- nowość
- promocja
Zaproszenie - ebook
Zaproszenie - ebook
Mówią, że piekło wybrukowano dobrymi chęciami. Nie kłamią.
Prezes banku, Artur Martynow, otrzymuje zaproszenie na tajemnicze spotkanie. Przypuszcza, że to żart jednego z kumpli, ale gdy zjawia się na miejscu, nie ma tam kolegów ani spodziewanej imprezy. Jest za to domek, w którego rozświetlonym oknie widać scenę gwałtownej kłótni małżeńskiej.
Artur postanawia interweniować. Wprawdzie nic nie idzie po jego myśli, ale tak poznaje Annę. Znajomość z tą kobietą zmieni jego spokojne, ułożone życie.
Tymczasem tajemniczy nadawca znów o sobie przypomina. Martynow daje się wciągnąć w grę, której stawką jest niejedno ludzkie życie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368263909 |
Rozmiar pliku: | 981 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
BLANKA I SŁONIU SIEDZIELI na huśtawce przed domem. Ubrani w czarne bluzy i otoczeni półmrokiem stanowili część wieczornej scenerii niczym mała ogrodowa architektura. Artur podszedł do nich.
– Cześć, tato.
Blanka uśmiechnęła się, pokazując w ciemnościach biały łuk zębów.
– Cześć, kochanie.
Spojrzał na Słonia. Ten dzieciak nie miał w sobie nic pociągającego. Chudy, z pryszczami na czole i przetłuszczonymi włosami, które w kilku kosmykach opadały mu na kark, wydawał się wcieleniem niechlujności. Co jego córka w nim widziała? Artur nie wiedział. Nie lubił chłopaka, ale z nim też wypadało się przywitać.
– Cześć, Słoniu.
– Hej – odpowiedział tamten.
Dobrze, że mrok był gęsty, bo w innym razie dzieciaki zobaczyłyby grymas niezadowolenia na jego twarzy. Hej. Co niby miało znaczyć to powitanie? Nie był kolegą tego smarkacza. Wolałby od niego usłyszeć tradycyjne i grzeczne: dobry wieczór. On sam, jak miał osiemnaście lat, to właśnie tak się witał z rodzicami swoich rówieśników.
– Myśleliśmy, że wrócisz później. Mama powiedziała, że masz ważne zebranie.
– Skończyliśmy szybciej. Poganiałem wszystkich, bo wiedziałem, że czekacie na mnie. A gdzie są nasi goście?
– Z mamą na tarasie.
– Na tarasie? Nie za zimno?
– Włączyli sobie ogrzewacz gazowy.
– A was wygnali przed dom?
– Sami wyszliśmy.
– No to idę do nich.
Artur wszedł do domu i nie zdejmując płaszcza, skierował się na taras, skąd dobiegał śmiech Jagody. Nie zauważyli go od razu. Siedzieli przy ogrodowym stole w nikłym blasku płomienia lampy gazowej, a ich cienie załamywały się na posadzce. Pierwsza jego obecność wyczuła kobieta o krótkich czarnych włosach. Obróciła głowę i Artur zobaczył nieco kwadratową twarz z dużymi oczami i wydatnym nosem, który dodawał wyrazistości jej obliczu. Podniosła się i ruszyła do niego.
– Barbara – przedstawiła się. – Jestem mamą tego chudzielca, który się zadaje z waszą piękną córką.
Podali sobie ręce. Miała zimną dłoń.
– Miło mi – oznajmił szczerze.
Kobieta mówiła dalej, stojąc przed nim z opuszczonymi ramionami.
– Nie rozumiem, dlaczego Blanka z nim chodzi. Taka ładna i sympatyczna. A on? Szkoda gadać.
Martynow zdawał sobie sprawę, że Barbara nie mówi tego na serio, ale i tak w jej słowach pobrzmiewało uznanie dla jego córki. Tym go ujęła. Miłe wrażenie zrobił też wygląd Tyrkowskiej. Piękna nie była, ale na pewno zadbana. Lśniące czernią włosy musiały być efektem zabiegów fryzjerskich. A napiętą i gładką skórę pod oczami zapewne zawdzięczała zastosowaniu dobrych kosmetyków.
Wskazała palcem na mężczyznę z piwnym brzuchem i kilkudniowym zarostem.
– To mój ślubny, Mareczek.
Tyrkowski podniósł się i kiwnął głową na powitanie.
– Gdybyś wrócił za godzinę, to nie byłoby już żadnej kiełbaski. Zjadłbym wszystkie.
Pogłaskał się po brzuchu, śmiał się przy tym oczami, ustami i każdym mięśniem mimicznym. Swojski koleś, tylko włożyć mu kontusz, by przypominał polskiego szlachcica. Aż trudno uwierzyć, że ci ludzie spłodzili tego wymoczka, Słonia. Wieczór z Tyrkowskimi, wbrew oczekiwaniom, zapowiadał się całkiem dobrze.
Artur uśmiechnął się do żony na powitanie.
– Przebiorę się w coś wygodnego i przychodzę do was.
Jagoda poprawiła wełniany szal, który narzuciła na gruby sweter.
– Skarbie, jak będziesz na piętrze, zajrzyj do Michałka.
Przytaknął. W holu odwiesił płaszcz i wbiegł na piętro. Obok ich sypialni znajdował się pokój dziecięcy. Uchylił drzwi. Ze środka dobiegała idealna cisza. Wszedł na palcach i pochylił się nad łóżeczkiem. Dwuletni synek spał. W świetle padającym z korytarza Artur widział jego drobną sylwetkę z rączkami rozrzuconymi na boki. Dopiero jutro rano będzie mógł go wyściskać. Poprawił kołderkę i się wycofał.
Z szafy wyjął najgrubszą bluzę z kapturem. Narzucił jeszcze puchową kamizelkę i zszedł na dół. W salonie Marek przygotowywał drinki. Szło mu to zręcznie. Równie sprawnie operował lewą ręką, jak i prawą, oczywiście jednocześnie.
– Byłeś barmanem? – zapytał Martynow.
– Krótko, ale byłem. Jeden sezon w Krynicy Morskiej. Wtedy poznałem Baśkę. Do dzisiaj wspomina mojito, które jej zrobiłem.
– A co teraz pijemy?
– Dziewczyny martini. A nam przygotowałem autorską wersję wściekłego psa, czyli psa wkurwionego. Masz odwagę spróbować?
– Mam. Dzisiaj tego potrzebuję.
– A co? Ciężki dzień w robocie?
– Raczej dziwny. Dobrze, że do nas wpadliście. Od narodzin Michałka żyjemy jak pustelnicy.
Oczy Marka zwęziły się z rozbawienia. Cały promieniował radością. Jego brzuch podrygiwał nad paskiem spodni od hamowanego śmiechu.
– Dobrze, że nas nie wyrzuciłeś za drzwi. Słoniu nas przed tym ostrzegał. Podobno patrzysz na niego krzywo.
– No co ty. Wcale nie!
Tyrkowski pozwolił, aby głęboki śmiech wydobył się z jego gardła.
– Gdybym ja miał taką córkę, goniłbym każdego chłopaka.
– Ja nie gonię twojego syna. Chcą, to niech ze sobą chodzą.
Marek podniósł dwa wysokie kieliszki.
– Idziemy do naszych dziewczyn?
Artur kiwnął głową i wziął dwa kolejne drinki. Wyszli na taras. Jagoda i Barbara grzały się przy płomieniu lampy gazowej. Nietrudno było dostrzec różnicę między kobietami. Jedna lśniła interesującą urodą, druga wydawała się wcielać w rolę kopciuszka przysypanego popiołem, który jest ładny, ale akurat tego nie widać. Jagoda od czasu narodzin syna bardzo się zaniedbała. Dostrzegał to od dawna. Rozumiał, że jest zmęczona i to główny powód, że nie odwiedza fryzjera, zarzuciła jogę i przestała robić te wszystkie rzeczy, które kobietom poprawiają wygląd. Sugerował, aby zatrudnili nianię, bo przecież ich stać. Nie chciała jednak o tym słyszeć. A pracownice Banku Żuławskiego też rodziły dzieci i potrafiły o siebie zadbać. Poczuł złość do żony. Wiedziała, że będą mieli gości, pierwszych od dawna. Mogła chociaż zadbać o fryzurę.
Siedzieli i gadali do północy. W pewnym momencie Jagoda zasugerowała przeniesienie do salonu. To był dobry pomysł, bo Arturowi marzły już ręce. Tyrkowscy okazali się dobrym towarzystwem. Serdeczni i dowcipni, może trochę zbyt głośni. Momentami nawzajem się przekrzykiwali, jak gdyby każde z nich chciało mocniej zaakcentować swoją obecność przy stole. Zupełnie inni od antypatycznego syna. Tylko Blanka się do nich dosiadła i brała udział w rozmowie. Słoniu stał oparty o futrynę i patrzył na nich z góry z ironicznym uśmiechem bladych ust. Martynow miał ochotę nim potrząsnąć albo chociaż mu przygadać. Darował sobie. Nie chciał robić przykrości Tyrkowskim. Za bardzo ich polubił. W pewnej chwili Słoniu poszedł do samochodu. Dwie minuty później uderzał w klakson, jak gdyby się paliło. Barbara od razu wstała.
– Czas na nas! – zawołała wesoło.
Martynowie próbowali protestować, ale goście ponaglani uporczywym dźwiękiem szybko wyszli.
– Fajni ludzie – oznajmiła Jagoda. Usiadła na skraju kanapy i utkwiła wzrok w zastawionym stole. – Jutro to ogarnę. Teraz nie mam siły.
Blanka klasnęła w ręce.
– Prawda, że są świetni? Dlatego chciałam, żebyście ich poznali.
– Jesteś pewna, że Słoniu to ich syn? – zapytał Artur, puszczając oczko do córki.
– Tato, nie żartuj.
– Bo mi się wydaje, że ich syn został porwany i zastąpił go ten twój Słoniu. Tyrkowscy udają, że to ich dziecko, bo udawanie jest warunkiem, że kiedyś wróci do nich prawdziwy syn.
Blanka wcale się nie roześmiała. Wbiła sarnie oczy w ojca.
– Artur, co ty za bzdury wymyślasz? – odezwała się Jagoda.
– A nie macie wrażenia, że to mogłaby być prawda?
Blanka zaczęła zbierać szklanki ze stołu. Łyżeczka spadła z brzękiem na podłogę. Jego córce drżały dłonie. Widać zdenerwowała ją sugestia, że z jej chłopakiem mogłoby być coś nie tak. Odstawiła tacę z naczyniami na blat.
– Idę spać – rzuciła chłodno i wyszła nienaturalnie wyprostowana jak żołnierz na paradzie.
Odprowadzili ją wzrokiem do samych schodów.
– Skarbie, trochę więcej wyczucia – jęknęła Jagoda.
– Przecież tylko żartowałem.
– Robisz to zbyt często. Postaraj się choć raz powiedzieć o nim coś miłego w jej obecności.
– To będzie trudne – mruknął Artur.
Jagoda westchnęła z rezygnacją.
– Ja też idę spać – oznajmiła i poczłapała w stronę schodów. Dosłownie poczłapała jak osiemdziesięcioletnia babcia. Patrzył za nią z dezaprobatą, na zbyt obfite biodra i pochylone plecy. Potem przesunął wzrok na butelkę wódki i sok ananasowy. Napiłby się, ale jeśli to zrobi, to o siódmej rano alkohol wciąż będzie krążył w jego krwi. Lepiej nie ryzykować. Zgasił światło i poszedł na piętro.
Ciąg dalszy w wersji pełnej