Zaraza - ebook
Zaraza - ebook
Zamknięte miasto. Kursujące nocami karetki. Mieszkańcy porywani przez ludzi w ciężkich gumowych kombinezonach z maskami na twarzach.
To nie scenariusz filmu science-fiction, ale fabuła Zarazy – reporterskiej opowieści o epidemii ospy, która wybuchła we Wrocławiu w czasach, gdy większość lekarzy nie pamiętała już nawet, jak wyglądają objawy tej choroby. Przez dwa miesiące 1963 roku nikt nie mógł wjechać do miasta ani go opuścić, ogromna część mieszkańców leżała w tworzonych naprędce izolatoriach. Dzięki skuteczności ówczesnej propagandy i cenzury do dzisiaj mało znamy ten epizod naszej współczesnej historii.
Jerzy Ambroziewicz napisał opowieść faktu na miarę mistrza tego gatunku Normana Mailera. „Czujemy narastanie grozy” – pisano o książce. Jednak jest to nie tylko historia epidemii we Wrocławiu, ale również studium psychologiczne społeczności w obliczu zagrożenia. Wtargnięcie choroby zmieniło ludzi i panujące między nimi stosunki. Wrocławskie zdarzenia ułożyły się w reporterską wersję Dżumy.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-943118-4-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szpalty dzienników wypełniały doniesienia o zbliżającej się rocznicy 22 Lipca¹ i święcie kwiatów, regionalnej wrocławskiej uroczystości.
Kina wypełniały się dopiero na ostatnich seansach, a w operze podczas przerw publiczność okupowała balkon z kolumnami i balustradą. Po zachodzie słońca z powietrza ustępowały żar i gęstość, i jak odkrycie rozbrzmiewało zdanie: – Nareszcie jest czym oddychać.
Samochody jeździły jakby wolniej, tramwaje snuły się sennie. Nawet karetki pogotowia nie miały tej szybkości co zwykle. W jednej z nich przewieziono pielęgniarkę niemal wprost od egzaminacyjnego stołu na łóżko szpitala, w którym pracowała. Leżała od paru dni z ciężką głową złożoną na poduszce.
– Dziwny przypadek – mówili lekarze. Początkowo podejrzewano zwykłe wyczerpanie, potem zapalenie płuc, wreszcie szkarlatynę. Jednak i ta sugestia się nie utrzymała. Wezwany specjalista wykluczył chorobę zakaźną i zmusił innych specjalistów do wysiłku szukania nowej diagnozy. Dziwny przypadek – to jedno nie podlegało dyskusji.
Rodzina chorej była dobrej myśli. Wszak Lonia jest pielęgniarką. Dobrą, lubianą, ofiarną pielęgniarką. Koło takiej lekarze powinni się krzątać szczególnie troskliwie.
Leżała półprzytomna. Z każdą godziną choroba odbierała jej siły, a twarzy krew. Przełożona nie odstępowała jej na krok.
– Odwagi, Loniu, jutro będą wyniki analiz. Pracownia zawalona, ale dla ciebie zrobią natychmiast – uspokajały chorą pielęgniarki.
Ona – dziwny przypadek – miała złe przeczucia. Mówiła, co i jak powinno być na jej pogrzebie. Kto ma się zaopiekować dzieckiem. Podawano jej antybiotyki, środki uśmierzające ból i wzmacniające serce. Otrzymywała wszystko, co pomaga w najcięższej chorobie, a rezultat był taki jak po placebo. Na trzeci dzień dostała dziwnej wysypki. Skóra pokryła się ciemnymi plamami. Akurat była niedziela. W sąsiednim pokoju siostra przełożona usiadła przy telefonie i wydzwaniała do domów najtęższych sław lekarskich miasta. Prosiła o konsylium. Tłumaczyła do słuchawki:
– Mamy dziwny przypadek, nasza pielęgniarka… Nikt dotychczas nie postawił pewnej diagnozy, a ona ginie w oczach.
Mimo niedzieli, upału i mimo kilku odmów zebrało się przy łóżku chorej – nazwanej dziwnym przypadkiem – konsylium. Przewodniczył mu rektor Akademii Medycznej we Wrocławiu. Po skończonym badaniu poprosił o kartę chorobową. Odczytał na głos zdanie wpisane tam wcześniej przez specjalistę: – „Wykluczam chorobę zakaźną”. I wydał się jeszcze bardziej zasępiony.
– Pani doktor wykluczyła chorobę zakaźną, musimy szukać w innym kierunku – powiedział.
– Siostro – zwrócił się do przełożonej – proszę dostarczyć krew chorej do analizy. Sam się tym zajmę w mojej klinice. Wysypka i plamy, być może, są wynikiem uczulenia na jakiś środek dotychczas podawany. Trzeba na razie odstawić antybiotyki.
Poważni profesorowie, pocieszywszy Lonię, powrócili w niedzielne popołudnie do przerwanej brutalnie sjesty. Odchodząc, nie mieli jasności i wyraźnego przekonania, z jaką chorobą się zetknęli.
– Najprawdopodobniej białaczka. Złośliwa białaczka. Jutrzejsza analiza powinna to potwierdzić albo podpowiedzieć co innego – mówili.
Nie był to spokojny wieczór niedzielny ani dla rektora, ani dla innych profesorów biorących udział w konsylium. Nie mieli spokojnego wieczoru również ci, którzy czuwali przy łóżku Loni. Myślami była coraz bliżej tamtego świata, coraz uporczywiej żegnała się ze wszystkimi – z tymi, którzy byli koło niej, i z tymi, których przywoływała pamięcią.
Rano zadzwoniono z kliniki profesora, że potrzebna jest świeża dawka krwi chorej do analizy.
Przełożona podeszła do łóżka ze strzykawką. Próbowała najpierw wkłuć się do żyły jednej ręki, potem drugiej. I choć dotychczas nigdy nie miała z tym trudności, teraz, po kilkunastu próbach, musiała zrezygnować.
Lonia była wciąż przytomna. Obserwowała te zabiegi z obojętną miną człowieka, który nie ma już do żywych żadnego interesu. Z pewnością wiedziała, co to oznacza, gdy z żyły nie można uzyskać choćby paru kropli krwi. Jeszcze dwa dni temu, jeszcze wczoraj przełożona jednym pewnym ruchem wchodziła igłą do żyły. Dziś, mimo tylokrotnych prób, musiała odłożyć strzykawkę na tacę, wziąć do ręki samą igłę i nakłuć brzusiec ucha. Wprawnymi ruchami zaczęła wyciskać kropla po kropli, nie rezygnując z dostarczenia krwi laboratorium, mimo że szansa uratowania Loni zmniejszała się z każdą chwilą.
Wieczorem koleżanki, które kończyły dyżur, całowały się z Lonią na pożegnanie. Te, którym wypadła nocna zmiana, witały się z nią czule. Lonia, widząc wysiłki przełożonej, jej krzątaninę wokół swego łóżka, wyraziła ciche życzenie:
– Niech pani tę noc śpi ze mną. Boję się.
Z pewnością z punktu widzenia higieny nie było wskazane, by przełożona kładła się obok pielęgniarki, która stanowiła dziwny przypadek. A jednak nakryła się wspólną kołdrą z chorą. Przeleżały obie całą noc, niespokojne o siebie. Przełożona pytała co chwilę Lonię: – Jak się czujesz? – Lonia pytała wciąż: – Czy pani wygodnie?
W południe, zanim medycyna uporała się z rozszyfrowaniem choroby, Lonia umarła. Śmierć pielęgniarki była ciężkim przeżyciem dla całego szpitala. Przychodzili ją oglądać, leżącą na łóżku, chorzy i lekarze.
W szpitalu Rydygiera, wepchniętym między czynszowe kamieniczki, sąsiadującym z nimi przez ściany, poprzez wąską ulicę i niewielkie podwórka, trudno było utrzymać tajemnicę. Wieść o śmierci młodej pielęgniarki rozeszła się po pobliskich mieszkaniach szybciej, niż dotarła do jej rodziny. Przychodzili oglądać Lonię po śmierci ludzie z naprzeciwka i sąsiedzi szpitala przez podwórko.
Człowiek, którego już nie ma, pozostawia po sobie oprócz pamięci i drobiazgów również kartę, w której lekarze wpisują przyczynę śmierci. Drobna formalność, przydatna statystykom i niekiedy prokuratorowi. Pielęgniarce wpisano jako powód zgonu: białaczka.
Rektor nie był zadowolony z własnego rozpoznania. Choroba miała piorunujący przebieg, badania laboratoryjne nie dały jednoznacznej odpowiedzi, za mało było danych, by postawić stanowczą diagnozę. Zgodzono się ostatecznie na wyjątkowo złośliwą białaczkę, bo na coś przystać trzeba było. Dla zmarłej nie miało to już żadnego znaczenia. Zbyt krótki był okres choroby, by medycyna mogła mieć z tego przypadku jakiś pożytek. Lonia nie przysłużyła się do rozwiązania żadnej niewiadomej w medycynie.
Po jej śmierci nie ukazały się ani nekrolog w prasie, ani podziękowanie rodziny składane zwykle lekarzom i osobom, które wzięły udział w pogrzebie. Nikt nie przypuszczał, że ta śmierć stanie się już za parę dni głośna i że sparaliżuje urlopową atmosferę w mieście, przekreśli dotychczasowe tematy towarzyskich rozmów, odmieni życie Wrocławia, a nad losem wielu jego mieszkańców postawi wielki znak zapytania.
***
10 lipca doktor Tadeusz Hawling ze szpitala na Ołbińskiej miał akurat dyżur w pogotowiu, kiedy telefonicznie powiadomiono go, że jego przyjacielowi, doktorowi Stefanowi Zawadzie, leżącemu w szpitalu zakaźnym na Piwnej, potrzebna jest sigmamycyna. Zawada był starszy od Hawlinga o dziesięć lat, ale nie była to w ich wieku różnica, która mogłaby przeszkodzić męskiej przyjaźni. Hawling jeździł dotychczas codziennie do Zawady z oranżadą, kompotem, owocami i z tym wewnętrznym spokojem, który go cechował. Pocieszał kolegę: – Nie martw się, stary, nic ci nie jest. Zwykła wiatrówka, przechodzi jak wiatr. Za tydzień wrócisz do nas na Ołbińską.
Tego dnia oprócz oranżady zawiózł także sigmamycynę. Gdy szedł korytarzem, zatrzymał go lekarz i uprzedził, by Zawadzie nie podawać lusterka.
Zawada czuł się z każdym dniem coraz gorzej i – co dawał wszystkim odczuć – nie miał sił do walki z chorobą. Podczas wizyt zwierzał się Hawlingowi ze swoich niedobrych przeczuć i z przekonania, że nie podniesie się już nigdy z tego łóżka.
– Jak ja muszę strasznie wyglądać – mówił do Hawlinga – skoro nie chcą mi dać lusterka. Wiesz, zauważyłem, że lekarze i pielęgniarki jakby się mnie bali, jakbym budził w nich wstręt swoim wyglądem.
– Głupstwa pleciesz – odpowiedział na to Hawling i schyliwszy się, przysunął twarz do twarzy chorego. Chciał pocałować przyjaciela i tym samym zaprzeczyć jego domysłom, ale Zawada odsunął się nagle i krzyknął:
– Co robisz, wariacie?!
– Nic, chciałem cię pocałować, bo już muszę lecieć, dziś mam dyżur, a jutro komisję inwalidzką. Wpadnę do ciebie wieczorem. Wiesz, co to za udręka przyjąć trzydziestu ludzi, z których każdy chce i powinien wyjechać na kurację, i dwudziestu pięciu z nich tłumaczyć, dlaczego nie mogą pojechać do sanatorium.
Mówił o tym Zawadzie, bo chciał nadać swoim słowom normalny, spokojny ton koleżeńskiej rozmowy, jak gdyby jego przyjaciel miał jutro podnieść się z łóżka i zasiąść z nim w jednej komisji, jak to bywało dotychczas. Ale Zawada jakby nie słyszał, co do niego mówił Hawling, i wciąż czepiał się tej jednej myśli: „Jak ja wyglądam?”.
– Tyś chciał mnie pocałować mimo mojego wyglądu – zaatakował Hawlinga.
– Wyglądasz przecież normalnie, weź się w garść. Czy przypuszczasz, że dziecięca choroba może zmienić dorosłego chłopa, takiego jak ty? Do widzenia, w sobotę wpadnę wcześniej.
***
Pracownik miejskiej stacji sanitarno-epidemiologicznej, doktor Bogumił Arendzikowski, tej soboty wrócił prosto po pracy do domu. Planował wyjazd do budowanej na Krzykach willi. Wymarzony domek, czereśnie wprost z drzewa, kwiaty pielęgnowane własnymi rękami, kawałek ogródka – wszystko to zaprzątało od pewnego czasu umysł młodego lekarza. Każdą wolną chwilę spędzał na Krzykach, w dzielnicy położonej najwyżej, najzdrowszej, z alejami wysadzanymi różnymi gatunkami drzew: ulica Kasztanowa – kasztany, ulica Lipowa – lipy, Jesionowa – jesiony, Jarzębinowa – jarzębiny, Dębowa – dęby. Ile odmian drzew, tyle cichych uliczek z obszernymi willami po obu stronach. Jedynie różne odległości między domami, luki uzupełnione wybujałą roślinnością, świadczyły o zakłóconym przez wojnę porządku. Budując swoją willę, doktor przywracał zburzoną symetrię, a wraz z nią błogość i spokój – w tej dzielnicy schowanej pod koronami drzew i niedopuszczającej skwaru nawet w taki lipiec jak ten.
Gdy Arendzikowski zaczął się szykować do wyjścia, zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszał znajomy głos dyrektora szpitala zakaźnego. Mimo sobotniego popołudnia i skończonych godzin pracy dyrektor prosił go do siebie na Piwną. Pół prywatnie, pół urzędowo.
Najgorsze są właśnie takie zaproszenia. Ni to towarzyska biesiada, ni to służbowa rozmowa – ze wszystkimi konsekwencjami. Mógł się po niej spodziewać Bóg wie czego.
W miejscowej prasie często spotykało się ostatnio notatki o zamknięciu tego czy innego baru przez sanepid. Dyrektor stacji był postrachem kierowników restauracji od momentu, gdy pewnego dnia przystawił pieczęć na drzwiach Monopolu – najwytworniejszego lokalu Wrocławia. Ścigał kelnerów z brudnymi paznokciami i obsługę kuchenną używającą zamiast czystych ręczników brudnych ścierek. Słynne stało się w mieście jego powiedzenie, że stare majtki należy zanosić do skupu szmat, a nie do gastronomii, by tam przekwalifikować je na ścierki do wycierania talerzy. Dzienniki dawały swym informacjom ostrzegawcze i buńczuczne tytuły, jak na przykład: „I panowie dyrektorzy będą odpowiadali za nieporządki”, co mogło kierować złe spojrzenia w stronę stacji sanitarno-epidemiologicznej w mieście.
Półprywatna rozmowa na służbowy temat z epidemiologiem jest tym, czym osobiste zwierzenia człowieka naruszającego prawo czynione w zaufaniu pracownikowi Milicji Obywatelskiej lub prokuratury.
Jadąc do szpitala na Piwną, doktor Arendzikowski sądził, że opóźnia własną krzątaninę na działce jedynie o kilka kwadransów. Szpital położony jest tuż za Odrą, trzysta metrów od mostu Grunwaldzkiego. Arendzikowski pojechał tam wysłużonym motorem. Zostawił go w cieniu przy drzewie.
***
Wbiegłszy po dwa schodki, wszedł do gabinetu dyrektora, w którym zastał kilku lekarzy. Po ilości dymu i zduszonych niedopałków w popielniczkach widać było, że debatują już długo. Powitano Arendzikowskiego z pewnym zakłopotaniem.
– Mamy dwa przypadki ciężkiej wiatrówki. Chcielibyśmy je z panem przekonsultować – powiedział dyrektor.
– Ospa wietrzna? W jakim wieku są dzieci?
– Spore. Jedno ma nawet czterdzieści kilka lat.
– Wiatrówka u dorosłego człowieka?
– Ten chory jest lekarzem – wtrąciła doktor Alicja Surowcowa. – Pan wie, nie należymy do kategorii zwykłych pacjentów. Ustawiczna styczność z najprzeróżniejszymi wirusami i bakteriami może dać niespodziewane efekty, jak choćby ten przypadek – wiatrówka u doktora Zawady.
– Jaki jest jego stan?
– Gdyby był dobry, nie fatygowalibyśmy pana w sobotnie popołudnie.
– Kto jeszcze zachorował poza doktorem?
– Kilkuletni chłopiec, leży w sąsiedniej sali.
– Czy jesteście pewni, że to wiatrówka?
– Wszystkie objawy wskazują, że tak.
– No to nic groźnego.
– Jest jednak coś w tym wszystkim, co nas niepokoi – wtrąciła doktor. – Dowiedzieliśmy się, że kilka dni temu w szpitalu Rydygiera umarła pielęgniarka mająca podobne objawy.
– Na wiatrówkę?
– Nie, tam było podejrzenie o białaczkę.
– Chciałbym obejrzeć chorych.
– Proszę bardzo, będę panu towarzyszył – powiedział dyrektor i poprowadził doktora korytarzem do sali, w której leżał Zawada. Na widok chorego lekarza Arendzikowski znieruchomiał. Po chwili się opanował i obaj z dyrektorem zbliżyli się do jego łóżka. Zawada, zobaczywszy dyrektora, wyraził dziwne dla Arendzikowskiego życzenie: – Panie dyrektorze, już od paru dni błagam o lusterko, czy tak trudno w waszym szpitalu o kawałek szkła?
– Wybaczcie, kolego, nie mam przy sobie, siostra wam przyniesie.
– Jak się pan czuje? – spytał Arendzikowski niezbyt pewnym głosem.
– Powoli wracam do siebie. Tylko jakbym miał nie swoją twarz. Znajomi, którzy tu przychodzą, gdy spojrzą na mnie, mają przerażone oczy, jakby chcieli się cofnąć, uciec stąd. Czy ja wyglądam tak strasznie? Powiedzcie.
– Wygląda pan, kolego, normalnie, naprawdę nie ma powodu do obaw.
Kiedy wyszli z pokoju, zamknęli drzwi i odeszli kilka kroków, dyrektor zatrzymał doktora, jak gdyby chciał od niego usłyszeć cokolwiek, zanim wejdą do gabinetu wypełnionego lekarzami.
– Jakie jest pańskie zdanie?
– Czemu nie dajecie mu lusterka? – odpowiedział Arendzikowski.
– Pan nie zna Zawady?
– Nie.
– My go znamy, był u nas na stażu parę ładnych miesięcy. Gdy go teraz przywieźli, nie poznaliśmy go. On do nas: „Dzień dobry, jak się macie?”, a my robimy zdziwione miny. Wtedy on się przedstawia: „Jak to, nie pamiętacie? Zawada jestem, Stefan…”. To było kilka dni temu, kiedy jeszcze nie wystąpiła wysypka. Teraz wygląda jeszcze gorzej. Zabroniłem mu dawać lusterko, mógłby doznać szoku.
– Moim zdaniem to nie jest wiatrówka – powiedział doktor Arendzikowski.
– A co?
– To wygląda na prawdziwą ospę.
– Pan się myli, to niemożliwe, myśmy już też brali to pod uwagę, ale skąd nagle ospa w Polsce? I to gdzie, we Wrocławiu? W Gdańsku, w Szczecinie, owszem, rozumiem, w Warszawie też, Okęcie, międzynarodowy port lotniczy, lecz w naszym spokojnym mieście… Niech pan, doktorze, zastanowi się nad tym. Będę ostatnim, który uzna, że te przypadki mają coś wspólnego z ospą prawdziwą. Pan wie, co to znaczy pochopnie powiedzieć nagle ludziom, którzy spokojnie chodzą po ulicach, że w mieście jest zaraza? Czuje pan ciężar odpowiedzialności za coś takiego? Moje barki są na to za wątłe.
Powiedziawszy swoje, dyrektor wziął Arendzikowskiego pod rękę i poprowadził do gabinetu, gdzie ich oczekiwano.
– Doktor podejrzewa, że to Variola vera – oznajmił dyrektor.
W gabinecie ponownie wybuchła dyskusja. Kilka osób naraz wystąpiło z wątpliwościami i własnym zdaniem. Zakaźnicy stanęli we wspólnym froncie przeciw epidemiologowi. Powoływano się na ostateczny argument: brak łańcucha epidemicznego. Wirus ospy nie mógł wylądować na spadochronie w naszym mieście. Musiał, zanim się dostał do Wrocławia, przejechać pół kraju. Skoro znikąd nie ma żadnych wieści o epidemii, nie może być u nas ospy. Pochopność byłaby najwyższą lekkomyślnością. Ogłosić wiatrówkę ospą prawdziwą to kompromitacja wobec międzynarodowej służby zdrowia.
– A jeśli to ospa prawdziwa? Nie potrzebuję mówić w tym gronie, czym jest każdy dzień, każda godzina zwłoki w podjęciu akcji – replikował doktor Arendzikowski. – Jeśli o mnie chodzi, gotów jestem obydwoma rękami podpisać się pod tym, że to Variola vera.
– Nie będziemy robili referendum, panie doktorze. Nikomu z nas nie zależy na dawaniu szans wirusowi ospy. Zresztą jeśli to ospa, my pierwsi możemy ustawić się w kolejce za doktorem Zawadą. Z pewnością wszyscy, jak tu jesteśmy, powinniśmy zostać odizolowani, poddać się kwarantannie i oczekiwać, kto następny. Należałoby chyba również zamknąć całe miasto i kto wie, na jak jeszcze stanowcze kroki się zdecydować. Ale podkreślam raz jeszcze, ja w ospę u nas nie wierzę. Po prostu nie wierzę. Przypadki są niejasne, trudne, ciężkie, dlaczego jednak od razu z tysiąca możliwości wybierać tę jedną, najgorszą? Pan jest młodym człowiekiem, doktorze, pan nie mógł widzieć ospy na własne oczy. Mogę panu powiedzieć, że ja też ją znam z podręcznika i nikt z nas tu obecnych ani chyba nikt z lekarzy w naszym mieście nie zetknął się z tą chorobą bezpośrednio. Rozumiem pana, jest pan epidemiologiem. Każdy kierunek ma swoje zboczenie zawodowe. Prokurator w każdym widzi przestępcę, a pan wszędzie węszy epidemię. Gotów jestem pana zrozumieć, ale nie mogę akurat w tym wypadku się z panem zgodzić.
Ponieważ dyskusja nie zbliżyła stanowisk ani na jotę, ktoś poddał myśl, by wykorzystać czarne pudło telefonu i zacząć dzwonić do najtęższych sław lekarskich miasta, niech wypowiedzą swoje zdanie. Mimo dziesiątek połączeń telefonicznych, tysiąca argumentów i kontrargumentów, które tego wieczoru padły w gabinecie dyrektora, blisko północy lekarze opuścili szpital z tym samym niepokojem i wątpliwościami, z którymi zebrali się po południu.
Doktor Arendzikowski jechał do domu przez ciemne miasto, oświetlone z rzadka latarniami i światłem płynącym z okien mieszkań. Mimo późnej pory spotykał grupy przechodniów, którzy po upalnym dniu korzystali z wieczornego ochłodzenia.
Znalazłszy się w domu, próbował połączyć się telefonicznie z kierownikiem wydziału zdrowia i z dyrektorem stacji sanepidu. Obaj posiadacze samochodów spędzali sobotnie popołudnie i niedzielę poza Wrocławiem. Trzymał słuchawkę w ręku i słyszał wciąż ten sam sygnał, świadczący o tym, że mieszkanie jest puste.
Nazajutrz czuł niesmak po wczorajszej dyskusji w gabinecie dyrektora. Zbyt pochopnie wyrobił sobie zdanie i upierał się przy nim wbrew argumentom zakaźników. Miał pretensję do siebie, że zachował się podczas pobytu na Piwnej nie tak, jak należało. Był zbyt apodyktyczny, a przecież w gruncie rzeczy nie miał do tego prawa. Kilkuminutowe oględziny chorego nie upoważniały go do tego. A jednak wezwali go. Po co prosili epidemiologa? Skoro uważali za potrzebne, by przyjechał do nich na Piwną, to znaczy, że podejrzewają groźną chorobę zakaźną. Liczą się z tym. Podejrzenie nie równa się rozpoznaniu, ale jest tropem, który może doprowadzić do właściwej diagnozy. „Zatem nasze opinie się nie różnią” – konstatował Arendzikowski – i wobec tego, co działo się wczoraj na Piwnej, myśl ta była wielce drażniąca. Denerwowało go też to, że nie potrafi o tym zapomnieć choć na chwilę. Spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma. Przełknął kawałek bułki, popił zimnym mlekiem i wyszedł z domu, rzucając spojrzenie na bezchmurne bladoniebieskie niebo.
Motor zapalił od pierwszego kopnięcia. Wyjechał na pustą o tej porze ulicę. Za rogiem minął ludzi pędzących z wypchanymi torbami do tramwaju, którym również słońce zajrzało za wcześnie w okna, wyganiając na trawkę. Miał prostą drogę przez Powstańców Śląskich do swojej willi. Daleko stąd był kompleks czynszowych kamienic, niechlujnych, obdrapanych, wśród których mieścił się szpital Rydygiera. Machinalnie zdusił gaz, wcisnął hamulec. Opony zapiszczały przeraźliwie, stara kobieta idąca obok chodnikiem podniosła rękę razem z siatką do czoła i nakreśliła na nim parę kółeczek, krzycząc w jego stronę: – Szaleniec!
– Zgubiłem narzeczoną! – odkrzyknął kobiecie doktor i zakręcił przez całą szerokość jezdni, przemykając tuż obok starowinki, która stojąc na chodniku, przeżegnała się wyrazistym krzyżem.
***
Wąska ulica Rydygiera była przegrodzona do połowy parkanem. Szpital od paru lat znajdował się w ustawicznym remoncie. O zachlapane wapnem deski Arendzikowski oparł swoją pannonię² i po schodach wszedł do cichego o tej porze budynku. Na korytarzu nie było nikogo. Na odgłos jego kroków z dyżurki wyszedł portier.
– Pan do kogo? – spytał tonem zaczepnym i gniewnym, niezadowolony z odwiedzin, które zakłóciły mu spokój niedzielnego poranka.
– Jestem lekarzem, moje nazwisko Arendzikowski. U was niedawno zmarła pielęgniarka.
– Tak, Lonia, ale w tej chwili nie ma nikogo, kto by panu doktorowi coś powiedział. Najlepiej by było pytać u siostry przełożonej, lecz ona akuratnie w klinice leży na jakieś tam babskie sprawy.
– A lekarz dyżurny?
– Ten akurat nic nie wie. Siostra przełożona się nią opiekowała najwięcej i różne konsylia zwoływała. Do niej więc najprędzej albo do rodziny. Matka jej mieszka nawet niedaleko. Pałubińska się nazywa. Na Bujwida, taka willa cofnięta od ulicy.
Po paru minutach hamulce pannonii zgrzytnęły pod wskazanym adresem, niedaleko placu Grunwaldzkiego. Powoli, jakby się namyślając, czy dobrze robi, niezdecydowany jeszcze i nieprzygotowany na taką rozmowę, szedł doktor krok za krokiem mrocznymi schodami. Zastanawiał się, od czego zacząć rozmowę. Delikatnie nacisnął dzwonek.
W otwierających się drzwiach Arendzikowski ujrzał niską, tęgawą kobietę.
– Można?
Gospodyni poprosiła lekarza do pokoju, zrobiła dwa miejsca przy stole, rozgarniając jakieś przedmioty, które na nim leżały, i przystawiając krzesła.
– Dowiedziałem się o śmierci pani córki…
– Pan ją znał?
– Nie, ale jej choroba mnie interesuje.
– Co ja panu mogę powiedzieć, skoro lekarze sami nie wiedzieli? Co z nią zrobili? Nic panu nie powiem, jestem tylko posługaczką szpitalną, są mądrzejsi ode mnie, profesorowie, specjaliści, konsultanci. Ode mnie nie mógłby pan usłyszeć nic dobrego, niech pan idzie do tych, co ją tak wyleczyli.
Zacisnęła usta, sięgnęła po chustkę i zaczęła trzeć nią oczy.
– Taki mam żal do lekarzy, że nie wiem. Żeby to rak albo inna choroba, ale jeszcze dwa tygodnie temu bawiła się na weselu jakby nigdy nic, potem zdawała te kursy pielęgniarskie i nagle nie wiadomo skąd, nie wiadomo na co… Tego nikt mi nie wytłumaczy, że tak musiało się stać. Musiał być dla niej ratunek, tylko go nie znaleźli.
– Ja właśnie w tej sprawie – odezwał się Arendzikowski.
– Co ja mogę powiedzieć? Sama chorowałam, syn teraz jeszcze leży w szpitalu, mówię panu, że nieszczęście za nieszczęściem się na nas sypnęły.
– Pani chorowała?
– A jakże, ja pierwsza, przed Lonią. Też początkowo miałam to samo. Słabo mi się robiło, ból tu, w gardle, czułam, cała rozbita chodziłam – jak w grypie.
– I samo przeszło?
– A nie, zabrali mnie do szpitala, bo wysypki dostałam.
– Gdzie pani leżała?
– Na Piwnej, niby to na obserwacji.
– Dawno pani stamtąd wyszła?
– A będzie już parę tygodni. Jak wyszłam, to potem Lonia, a teraz syna wzięli i taki kołowrotek, że trudno wytrzymać.
– Jak się pani czuje? Dobrze już?
– E, gdzie tam, tak się człowiek kołacze, chodzi, bo musi.
– Pracuje pani?
– A kto by mi darmo jeść dawał? Jestem salową w szpitalu na Ołbińskiej, zna pan doktor ten szpital?
– Owszem. A co z synem?
– Syn już prawie dobrze… Ale właściwie niech mi pan powie, dlaczego pan doktor się tym interesuje, co to z tego ma być? Może jakaś komisja jeszcze?
– Może – przytaknął doktor, chętnie przystając na takie wytłumaczenie jego wizyty w tym mieszkaniu.
– A czy to co pomoże? Przecież nikt już nie zwróci mi córki, a dziecku matki…
Schodząc po schodach, doktor wyjął notes i zapisał w nim kolejno nazwiska: Pałubińska, Kowalow, Pałubiński, Zawada…
Nazwiska te utworzyły już fragment łańcucha epidemicznego o niewiadomym początku i nieznanym końcu. Najważniejsze było teraz uchwycić pierwsze ogniwo, to, które dało początek.
Według niego nie ulegało żadnej wątpliwości, że tego ogniwa powinien szukać w dwóch szpitalach wrocławskich. U Rydygiera albo na Ołbińskiej. Niemożliwe przecież, żeby choroba atakowała na przystankach tramwajowych czy w kolejkach po mięso lub podczas seansów kinowych i nie zahaczyła o szpital. Wyjść na miasto musiała z białej sali szpitalnej, do której trafił pierwszy chory. Należało wykluczyć, że tym pierwszym chorym była pielęgniarka. Nie była ona również drugą osobą w łańcuchu. Nie miała kontaktu ze szpitalem, będąc na kursie. Do Rydygiera przywieziono ją już chorą. Należało zatem podejrzewać, że nie ten szpital był ogniskiem. Doktor Zawada pracował na Ołbińskiej. W tym samym szpitalu salową była matka pielęgniarki. Ona zachorowała pierwsza. Stamtąd więc ospa musiała wyjść na miasto. To by było jednak za łatwe i za proste.
Doktor wyszedł przed dom, pod którym stała pannonia. Spojrzał w górę. Z okna, zza firanki, Pałubińska przypatrywała mu się ukradkiem.
***
Praca w stacji sanepidu zaczynała się punktualnie o siódmej rano. Dyrektor był rygorystą i sam zjawiał się zawsze na czas. Zaczynał urzędowanie od lektury gazety, by przypadkiem nie przeoczyć doniesienia o nieporządkach w mieście, kończącego się zwykle utartym zwrotem: „A co na to sanepid?”. Po przeczytaniu takiej informacji czuł się zorientowany w życiu miasta i był przygotowany na telefony, w których zaraz po „dzień dobry” padało pytanie: – Czytaliście dzisiejszą prasę?
Z nosem wetkniętym w płachtę dziennika zastał dyrektora doktor Arendzikowski. Byli ze sobą po imieniu. Witali się zazwyczaj wesoło, dowcipkując, zadawali sobie po niedzielnym wypoczynku pytania na tematy interesujące samotnych mężczyzn. Tego dnia, a był to poniedziałek 15 lipca, doktor Arendzikowski wszedł do gabinetu dyrektora Jerzego Rodziewicza z zafrasowaną miną. Opuściwszy gazetę na blat biurka, dyrektor, pierwszy raz widząc go takim, zapytał:
– Co ci, Boguś? Wyglądasz jakoś dziwnie. Co się stało?
– Zdaje się, że jest bomba, jakiej jeszcze nie było.
– Bomba?
– Tak, pięć przypadków ospy.
– Ospa? Gdzie?
– U nas, we Wrocławiu.
– Wiesz co? Dowcip ci się pogorszył. Pocałuj mnie w nos.
Dyrektor uznał, że rozmowa na ten temat jest skończona, podniósł dziennik z biurka i zabrał się do przerwanej lektury.
– Panie dyrektorze, niech pan robi, co uważa, ale proszę przyjąć do wiadomości, że złożyłem meldunek – powiedział Arendzikowski i chwycił za klamkę, szykując się do wyjścia.
Przejście z „ty” na „pan” spowodowało, że dyrektor rzucił gazetę, zawrócił doktora od drzwi, kazał mu usiąść obok siebie i spokojnie wytłumaczyć, o co chodzi.
Arendzikowski sięgnął ręką do kieszeni.
– Proszę, tu jest karteczka z pięcioma nazwiskami osób podejrzanych o ospę. Pierwszy chory musiał leżeć na Ołbińskiej. Od niego zaraziła się salowa, Pałubińska, od salowej zarazili się córka i syn. Salową leczył doktor Zawada, dziś pacjent szpitala na Piwnej. Od syna Pałubińskiej zaraził się ospą mały chłopczyk leżący obok niego w tej samej sali szpitalnej.
– Skąd ty to wszystko wiesz?
– Straciłem na to sobotnie popołudnie i całą niedzielę.
– Co mam robić?
– Trzeba najpierw zamknąć te szpitale i zawiadomić Warszawę. Niech przyjadą i zadecydują resztę.
Dyrektor podniósł słuchawkę i przywołał do gabinetu sekretarkę.
– Proszę łączyć mnie kolejno ze szpitalami: Rydygiera, zakaźnym i na Ołbińskiej – powiedział.
Gdy sekretarka wyszła, dyrektor spytał Arendzikowskiego:
– Jak sądzisz, podawać im powód, dlaczego zamykam?
– Skoro nie musisz się tłumaczyć, to lepiej na razie nie mów.
W tej chwili odezwał się buczek telefonu.
– Panie dyrektorze, jest szpital Rydygiera, przy aparacie lekarz dyżurny.
– Dzień dobry, tu Rodziewicz, mam dla pana polecenie, proszę zamknąć szpital z powodu choroby zakaźnej. Nikogo nie wpuszczać, nikogo nie wypuszczać.
Po drugiej stronie słuchawki zdezorientowany głos męski zaczął dopytywać:
– Zamknąć? Panie dyrektorze, jak to?
– Zwyczajnie, posłać siostrę do portiera, niech ten przekręci klucz, wyjmie go z zamka. Siostra go panu przyniesie, pan weźmie klucz do ręki i koniec. Co dalej, dowie się pan wkrótce. Pan wybaczy, kolego, ale nie mam czasu na dyskusje – powiedział Rodziewicz i położył słuchawkę.
Przez chwilę w gabinecie panowała cisza. Dyrektor kręcił się niespokojnie w fotelu i przyglądał się Arendzikowskiemu, który stał przy oknie i patrzył, jak ludzie przechodzą przez jezdnię.
– Co z tymi szpitalami, proszę pani? – zniecierpliwił się dyrektor.
– Nie mogę uzyskać połączenia, ciągle zajęte numery.
– Na Piwnej leży Zawada i ten chłopczyk. Może byś tam pojechał? – zaproponował dyrektorowi Arendzikowski.
– Dobrze – zgodził się Rodziewicz. – A ty czekaj, nie ruszaj się stąd. Gdyby sekretarka połączyła z Ołbińską, każ zamknąć szpital. Ja zaraz wracam.
Przed budynkiem stała skoda dyrektora. Ruszył nią z takim impetem, że warkot wprawianego w wysokie obroty motoru wdarł się do stacji i przyciągnął do okien jej pracowników. Ten start dyrektora skwitowano jako przejaw jego despotycznego charakteru, który musi się wyładować także na martwych przedmiotach.
***
Pojawienie się dyrektora stacji sanepidu w szpitalu zakaźnym wywołało nastrój nerwowej uprzejmości wobec gościa. Trudno powiedzieć, że spodziewano się tej wizyty, ale również trudno stwierdzić, że była zaskoczeniem.
Dyrektor Rodziewicz nie musiał tłumaczyć, po co przybywa na Piwną. Pierwsza spotkana lekarka na jego „dzień dobry” odpowiedziała:
– Niepotrzebnie się pan fatygował, dyrektorze, to nie to, co pan myśli, na pewno nie to.
Wchodząc do gabinetu dyrektora, usłyszał za plecami kąśliwą uwagę:
– Czego ten od gastronomii i klozetów u nas tu szuka?
Nie odwrócił się nawet, wiedział doskonale, że epidemiologów lekarze zatrudnieni w szpitalach traktują jak skrzyżowanie sanitariusza z policjantem. Rodziewicz był dla nich od brudnych garnków w restauracjach, tępienia much w barach mlecznych, od zwracania uwagi kelnerkom na brud za paznokciami. I oto on przyjeżdża wskazać terapeutom, że ospę prawdziwą rozpoznali jako wietrzną.
Dyrektor szpitala, człowiek nieznoszący dzielenia się autorytetem z kimkolwiek, przywitał Rodziewicza chłodno:
– Z pewnością doktor Arendzikowski złożył panu raport. Nie zgadzamy się z doktorem Arendzikowskim. Jeśli ma pan ochotę, może się pan sam przekonać.
– Chciałbym obejrzeć chorych, proszę o maskę, kalosze, rękawiczki…
– Po cóż panu te detale? Doprawdy nie ma się czego obawiać. Możemy panu zaofiarować tylko fartuch.
Doktor Surowcowa sięgnęła po fartuch dla dyrektora Rodziewicza. Ubrany w przydługi kitel szedł prowadzony przez jedną z lekarek do sali, w której leżał Zawada. Nie zabawili długo przy łóżku chorego. Gdy znaleźli się z powrotem na korytarzu, Rodziewicz zapytał:
– No i co pani na to?
– Zwykła wiatrówka o nieco cięższym przebiegu.
– U starego chłopa wiatrówka?
– U lekarzy, panie dyrektorze, zdarzają się różne rzeczy.
– Być może, ja jednak polecam zamknąć szpital.
– Wolałabym, żeby pan sam zakomunikował to dyrektorowi.
Dyrektor wydał się orzeczeniem Rodziewicza nie tylko zaskoczony, ale również wyraźnie wyprowadzony z równowagi.
– Jak pan to sobie wyobraża? – zapytał.
– Normalnie, proszę kazać portierowi przekręcić klucz w drzwiach i niech weźmie klucz do siebie…