- promocja
- W empik go
Zaproś mnie na pumpkin latte - ebook
Zaproś mnie na pumpkin latte - ebook
Debiutancka powieść laureatki konkursu Jesienny Wieczór!
Modna kawiarnia w centrum miasta zawsze tętni życiem, ale wśród tłumu klientów przystojny barista dostrzega właśnie ją. Dziewczynę, która skrywa sekret.
Paula to perfekcjonistka – całym sercem angażuje się w swoją pracę i liczy na to, że jej starania zostaną docenione, a kariera w korporacji rozkręci się na dobre. Zamiast awansu dostaje jednak zadanie specjalne. Ma zorganizować jesienny event, który będzie sprawdzianem jej kompetencji. Nieco rozżalona, lecz zmotywowana przyjmuje wyzwanie, zagłuszając obawy, jakie budzi w niej wspomnienie z przeszłości.
Greg od dłuższego czasu pracuje w Seaside Cafe, choć tak naprawdę ma już dosyć miejsca, które udaje, że dla wielkich korporacji liczą się nie tylko pieniądze, ale i wyższe idee. Marzenie o otwarciu własnej kawiarni w mieście, które nigdy nie śpi, wydaje mu się jednak nieosiągalne. Mimo obaw mężczyzna wie, że to najwyższy czas, aby ruszyć do przodu. Zwłaszcza wtedy, gdy sprzyjają temu okoliczności…
Zaproś mnie na pumpkin latte to powieść, która kołysze jak szum wielkiego miasta i smakuje niczym najbardziej aromatyczna kawa. Anna Chaber debiutuje historią o bohaterach takich jak my – ambitnych, dynamicznych i nieustannie szukających własnych ścieżek.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66981-42-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O niespełnionych obietnicach jesieni
Nie znosiła jesieni. Nie cierpiała. Nienawidziła. Cóż, może ostatnie określenie było lekko przesadzone, bo jak można żywić tak mocne uczucie w stosunku do pory roku, która służyła przecież jako rozsądna kalendarzowa klamra między latem a zimą? Gdy jednak walczyła na co dzień z parasolem równie zacięcie, co z powracającym katarem, gdy w ciemności wychodziła do pracy i również w ciemności z niej wracała, gdy wdeptywała w kałużę lub, o zgrozo, w ukrytą pod liśćmi psią kupę, Paula nie potrafiła myśleć o jesieni inaczej niż wrogo.
Ten wrześniowy dzień rozpoczął się podobnie. Choć minął dopiero tydzień, odkąd dzieci wróciły do szkół, i wedle kalendarza wciąż panowało lato, pogoda chyba o tym zapomniała. Paula sprawdziła prognozę, ale próbowała zakląć rzeczywistość. Nie mogło być aż tak źle, czyż nie? Pamiętająca sierpniowe festiwale dżinsowa kurtka wydawała się wciąż adekwatnym wyborem. Ulewny deszcz lunął znienacka. W drodze z przystanku do biura Paula przemokła do suchej nitki.
— A psik! Dzień dobry — przywitała się z recepcjonistką, która spojrzała na nią podejrzliwie.
— Jak chora, to powinna zostać w domu. Biuro zarazi.
— Nie chora, nie chora, tylko trochę pechowa — zapewniła ją, choć sama nie wiedziała, czy się nie przeziębi. Buty przemokły, na szczęście pod biurkiem zawsze trzymała zapasową parę: niewygodną, ale przynajmniej suchą.
Udała się w stronę łazienki, by doprowadzić się do porządku. Po zdjęciu ciężkiej od wody kurtki elegancka satynowa koszula prześwitywała od wilgoci. Paula westchnęła do swojego odbicia w lustrze. Wcale nie zamierzała kandydować na miss mokrego podkoszulka. Stanęła przy suszarce do rąk i próbowała podsuszyć krótko ścięte blond włosy. Po kilku irytujących cyklach włączania i wyłączania urządzenia poddała się. Starła niewielki ślad maskary pod dolną linią rzęs, choć takie podkreślenie służyło jej dużym, ciemnobrązowym oczom. Wciąż wyglądała jak zmokła kura, ale taka, która przeszła pierwszy cykl wirowania. Uśmiechnęła się do swojego zmarzniętego odbicia i wyszła z łazienki. Usiadła przy biurku i szybko zmieniła mokre półbuty na uciskające szpilki. Wiedziała, że poruszanie się w takim obuwiu na większe dystanse niż w kierunku ekspresu do kawy i z powrotem groziło uszczerbkiem na zdrowiu, ale błoga suchość stóp była tego warta.
— Ktoś ci wylał wiadro wody na głowę? — Matylda, najlepsza przyjaciółka Pauli w biurze, zamiast się przywitać, z politowaniem spojrzała na wilgotne włosy koleżanki.
— Miała być tylko lekka mżawka! — Paula zdecydowała się na chwilę skargi. — Lekka mżawka i osiemnaście stopni w ciągu dnia! Nie było mowy o północnym wietrze!
— Jeśli się przeziębisz…
— Nie przeziębię się! — Paula podskoczyła na krześle oburzona. Choć czując znienawidzone kręcenie w nosie, nie była już tego taka pewna.
Latające w przestrzeni biurowej bakterie i wirusy stały się od jakiegoś czasu gorącym tematem. Udało jej się zdławić kichnięcie.
— To dobrze! Pamiętasz, że dzisiaj idziemy na pierwsze zajęcia jogi?
Paula westchnęła. Przez moment zapomniała. Pod względem postanowień jesień wyglądała u niej gorzej niż Nowy Rok. Przed pierwszym września, niczym dobra uczennica, zapisywała się na różnego rodzaju zajęcia sportowe czy kursy. Entuzjazm trwał najczęściej do listopada, gdy robiło się zimniej i ciemniej. Również dlatego nie lubiła jesieni — nieustannie kojarzyła jej się z porażkami i kompletnym spadkiem motywacji. Do jogi podchodziła kilkukrotnie. Porzucała ją, gdy przychodzący na zajęcia staruszkowie wykonywali figury o wiele lepiej od niej. Na nic zdawało się przekonywanie, że powinna skupić się na swoim ciele i swoich wynikach. Po cichu liczyła, że będą z Matyldą na podobnym poziomie gibkości, czyli porównywalnym do kłody drewna.
— Mam w torebce strój, więc jestem przygotowana. À propos przygotowania: wiesz, czy szef przeczytał moją propozycję?
Matylda znów posłała jej krzywe spojrzenie.
— Żartujesz? A zaniosłaś mu ją osobiście na biurko, kręcąc przy tym pośladkami?
— Cholera, Matylda, nie pomagasz. Mówiłam, że nie mam zamiaru epatować seksualnością. Pracujemy w zasobach ludzkich, do diaska! Powinnyśmy wykazywać się minimalną etyką pracy!
Przyjaciółka pokręciła z niedowierzaniem głową i westchnęła teatralnie.
— Zobaczymy, gdzie cię ta etyka zaprowadzi. Naprawdę nie sądzę, żeby było coś uwłaczającego w użyciu czerwonej szminki i dekolcie głębszym o dwa centymetry. Widzimy się na lunchu?
Paula przytaknęła i pożegnała ją niecierpliwym gestem. Tonęła w pracy. Wedle standardów branży święta były tuż za rogiem i mnóstwo firm szukało tymczasowych pracowników, których ona rekrutowała i delegowała. Najwięksi gracze byli aktywni od lata, ale mniejsi budzili się dopiero teraz. Mimo setek CV do przejrzenia i posegregowania nie mogła przestać myśleć o słowach koleżanki. Matylda miała od niej mniejsze doświadczenie, a już ją awansowano. Paula czekała cierpliwie w kolejce, licząc na to, że jej sumienna praca zostanie w końcu wynagrodzona. Nie miała zamiaru, wzorem niektórych koleżanek, usługiwać szefowi z pokolenia jej ojca, jak gdyby była jego sekretarką. Koledzy nigdy nie przynosili mu kawy, nie uśmiechali się czule i jakoś bonusy ich nie omijały.
— Otegooo! — usłyszała nagle własne nazwisko. Głos dochodził z gabinetu szefa.
„Naucz się używać czatu, dziadzie!” — warknęła w myślach, ale natychmiast wstała. Mimo szpilek na nogach udało jej się dotrzeć do drzwi, nim zawołałby ją po raz kolejny.
— Słucham, panie Walter? — spytała uprzejmie, zamykając drzwi.
Zlustrował jej strój. Widziała to analizujące spojrzenie. Pomimo wieku oczy wciąż miał jak jastrząb. Skupił się na części piersiowej. Paula szybko sobie przypomniała, że przecież jej bluzka prześwituje. Usiadła na krześle i założyła nogę za nogę, a na to rękę, próbując odsunąć materiał od ciała. Nieudolnie. Koronkowy stanik się przykleił i prezentował równie śmiało, co w katalogu Victoria’s Secret. Zaczęła więc udawać, że dłonią musi drapać się po przeciwległej łopatce. Cała sytuacja trwała kilka upiornie długich sekund.
— Musimy zorganizować przyjęcie — stwierdził szef.
— Bożonarodzeniowe? Mamy jeszcze trochę…
— Halloween czy cokolwiek związane z jesienią. Wtedy ogłoszę, że w grudniu przechodzę na emeryturę, mój syn przejmie schedę. Przydałoby się go zapoznać z zespołem, zanim to nastąpi. Zaprosimy też kilku dyrektorów.
— I sądzi pan, że ja najlepiej nadaję się do zorganizowania przyjęcia? — Paula liczyła na ukryty komplement. W końcu z koleżankami od wielu lat przygotowywały firmową wigilię.
— Spojrzałem na to twoje dossier, Otego, i jakoś twoje nazwisko utkwiło mi w pamięci.
Mimowolnie zacisnęła pięści. Znów to samo.
— Co pan sądzi o mojej propozycji? — spytała, siląc się na wciąż miły ton.
— Spojrzałem, Otego, na okładkę. Nie przeczytałem.
Ze świstem wypuściła powietrze, próbując przywołać w pamięci wszystkie lekcje panowania nad emocjami, jakie kiedykolwiek brała. Rozplotła ręce, znów zapominając o prześwitującym materiale.
— Pokazuję tam, jak można rozszerzyć pulę potencjalnych kandydatów i…
— Przeczytam jeszcze dzisiaj rano — obiecał i wtedy uświadomiła sobie, że szef wlepia wzrok w koronkowy stanik. Westchnęła. Czuła, że kompletnie zdradziła swoje ideały.
— Dziękuję. — Wstała. Nie chciała spędzić ani sekundy dłużej w tym gabinecie.
— Masz połowę budżetu ze spotkania bożonarodzeniowego do dyspozycji — pożegnał ją szef.
Zrezygnowana Paula wróciła do swojego biurka i rzuciła okiem na listę zadań. Tych nie brakowało. A teraz doszło jeszcze planowanie biurowej imprezki. Właściwie czy dobrze zrozumiała, dlaczego akurat jej przydzielono to zadanie? Wyłącznie dlatego, że miała jajniki i śmiała podsunąć szefowi wypełnione dossier? Wzdrygnęła się.
Próbowała wrócić w wir pracy, odsiewać złe i perfidnie sfałszowane CV od tych dobrych, ale szło jej marnie. Gdy prawie zaakceptowała na stanowisko Świętego Mikołaja kogoś, kto w rubryce „zainteresowania” wpisał „rekreacyjne palenie trawki”, wiedziała, że pora na przerwę. Powolnym krokiem, bo cienkie, dziesięciocentymetrowe szpilki tego wymagały, podążyła w stronę kącika kawowego. Przeklinała zakup tego obuwia: było drogie, markowe, niewygodne i niepraktyczne. Kupiła je w przypływie radości, gdy dostała pierwszą podwyżkę. Mogła przecież zdecydować się na masaż, nową książkę, wygodny ciuch… Ale nie. Dała się omamić sile reklamy i stereotypom. Chybocząc się niczym pijana antylopa, wcale nie czuła kobiecej siły wynikającej z bardziej wyprostowanej postury ciała.
Przy maszynie stał Paul, kolega z brytyjskiej filii, który już trzeci rok spędzał na wygnaniu za granicą. Mimo wszystko polubił to średniej wielkości miasteczko w centrum kraju. Żona, dzięki której opanował język, i dziecko w drodze pomogły mu zintegrować się z lokalną społecznością.
— Hej, co tam, Paula? — spytał swoim zwyczajem, parząc earl grey w pokaźnym kubku.
Wyglądał niezwykle angielsko: jasne oczy, lordowski wyraz twarzy, zawsze w nienagannym garniturze. Przy skroniach płowych włosów zaczęła uwidaczniać się łysina, trochę jak u księcia Williama, ale wciąż prezentował się dobrze. Gdy tylko pojawił się w firmie, wpadli sobie w oko i poszli na kilka randek. Paul i Paula — cóż za przezabawny zbieg okoliczności. Jednak wspólnie doszli do wniosku, że nie ma między nimi tego „czegoś”. Spark — jak wtedy nazwał to dopiero uczący się języka Paul. Iskra. Podobieństwo imion nie wystarczyło, by stworzyć trwały związek. Paul stał się jednak dobrym kolegą, któremu ufała. Westchnęła.
— Gdzie by zacząć? Mam urządzić przyjęcie na Halloween — odparła i odwróciła się w stronę ekspresu.
Wybrała najsilniejsze espresso i maksymalny poziom mleka oraz cukru. Kawa była jej znienawidzonym napojem, ale dawała chwilowego kopa. Maszyna zawarczała, zapiszczała i zaczęła nalewać bury płyn do plastikowego kubeczka.
— Halloween! Super! Tutaj to trochę mniejsze święto niż u mnie. Będą dynie? Trick or treats? Kościotrupy? Tarty dyniowe?
Paula zamieszała zawartość kubka plastikowym patyczkiem i upiła łyk. Cukier i kofeina.
— Nie wiem, Paul. Jeszcze się do tego nie zabrałam. Mój szef chyba sądzi, że nadaję się do tego najlepiej, bo jestem kobietą. A tak serio, to pojęcia nie mam o organizowaniu przyjęć. Gdyby chociaż czekał mnie za to awans…
— Well… Słyszałem, że niedługo mają coś ogłosić w twoim dziale. Może się doczekasz.
— Myślisz? — Paul wprawdzie nie podlegał jej szefowi, ale Paula wiedziała, że męskie grono uwielbia plotkować jeszcze bardziej niż damskie. Choć oczywiście nie nazywali tego plotkowaniem, ale „wymianą kluczowych i nieoficjalnych informacji”.
— Wszyscy wiedzą, że dobrze sobie radzisz. To byłoby bardzo unfair, gdybyś się nie doczekała.
— Obyś się nie mylił! A teraz uciekam, w życiu nie widziałam jeszcze tylu CV z błędami. — Zabrała kubek i wróciła do swojego biurka.
Jak zwykle panował na nim chaos, którym tylko ona potrafiła rządzić — karteluszki, flamastry, kilka wydrukowanych stron. Mimo regularnego używania notatnika w komputerze najważniejsze zadania wciąż wolała zapisywać ręcznie. Kiedyś przeczytała, że połączenie mózg–ręka jest silniejsze niż mózg–klawisz. Dlatego gdy prosiła kiedykolwiek o zrobienie czegoś dla niej, upewniała się, że osoba zapisuje polecenie odręcznie. W jej wypadku system organizacji działał dopóty, dopóki papierowe notatki się nie gubiły. Pogrążyła się w pracy tak bardzo, że sama się nie zorientowała, gdy Matylda stanęła przy jej biurku.
— Jesteś gotowa? Zaraz umrę z głodu! — Jakby na zawołanie brzuch koleżanki wydał z siebie ponaglające dźwięki.
Paula mrugnęła kilka razy oczami, odrywając wzrok od monitora.
— Co? Już południe? Cholera, po południu mam kilka rozmów do przeprowadzenia, a jeszcze nie skończyłam z tymi życiorysami. Czy „hobby” piszemy przez samo „h”, czy przez „ch”? Po zobaczeniu kilkukrotnie tej drugiej wersji zaczęłam mieć wątpliwości.
— Paula, weź, zbieraj dupę i idziemy, bo zaraz zemdleję z głodu. Masz lunch? No oczywiście, że nie masz! — westchnęła Matylda, zerknąwszy do torebki koleżanki.
Nie zauważyła tam nawet najmniejszej rzeczy przypominającej jedzenie, nie licząc samotnego draża oblepionego kurzem. Jej wzrok padł na blat. Stał na nim plastikowy kubek z mieszadełkiem.
— Paula, za nic masz ocieplenie klimatu? Przecież rozdaliśmy wszystkim kubki wielorazowe, by ograniczyć ilość plastiku w biurze.
Matylda była w komitecie korporacyjnych działań na rzecz zrównoważonego rozwoju i środowiska — brzmiało dumnie, polegało głównie na byciu „zieloną policją” open space’a. Ale dzięki niej w końcu wprowadzono kosz na papier, jeden wegetariański posiłek do wyboru w stołówce na dole i upierdliwą stopkę w e-mailu, oznajmiającą każdemu: „ze względu na środowisko pomyśl, nim wydrukujesz tę wiadomość”. Niestety Paula wierzyła w siłę papieru i przy bardziej skomplikowanych procesach rekrutacyjnych wciąż wolała wydrukować CV i listy motywacyjne.
— Moja droga ekowojowniczko, przepraszam. Włożyłam kubek do zmywarki i kompletnie o nim zapomniałam. Przysięgam, że… — Paula się zawahała, bo wiedziała, że obietnica nie może być zbyt daleko idąca. Miała w pamięci przerobione na filozofii maksymy delfickie („znaj samego siebie” czy jakoś tak…). — …że postaram się tak więcej nie robić.
Matylda prychnęła.
— No już, wstawaj. Mój żołądek zaraz zacznie sam się trawić. Czy wspominałam, że jestem głodna?
Paula posłusznie odsunęła się od biurka i podeszła do kaloryfera, by zabrać półmokrą kurtkę, bo wiedziała, że przy braku deszczu przyjaciółka lubi jeść na zewnątrz, dopóty dopóki mróz nie skuwa stolików.
— Boże, co za zapach. — Zmarszczyła nos, nakładając odzienie. Śmierdziała jak mokry labrador. Kaloryfery nie były pewnie czyszczone od zeszłego roku, jej kurtka również.
Podążyły z Matyldą w stronę kantyny, gdzie mieszały się zapachy czegoś spalonego i zupy na glutaminianie sodu. Koleżanka niosła swój gustownie zapakowany lunchbox, mieniący się witaminami i kolorami. Zdjęcie zawartości wrzucone do mediów społecznościowych mogłoby uchodzić za manifest popierający prawa mniejszości seksualnych.
— Co my dzisiaj mamy? — Paula stanęła w kolejce. — Spaghetti z klopsikami. O tak, tego mi potrzeba w ten okropny dzień.
— Możesz chociaż wziąć wegeklopsiki? Nie rozumiem, czemu ludzie mają taką awersję do kulinarnych nowinek, zwłaszcza jeśli są zdrowsze i lepsze dla planety.
Dla świętego spokoju i w celu uniknięcia wykładu na temat uczuć zwierząt Paula się zgodziła. Obficie posypała danie parmezanem. Miała nadzieję, że zamaskuje to nijaki smak soi. Choć musiała przyznać, że w przypadku marnie przyprawionych stołówkowych klopsików wołowych parmezan również się przydawał.
— Chcesz usłyszeć nowinkę? Mamy robić przyjęcie na Halloween! Tego jeszcze w tym biurze nie grali! — powiedziała, niosąc tacę w stronę drzwi na zewnątrz.
Oczywiście pogoda bardzo jej nie sprzyjała. Gdy chciała mieć wymówkę, by posiedzieć w ciepłym wnętrzu, akurat słońce musiało przebić się zza chmur. Niebo wyraźnie z niej drwiło. Przypomniała sobie, dlaczego nie lubi jesieni.
— No więc czego chciał od ciebie Stary? — spytała Matylda, nabijając kawałek dyni na bambusowy widelec.
— Właśnie tego! Żebym to ja zajęła się przyjęciem na Halloween! Przecież ja nie cierpię jesieni! I jakichkolwiek związanych z nią zwyczajów.
— Nie mógł o to poprosić swojej sekretarki? Toniemy w pracy, dostajemy tyle CV i maili, że zapychają skrzynkę, a przecież zorganizowanie czegoś dla całego biura wymaga sporo czasu.
— Nie, to ja zwróciłam na siebie jego uwagę… W złym tego słowa znaczeniu. Mam za swoje. Chciałam się popisać nowoczesnym projektem i dostać cholerny awans. — Jak to miała w zwyczaju, gdy była zirytowana, Paula pochłaniała jedzenie, nie przejmując się przesadnym przegryzaniem. A zdarzało się jej to ostatnio coraz częściej. Mimo młodego wieku, dwudziestu ośmiu lat, ryzykowała, że dorobi się wrzodów jeszcze przed trzydziestką. Wtedy nici z planów, by te okrągłe urodziny hucznie świętować na Majorce, pijąc, jakby jutra nie było.
— Pomogę ci — zaoferowała Matylda. — Poza tym takie Halloween to nic wielkiego, nakupisz dyń, zamówisz kilka placków, obrabujesz sklep z cukierkami i dodasz do tego sztuczne pajęczyny. Nikt nie będzie oczekiwał więcej.
— Ale trzeba jakieś gry, napoje, bufet… — westchnęła Paula cierpiętniczo, a Matylda przewróciła oczami.
— Paulka! Robisz to za nic! Nie musi być doskonale. Może być na odwal się. Tylko na taką imprezę zasługuje Stary za to, jak cię traktuje. Zmiana tematu, bo nawet ja mam dość gadania o pracy: jak tam randki z twoim gorącym architektem?
Pauli na te słowa poprawił się nieco humor. Rzeczywiście udało jej się poznać Leona, nieco od niej starszego, ale wciąż szarmanckiego i rozbrajająco przystojnego rozwodnika. Pierwszy etap związku przebiegał podręcznikowo — kilka randek, pocałunki, całkiem znośna wspólna pierwsza noc. Jak na razie nie dostrzegała u niego wad, on chyba u niej też. Oddzwaniał i pisał z właściwą umysłom ścisłym regularnością. W tym tygodniu przebywał w delegacji za granicą, doglądając budowy swego architektonicznego dziecka — muzeum morskiego w Danii. Paula żałowała, że nie spotykają się ze sobą odrobinę dłużej, bo może wtedy mogłaby wziąć kilka dni urlopu i załapać się na romantyczny, choć wypełniony pracą, pobyt w krainie klocków Lego.
— Wraca w następny weekend. Liczę, że nadrobimy wszystkie stracone godziny pod kołdrą.
— Aż taki jest dobry w łóżku?
Paula chwilę się zastanowiła. Nie wymieniały się z Matyldą wieloma sekretami swoich alków, ale temat nie stanowił też tabu. Przełknęła klopsika.
— Spaliśmy ze sobą tylko raz. Było okej, choć może bez fajerwerków. Na pewno się dotrzemy.
Matylda oczami wyobraźni dostrzegła całkiem nieodległą przyszłość, w której Paula zaciąga ją na warsztaty dotyczące lepszych technik seksualnych. Cokolwiek by się działo, koleżanka miała w sobie przekonanie, że wszystko da się naprawić i ulepszyć poprzez porządne szkolenie. Najczęściej się dało, ale Paula zdawała się zapominać, że w niektórych przypadkach wysiłek musi zostać włożony z dwóch stron — jak na przykład w związku. Matylda miała ten etap dawno za sobą. Pogodziła się z tym, że nie może być we wszystkim najlepsza. Skupiała się więc tylko na tym, co było dla niej ważne, a resztę olewała. Nie musiała być perfekcjonistką.
Paula już miała zadać pytanie dotyczące aktualnego życia uczuciowego Matyldy (a było o co, bo zawzięta wegetarianka zaczęła się spotykać z rzeźnikiem), gdy poczuła, że duża kropla wody spada jej na nos. Do diaska, wszystkie cięte pytania, nad którymi myślała rano w tramwaju („rzucacie w siebie mięsem czy nazywacie to wegekotletem?” lub „mówi, że tofu jest fu?”) miały poczekać.
— Deszcz! Nienawidzę września! Nienawidzę jesieni! — warknęła, dojadając na wyścigi porcję makaronu. Matylda nie była nawet w połowie dania, ale i ona poczuła lekką mżawkę na twarzy, więc wróciły do wnętrza kantyny. Gwar głosów w środku nie pozwalał na intymną rozmowę, ale wciąż czekała ich wieczorem wspólna lekcja jogi i dodatkowa okazja na porcję plotek.
Jak z każdym początkiem roku śródmiejski oddział kawiarni Seaside Café zapełnił się studentami i uczniami. Niektórzy szukali w gwarze sieciówki skupienia, inni wagarowali, kolejni natrętnie korzystali z darmowego wi-fi. Gdy mieli jeszcze wystarczająco przyzwoitości, by raz na dwie godziny domówić najtańsze espresso, Greg był w stanie zdzierżyć ich obecność. Kilku gagatków siedziało jednak przy pustym kubku od samego poranka i blokowało miejsce. Ostentacyjne wyczyszczenie stolika z rzadka skutkowało. Jedyną metodą było chwilowe odłączenie prądu w pionie, który zasilał gniazdka przy stolikach. Natręty najczęściej oglądały filmy na streamingu, więc ich komputery szybko padały. Niemniej bycie kawiarnianą milicją irytowało Grega i stanowiło najmniej przyjemną część jego pracy.
Zaczynał rozważać koncept kawiarni na godziny, którą widział w trakcie jednej z weekendowych podróży. Ludzie płacili za spędzony w kawiarni czas, a nie za konsumpcję. Oczywiście lokal nie oferował wtedy pełnego bufetu, ale miłe dla podniebienia przekąski. Najważniejsza była dobra kawa i wspaniała atmosfera. Tego pierwszego bardzo brakowało.
— A jakie mają państwo mleko dla wegan?
Już na pierwszy rzut oka Greg przeczuwał, że szybko z klientką nie skończy.
— Proponuję sojowe…
— A z soi genetycznie modyfikowanej?
— Mogę sprawdzić…
— Nie, na pewno genetycznie modyfikowana. Nie ma żadnego innego?
— Mamy również mleko kokosowe…
— Nie, za tłuste. Nic innego?
— Jest jeszcze migdałowe — odpowiedział wciąż spokojnym głosem. Takie konwersacje zdarzały mu się przynajmniej raz dziennie.
— No dobrze. Ale poproszę kawę bezkofeinową. Moje imię to Tonya, proszę napisać przez „y”.
Greg zapisał imię zgodnie z życzeniem klientki i przystąpił do robienia kawy. Ręce operowały bez udziału mózgu — znane czynności, znane zapachy. To był ulubiony element jego pracy. Półtorej minuty czystego szczęścia, powtórzone razy sto do dwustu dziennie. Niczym w orkiestrze, synchronicznie. Podczas gdy kawa się parzyła, sycząc i bulgocząc, on pienił mleko (lub mlekopodobne substancje) w stalowym dzbanku, który obijał o blat, łapał za kubek, nalewał i tworzył zawiły szlaczek. Minutę ze sporym kawałkiem później był w stanie zaserwować napój.
— Proszę. Kawa dla Toni. — Nie wiedział, jak wymówić „y”, więc z tego zrezygnował. Jak każdemu posłał swój promienny uśmiech i zwrócił oczy na kolejnego klienta.
Po przerwie obiadowej, podczas której dla większości kawa była dodatkiem do sieciówkowej kanapki, przychodziła chwila rozluźnienia. Trwała do trzeciej, czwartej, gdy kofeinowy głód łączył się z obniżeniem poziomu cukru i ludzie spragnieni jednego i drugiego znów przybywali tłumnie do kawiarni.
Wieczorem następował ostateczny spadek frekwencji. Mało kto łapał rozmemłane całym dniem leżenia bajgle. Przed zamknięciem nie było już prawie nikogo i ekipa mogła czyścić stoliki, odkurzać, aranżować witrynę — ogólnie rzecz biorąc, przygotowywać przestrzeń na kolejny dzień.
Tym razem, na pięć minut przed zamknięciem, gdy przystąpili do dezynfekcji maszyn, kubków i spieniaczy, do lokalu wpadły dwie kobiety, obie z matami do jogi. Jedna całkiem ładna, w dość krótkich blond włosach. Jej rudowłosa, bardziej krągła koleżanka również niczego sobie. „Weźcie po ciastku” — błagał w myślach, bo nie chciało mu się rozpoczynać całej operacji czyszczenia od początku.
— Nie będziesz spała, jeśli wypijesz teraz kawę — ostrzegła ruda dziewczyna, podczas gdy blondi studiowała menu. Greg jęknął w duchu. Przypomniał sobie, że zna ją z widzenia (ostatnio musiała ściąć włosy na krótko) i że zazwyczaj brała skomplikowane napoje.
— Jeśli nie dostanę kofeiny, to zasnę na macie, będę chrapać i zrobię ci wiochę. Tego chcesz?
— Rób, co uważasz, Paula. — Koleżanka przewróciła oczami i wzruszyła ramionami. — Tylko się pośpiesz, widzisz, że panowie zamykają.
Do dziewczyny o imieniu Paula chyba dotarło, że zbliżała się dziewiętnasta, bo się rozejrzała.
— Oj. Już jesteście zamknięci? Za późno na kawę? — spytała Grega.
Gdyby się nastroszyła, że „tabliczka mówi, że jeszcze nie zamknięte!” i „klient nasz pan, niech się cieszą, że mają zyski”, zapewne odpowiedziałby twierdząco i je po prostu wygonił. Ale stwierdził, że co mu szkodzi. Był pracownikiem miesiąca, kilkakrotnie wyróżnianym w anonimowych ankietach klientów. Uczynność była jego wizytówką.
— Jaką kawę sobie pani życzy?
„Pewnie powie, że white mocha latte” — przemknęło mu przez myśl.
— Może white mocha latte — powiedziała po kilku sekundach.
Wewnętrzny radar jak zwykle go nie zawiódł. Czasem zakładali się z kolegami, który z nich odgadnie zamówienie kolejnego klienta w kolejce. Greg wygrywał najczęściej — nie przez głęboką analizę mowy ciała, choć i to potrafił. Po prostu miał dobrą pamięć do twarzy, a dana osoba najczęściej była już wcześniej klientem i zamawiała to samo.
„To nie kawa, to kawopodobny napój” — westchnął w duchu, ale tylko przymilnie się uśmiechnął.
— Czasem się potem nie skarż, jeśli zaliczysz bezsenną noc! — Ruda koleżanka nie dawała za wygraną. Greg wiedział, że raczej jej to nie groziło, ale na wszelki wypadek szybko oszacował wagę Pauli (nie więcej niż sześćdziesiąt kilo) i dolał proporcjonalnie mało espresso. Kupa cukru powinna dać dziewczynie wystarczająco energii, by przetrwać do końca wieczoru.
— Proszę, oto kawa dla… Pauli. — Uświadomił sobie, że wcześniej musiała zamawiać je pod innymi imionami, bo to nie obiło mu się o uszy, a twarz była znajoma. A przecież nosiła takie wdzięczne imię i nie tak egzotyczne jak jego własne. Ludzie miewali zaskakujące kompleksy.
Uśmiechnęła się wdzięcznie, odebrawszy kubek.
— Czy ten kubek jest biodegradowalny? Lub nadaje się do recyklingu? — próbowała dowiedzieć się koleżanka.
Greg spojrzał na zegar. Minuta do siódmej. Właściwie pozazdrościł koledze, który czyścił piętro i toalety. I pomyśleć, że jeszcze dziesięć minut temu był przekonany, że tak strategicznie rozegrał „Papier, kamień, nożyce”, gdy ustalali, kto ma się czym zająć.
— Nasza firma dokłada wszelkich starań, by dbać o środowisko naturalne. — Próbował przypomnieć sobie wyuczoną formułkę ze szkolenia, które przeszedł miesiąc wcześniej. — Nasza kawa pochodzi z plantacji fair trade, a…
— O kubek pytam. Ale skoro unika pan odpowiedzi… — Zielone oczy rudej świdrowały go tryumfalnie.
— Nie mam bladego pojęcia — przyznał. — Ale zawsze można przyjść do nas z własnym pojemnikiem — zauważył.
— Paulka! No właśnie! Przecież rozdawaliśmy te porządne termiczne kubki… Gdzie jest twój?
Paula spojrzała przepraszająco na Grega, czując zażenowanie tą wieczorną ekorewolucją. Nie wiedziała, że to nie była dla niego pierwszyzna. Osobiście nie lubił konceptu kawy na wynos — żadna nie smakowała aż tak dobrze, jak ta z ulubionego, ceramicznego kubka. Dla niego papierowe jednorazówki mogły nie istnieć.
— Chodź, idziemy. Już dziewiętnasta. Spóźnimy się na jogę i nasza karma się zaburzy. Namaste. Dziękuję i do widzenia.
Wyszły, a Greg odczekał minutę, nim zaryglował za nimi drzwi. Nie wypadało przekręcać klucza zaraz za ich plecami. To te drobne gesty sprawiały, że był lubianym baristą.
Początkowo dawka cukru pozwoliła Pauli przetrzymać trudniejsze asany i dynamiczne sekwencje, ale w ostatniej części półtoragodzinnych zajęć energia ją opuściła. Przy pozycji dziecka zaryła czołem o matę, a w pozycji trupa kompletnie odpłynęła. Obudziło ją własne chrapnięcie. Na szczęście lecąca z głośników muzyka relaksacyjna zagłuszyła wstydliwy dźwięk.
Gdy nauczyciel powiedział namaste, żegnając się z nimi, poczuła, jakby właśnie wyszła z crossfitu. Mięśnie jej drżały, a czoło zrosiło się potem. Czyżby naprawdę łapało ją przeziębienie? Łudziła się, że niefortunny dobór garderoby z rana ujdzie jej płazem.
— Paula? Wszystko okej? — Matylda pochyliła się nad nią z zatroskanym wyrazem twarzy.
Zrobiło jej się głupio, że przez nią przyjaciółka miała stracić aurę zen, nad którą pracowała przez ostatnie dziewięćdziesiąt minut.
— Tak, trochę się zmęczyłam — powiedziała i podniosła się z maty.
W sumie zajęcia przebiegły lepiej, niż przypuszczała. Może się wciągnie. Lub, jak to miała w zwyczaju, podda się w listopadzie, gdy zrobi się za zimno, by wystawiać czubek nosa spod koca.
Przebrały się i wyszły na zewnątrz. Nagle Matyldzie zaświeciły się oczy. Paula dostrzegła, że po drugiej stronie ulicy ktoś stoi i na nie patrzy. Potężny, barczysty mężczyzna z hipsterską brodą. Nikt inny jak rzeźnik.
— Przedstawisz mnie? — spytała.
— Jeszcze za wcześnie — stwierdziła Matylda. — Uważaj na siebie i trzymaj się! — rzuciła na pożegnanie i pognała przez ulicę, jak gdyby świat miał się zaraz skończyć, nie bacząc na to, że jechały auta.
Paula obserwowała, jak wpadają sobie w ramiona, i poczuła lekkie ukłucie zazdrości. Jej architekt nie okazywał uczuć aż tak wylewnie. Ta myśl pociągnęła za sobą kolejną. Od wyjazdu nie napisał do niej nic więcej poza standardowym: „Wszystko ok”. I to jako odpowiedź na zadane przez nią pytanie. Spontanicznie wyjęła telefon i napisała do niego. „Tęsknię. Co porabiasz?” Odpowiedzi doczekała się dopiero, gdy dotarła do domu. „Pracuję”. Wprawdzie nie był człowiekiem wielu słów, ale coś w niej drgnęło. Struna niepokoju.
Zrzuciła buty i rozejrzała się po swoim niewielkim mieszkaniu. Lubiła myśleć, że urządziła przyjemną norkę. Patchworkowy, kolorowy dywan z odzysku. Kilka najtańszych poduszek z Ikei na niewielkiej kanapie w turkusowym kolorze. Wszechobecne stojące lampy, by zrekompensować zwisający z sufitu martwy kikut żyrandola. Mieszkanie może nie miało stylu, ale duszę na pewno.
Gdy przyprowadziła tu architekta, szybko zgasili światło i przeszli do rzeczy. Rano wyszedł od niej bez śniadania, tłumacząc się pilnym spotkaniem. Paula zaczęła sobie uświadamiać, że może wystrój wnętrza zranił jego estetyczną duszę. Trudno. Tego kwiatu pół światu. Gdy już miała zwątpić w swój przelotny związek z Leonem, przyszła od niego kolejna wiadomość. „Uff, właśnie wyszedłem ze spotkania. Widzimy się po weekendzie, gdy wrócę?”
Nowo rozbudzona iskierka nadziei wstąpiła w jej serce. Dziarskim krokiem weszła do łazienki, po czym krzyknęła piskliwie, zapewne stawiając na nogi połowę budynku. Na zlewie siedziała mysz. Niewielka, szara, włochata, jak na mysz przystało. Wystraszyła się Pauli równie mocno, jak ona jej, bo w mgnieniu oka zniknęła w wyrwie kafelka między ścianą a brodzikiem. Dziewczyna wymiotła z siebie wszystkie znane przekleństwa. Inwazja szkodników nie zdarzyła się po raz pierwszy, ale zwiastowała jedno, coś, czemu Paula próbowała zaprzeczyć przez cały dzień i o czym starała się zapomnieć — jesień była tuż za rogiem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej