- W empik go
Zaproszenie do podróży - ebook
Zaproszenie do podróży - ebook
Przed kapitanem Filipem rysował się plan urlopu doskonałego. Jednak w ostatniej chwili wszystko się zmienia. Żona zmarłego na służbie przyjaciela prosi o pomoc. Próbuje odszukać córkę, która postanowiła zostać hipiską i uciekła z domu. Filip podejmuje prywatne śledztwo. Próbuje wniknąć do środka hipisowskiej komuny, by przez kontakty „od środka" dotrzeć do zaginionej Beaty. Spędzając czas wśród hipisów, otrzymuje wiele nietuzinkowych propozycji, jednak wszystko przyćmiewa jedno makabryczne odkrycie. Mężczyzna odnajduje zwłoki. Rozpoczyna się oficjalne śledztwo.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-269-5085-4 |
Rozmiar pliku: | 321 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiem, że robię Ci przykrość, ale nic na to nie mogę poradzić. Postanowiłam przyłączyć się do „ruchu” i moja decyzja jest nieodwołalna. Nie było sensu prowadzić dalej bezmyślnej, mieszczańskiej wegetacji. Żyje się tylko raz i trzeba życie przeżyć możliwie najpełniej. Należy poszukać sensu istnienia we własnym wnętrzu, umieć odnaleźć siebie i uzewnętrznić swoje twórcze możliwości. Życie, jakie prowadziłam dotąd, uniemożliwiało mi to i dlatego musiałam odejść. Wybacz mi, ale nie mogłam inaczej. Żegnaj i nie myśl o mnie źle.
Twoja, mimo wszystko, kochająca
Beata
Przeczytałem list po raz drugi, a potem spojrzałem na kobietę, która mi go wręczyła. Miała królicze, zapłakane oczy i mocne cienie pod nimi. Nigdy specjalnie nie lubiłem tej kobiety, ale przed laty była żoną mojego przyjaciela i dlatego wiedziałem, że nie potrafię teraz jej spławić. Piętnaście lat temu, razem z jej mężem, mieliśmy zatrzymać pewnego faceta podejrzanego o bandytyzm. Przyjaciel wszedł do pokoju, w którym spał podejrzany, a ja zostałem przy drzwiach jako ubezpieczenie. Mąż tej kobiety podszedł do śpiącego cicho, na palcach. Facet ocknął się momentalnie, z ogromnym zdumieniem na twarzy. Stałem na korytarzu przy uchylonych drzwiach i obserwowałem uważnie całą scenę. Prawą rękę, w której ściskałem pistolet, ukrywałem w kieszeni. Byłem pewny, że w razie czego zawsze ją zdążę w porę wyciągnąć. Nie zdążyłem.
Facet był zdumiony tylko chwileczkę. Potem wystrzelił nie wyciągając rąk spod kołdry. Oczywiście i ja wystrzeliłem kilka razy, ale stało się to o parę sekund za późno i nie miałem już przyjaciela.
Popatrzyłem tępo na kobietę siedzącą na krześle naprzeciwko mnie. Potem wzrok powędrował na tapczan, na którym leżała spakowana walizka, i pomyślałem, że trzeba będzie ją rozpakować. Wcale nie byłem z tego zadowolony. Wręcz przeciwnie.
— Proszę pani — powiedziałem — oficjalnie nic nie możemy tu zrobić. Pani córka jest pełnoletnia i może wyjeżdżać, dokąd zechce. Nie mamy nawet prawa wszczynać poszukiwań. Nie jest osobą zaginioną, zostawiła list, w którym zawiadamia panią, że odchodzi. Z punktu widzenia prawa wszystko jest w porządku. Nie ma najmniejszych podstaw do interwencji.
Zaczęła płakać. Cicho, ale bardzo gwałtownie. Zapaliłem papierosa i czekałem cierpliwie, aż przestanie.
Uspokoiła się dopiero po kilku minutach. Wyciągnęła z torebki chusteczkę, wytarła oczy, nos i powiedziała cichym, pełnym bólu głosem:
— Wiem o tym. Dobrze o tym wiem. Dlatego przyszłam do pana nie do komendy, ale do mieszkania. Niech mi pan pomoże. Był pan najlepszym przyjacielem jej ojca — patrzyła na mnie w taki sposób, że nie mogłem znieść tego spojrzenia. Przez chwilę wydało mi się, że ta kobieta uważa, iż w jakiś sposób jestem odpowiedzialny za śmierć jej męża i teraz, po latach, aby się choć troszkę zrehabilitować muszę jej pomóc w rodzinnych kłopotach. Może zresztą wcale tak nie myślała, ale ja, niestety, czułem się rzeczywiście w jakiś sposób winny tamtej śmierci sprzed lat piętnastu, i choć nic jeszcze tej kobiecie nie odpowiedziałem, zdawałem już sobie sprawę, że jutro nie wyjadę jednak na urlop, tylko wszystkimi możliwymi sposobami będę się starał jej pomóc, choć nigdy jej nie lubiłem, bo z tego, co czasami niechętnymi półsłówkami wyrzucał z siebie mój przyjaciel, wynikało, że była osobą nieco jędzowatą, pretensjonalną, i prawdę mówiąc, głupawą.
— Niech mi pan pomoże — powtórzyła jeszcze raz. — Beata była jedyną mi bliską osobą. To moja jedyna córka, proszę pana... — zaczęła chlipać.
Popatrzyłem raz jeszcze na zapakowaną walizkę, zaciągnąłem się papierosem i zapytałem:
— Czy ma pani jej jakąś fotografię? I niech pani opowie coś więcej o swojej córce.
Dopiero teraz po raz pierwszy przyjrzałem się im uważnie. Oczywiście, jak wszyscy mieszkańcy tego miasta oglądałem ich wielokrotnie na ulicach, w parkach i tramwajach, ale nie zwracałem na nich uwagi. Kudłaci, pstrokato ubrani i wyraźnie nie domyci kontrastowali wyglądem i zachowaniem z najbardziej nawet ekstrawagancko przystrojoną młodzieżą. Byli tak oczywiście absurdalnie nie dopasowani do krajobrazu Warszawy, stanowili tak absolutny margines tego wszystkiego, co się w tym mieście działo, że po pierwszym zdumionym zagapieniu człowiek przestawał zwracać na nich uwagę. Przestawał ich dostrzegać.
Siedzieli sobie teraz na płaskich, szerokich schodach, prowadzących do lokalu Klubu Międzynarodowej Książki i Prasy na tyłach Teatru Wielkiego, w towarzystwie kilku kuso odzianych dziewczyn o nie umalowanych twarzach i skudłaconych, brudnych włosach. Jeden z nich, brodaty i wąsaty, z lwią grzywą spadającą na kark, nie ograniczył się do przycupnięcia na schodach, ale się na nich rozłożył. Leżał na plecach, z gazetą rozesłaną pod głową, gapił się w niebo i brzdąkał na gitarze, która spoczywała mu na brzuchu. Zajmował strategiczną pozycję przed samym wejściem do klubu i wchodząc musiałem bardzo uważać, aby go nie rozdeptać.
Wewnątrz klubu już ich nie było. Przy stolikach siedziała normalna publiczność, taka jak we wszystkich innych tego rodzaju lokalach w mieście. Kilku emerytów, gromadka uczniaków ze szkół średnich i stadko paniuś, które przyszły tu przerzucić zagraniczne żurnale mody. Usiadłem przy stoliku obok okna i udając, że przeglądam jakieś kolorowe pismo, zerkałem na gromadkę koczującą na zewnątrz. Gdzieś wśród nich, w tym albo podobnym towarzystwie, przebywała Beata, zbuntowana córka mojego przyjaciela, który już dawno nie żył. Miałem ją odnaleźć i nakłonić do powrotu do domu. Beatę widziałem ostatni raz przed piętnastu laty. W pewną niedzielę wyszła z tatą na spacer. Spotkałem ich w alejach Ujazdowskich. Wysokiego, barczystego faceta o dobrodusznej końskiej twarzy i maleńką pucołowatą dziewczynkę z mysimi warkoczykami. Weszliśmy razem do parku Ujazdowskiego i karmiliśmy łabędzie. W trzy dni później jej tata został zastrzelony, dziewczynka była zbyt mała, aby uczestniczyć w pogrzebie, i już jej więcej nie widziałem.
Na ogół nie mamy trudności z ustaleniem miejsca pobytu osoby, na której akurat nam zależy. Chyba żeby się specjalnie przed nami chowała, ale i wtedy najczęściej dajemy sobie jakoś radę. W tym sęk jednak, że tym razem nie mogłem korzystać z całego wyspecjalizowanego aparatu, który szybko i bezbłędnie potrafi zlokalizować interesującą nas osobę. Nie mogłem zarządzić wysyłania telefonogramów, nie wolno mi było skorzystać z usług informatorów, nie mogłem przepytać dzielnicowych, a krążące po mieście patrole nie otrzymały fotografii i rysopisu poszukiwanej. Nie istniały żadne podstawy prawne, które pozwoliłyby uruchomić ten sprawny i precyzyjnie działający aparat. I dlatego, prawdę mówiąc, sprawa wyglądała całkiem beznadziejnie.
Oczywiście już wczoraj rano wpadłem do komendy. Koledzy byli zdziwieni.
— Przecież ty już się pławisz w morzu? Co tu robisz? Dlaczego jeszcze w Warszawie?
Nie bardzo wiedziałem, co odpowiadać. Nie chciałem wtajemniczać zbyt wielu osób w szczegóły sprawy, ale kilku kolegom, o których sądziłem, że mogą mieć jakie takie rozeznanie w środowisku, powiedziałem, o co chodzi. Jedni — nawet bardzo mi życzliwi — starali się po prostu mnie spławić, bo naprawdę nie mieli czasu, inni próbowali mi pomóc i opowiedzieli kilka smakowitych historyjek o zwyczajach hippiesów, ale i oni także nie mieli czasu, więc pozbyli się mnie szybko. Z komendy poszedłem do sądu — bo tam skierował mnie znajomy oficer, który kiedyś prowadził śledztwo w dość dziwnej sprawie. W sądzie przez kilka godzin studiowałem akta procesu trzech dziewcząt oskarżonych o wspólne palenie haszyszu. Po południu poszedłem do czytelni czasopism na Koszykowej i tam, korzystając ze wskazówek uroczej bibliotekarki panny Wandy, w rocznikach najróżnorodniejszych czasopism przestudiowałem kilka reportaży o koczowniczych kudłaczach i ich zadziwiających obyczajach. Dziś od rana wałęsałem się po mieście, a teraz byłem tu — zaledwie kilka metrów od interesującej mnie gromadki — i nie miałem najmniejszego pojęcia, co począć dalej.
Skład grupki biwakującej na schodach ulegał stałym przemianom. Jedni przychodzili, drudzy odchodzili. Szeptali coś do siebie, śmiali się głośno, przysiadali na stopniach, gapili w niebo, żuli gumę i zajadali suche kajzerki. Wspaniały brodacz z gitarą położył się dla odmiany na brzuchu, gitarę umieścił obok siebie, podparł się na łokciach i majtał w powietrzu nogami obutymi w zamszowe mokasyny połatane kolorowymi skrawkami plastyku. Dziewczyna o sennych oczach przykucnęła obok niego i leniwym ruchem, przypominającym wiskanie, tarmosiła go po włosach i brodzie. Normalni bywalcy klubu wchodzili i schodzili po schodach, przypadkowi przechodnie wymijali biwakujących, a oni trwali na swym posterunku, nonszalancko obojętni wobec otaczającej ich rzeczywistości, prowokacyjnie hermetycznie odcięci od świata zwyczajnych zjadaczy chleba. Pomyślałem, że właściwie mógłbym już pójść do domu, bo szansa nawiązania kontaktu z tą gromadką równa jest możliwości dogadania się z kolonią ślimaków winniczków czy stadkiem wąsatych nutrii bobrujących w betonowych brodzikach.
Więc już się zbierałem do wyjścia, już odkładałem na półeczkę kolorowe czasopismo w sztywnej granatowej oprawie, gdy uwagę moją przykuł szczególnie osobliwy facet, który dołączył właśnie do towarzystwa na schodach.
Przede wszystkim był znacznie starszy od pozostałych. Dobiegał już chyba czterdziestki. Czubek czaszki prześwitywał mu żółtą łysiną między postronkami kosmyków ciemnych włosów spadających w nieładzie we wszystkie strony. Odziany był w coś w rodzaju jutowego worka przewiązanego powrósłem i skórzane sandały osadzone na bosych, mocno włochatych nogach. Szyję osobnika przyozdabiał dużych rozmiarów drewniany krzyż zawieszony na żelaznym łańcuchu. Poznałem tego faceta. Wczoraj w bibliotece widziałem jego kolorowe zdjęcia w jednym z ilustrowanych magazynów. Zdjąłem z półeczki jakieś czasopismo i z powrotem usiadłem przy oknie.
Po godzinie, już na Krakowskim Przedmieściu, podszedłem do niego i delikatnie trąciłem jego ramię. Odwrócił się ruchem niechętnym i niemrawym.
— Nie znam pana — powiedział.
— Nic nie szkodzi, mistrzu — uśmiechnąłem się w sposób możliwie najbardziej ujmujący — ale ja za to znam mistrza. Oglądałem fotografie, czytałem wywiad.
— A, tamto — mruknął niechętnie i zamierzał odejść.
— Mistrzu — nie ustępowałem — w wywiadzie mistrza było wiele interesujących rzeczy, bardzo śmiałe myśli.
— Odczep się — wymamrotał ponuro — odczep się, glino. Jestem alergiczny na gliniarzy.
— Nie jestem gliną.
— Mowa do chińskiego ludu, gadaj sobie do słońca.
Spróbowałem z innej beczki:
— Mistrzu, nie samym słowem człowiek żyje, może mistrz zarobić parę setek, jak Boga kocham...
Zatrzymał się, ale przyglądał mi się nadal nad wyraz niechętnie.
— Nie cierpię prowokatorów.
Westchnąłem żałośnie: — Ja naprawdę chcę sam zarobić i dać zarobić mistrzowi. Zupełnie uczciwie, bez żadnej nawalanki. Jestem dziennikarzem, potrzebny mi materiał do szałowego reportażu.
Pomyślałem, że zażąda teraz z pewnością dziennikarskiej legitymacji, ale jakoś nie wpadł na ten pomysł. Zmiękł wyraźnie. Przyjrzał mi się uważnie i powiedział:
— Na gazeciarza to ty nie wyglądasz.
Wzruszyłem ramionami.
— Mistrz nie wygląda na filozofa, a nim jest. Nie ma żadnego ryzyka. Pogadajmy trochę. Dojdziemy do porozumienia.
— Pogadać zawsze można, ale nie na ulicy.
— Zajdziemy gdzieś. Rąbniemy piwko.
— Nie piję alkoholu. To poniża.
— W porządku. Ja sam się poniżę, a mistrzowi postawię soczek.
— Nie bądź za cwany. Soczkiem się nie wykręcisz. Wywiad ze mną kosztuje, a za zdjęcia opłata ekstra. Nie masz zresztą aparatu... — zauważył podejrzliwie.
— Zdjęcia zrobi fotoreporter, na razie chcę tylko pogadać — dodałem spiesznie i poklepałem się znacząco po marynarce w miejscu, gdzie w wewnętrznej kieszeni nosi się portfel.
Po kilku minutach siedzieliśmy już w kawiarnianym ogródku. Sączyłem chłodne żywieckie piwo, a mistrz drobnymi łykami popijał gazowany sok pomarańczowy i snuł swoje wywody. Rozłożyłem notes i stawiałem w nim długopisem najrozmaitsze pokraczne znaczki, które naśladować miały stenografię. Mistrz bajał:
— ... spokój wewnętrzny, osiągnięcie stanu oderwania od parszywej, zmaterializowanej rzeczywistości osiągnąć można przez należytą wiarę, należyte postanowienie, należytą mowę, należyty czyn, należyte życie, należyte dążenie, należyte pamiętanie i należyte zagłębianie się, oczywiście w sobie. Unikać należy cierpienia i brzydoty, bo to są wartości immanentnie złe, ciągnące człowieka w dół. Kapujesz?
Kiwnąłem z aprobatą głową i zaprzestałem notowania. Mistrz kontynuował:
— Cierpienie nie uszlachetnia, ale poniża, dlatego jesteśmy przeciwko cierpieniu, wszelka niewola jest cierpieniem, dlatego jesteśmy przeciwko niewoli, a za wolnością... — przerwał, gdyż zauważył, że przestałem notować. — Dlaczego nie piszesz?
— Ja to wszystko znam. Czytałem wywiady mistrza. Mnie chodzi o coś trochę innego.
Łypnął na mnie podejrzliwie.
— A o co?
Wyciągnąłem z kieszeni portfel i nie spiesząc się rozłożyłem go na stoliku. Wydobyłem banknot stuzłotowy i ułożyłem obok szklanki z piwem. Potem wyciągnąłem duże pocztówkowe zdjęcie Beaty i pokazałem mistrzowi.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.