Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żar prawdy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 września 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żar prawdy - ebook

Anita jest wykształcona, zdolna i całkowicie aspołeczna. Nie umie budować relacji, nie potrafi także wyjaśnić, dlaczego trwa zawieszona w przestrzeni pełnej pretensji i frustracji. Wyzwoleniem staje się dla niej "Żar prawdy" - książka, której bohaterką jest Barbara. Szuka ona prawdy o swoim pochodzeniu i z każdym dniem wpada w coraz większą obsesję. Zarówno Anita, jak i Barbara próbują znaleźć swoje miejsce na ziemi, a zdarzenia mające miejsce w ich życiu wiodą je ku prawdzie.

Emilia Kubaszak - absolwentka Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu. Kocha podróże, dobre jedzenie, beletrystykę, w tym powieści sensacyjne i kryminalne. "Żar prawdy" jest jej debiutem literackim.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66613-54-6
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Pogoda nie sprzyjała spacerom. Anita uchyliła okienko w łazience i mocno zaciągnęła się papierosem. Nienawidziła w tym momencie świata jeszcze bardziej niż dotychczas. Rany, mam dwadzieścia pięć lat i ukrywam się przed rodzicami z ćmikiem. Paranoja – mruknęła, puszczając jednocześnie szary dymek.

W głębi mieszkania usłyszała trzask drzwi. To matka, wściekła jak osa, zamknęła się w sypialni i rzucała ciuchami po pokoju. Anita nie znosiła matki. Kiedyś, w dzieciństwie, umiała się z nią dogadać. Bawiły się razem, matka pozwalała jej się przebierać w dorosłe kobiece łaszki, jeździły na wspólne wycieczki rowerowe. A potem? Kiedy zrezygnowana Anita nie potrafiła ogarnąć swojego życia, rozpoczęła się seria wyrzutów. Skończyła co prawda renomowane studia rok wcześniej, ale nie umiała zmusić się do sfinalizowania ich pracą magisterską. Brak tytułu przed nazwiskiem odstraszał potencjalnych pracodawców. Po paru miesiącach odbijania się od drzwi przedsiębiorstw, które miały zapewnić Anicie świetlaną przyszłość, kolejne szczeble kariery i pieniądze gwarantujące niezależność, ów brak stopnia naukowego nawet nie miał już kogo odstraszać. Po jakimś czasie Anita na dobre porzuciła aplikowanie na jakiekolwiek stanowiska. Matka nie umiała jej zmotywować, no chyba że w jej mniemaniu ciągłe docinki i wyzwiska miały być zachętą do samorealizacji.

Ojciec nie był lepszy. Matka chociaż coś osiągnęła – miała trzy całkiem nieźle prosperujące sklepy odzieżowe, więc mogła pozwolić sobie na fryzjera i kosmetyczkę raz w tygodniu. Miała znajomości, których oczywiście chciała użyć, by załatwić marnotrawnej córeczce pracę, ale Anita zapierała się rękoma i nogami, by nie korzystać z protekcji mamusi. Ojciec natomiast był niedojdą. Trzeba było to otwarcie przyznać. Odkąd spadł na niego w fabryce karton z elementami ceramicznymi i roztrzaskał mu dłoń, tak że trzeba było amputować dwa palce u lewej dłoni, siedział na rencie w domu. Jego rozrywką były wyjścia z kolegami na piwo albo wielogodzinne spotkania brydżowe w jakimś osiedlowym domu kultury, które wynalazł trzy lata temu. Nie miał ambicji, nic go nie interesowało, jednym słowem był nudny jak flaki z olejem. Nie umiał (a może nie chciał) przeciwstawić się swojej żonie, a jego milczenie i beznamiętny wyraz twarzy jeszcze bardziej ją irytował.

Tak było i dziś. Matka najpierw wrzeszczała, więc wszyscy sąsiedzi dowiedzieli się o toczącej się na Dąbrowskiego awanturze. Brak reakcji u ojca zagnał ją w spazmach do sypialni. Anita nienawidziła tych momentów. W ogóle wiele rzeczy mogła określić jako znienawidzone. Wyjrzała prze okienko i zastanawiała się, czy można się zabić, skacząc z drugiego piętra. Nie bez zawodu szybko oceniła, że od trawnika dzieli ją jakieś osiem metrów wysokości. Szkoda zachodu, tylko nogi połamię – pomyślała. Porzuciła więc swoje cotygodniowe rozważania, dokończyła papierosa, cisnęła peta przez lufcik i wyszła z łazienki. Z przedpokoju zobaczyła ojca rozpłaszczonego w fotelu w salonie i wpatrującego się bezmyślnie w telewizor. Był nijaki. W tłumie ginął niczym mrówka w wysokiej trawie. Miał pospolitą twarz, zwyczajne ubrania, zmęczony wzrok i zero ambicji. Był przeciwieństwem wszelkich cech, które świadczyły o męskości. Był też przeciwieństwem faceta, którego Anita chciała w nim widzieć. Lubiła myśleć, że całe jej nieudacznictwo wynika z trudnej sytuacji rodzinnej. Z ciągłych awantur, braku autorytetu, miłości i zrozumienia. Często irracjonalnie wyobrażała sobie, co mówi opiece społecznej, która zjawiła się, by zainterweniować po kolejnej awanturze zgłoszonej przez życzliwych sąsiadów. Ale wiedziała, że obraz jej rodziny nie jest do końca jednoznaczny i żaden z jej członków nie jest nieskazitelny. Sama też była sobie winna. W pewnym momencie dopadła ją twórcza niemoc, a ona pozwoliła jej rozlać się po całym ciele i umyśle. Pierwotna kreatywność i radość życia uszły pewnego dnia jak powietrze z dmuchanego materaca turystycznego. Stan odrętwienia mógł rozpocząć się, gdy zostawił ją Marek. Ale on był idiotą, więc to nie miało większego znaczenia. Może to się stało, gdy zrozumiała, że nie ma więcej pieniędzy, by nadal wynajmować mieszkanie w ukochanym Gdańsku. Tak długo szukała tam idealnego lokum dla siebie, aż w końcu trafił się jej śliczny pokoik w Oruni. Bardzo szybko wprowadził się do niej Marek, choć z tego, co sobie przypominała, był on lokatorem widmo. Nie opłacał rachunków, nie dokładał się do jedzenia. Mimo to Anita była tam szczęśliwa – uwielbiała to miejsce, milion razy wybierała się stamtąd na Starówkę, by przespacerować się urokliwą Mariacką, która przywodziła Anicie na myśl Wenecję, choć nigdy w tym mieście nie była. Chodziła czasem bez celu ulicą Długą, by tylko poczuć klimat Gdańska – mijać ludzi, którzy mieli jakiś cel w swojej wędrówce albo włóczyli się po prostu, tak jak ona chłonąc niesamowitą atmosferę gdańskiej starówki. A potem?

Stanęła przed koniecznością powrotu do rodzinnego gniazda. Lubiła co prawda Poznań, ale wyrwała się z niego na studia do Gdańska, bo w Poznaniu skazana była na mieszkanie z matką i ojcem. Może dało się to znieść, mając lat osiem, ale teraz gdy Anita znała już dobrze smak niezależności, seksu i papierosów, stacjonowanie w domu było jak pobyt w więzieniu. Być może winą za wszelkie porażki należało obarczyć zbyt niskie przeceny zeszłego lata, niesmaczny chłodnik w knajpie na rogu albo światowy kryzys gospodarczy. Tak czy owak, stało się. Anita śmierdziała z daleka bezczynnością, nie miała celu w życiu i z przerażeniem odkryła, że coraz bardziej przypomina swojego ojca. Zawsze to lepsze być nijakim, niż krytycznym wobec wszystkiego jak matka – pomyślała z nutą goryczy. Musiała jednak stawić czoła okropnej prawdzie – gniła w miejscu, bezsilna i samotna jak nigdy dotąd. Najgorsze było to, że mało ją to obchodziło. Nie czuła wyrzutów sumienia, trwała w letargu, który był na tyle bezpieczny, by tłamsić wszelkie porywy buntu już w zarodku. Jedyną pociechą dla duszy Anity były książki. Z nadmiaru wolnego czasu połykała jedną za drugą, a przeczytane lektury dawały jej otuchę, że co prawda jest śmierdzącym leniem i darmozjadem, ale przynajmniej świadomym kulturalnie. Wybór książek był zawsze poprzedzony wnikliwą analizą potencjalnych korzyści bądź zawierzeniem intuicji. Anita ceniła książki, od których nie potrafiła się uwolnić. Uwielbiała, gdy autor zmuszał do zastanowienia się nad jakimś fragmentem albo nie pozwalał posunąć się w lekturze dalej bez cofnięcia się do konkretnego fragmentu czy odnalezienia ważnego szczegółu. Anita była zdania, że dobrze napisaną książkę czyta się szybko i przyjemnie, a mimo to ma się poczucie, że jest ona głęboka, prawdziwa i dotyka bardzo ważnych kwestii w życiu – upływu czasu, poszukiwania sensu istnienia, wartości, podstaw ludzkiej egzystencji i znaczenia własnej tożsamości.

Deszcz za oknem nieustająco bębnił w parapety, ale grobowa cisza w mieszkaniu stawała się nie do wytrzymania, więc Anita narzuciła na siebie kurtkę, naciągnęła adidasy, włożyła do buzi miętówkę i zatrzasnęła za sobą drzwi. Szybko zbiegła po schodach – zresztą nigdy nie umiała wolno chodzić – i ruszyła przed siebie. Miała w planie krótki spacer po mieście. Wybrała ulicę Dąbrowskiego, skąd planowała dojść do Mostu Teatralnego, skręcić w prawo i dalej Roosevelta, Grunwaldzką, Zwierzyniecką, pójść kawałek Kraszewskiego, by znów znaleźć się na Dąbrowskiego. Była to idealna trasa, żeby przejść niezauważonym. Tu, na poznańskich Jeżycach, nikt nie zwracał uwagi na dziewczynę w dresach, mknącą przed siebie. Ulica była zatłoczona, ludzie wracali z pracy albo z zajęć. Mijana grupa młodzików szła najpewniej na imprezę, bo byli nienaturalnie zadowoleni, najwidoczniej wspomogli się wcześniej paroma browarami. Anita lubiła smak piwa. Czasem zaczynała od owocowego, by po dwóch butelkach rozkoszować się smakiem chmielu w czystej postaci. Znajomi śmiali się, że jak nie ma z kim wypić, to można dzwonić do niej. Tak było – do czasu, gdy zdała sobie sprawę, że ten układ nie działa w obydwie strony. Kiedyś siedziała w łazience z żyletką w dłoni. Nie miała odwagi, nie chciała być sama, szukała wsparcia. Chwyciła telefon komórkowy, wysłała parę niezobowiązujących wiadomości do znajomych. Pamięta, jak pomyślała, że jeśli ktoś się odezwie, to będzie to znak, że nie jest taka wyautowana jak myślała. Że ktoś chce się z nią spotkać, że żyletka dzierżona w dłoni jest najgorszym wyjściem z możliwych. Siedziała na łazienkowym dywaniku i wpatrywała się w ekran telefonu, który zbyt długo uparcie milczał. Do oczu napłynęły jej łzy, bo choć nikt nie wiedział, co się z nią właśnie dzieje, oczekiwała odrobiny zainteresowania. Od kogokolwiek. Po dziesięciu minutach odezwała się Viola. Poczciwa Viola – była tak naprawdę jedyną osobą, która znajdowała dla niej czas, a co więcej wykazywała się cierpliwością i nadludzką wyrozumiałością, by znosić humory Anity. Tylko że Viola wyszła za mąż i miała swoje życie. Pracowała, więc jak każdy normalny człowiek znikała w pracy na całe osiem godzin. Anita nie chciała jej zadręczać. Nie chciała absorbować jej uwagi, by nie stanąć pomiędzy Violą i mężem, który skądinąd był facetem porządnym i zaprzeczał Anitowej teorii o wyginięciu prawdziwych mężczyzn w czasie okupacji hitlerowskiej. Żyletka znalazła się na powrót w ojcowskiej kosmetyczce, a Anita z pogardą dla swojego braku odwagi porzuciła na zawsze pomysł podcinania sobie żył.

Tymczasem szła z pochyloną głową, gdy na chodniku dostrzegła błyszczącą monetę. Schyliła się, by podnieść pięciogroszówkę, i uśmiechnęła się na myśl, że może właśnie odkryła sposób na zarabianie. Podnosząc się, spojrzała na witrynę naprzeciwko. Księgarnia wystawiła parę obiecujących pozycji, które określone były mianem „drzemiących wulkanów”. Anita przeleciała wzrokiem po okładkach i jedna pozycja zwróciła jej uwagę. Czarna okładka stanowiła idealne tło dla tytułu wymalowanego niczym języki ognia rozlewające się w mrocznej otchłani. Ż_ar prawdy_ – przeczytała, a nazwa wbiła jej się natychmiast w pamięć. Na pewno odszukam ją w którejś z miejskich bibliotek, pomyślała. Nie miała, niestety, w kieszeni trzydziestu złotych, co było przywilejem bezrobotnych na utrzymaniu rodziny. Dzięki Bogu ktoś kiedyś wymyślił instytucję bibliotek. Czas iść _–_ zreflektowała się i ruszyła żwawo dalej, bo deszcz przerodził się w ulewę, wpływając strumieniem w adidasy i mocząc nieprzyjemnie drobne, przemarznięte już stopy kobiety.3

Anita odłożyła książkę na bok. Nie wiedziała, co o niej myśleć, a ostatnie przeczytane zdanie wywołało u niej niepokój. Autorka była przekonywująca, i to bardzo. Była w podobnym wieku, więc w jakiś magiczny sposób stała się Anicie bliższa, niż ta mogła się spodziewać. Natomiast Anita nienawidziła momentów, gdy ktoś próbował kierować jej życiem, a z pierwszych stron Ż_aru prawdy_ wynikało jasno, że właśnie taki jest zamiar autorki. Ze złością wstała z łóżka, wygrzebała papierosa z wymiętego opakowania upchanego gdzieś na dnie szuflady i otworzyła okno. Zaciągnęła się raz za razem tak mocno, że poczuła ból w płucach. Muszę rzucić to świństwo, bo inaczej mnie zabije, a nie chcę umierać w takich męczarniach – pomyślała i na przekór swojemu rozumowaniu paliła dalej.

Popatrzyła obojętnym wzrokiem na dzieci bawiące się na placu zabaw. Życie jest do dupy, im szybciej się o tym przekonacie, tym lepiej dla was – rzuciła bezgłośnie do siebie, a komentarz okrasiła ironicznym uśmiechem. Dzieciaki jadły właśnie ubrudzonymi paluchami parówki wyrwane matce jednego z nich z siatki z zakupami. Anita również poczuła głód, postanowiła więc porzucić na chwilę swój malutki, zapyziały pokoik i udać się do kuchni. Nigdy nie była wyśmienitą kucharką, ale nie zależało jej na tym. Nie miała drygu do pichcenia, ale kanapki wychodziły jej świetnie. Lodówka jednak świeciła pustkami. Szybki rekonesans wykazał, że na ostatniej półce leży ser pleśniowy, a na drzwiczkach stoi słoik z ogórkami małosolnymi. Dało się z tego coś sensownego zrobić. Anita zabrała się do dzieła. W międzyczasie stwierdziła, że dobrą ideą będzie wciśnięcie plasterków czosnku pomiędzy ser a chleb. Całość została zwieńczona warstwą musztardy i majonezu. Dzieło nie ostało się długo na talerzu, a nasycony brzuch wołał, by położyć się na łóżku, więc kobieta obrała ponownie kierunek na pokój.

Usiadła z powrotem na łóżku. Odgarnęła walający się pomiędzy kołdrą a prześcieradłem sweter, którego wcześniej nawet nie zauważyła. No tak, nigdy nie była pedantką, więc w jej pokoju panował artystyczny nieład. Włączyła telewizor. Milion programów oferował milion nudnych opcji, więc Anita zdecydowała się na zwyczajowy czerwony guzik na pilocie. Pomyślała, że to okropne gnić w wieku dwudziestu pięciu lat we własnym pokoju i zastanawiać się, czym zapełnić sobie czas. Inni narzekali na jego permanentny brak, natłok zajęć i napięte terminy. Natomiast Anita lawirowała pomiędzy kuchnią, książkami, telewizją i lenistwem niczym wytrawny gracz. Popatrzyła ponownie na okładkę czytanej książki. Biła się z myślami – nie po to przecież wykształciła swoje maleńkie suwerenne wewnętrzne państewko, by pozwolić komuś wejść z butami w obszar jej myśli, wartości i percepcji świata. Z drugiej strony jałowe bytowanie doprowadzało ją już do szału. Nie umiała sobie poradzić z godzinami spędzanymi bezsensownie w domu. Nie była zadowolona z tego, kim się stała i jak głębokiej retardacji uległ proces jej samorealizacji. Pod naporem restrykcji narzucanych przez rząd, nauczycieli, rodziców czy mentorów moralnych oraz różnych oczekiwań jej stawianych przestała być sobą. Zatraciła ambicje i umniejszyła rolę, jaką ma tu do odegrania. Sposobem reagowania na wszystkie zdarzenia w jej życiu stał się kompromis. Nie zawsze była takim obrzydliwym nierobem. Na studiach szło jej całkiem nieźle, a w niektórych dziedzinach wykazywała się nawet ponadprzeciętnymi zdolnościami, co bynajmniej nie wynikało z włożonego nakładu pracy, lecz było raczej wynikiem preferencji. Po prostu te kwestie, które interesowały Anitę, były naturalnie przez nią zgłębiane, ale potem... Tak, zatraciła wiele z cech, które tak w sobie ceniła – pęd do wiedzy, wrażliwość literacką czy nieustanną potrzebę ewolucji. Były to chyba wystarczające powody, by wreszcie coś zmienić. Albo chociaż dać szansę nieznajomej Barbarze, przekonanej o własnej możliwości wywierania wpływu na innych.4

Moja przygoda z rewidowaniem swojej postawy, postępowania i autopercepcji rozpoczęła się dwa miesiące temu. Stałam przed drzwiami Uniwersytetu Gdańskiego z dyplomem magistra w dłoni, a rodzice ściskali mnie ze łzami wzruszenia w oczach.

– Basiu, udało się. Jesteś taka mądra! – powtarzała jak mantrę mama.

– Oczywiście, że mądra, po tatusiu – ripostował ojciec.

Zaśmiałam się wtedy i powiedziałam, że nie jestem pewna, czy mogłam talent do finansów odziedziczyć w genach po matce nauczycielce biologii i ojcu marynarzu. Powiedziałam to lekko, bez najmniejszego zastanowienia i już miałam objąć ramionami ich sylwetki, by skierować nasze kroki ku autu zaparkowanemu nieopodal, gdy zobaczyłam strach w ich oczach. Zrobiło się dziwnie, cicho i nieswojo, jakby wszechświat zatrzymał się na moment na uniwersyteckim dziedzińcu. Rodzice popatrzyli na siebie zmieszanym wzrokiem i zaczęli komentować, że togi były za długie, a niektórym osobom odrywały się frędzle od biretów. Patrzyłam na ich twarze, na oczy wbite w chodnik i słuchałam czczej gadaniny wydobywającej się z ich ust. Coś tu nie pasowało, ta chwila, krótka wymiana słów i spojrzeń dały mi do myślenia. Układanka mego życia nagle stała się nieczytelna. Spytałam, czy mają mi coś do powiedzenia. Gwałtownie, zdecydowanie zbyt gwałtownie, zaprzeczyli. Patrzyłam jeszcze przez chwilę, oczekując wyjaśnień, czekając na słowa, które nie padły. Wiedziałam, że nie spocznę, póki nie dowiem się, w czym rzecz. Ziarno niepokoju zostało zasiane, a prawda musiała wyjść na jaw. Byłam pewna jednocześnie, że od rodziców nie wyduszę nic i w poszukiwaniu prawdy jestem zdana tylko na siebie.

Funkcjonowałam dalej, jak gdybym nie miała żadnych podejrzeń. Dostałam pracę w renomowanym biurze rachunkowym w Gdańsku Wrzeszczu. Zarabiałam dużo, mogłam więc sobie pozwolić na ciuchy ze sklepów, obok których kiedyś tylko obojętnie przechodziłam. Stałam się zadbaną, atrakcyjną kobietą, której z pozoru niczego nie brakowało, a która dusiła się od środka z pragnienia poznania prawdy. Mijały miesiące, a ja niczego się nie dowiedziałam. Rodzice milczeli jak zaklęci, a z przeszukanych dokumentów domowych nic nie wynikało. Odpuściłabym z pewnością, gdyby nie moja wizyta u koleżanki w Gnieźnie. Nie widziałam Arlety odkąd jej rodzice postanowili, ot tak, wynieść się z Gdańska i zamieszkać w Wielkopolsce. Oczywiście nikt nie zapytał o zdanie wówczas czternastoletniej Arlety, dla której przeprowadzka była katastrofą życiową. Pamiętam, jak przepłakałyśmy całą noc poprzedzającą ich wyjazd. Złożyłyśmy wtedy ślubowanie przypieczętowane upuszczeniem z opuszków naszych palców kropli krwi, które następnie roztarłyśmy na liniach papilarnych i odcisnęłyśmy ślad na kartce, którą zachowałam do dziś. Napisałyśmy, że wbrew przeciwnościom losu i na przekór rozłączającym nas rodzicom będziemy zawsze sobie bliskie. Depresja, w jaką wpadłyśmy obydwie tuż po rozstaniu, okazała się jednak chwilowa i w miarę upływu czasu nasze spotkania stały się coraz rzadsze, a tęsknota coraz mniej realna. W myśl reguły, że nie istnieje taka życiowa porażka czy załamanie, z którego nie można wyjść, Arleta otrząsnęła się i poznała nowych przyjaciół, a po latach doszła nawet do wniosku, że dzięki decyzji rodziców ma dwa razy więcej znajomych niż wcześniej – tych w Gdańsku i nowych, z obecnego miejsca zamieszkania. Utrzymywałyśmy kontakt przez cały ten czas, wzbogacając e-maile i telefoniczne wiadomości tekstowe sporadycznymi spotkaniami, kiedy to koleżanka odwiedzała swoją babcię w Gdańsku.

Arleta odezwała się niedługo po moim absolutorium i zaproponowała opijanie tytułu naukowego w gnieźnieńskich pubach. Zgodziłam się ochoczo, po części dlatego, że rodzice Arlety znali się z moimi i łudziłam się, że dowiem się czegoś o swym wczesnym dzieciństwie. Chciałam, by ktoś w końcu potwierdził moje domysły albo im zaprzeczył. Chciałam wiedzieć, czy jestem adoptowana.

Znajoma powitała mnie na dworcu kolejowym z szerokim uśmiechem i od razu przedstawiła mi plan działania. Najpierw zakupy, potem pogaduchy w swoim gronie, a wieczorem impreza z jej przyjaciółmi. Brzmiało sympatycznie, więc zgodziłam się na wszystko z nadzieją, że ten weekend oderwie mnie od ostatniej obsesji.

Czas upływał bardzo szybko i ani się zorientowałam, a już dzierżyłam w dłoni kolejnego kolorowego drinka z serii „jestem tu po to, by zapomnieć”. Usiadłam w rogu kanapy i rozejrzałam się po pubie. Można było go określić jako spelunę – przy wejściu odbywała się co prawda selekcja z okazywaniem dowodu tożsamości włącznie, a byłyśmy z Arletą tymi młodszymi gośćmi klubu. Jednakże osoby bawiące się w tym miejscu były bardzo specyficzne, a nastrój wielu z nich wskazywał na przedawkowanie alkoholu lub proszków niewiadomego pochodzenia. Klimat, w jakim utrzymany był wystrój, można by określić artystycznym. Na ścianach wisiały ogromne obrazy namalowane na materiale przypominającym dywany, co od razu skojarzyło mi się z arrasami. Siedziało się przy niskich stolikach na starych, wytartych już kanapach, a dookoła unosił się lekko odurzający zapach fajki wodnej, a może i czegoś innego. Poczułam się delikatnie oszołomiona i bardzo zmęczona. Rozsiadłam się wygodnie, nie dbając o to, jak wyglądam. Po chwili dołączył do mnie jakiś starszy facet, którego twarz ledwie kojarzyłam, co musiał natychmiast zauważyć. Przedstawił się jako Anton, a ja przez całą naszą rozmowę zastanawiałam się, cóż to za imię sprezentowali mu rodzice. Facet miał w sobie coś, co sprawiało, że chętnie go słuchałam, a po porcji kolejnego drinka dałam się nawet złapać za udo. Trzymał swoją dużą, silną dłoń na mojej nodze, a ja rozważałam posunięcie się o krok dalej. Chciałam porzucić w końcu zahamowania nagromadzone przeze mnie dotychczas. Chciałam zająć głowę innymi myślami niż rozdrapywanie każdego szczegółu mojej twarzy i budowy ciała pod kątem podobieństwa do ojca albo matki. Wreszcie, chciałam się uwolnić, a ostatnią myśl musiałam widocznie wypowiedzieć na głos, bo Anton zamilkł i zaczął wpatrywać się we mnie przenikliwymi oczami. Zdawało mi się, że od ostatniego wydechu po wyrzuconych przez moje usta słowach, minęło mnóstwo czasu. Nagle Anton mnie pocałował. Poczułam falę pożądania. Właściwie nie pamiętam, jak to się stało, że opuściłam lokal zwieszona na ramieniu dopiero co poznanego mężczyzny.

Obudziłam się w obcym mieszkaniu ze straszną suszą w gardle i okropnym bólem głowy. Tyłem do mnie siedział on. Pochylony, trzymał swoją twarz w dłoniach.

– Anton, tak ma na imię _–_ szepnęłam, gdyż moje synapsy widocznie zaczęły przewodzić informacje od jednej szarej komórki do następnej. Proces był powolny, ale w tamtej chwili i tak byłam zadowolona, że w ogóle się odbywa. Poruszyłam się na łóżku, co ocknęło Antona. Popatrzył na mnie i jakby się domyślił, iż nie za wiele pamiętam, rzekł:

– Jesteśmy w kawalerce Arlety. Mieszka z rodzicami, ale kupili jej jakiś czas temu tę klitkę i korzystamy z niej w czasie mityngów. Możesz tu zostać, około południa przyjdzie po ciebie Arleta. Zasiedziałem się, czas na mnie.

Głowa opadła mi na poduszkę i tak potwornie chciało mi się spać, że nawet nie zdołałam mu nic odpowiedzieć, tylko zapadłam w głęboki sen. Śniły mi się zjawy, trzymające mnie za rękę i owiewające przenikliwym chłodem. Była też kobieta, która krzyczała, że zbyt późno zorientowałam się, że to ona jest moją matką. Następnie zobaczyłam moją matkę, a raczej kobietę, która mnie wychowywała, a co do której nie miałam ostatnio pewności, że pochodzę z jej łona. Siedziała w parku i obejmowała inną kobietę ramieniem. Tamta zanosiła się płaczem, a matka głaskała ją po plecach. Na twarzy matki zobaczyłam łzy. Wydawały się one jednak dziwne, więc postanowiłam podejść i przyjrzeć im się z bliska. Jakie było moje zdziwienie, gdy ujrzałam drobne niebiesko-żółte kwiatki sypiące się z jej oczu. I nagle, zamiast na ławce w parku znalazłyśmy się we trzy na ogromnej, ukwieconej łące. Starałam się dostrzec, kim była trzecia postać, którą mama obejmowała, ale widziałam tylko jej tułów. Wychyliłam się bardzo mocno, ale twarzy kobiety nadal nie można było rozpoznać. Ogarnęło mnie przerażenie i musiałam najwidoczniej rzucać się w łóżku, bo ktoś delikatnie złapał mnie za ramię. Otworzyłam oczy, a nad sobą zobaczyłam twarz Arlety.

– Spokojnie, jesteś w Oazie Prawdy. Tu nic ci nie grozi – szepnęła i posłała mi jeden z tych uśmiechów, którymi często obdarzała mnie w dzieciństwie.5

Anita odłożyła książkę i zaśmiała się do siebie. Po wstępie do _Żaru prawdy_ była przekonana, że będzie to typowy poradnik życiowy. Jedna z wielu pozycji mających motywować do działania, mówiących, co robić, by być lepszym od innych, by osiągnąć życiowy sukces. Już miała rzucić książkę w kąt, ale pierwszy rozdział był zupełnie inny – Barbara okazała się narratorką opowieści prowadzonej niczym pamiętnik, który notabene Anita zawsze chciała pisać, ale do którego też zawsze brakowało jej cierpliwości i systematyczności. Jednocześnie Barbara była główną bohaterką rozgrywającej się akcji. A zaczynało się sporo dziać. Nie to, co u mnie – pomyślała nie bez goryczy Anita i upiła łyk zimnej już herbaty.

Popatrzyła na książkę i zdała sobie sprawę, że musi rozłożyć jej lekturę na raty, bo w innym przypadku za parę godzin znów stanie przed dylematem, co by tu robić, gdy nie ma się absolutnie nic do robienia. Usiadła przy biurku i otworzyła klapę swojego wysłużonego laptopa. Pospiesznie wpisała hasło, nie wyobrażała sobie bowiem w tym psychicznym domu nie mieć zablokowanego dostępu do komputera. Nie zdziwiłby ją fakt, że matka szpieguje na przykład strony internetowe, które Anita odwiedza. Otworzyła przeglądarkę internetową i wstukała adres portalu z ogłoszeniami o pracę. Po wpisaniu Poznania i wyborze branż, które ewentualnie by ją interesowały, kliknęła Enter. Ku jej zaskoczeniu pojawiło się sporo nowych ofert. Nic dziwnego, skoro nie zaglądała tu od dobrych paru tygodni. Wstępny rekonesans zweryfikował większość z ofert, kwalifikując je jako bezużyteczne. W głębi mieszkania Anita usłyszała stukot obcasów, co oznaczało, że wróciła matka.

– Maria, będzie dziś obiad? – krzyknął z pokoju gościnnego ojciec.

– Wiesz co, Janusz? Zapierniczam cały dzień, by nadrobić zaległości pieniężne, jakie generuje twoja renta. Jakoś potrafię ogarnąć trzy miejsca naraz – miała tu zapewne na myśli swoje trzy sklepy – a ty ani jednego. Czy tak trudno podnieść tyłek z kanapy i coś ugotować?

Ojciec zwyczajowo nie rzekł na to nic, a matka rzuciła butami o podłogę i zaszyła się w sypialni. Znowu kanapki – pomyślała z niesmakiem Anita i postanowiła, że choćby nie wiem co, wyszpera dziś ofertę pracy, a co więcej – uczyni z niej nową rzeczywistość. Spojrzała więc powtórnie w ekran laptopa na znane jej dobrze strony z ofertami pracy. Dość szybko jej oczom ukazał się wpis:

_Sprzedawca do osiedlowego warzywniaka. Poszukujemy młodych, dynamicznych osób lubiących kontakt z klientem i dobrze organizujących swoje stanowisko pracy. Oferujemy pracę w wymiarze pół etatu na umowę zlecenie. Aplikacje prosimy składać osobiście w sklepie. Adres: Poznań, ul. Niegolewskich 13._

Anita zaśmiała się i mruknęła: „Witajcie ziemniaki”. Po czym zabrała się za drukowanie swojego życiorysu. Zamierzała zanieść go jeszcze dziś na miejsce i zdobyć tę pracę, choćby miała błagać. Nadszedł najwyższy czas, by wyrwać się z tego cholernego domu, przynajmniej na parę godzin dziennie.

Kolejnym krokiem ku spełnieniu swojego postanowienia był wybór ubioru. Kobieta przejrzała swoją szafę, bądź co bądź, to jednak prawie rozmowa kwalifikacyjna. Nie wypadało iść w powyciąganym dresie, do którego notabene zdążyła się przyzwyczaić na tyle, by niezbyt często rozstawać się z nim, nawet na krótką rozłąkę w celu wyprania. Wyciągnęła ciemne jeansy, którym nadała odrobinę nonszalancji, dobierając do nich białą bluzkę szytą na krój koszuli. Przejrzała się ze średnim uznaniem w lustrze, ale nie było co przesadzać, więc postanowiła, że pójdzie tak ubrana. Krytycznie oceniła stan przetłuszczenia włosów, zaczesała je w skromny kucyk i ruszyła na podbój świata. No dobra, warzywniaka – zaśmiała się krzywo i założyła rozczłapane adidasy.

Teraz trzeba było tylko dotrzeć na miejsce i się dobrze zaprezentować. Nadjechała akurat siódemka, więc Anita szybko wskoczyła do tramwaju, by po dziesięciu minutach wysiąść na Hetmańskiej i pieszo pokonać resztę trasy. Kolejny atut pracy w tym warzywniaku – będę mieć całkiem blisko _–_ pomyślała, bo odkąd wyszła z domu, próbowała samą siebie przekonać, że praca w charakterze ekspedientki nie jest poniżej jej aspiracji i kwalifikacji.

Na rozważaniach wszystkich za i przeciw zeszła jej cała droga. W końcu stanęła przed drzwiami buraczanego świata, jak go nazwała w myślach Anita. Przyszło jej do głowy, by sięgnąć jeszcze po papierosa i dla odstresowania puścić dymka. Ale trzeba było ujarzmić nałóg, poskromić pokusę i dobrze wypaść przed potencjalnym pracodawcą. Nacisnęła klamkę. Warzywniak prezentował się całkiem sympatycznie, co ją mile zaskoczyło. Oczyma wyobraźni widziała obskurny ciemny sklepik ze skrzyniami pełnymi brudnych warzyw, a tymczasem powitał ją przyjemny zapach lubczyku z nutką owoców cytrusowych w tle. Lada była zrobiona z płyty drewnopodobnej, niemniej prezentowała się schludnie i aż zachęcała do wykładania na nią pieniędzy. Anita uśmiechnęła się do swoich myśli, nawet nie przypuszczając, że to właśnie ten uśmiech sprawił, iż tego dnia dostała pracę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: