moment nie odrywając wzroku od kolejnej porcji jajecznicy na boczku, którą właśnie donosiła mu kelnerka.
– Nie wiem, ile jeszcze zamierzasz pociągnąć, ale ponieważ nie wyglądasz zbyt dobrze – powiedział, dolewając sobie herbaty do filiżanki – sugeruję, abyś zaczął już myśleć powoli o jego spłacie – dodał Bruno i mrugnął okiem. Następnie wstał i przyjaciele uścisnęli się mocno na powitanie.
– Coś ci zamówić?
– Nie, dziękuję, już jadłem – odpowiedział Kapitan, poklepując się bo brzuchu. – Wiem, że miałeś wieczorne spotkanie z panem Lambertem – dodał, dosiadając się do stolika.
– Owszem. Pogawędziliśmy trochę i nakreślił mi z grubsza, w czym rzecz. Muszę przyznać, że to dość tajemniczy gość.
– Zauważyłeś? – zapytał przekornie Kapitan, udając lekkie zaskoczenie.
– Opowiesz mi coś o nim?
– Niestety, w tej kwestii niewiele pomogę. Poznałem rodziców Pauli ponad dwadzieścia lat temu. Lambert już wtedy przy nich był. Pierwszy raz spotkali się w południowej Afryce. Pracował w znajdującej się tam kopalni diamentów. Nie wiem, jaką pełnił w niej funkcję. Pewnego dnia odwiedzili ją także państwo Teksowie. To miała być normalna wycieczka, jak jedna z wielu już wcześniej organizowanych, podczas których pokazuje się górników z radością wykonujących swoją pracę. Niestety, podczas zwiedzania korytarzy doszło do nieszczęśliwego wypadku. Zginęło kilka osób i zapewne ta ponura liczba byłaby większa, gdyby nie pan Lambert. Narażając własne życie, uratował Oliwiera, sam został przy tym ranny. Zresztą trochę kuleje aż do dzisiaj. Tym poświęceniem Lambert zaskarbił sobie dozgonną wdzięczność rodziny. Mężczyzna dostał stanowisko doradcy w firmie Teksa, a wkrótce potem zajął się handlem świecidełkami. Stare znajomości i nie do końca jasne, moim zdaniem, układy, pozwoliły mu świetnie odnaleźć się w nowej branży, w której w krótkim czasie dorobił się sporej fortuny.
– A moja podopieczna? – zapytał Bruno, rozglądając się za solniczką. Kapitan spojrzał na niego. Bruno zauważył, jak unosi mu się lekko prawy kącik ust. Znali się na tyle dobrze, że bez słów mógł odgadnąć to, co przyjaciel chciał mu przekazać.
– Taka sobie. Powinna ci się spodobać – odpowiedział. – Dwudziestosześcioletnia panna, zgrabna i wystarczająco ładna, by stan posiadanego przez nią konta nie musiał jej dodawać uroku.
– Okej. Świetnie. W takim razie przyjrzyjmy się jeszcze ostatnim wydarzeniom – powiedział Bruno, sięgając po kromkę razowego chleba i smarując ją masłem. – Mamy dwa pogrzeby i to w dość krótkim czasie oraz ostrzeżenie sugerujące, że ktoś miał, bądź nadal ma, złe zamiary w stosunku do tej rodziny. – Bruno zamyślił się przez moment. – Co o tym myślisz?
– Sam nie wiem. To świat wielkich interesów. Podobno nie ma na świecie diamentu, który nie byłby okupiony niewolniczą pracą lub czyjąś śmiercią. A my wchodzimy pomiędzy największych graczy. Diamenty zmieniają ludzi jak pieprzony pierścień w stworzonej przez Tolkiena mitologii Śródziemia. Ktoś, kto siedzi w tym zbyt długo, traci uczucia i przekonuje się, że w pogoni za prawdziwymi okazami ludzkie życie jest niewiele warte i wpisane w ewentualne straty. Ale powiedz lepiej, co u ciebie? Jak ci się mieszka w Gdańsku? No i czy interes się rozkręca?
– A dziękuję – odpowiedział Bruno. – Mamy coraz więcej zamówień, więc nowy rok zapowiada się całkiem nieźle. Pod moją nieobecność zastępuje mnie wspólnik. Byczył się parę tygodni na wolnym, to teraz nadrabia zaległości.
– Wiem. Widziałem w jakiejś telewizji. Pokazywali nawet miejsce, w którym go przetrzymywali i rzeczywiście, co do widoków można mieć pewne zastrzeżenia, ale o ile się nie mylę, była to piwniczka winiarni.
– Dokładnie – powiedział Bruno. Dobrze wiedział o zamiłowaniu Kapitana do tego szlachetnego trunku. – Ale my tu o przyjemnościach – dodał, odkładając sztućce na talerz – a ja zaraz muszę się zameldować u mojej nowej pracodawczyni. Zapewne to od niej się dowiem, jaki rozkład zajęć mnie czeka, ale jeśli uważasz, że możesz mi coś jeszcze…
– Znam Paulę – wtrącił Kapitan – odkąd przyszła na świat. Straciliśmy kontakt na kilka lat, gdy jako nastolatka wyjechała za granicę, by pogłębiać swoją wiedzę na renomowanych uczelniach. Po studiach trochę podróżowała i przypadkiem spotkaliśmy się znowu we Florencji. To tam poznaliśmy się lepiej. Od tego czasu regularnie, dwa razy do roku, wyjeżdżamy gdzieś razem. Ojciec bez obaw zostawiał ją pod moją opieką.
– A mówiłeś, że dobrze cię znał… – powiedział Bruno, udając zdziwienie. Kapitan zmarszczył gniewnie czoło, ale jego roześmiane oczy szybko zdradziły pozorowaną złość.
– Za kogo mnie masz? Ona odpoczywała od nadętych kolesi ze swojego otoczenia, a ja jedynie z bezpiecznej odległości przez okno na piętrze – dodał, unosząc w górę wskazujący palec – czerpałem energię życiową, patrząc, jak opala się nago na pomoście. Możesz mi nie uwierzyć, ale miałem z tego czasem większą przyjemność niż… No wiesz.
– Okej. Rozumiem.
– Pytałeś o obowiązki. Zawieziesz ją do firmy, na spektakl do teatru, może usiądziecie sobie czasem w jakimś pubie. Poznasz ciekawych ludzi z jej towarzystwa. Jednym słowem, wakacje, za które ci jeszcze zapłacą – powiedział Kapitan, po czym zamknął oczy i na potwierdzenie swoich słów kiwnął kilkukrotnie głową.
– Brzmi ciekawie. A ty zostajesz na miejscu?
– Chciałbym. Niestety, dzisiaj wieczorem muszę wyjechać. Nie będzie mnie kilka dni. Załatwię parę spraw i postaram się szybko wrócić. W razie potrzeby dzwoń. Znasz mnie, w sytuacjach zagrożenia przemieszczam się błyskawicznie.
– To prawda – zgodził się z nim Bruno, mając w pamięci momenty wymagające od Kapitana szybkich ewakuacji z mieszkań mężatek, gdy ich druga połówka nieoczekiwanie wracała do domu.
– Wiesz, muszę przyznać, że całkiem ładnie tu pachnie. Chyba się jednak skuszę i coś sobie zamówię.
– Zatem smacznego. Na mnie już czas – powiedział Bruno, mijając przyjaciela i poklepując go po ramieniu. – Jesteśmy w kontakcie.
Kapitan, nie odwracając się, z nosem wciśniętym w menu uniósł jedynie na pożegnanie otwartą dłoń.
° ° °
Po niespełna dwudziestu minutach Bruno mijał już osiedle domków jednorodzinnych. Przyciszył radio i zerknął na nawigację. Od wyznaczonego miejsca dzielił go zaledwie kilometr. Spojrzał na zegarek i dodał nieco gazu.
Równy, świeżo położony asfalt biegł lekko pod górę, a następnie skręcał w prawo i znikał za linią gęstych iglastych drzew. Bruno z lewej strony pojazdu zauważył ciągnące się żaluzjowe ogrodzenie z szarej stali. Zwolnił i podjechał pod długą bramę przesuwną, uzbrojoną w dwie kamery przemysłowe. Otworzył okno, żeby wystawić rękę i nacisnąć przycisk umieszczony obok niewielkiego głośnika.
– Dzień dobry, panie Brunonie. Pani Paula oczekuje już na pana. Zapraszam. – Z metalowej skrzynki dobiegł męski głos i zanim Bruno zdążył się odezwać, brama zaczęła się przesuwać. Ruszył wolno do przodu i minął wysoką na ponad sześć metrów szklaną, zakrzywioną ścianę, po której mieniąc się dzieciątkiem kolorów, spływała woda. Za nią, w odległości około trzydziestu metrów, ujrzał parterowy dom złożony z kilku segmentów, z wielkimi panoramicznymi oknami. Wokół nich rosły okazałych rozmiarów wieloletnie sosny.
Bruno zaparkował pojazd na wyznaczonym parkingu i udał się pieszo do głównych drzwi. Zauważył, jak jedna z kamer, umieszczona na rogu budynku, przesuwając się powoli, śledzi każdy jego krok.
A zatem nad wszystkim czuwa oko ochrony. To dobrze, pomyślał, zbliżając się do wejścia. Gdy sięgał dłonią w kierunku dzwonka, usłyszał charakterystyczny odgłos mechanizmu otwierającego zamek i jedno skrzydło drzwi uchyliło się do środka. W progu stanęła młoda, drobna dziewczyna z długimi prawie do pasa blond włosami, ładną buzią i ścierką kuchenną w dłoni.
– Bardzo pana przepraszam, panie Brunonie. Nazywam się Paula Teks. Myślałam, że zdążę z obiadem i stąd moje nieprzygotowanie. Proszę mi wybaczyć i zapraszam – powiedziała, uchylając szerzej drzwi.
– Proszę się mną nie przejmować i zdecydowanie nie przerywać pracy nad tym, co tak smakowicie pachnie – odparł, zaskoczony uprzejmością dziewczyny.
Kapitan opisywał mu ją wcześniej, ale najwidoczniej, żeby się odmłodzić, w towarzystwie pani Pauli nie zakładał okularów, bo dziewczyna nie była, jak to ujął, „taka sobie”, była po prostu urocza i wyglądała na dwudziestolatkę… Stary zboczeniec, pomyślał Bruno, uśmiechając się lekko pod nosem i wyobrażając sobie przyjaciela w oknie ze wzrokiem wycelowanym w pomost, na którym się opalała.
– Będzie mi miło, jeśli nie odmówi mi pan wspólnego posiłku. Zawsze, gdy tylko czas pozwala, rezygnuję z restauracji i chętnie przyrządzam coś sama.
– To bardzo miło z pani strony. Dziękuję i z przyjemnością spróbuję tej wspaniale wyglądającej potrawy – dodał, spoglądając w kierunku ustawionego na elektrycznym piecyku dużego woka.
Znaleźli się w przestronnym, kwadratowym, nowocześnie urządzonym pomieszczeniu, w którym na ponad stu metrach kwadratowych powierzchni mieścił się aneks kuchenny otwarty na salon. Wokół niego prawie nie było ścian, nie licząc jednej znajdującej się przy kominku, a jedynie duże panoramiczne okna, które sprawiały wrażenie, jak gdyby człowiek siedział w samym środku sosnowego lasu. Bruno zrobił kilka kroków. Jego uwagę zwrócił gruby, wełniany dywan w kolorze złotego brązu, który oświetlony nagle przez wpadające z zewnątrz promienie słońca, rozbłysnął wszystkimi odcieniami miedzi. Przy jego końcu, odgrodzony od salonu szybą, znajdował się długi na około dziesięć metrów basen.
Bruno zajął miejsce, które wskazała mu pani
Paula, a dziewczyna nałożyła potrawę.
– Życzę smacznego – odezwała się z uśmiechem, kładąc przed nim talerz.
– Bardzo dziękuję. Strawa wygląda wspaniale, ale przyznam, że nie spotkałem się z nią wcześniej.
– To danie kuchni chińskiej, które jest przysmakiem w Peru. _Lomo saltado,_ czyli w dosłownym tłumaczeniu solona wołowina podana z _tacu-tacu_ zamiast częstego dodatku w postaci ryżu. Pyszne mięso smażone z dodatkiem kuminu, papryki i czosnku, wymieszane z frytkami. Mam nadzieję, że będzie panu smakowało. W razie czego zawsze możemy zamówić pizzę – dodała w chwili, w której Bruno miał już w ustach pierwszą porcję smażonego mięsa. Zamknął na moment oczy.
– Wyśmienite – powiedział po chwili, kiwając z uznaniem głową.
– Uff… Dziękuję. Obawiałam się, że może przesadziłam trochę z papryką. Lubię bardziej na ostro, podobnie jak pana znajomy, Kapitan. – Bruno jedynie się uśmiechnął. Co do dziewczyny, jej delikatność całkowicie mogła zaprzeczać temu, o czym pomyślał, ale jeśli chodzi o Kapitana, to jakoś bez trudu potrafił go sobie wyobrazić w…
– Może dokładkę? – przerwała jego myśl.
– Z przyjemnością – odpowiedział. – Jednak pod warunkiem, że to, co pozostało, podzielimy po równo – dodał, mrugając okiem.
Gdy już zjedli, dziewczyna odniosła talerze i wróciła do stolika. Bruno pomyślał, że nadszedł odpowiedni moment, by nawiązać do sprawy, która go tu sprowadziła.
– Przepraszam, ale jeśli mogę zapytać, jaki był powód zwolnienia pani prywatnego kierowcy? – Dziewczyna westchnęła ciężko i pokiwała głową tak, jakby nadal nie mogła uwierzyć w to, co się wydarzyło.
– Do dzisiaj trudno mi to zrozumieć. Karl był Estończykiem. Jako siedmiolatek przyjechał z rodzicami do Polski. Pracował u nas prawie dziesięć lat. Nigdy nie zauważyłam niczego, co mogłoby wzbudzić moją podejrzliwość. Owszem, był trochę zamknięty w sobie, ale zawsze miły i uczynny. Miałam do niego zaufanie. Pewnej nocy, kilka dni po pogrzebie… – Dziewczyna na chwilę wstrzymała oddech, po czym z lekko szklącymi się oczami kontynuowała: – Pan Lambert, z którym miał pan przyjemność rozmawiać, pojawił się niezapowiedziany w rezydencji moich rodziców. Znajduje się ona na tyłach tego domku, tuż za dużym kamiennym murem porośniętym winoroślą. Obecnie nikt tam nie mieszka. Jedynie jedno niewielkie parterowe pomieszczenie zajmuje ochrona, która dodatkowo poprzez monitoring strzeże mojej działki. Kiedy pan Lambert zbliżał się do budynku, jego uwagę zwrócił niewielki błysk.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki