- W empik go
Zaraza - ebook
Zaraza - ebook
Jeśli w podróż, to najlepiej w głąb siebie. Bohaterowie, zmęczeni swoją codziennością, ratują się ucieczkami w krainę własnych myśli i wyobrażeń. Na granicy między realnością a podświadomością przeżywają fascynujące, groźne i podniecające przygody. Świat tej powieści składa się z ironii, groteski, dewiacyjnych wizji, nagłych zwrotów akcji oraz barwnych, onirycznych opisów.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-2320-2 |
Rozmiar pliku: | 515 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ja, Regina Kalamus, kobieta czterdziestoletnia, przebudziwszy się stwierdziłam, że zaspałam. A przecież wczoraj nakręciłam budzik i nastawiłam go na godzinę szóstą rano. Co prawda wieczorem wyleciał mi z rąk, szkiełko stłu- kło się i rozsypało po podłodze, ale chodził w dalszym ciągu. Teraz jednak nie słyszę jego monotonnego cykania.
Drugi zegarek stoi w kuchni na lodówce, ale tak mi się nie chce wstać. Leżę tu sobie w moim wygodnym łóżku pod puchową kodrą i właściwie mogłabym zdrzemnąć się jeszcze trochę. Na budziku jest piąta, lecz chyba będzie gdzieś koło ósmej. Odchylam zasłonę w oknie, nie podnosząc się z łóżka. Na dworze jest jeszcze ciemno. Czyżbym przespała cały dzień?
W moim łóżku jest tak ciepło, że wcale mi się nie chce wstawać, jednak niepokoi mnie ta ciemność. Nigdy w zasadzie nie budzę się w nocy. Naciskam guzik lampki, lecz żarówka nie zapala się. Prawda, zepsuła się już w zeszłym tygodniu. Chociaż wczoraj, o ile sobie przypominam, wkręcałam nową.
Jednak muszę wstać. Siusiu mi się chce, nie wiem, która godzina, na dworze ciemno. Usiłuję odrzucić kołdrę, ale nie mogę sobie z nią dać rady. Przecież jest taka lekka, zrobiona z tej małej pierzynki, która leżała w szafie. A teraz przygniata mnie swym ciężarem.
Jest mi ciemno i ciężko. Musiałam się chyba spocić, bo niteczki chłodnej wody dotykają mych boków i ramion. Jest mi duszno i ciepło. Koszula lepi mi się do nóg, a ja nie mam siły poruszyć ręką, aby ją podwinąć. Całe szczęście, że wystawiłam stopę spod kołdry. Czuję, jak cienkie strumyczki chłodnej wody przesączają się między palcami, łaskocząc mnie w piętę.
Poruszam dłońmi, chcąc ściągnąć z piersi tę ciężką, dławiącą kołdrę, lecz palce zagłębiają się w wilgotny, gęsty piach. Mam pełne garście ziemi, w której wyczuwam drobne, obłe kamyczki. Boję się odezwać, aby piasek nie zasypał mi gardła. Boję się otworzyć oczy, aby kamienie nie uszkodziły mi źrenic.
Leżę tak w ciszy, lecz po chwili z góry dolatuje mnie jakiś szmer. Ziemia porusza się, przesypuje. Ciężar jakby trochę zelżał i teraz już czuję wyraźnie ruch wokół siebie. Obsypują się drobne kamienie, narasta szum i nagle czyjaś ciepła dłoń zgarnia z mej twarzy mokry piach. Otwieram oczy. Słońce stoi w zenicie, a łagodne fale ciepłego morza obmywają moje bose stopy.
Trzech nagich mężczyzn zbiera ze mnie resztki muszli i wodorostów, które przylgnęły do mojej nocnej koszuli z różowego weluru. Po wysokim, jasnym niebie przesuwają się wolno lekkie obłoki, a oni, pochyleni nade mną, wygarniają dłońmi piach spod moich ramion i bioder. Dzień jest wyjątkowo upalny.
Wiedziałam, że tu przyjdą nadzy i bosi, bez śniadania nie ogoleni i nie domyci. Cóż by zrobili beze mnie? Musieli się dosyć długo nabiegać po tej plaży, nim znaleźli mnie tu, leżącą co prawda dość płytko na granicy ziemi i wody, zaledwie kilkanaście centymetrów pod warstwą mokrego piachu. I tak dobrze, że zrobiła się taka ładna pogoda. Inaczej na pewno dostaliby kataru, a ja później musiałabym ich kurować w domu. Trochę się zmęczyli, ale nic nie przychodzi bez wysiłku. Mogłam być ukryta gdzieś pod wydmą lub przysypana kamieniami. Niech się cieszą, że im tak łatwo ze mną poszło.
Jacy są niezgrabni i śmieszni ze swoimi dyndającymi goliznami, zdyszani i zmęczeni odrobiną wysiłku, który musieli włożyć w moje odkopanie. A przecież plaża jest tu prześliczna, piasek miałki i biały, woda nagrzana słońcem. Powinni mi być wdzięczni za ten ruch na świeżym powietrzu, który na pewno pójdzie im na zdrowie. Noszą teraz w dłoniach wodę i spłukują ze mnie piasek. Oczywiście, żaden z nich nie pomyślał, żeby wziąć ze sobą ręcznik albo szlafrok kąpielowy — ten chiński w duże, różowe kwiaty — czy okulary przeciwsłoneczne.
Wdycham głęboko wspaniałe morskie powietrze i przyglądam się ich krzątaninie. Ciekawe, czy dadzą radę, żeby mnie podnieść? Śmiać mi się z nich chce, ale zachowuję powagę udając, że wpatruję się w niebo. Nie będę im psuć powagi chwili. Naradzają się teraz, ale żaden z nich nie pomyślał, żeby mi przynieść świeżą koszulę, chociaż w bieliźniarce leży cały tuzin wiosennych, letnich bez rękawów, jesiennych i zimowych z ciepłej, grubej popeliny. Siusiu chce mi się coraz bardziej i czuję, że będę musiała im zepsuć poważny nastrój tego słonecznego dnia. Podchodzą wreszcie do mnie.
Już sobie wyobrażam, ile musieli się namedytować, jakich wykrętów użyć, aby nie iść do pracy, jacy są głodni, zmęczeni i wściekli, że musieli oderwać się od swych codziennych manii, przyjść na plażę — na pewno nie pomyśleli o tym, żeby zamówić taksówkę — i wykopać mnie własnymi rękami z nadmorskiego piasku. Oczywiście zostawili zapalone światło w łazience i zamknęli drzwi tylko na jeden zamek albo, co gorsza, zostawili otwarte. To do nich podobne. Już wyobrażam sobie ten bałagan w domu. I górę statków do zmywania.
Najmłodszy, cherlawy dwudziestolatek, mój syn Dionizy, bierze mnie za ramiona, średni, z wyraźnie zarysowującym się brzuszkiem, mój czterdziestopięcioletni mąż Teodor, obejmuje mnie w pasie, a jego siedemdziesięcioletni ojciec, a mój teść, Emanuel o zapadłej piersi, gęsto porośniętej siwym włosem, ujmuje mnie za nogi. Stękając, podnoszą mnie i grzęznąc w piachu niosą przez plażę.
Słońce przypieka, morze szumi, koszula na mnie prawie wyschła. Spod oka przyglądam się zaczerwienionej i spoconej twarzy Teodora, nasłuchuję przyśpieszonego oddechu Dionizego, wyczuwam na swoich kostkach tracące siłę palce Emanuela. Nic nie mówiąc do siebie, niosą mnie po stoku wydmy. Piach osuwa im się spod stóp, upał praży głowy, wreszcie Dionizy potyka się, a ja wpadam niby w gorącą, miękką pierzynę. Wtedy właśnie ulżyłam swemu wypełnionemu pęcherzowi.
Odsapnęli chwilę i ponieśli mnie dalej, póki nie doszli do naszego mieszkania, weszli do łazienki, w której oczywiście paliło się światło, i wrzucili mnie do wanny, pełnej dawno wystygłej wody.FAKTY Z ŻYCIA TEODORA
Było tak: pralka łomotała odwirowując bieliznę, w telewizji zapewniano, że będzie więcej, ja goliłem się maszynką elektryczną, a w radio, jakby nigdy nic, grali sobie Kwartet smyczkowy a-moll op. 132 Ludwika van Beethovena. Daj mi papieroska, zawołała Regina z ubikacji, bo nie mogę zrobić kupy. Odłożyłem golarkę, w chwili gdy jakiś łysy facet w TV coś stwierdzał, podałem jej zapalonego papierosa, odbiło mi się, a w radio rozpoczęła się właśnie trzecia część Kwartetu a-moll _Pieśń dziękczynna cudownie uzdrowionego poświęcona Bóstwu, w tonacji lidyjskiej._ Co, zawołała z ubikacji Regina. _Pieśń dziękczynna_ odkrzyknąłem włączając maszynkę. A teraz zapraszamy państwa na program poświęcony zagadnieniom rozbrojenia nuklearnego, powiedziała telewizja. Pralka zaczęła wypluwać wodę do zlewu. Emanuela nie dzwoniła, krzyknąłem w stronę ubikacji, rozpinając rozporek, bo spodnie wciskały mi się w brzuch. Dzwoniła, pisała akurat pozew o rozwód, usłyszałem głos Reginy, a po chwili szum spuszczanej wody. Instrumentaliści grali z nadzwycżajnym przejęciem, pralka trzęsła się od wirowania, w TV startowały rakiety międzykontynentalne, a ja wyłączyłem maszynkę. Nie może już z tym pijakiem wytrzymać, powiedziała Regina wychodząc z ubikacji. Pralka zatrzęsła się i znieruchomiała. Wklepywałem sobie w policzki wodę kolońską. Telewizor umilkł, pokazując zegar. Dziwię się, że tak długo z nim wytrzymała, rzekłem ściągając spodnie i sweter. Regina myła ręce pod kranem. Co mówisz, zawołała, zlew się zatyka, ledwo ta woda przelatuje. Właśnie wtedy zakładałem szlafrok, a na podwórku zaczął szczekać pies. Że i tak długo z nim wytrzymała. Kwartet wykonywano po prostu nadzwyczajnie. A nie ma u nas takiej gumy do przepychania zlewu? Długie, przetrzymywane dźwięki skrzypiec zda wały się wzlatywać ku dalekiemu niebu. Weszła Regina, włączyła odkurzacz, a z telewizora buchnął sygnał dziennika. On teraz oczywiście ją przeprasza i w ogóle zrobił się idealny. Zapaliłem papierosa. Gdzieś było to do przepychania. Czy ty nie masz czasem sraczki, spytałem Reginę, bo mnie coś tak kręci w brzuchu, pewno po tym ciastku. To weź sobie węgiel. Posłuchaj, jaka świetna jest tutaj wiolonczela. Regina wyłączyła odkurzacz, a w telewizji powiedziano, że rośnie. Pobiegłem do ubikacji. Zaparz mi mięty z dziurawcem, zawołałem ściągając majtki. Mam tylko miętę, a ja rru. A jaki smród. Jest taki epizod w _Ulissesie,_ kiedy bohater siedzi w ustępiei czyta gazetę. Pochylony przeczytałem tytuł pod nogami: _Kto może przejść na wcześniejszą emeryturę?_ No kto, pomyślałem, ja, o matko, jak mnie kręci w brzuchu. Beethovena też często brzuch bolał. Regina smażyła kotlety na kolajcę. Tylko nie dawaj za dużo cebuli. Troszeczkę, do smaku. Siedziałem podparłszy ręką głowę, gdy zadzwonił telefon. Nie mogłem zrozumieć tego, co mówi Regina. Kotlety się przypalają, zawołałem. Dionizja urodziła dziewczynkę, powiedziała Regina, przestawiając patelnię. Co ty powiesz, kiedy? Wczoraj w nocy. To fajnie. Podcierałem się właśnie, gdy usłyszałem trzy dzwonki do drzwi. Ja otworzę, spuściłem wodę, w kuchni podciągnąłem majtki, poprawiłem sobie genitalia i owinąłem się szlfarokiem. Wszedł Reginald. Może byście przyszli jutro wieczorem do nas? Wstawiłem wodę na herbatę. Dionizja urodziła córkę. Wejdź. Myłem ręce. Nie będę się rozbierał, zaraz lecę. Regina odłożyła słuchawkę i ściszyła telewizor. Może wpadniemy, tak koło ósmej. _Pieśń dziękczynna_ dobiegała końca. Dobra, przyjdziemy, a co u was? A nic. No to cześć. Nalałem wody do miski, przekręciłem zamek w drzwiach. Regina obierała ogórki, radio umilkło.
A może, powiedziałem całując ją w kark, a może byśmy tak sobie trochę pofiglowali przed kolacją. Kotlety ostygną, odparła Regina całując mnie w nos. Zdjąłem szlafrok, ściągnąłem majtki, postawiłem miskę na podłodze i spytałem, dlaczego to radio nie gra, bo przecież są jeszcze dwie części. Nie wiem, odparła Regina, a brzuch ciprzeszedł. Już dosyć dobry, odparłem, podmywając się Jest dzisiaj jakiś film? Nie wiem. Właśnie zaczęła się czwarta część Kwartetu smyczkowego a-moll op. 132 Ludwika van Beethovena, Regina nalewała herbatę, a ja wycierałem się granatowym ręcznikiem, gdy światło zgasło.
Znowu! Gdzie są świece? W stole. Cholera jasna. Zaraz zapalę. Przecież miałam przeprasować spódnicę. No i mamy wieczór przy świecach. Uważaj. Zapałki są na piecu. No już. Gdzie jest wódka? Na oknie. A keczup? W lodówce. Może to tylko u nas? Nie, to na pewno w całym domu, jak zwykle. Trzeba zdzwonić, żeby naprawili. Masz numer? Zapisany w notesiku. A gdzie notesik? Na półce. Masz? Mam. Postaw tu świeczkę. Uważaj, żeby nie kapała. Dobra, widzę. Zadzwonisz? Już kręcę. Chciałbym zgłosić awarię prądu w domu przy ulicy. Już wiedzą. Kiedy? Za godzinę. Dobranoc. No to już. Jedzmy. Ja tylko trochę, niedawno jadłam. Dobre te kotleciki. Dostałam mielone. A cukier? Został w kuchni, zaraz przyniosę. To cholery, miał być film. No widzisz. Niczego nie może sobie człowiek zaplanować. Czemu nie jesz, Teodorku? Co? No jedz, nie smakuje ci? Bardzo dobre. No to wypijmy. Nie masz coś dzisiaj nadzwyczajnego humoru. Nie. Coś ci jest? Co ci? Co?
Czuję w sobie jakiś egzystencjalny niepokój. Wiesz, to głupie, ale zdaje mi się, że moja dotychczasowa równowaga za chwilę weźmie w łeb. Albo mnie da po głowie. Sam nie wiem. To jest takie coś tu gdzieś w okolicy serca, trzepotliwy ptak i tu w głowie, jakby czekał mnie jutro egzamin, do którego w ogóle się nie uczyłem. Jest to raczej trema przed codziennością. Co tu gadać o egzystencjalizmach i takich bzdurach. Po prostu boję się, że jutro, gdy zbudzimy się jak zwykle, ty będziesz taka jak zawsze, lecz ja będę musiał coś zrobić czy postanowic, do czego zupełnie nie jestem przygotowany. Rozumiesz? Będę musiał rozstrzygnąć sprawę, o której dotychczas nie miałem pojęcia, ona jednak istniała już od dawna. Szczerze mówiąc, wiedziałem, że istnieje jednak, jak zwykle spychałem ją na dalszy plan, bowiem swoje życie mogłem przeprowadzić, opierając się na innych rozstrzygnięciach. Teraz, niestety, te inne już się wyczerpały i zużyły, a ja zostałem z tą jedną, jedyną historią o wyłącznie alternatywnych rozwiązaniach. Dlatego lęk mnie ogarnia, bo wiem, że nie potrafię wybrać właściwego, tym bardziej że nie będę już się mógł potem cofnąć. To, co zadecyduję teraz, powlecze się za mną przez resztę życia. Nieważny jest w tej chwili konkret, liczy się jedynie moje zachowanie. Być może, uda mi się jeszcze odwlec całą sprawę o tydzień lub miesiąc, ale moment rozwiązania musi nadejść. Nawet gdybym nic nie robił i leżał w łóżku udając chorobę, będzie to także wybór, lecz nie mogę przecież chorować do końca życia. W chwili gdy wstanę, okaże się, być może, że dobrze postąpiłem i jestem uratowany, ale jeśli stanie się tak, że znajdę się wtedy obok i już nie będę miał tu nic do roboty? Jeżeli będę tym, który został odrzucony, a moje pozostałe życie jest równe śmierci lub czemukolwiek, albowiem jestem stracony i zbyteczny? Rozumiesz chyba teraz, dlaczego tak się spieszę. Otóż chcę zdążyć przed tym momentem ostatecznej decyzji. Nawet jeśli okaże się, że to jeszcze nie jest definitywne rozwiązanie sprawy, nawet — załóżmy — jeżeli uda mi się cofnąć i tak już będzie za późno. Zostanie jedynie poddanie, z którego nie potrafię się wydobyć. Ach wiem, nazbyt poważnie traktuję życie codzienne, ale wierz mi, niezwracanie na nie uwagi wymaga ode mnie tyle wysiłku, że od czasu do czasu, gdy moja wewnętrzna uwaga osłabnie na chwilę, zaraz rzuca się ono na mnie ze zdwojoną siłą, a ja oczywiście nie jestem przygotowany na to, aby odeprzeć jego atak.
Nie narzekaj, powiedziała Regina, wyjrzę na korytarz zobaczyć, czy naprawiają już światło.PODEJRZENIA REGINY
Kiedy obudziłam się rano i stwierdziłam, że nic się nie zmieniło, zmartwiałam ze strachu. To było na jokropniejsze, co mi się mogło przydarzyć. Rzeczywistość — czy może być coś bardziej przerażającego. Jeżeli przyjmiemy, że nasze istnienie, jakiekolwiek ono by nie było, w swym człowieczym kształcie cielesnym podlega nieustannym zmianom, do których zdążyliśmy się już przyzwyczaić, w takim razie ów przyzwyczajeniowy obraz rzeczywistości powinien być zmienny na tyle, aby współgrać ze zmianami, odbywającymi się w obrębie naszej tożsamości. Tymczasem budząc się i spostrzegając, że otoczenie, które pozostawiłam wczoraj, jest identyczne z tym, które będę musiała znosić dzisiaj, doznałam głębokiego szoku.
Pomyślałam zatem mniej więcej tak: zmiany niewątpliwie musiały zajść, lecz ja ich nie spostrzegam ani nie odczuwam. Znaczy to, że albo zachowuję w sobie jeszcze wczorajszy obraz świata, albo nie jestem w stanie uchwycić zachodzących procesów w ich rzeczywistym zachowaniu, odczytując to, co jest, jedynie z grubsza, pobieżnie, nie wiedząc, co naprawdę kryje się pod ogólnikowym obrazem świata. Jeżeli tak już jest, to trudno, nic na to nie poradzę, bowiem moja kondycja jest taka, a nie inna, ale przebywać w tym, co było wczoraj, a może nawet kiedys dawniej, spowodowane jest niewątpliwie moim lenistwem. Wygląda bowiem na to, iż obraz świata jest mi niejako dany czy narzucony z zewnątrz, a ja zamiast próbować się przez niego przebić, przyzwyczajam całe życie swój umysł do byle jakiego i powierzchownego odbioru tego stanu rzeczy.
Dlaczego dopuszczam do tego, abym zanurzała się coraz głębiej w ową mętną wodę codzienności, przez którą prześwitują zaledwie kontury czegoś, co ja przyjmuję za pewne całości, wdrażana od dziecka do takiego właśnie pojmowania? Czy muszę całe życie już trwać pośród tych obdrapanych mebli, brudnych ścian, nie domytych okien i zakurzonych chodników? Przecież zdaję sobie sprawę, że są to tylko fasady czegoś, co można nazwać namacalnością, i jasne jest, że w świetle moich ułomnych zmysłów będą one wyglądały zawsze tak samo, niezależnie od tego, co rzeczywiście kryje się za nimi. To jest właśnie cała udręka mojego przyzwyczajenia, nie będąca jednak jedynym sposobem postrzegania.
Umysł mój, posługując się wątpliwym w swej jakości przekazem zmysłowym, został po prostu omamiony, poszedł, by tak rzec, na łatwiznę, co nie znaczy, by przyzwyczaił się do tego ułamkowego obrazu świata, polepionego byle jakim klajstrem, wywatowanego jakimiś odpadkami ze śmietniska postrzeżeń, sprawiającego wrażenie całości, jedynie dzięki nieudolnemu działaniu moich zmysłów. Myśl nie podlega przecież ani przestrzeni, ani czasowi, a zatem nie identyifikuje się ze zmysłami, a to, że przyjmuje ich obrazy za swoje, wynika jedynie z naszego wrodzonego lenistwa. Zresztą, od maleńkości byłam do tego przyzwyczajona i to zapewne wywarło główny wpływ na pochopną ocenę otaczających mnie realiów.
Myśl i świat, pomyślałam sobie, w żaden sposób nie są do siebie przystawalne. Owszem, posługują się sobą nawzajem na skutek pewnego zbiegu okoliczności, ale nigdy nie powinny utożsamiać się z sobą i przedstawiać się sobie w formach zaczerpniętych nie ze swojej dziedziny. Lęk mnie ogarnął, bowiem zdałam sobie nagle sprawę, że i ja mogę nie być tą, która jest. W jednej chwili wydało mi się, że tracę ostatnią ostoję, jaką była moja osoba.
Ale nie straciłam swojej myśli! Nigdy, powiedziałam do siebie, to jedyny, prawdziwy i rzeczywisty punkt oparcia, któremu mogę zaufać. Czymkolwiek by ona nie była, kształtuje się we mnie, panuję nad nią i kieruję nią na swój sposób, a więc — jakieś „ja” w postaci czegoś indywidualnego istnieje. Nie może to być jeszcze jedno przyzwyczajenie, bowiem dopiero dzisiaj pomyślałam o takim właśnie postawieniu sprawy. Jeżeli jednak jestem w stanie zapanować nad swoimi myślami, powinnam także zapanować nad obrazem świata, a nie poddawać się jego zwodniczej aurze, która leniwie faluje wokół mnie sprzętami, przyczynami, powinnościami, zwyczajami, przepisami, pewnymi jak to określiłam — zmowami, dotyczącego właśnie takiego i jedynego porządku rzeczy.
Ależ to jest tylko jedna z możliwości, powiedziałam do siebie, a kto wie, czy ona w ogóle jest możliwa. Zauważyłam bowiem, że zmowy te, pokutujące w nas od iluś tam wieków czy tysiącleci, mogą być najzupełniej przypadkowe. Po prostu — kiedyś, bardzo dawno temu, każdy z ludzi miał taki obraz świata, na jaki go było stać, i niewykluczone, że któryś z nich postrzegał rzeczywistość taką, jaka jest naprawdę. W ciągu wieków przystosowano się zapewne do obrazu wymagającego minimalnej siły umysłowej do jego przyswojenia. I tak już pozostało. Rzeczywistość została zredukowana do przyczynowości, a w tej z kolei prym wiedzie użyteczność, zawężająca się dodatkowo do własności. Bałam się potwornie, lecz w tej samej chwili pomyślałam, iż myśli moje o tym, że jest inaczej, świadczą, że tak właśnie jest i zaraza świata tego jeszcze mnie nie dotknęła.
Wyszłam z łóżka, owinęłam się starym, dziurawym szlafrokiem i trzęsąc się z zimna postawiłam czajnik z wodą na maszynce. Za oknem sypał śnieg, a w moim maleńkim pokoiku, który od kilku lat wynajmowałam, było chyba z dziesięć stopni. Nie poszłam dzisiaj do pracy i przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie pójdę. Tak, pomyślałam, najwyższy czas, aby odzwyczaić się od wszelkich zmów, które krępują mój umysł fałszywie ułatwionym fantomem rzeczywistości. Nie twierdziłam, że brały w tym udział jakieś konkretne osoby. Pomyślałam jedynie, iż jest to coś w rodzaju równania do dołu, a dno, jak wiadomo, ma tę właściwość, że jest na końcu.
Ludzie nie mają czasu, aby się tym zająć szczegółowo, ale ja będę miała czas. Właśnie od dzisiaj. Oderwę się od tego, co przez te wszystkie lata musiałam przyjmować jako dane; dlaczego, kto mi to dał i po co, kiedy wcale tego nie chciałam. Ha, widocznie musiałam, aby nie wydawać się inną. Pojęłam nagle, że musiałam być taka sama, gdyż w przeciwnym wypadku nie umiałabym się poruszać w tym, co na mnie czekało. Ale nie dziś, powiedziałam sobie, i już nigdy.
Rozpaliłam ogień w piecu, usiadłam na stołku i pijąc herbatę — wczorajsze fusy zalane wrzątkiem — zaczęłam się zastanawiać, od czego zacząć odzwyczajać się na początek. Obrazy, pomyślałam, widzenia, to co moje niedoskonałe oczy przyjmują za istniejące, jest przecież jedynie tym, co one mogą dostrzec. Widzą, ale nie mogą zobaczyć, gdyż przyzwyczaiłam się do ich sposobu patrzenia. A przecież powinno być odwrotnie — trzeba zobaczyć to, co się wymyśliło, trzeba słyszeć to, co słyszy już wewnętrzny słuch, a wszystko po to, aby przekonać swoje ciało, iż nie jest ono tym, za które się uważa. Obraz, przyzwyczajeniowo rzecz jasna, spełnia w naszym ogólnikowym bytowaniu niewątpliwie najważniejszą rolę. Zaciemniając jednocześnie w największym stopniu właściwy sens, stwarza zarazem możliwość najbardziej bezpośredniego dowodu, że to, co widzimy, nie jest tym, co nas naprawdę otacza. Słuch, węch, smak, dotyk — oczywiście, ale w największym stopniu przemawiający do wyobraźni jest...
I tu przyłapałam się na podstawowym błędzie. Przecież to wyobraźnia ma ukształtować ów obraz, a właściwie jej najbardziej niezależna od zewnętrznego świata część — sfera zmyśleń. Stanowi ona, w takiej jak dotychczas postaci, jedynie pewne curiosum, nie przystające do ułatwionego widzenia świata, skazane zapewne na zniszczenie. Po cóż bowiem wyobrażać sobie cokolwiek, jeśli tego i tak nie ma — z punktu widzenia przyzwyczajeniowej rzeczywistości. Ostatecznie zmyślenie mogłoby być jeszcze jedną z możliwości, lecz dla mnie jest koniecznością, stanowiąc podstawę niepodważalnego „ja”, jedynej siły, dzięki której mogę podjąć walkę ze światem.
Ktoś zapukał do drzwi, ale nie otworzyłam. Pukanie powtórzyło się. Nie odzywałem się, obserwując poruszaną z zewnątrz klamkę. Ktoś jeszcze raz zapukał i odszedł. I tak przecież nie otworzyłabym, pomyślałam, bo byłabym w pracy. Nie słyszałabym tego pukania ani nie widziałabym poruszającej się klamki. Nic bym o tym nie wiedziała, a jednak by to nastąpiło. Co to znaczy, no co to właściwie znaczy?
Ktoś, pomyślałam, albo pomylił mieszkania, albo zapomniał, że wychodzę rano do pracy — może sąsiadka, a w takim razie nie poddał się wczorajszemu obrazowi świata, zapomniał o nim. Właśnie, powiedziałam do siebie, pierwsza sprawa to zapomnieć o tym, co jest, wprowadzając w zapomniane miejsca zmyśleniowe widzenie rzeczy, takich, jakimi są naprawdę. Popatrzyłam na mój kubek z obtłuczonym uchem, który lśniąc rubinowo mocarzom dawał przedsmak mojej słabej herbaty. Jest, zawołałam, jest! Ruszyli ukosem, ciągnąc juczne zwierzęta przez kryształ wyszczerbionego spodka, a powycierana cerata miała żółtą plamę. Och, jakież to trudne, pomyślałam, a jednak przy pewnym wysiłku możliwe. Zaraz, spróbuję jeszcze raz.
Dorzuciłam węgla do pieca, a czarny sztorm przeszedł nad purpurowym miastem, kiedy moje nogi, przeźroczyste i ciche, odrzucały sygnał rozpostarty z trzaskiem nad popiołem dobroci. Pędźcie, moje ogniste okna, przez rupiecie, lecz lampy niech myszką malutką... A kysz! Mysz na pewno była w tym mieszkaniu. Słyszałam przecież wyraźnie jej szurnięcie. Na pewno siedzi za rozlatującą się ze starości szafą. Straciłam wątek.
To jednak bardzo trudne, pomyślałam, ale trzeba próbować, nie wolno się poddawać. Moja ostatnia szansa, aby dowiedzieć się, jak jest naprawdę. Zatkałam uszy koreczkami z waty, ugryzłam kawałek czerstwego chleba i żując go zamknęłam oczy. A kiedy je otworzyłam, już biegli ku mnie owi piękni, błękitni, a woda przelewała się z niebieskch wysp i podmorskie schody unosiły moją kuchnię wielkimi, białymi skrzydłami. Esse, esse, usłyszałam szepty zwinięte w załomach muszli. Przepastni ciszą odmykaliśmy wymowę szumiących dłoni i wtedy marmur solniczki ukazał pochód świętego pokłonu, wirujący śmiechem, płonący...
Noga mi ścierpła. Wstałam z krzesła i dorzuciłam kilka bryłek węgla do pieca, a kiedy odwróciwszy się spojrzałam na mój pokój, wiedziałam, jak jest naprawdę. Szafka na bieliznę była niedobrym snem mojej niedawno zmarłej matki, która właśnie wydawała w niej huczne przyjęcie na cześć mojego męża. Porzuciłam go na skraju tego wyblakłego zaklęcia, mierzącego swą dobrotliwą miną bystre, zżółkłe firanki. Ten spacer wiosenny, w którego głosie poznałam od razu przemykanie drobnej sierści. To tu po przez granie smaku płynęłam pesząc odwie, a smal welpego derpowia wygrzebywałostwiąguklabcde...
Tak, nareszcie wiedziałam, co to znaczy. Wiedziałam już, że nie jest, jak było, chociaż nie byłam w stanie pojąć tego nowego, ale zdawałam sobie sprawę z jego możliwości. Trzeba natychmiast stąd wyjść, pomyślałam. Ta podłoga w każdej chwili może okazać się śnieżnym pyłem zamieci. Tajemnica, jeżeli ona w ogóle istnieje, jest niewątpliwie straszna, ale straszna w tamtym, wczorajszym rozumieniu, lecz ja już jestem dziś i nie poddając się zmowom lęku ani szczęścia, ani nadziei, ani rozkoszy, ani bólu, ani żadnej innej rzeczy, do której przyzwyczaił mnie świat, wyjdę stąd, aby ujrzeć zmyślenie Ziemi.
Założyłam moją starą, przenicowaną jesionkę, filcowy beret i buty i wyszłam na ulicę. Już schodząc po schodach zauważyłam, że pęcznieją, ukazując pod swoją powierzchnią różową kaskadę, pełną syren i aniołów, ale udałam, iż tego nie dostrzegam, nie chcąc poprzestać na byle czym.
Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak jak wczoraj, ale ja wiedziałam już, że to tylko pozory, którym moje zmysły, rozleniwione długoletnim przyzwyczajeniem, ulegają z półsennym przeciąganiem i ziewaniem. Czułam osobliwość tej sytuacji, lekko zwieńczonej tylko przeźroczystą fasadą, nurzającą się w błękitnym dymie, spoza którego raz po raz przezierało łagodnym uśmiechem pojęcie marzeń, siejące srebrzystym wiatrem po kwitnących dolinach.
Co podać, usłyszałem koloraturowy śpiew wysokiej brzozy, rosnącej posuwiście w obłędnej grocie. Przeczuwałam jeszcze resztkami odchodzącego gdzieś w głąb mnie omamu rzeczywistości, że jest to opryskliwy głos tej świni, ekspedientki, która zawsze chce mnie oszukać na kilka groszy, ale widziałam przecież, jak atletycznie zbudowani młodzieńcy pędzą wokół niej na motocyklach, a ona sama w złotej sukni kąpie się w szampanie. Podaj mi swą rękę, odparłam namiętnym tenorem, a zapach fiołków trzepotliwymi skrzydłami smyczków osiadł na mym języku. Ten uchwyt, który miałam pod ręką, otworzył drzwi i ulica na moment jakby znowu chciała przyzwyczaić mnie do siebie.
Zmysły, powiedziałam do nich, stojących wokół mnie, cóż wam takiego uczyniłam, że nie chcecie mnie opuścić. Zawsze traktowałam was z sympatią, a czasami nawet szczerze lubiłam, lecz teraz odstąpcie ode mnie, idźcie swoimi drogami. Nie chcę być dłużej waszą niewolnicą, a i wy zapewne macie mnie dosyć. Rozstańmy się zatem w zgodzie, bowiem od dzisiaj postanowiłam nie korzystać więcej z waszych usług. Lata, które spędziliśmy razem, już się nie liczą, chcę o nich zapomnieć. Odejdźcie ode mnie i zostawcie mnie w spokoju. Wniknijcie raczej w tę waszą rzeczywistość i z niej spróbujcie postrzegać mnie, wyzwoloną z waszych fałszywych sensów. Tak jest, jak mi się wydaje.
Rozproszcie się po rzeczach, zanurzcie się w skutkach i przyczynach, smakujcie ten pozorny chleb nie istniejącego wypieku, a wtedy, być może, zrozumiecie, że miałam rację. I nie lękajcie się, jeśli przebudzone znienacka dzwonieniem budzika o piątej trzydzieści rano ujrzycie mnie inną niż wczoraj, bo wtedy będę już tylko zmyśleniem, które będziecie kształtować na swój obraz i podobieństwo, nie wiedząc już nigdy, kim jestem naprawdę. Będziecie oglądać jedynie moje powłoki, takie, na jakie stać waszą ułomną rzeczywistość. Być może, wydam wam się starą wariatką, która idzie ulicą śmiejąc się do siebie, ale zapewniam was, że jest to tylko jedna z możliwych do wyobrażenia postaci, którą przybieram w waszych oczach.
Esse, esse, wsłuchajcie się w ten głos, ten, który przemawia ponade mną. On wie, że nie ma go poza mną, a ja wiem, że nie ma mnie poza nim. Być może, zmyślenie to przekracza wasze możliwości, ale kiedy się zorientujecie, o co chodzi, ja już dawno, w waszym pojęciu, nie będę żyła. Być może, wejdę nie wchodząc pod samochód, który nie będzie przejeżdżał, być może, znajdzie się pod nim nieudolny pozór mojego ciała, ktory prześladuje mnie od tylu waszych lat. Bo gdzie jest czas, jeśli przestałam na niego zwracać uwagę? Gdzie jest przestrzeń, jeżeli przestałam ją spostrzegać Gdzie jest moje brudne mieszkanko o ścianach pełnych zacieków, skrzypiącej podłodze i śmieciach poupychanych w kąty?
Nie ma, słyszycie, moje biedne, głupiutkie zmysły, niczego nie ma, tak samo jak was, moje dzieciątka nie narodzone. Byłyście zaledwie jakimś niedobrze spełnionym marzeniem tej ze wszech miar godnej pogardy rzeczywistości, z którą zerwałam już raz na zawsze. Nie żegnajcie mnie, nie wstrzykujcie mi kamfory do serca, którego i tak nie ma. Ach wiem, chcecie mnie „ratować” za wszelką cenę, aby dalej latami męczyć moje ciało, abym służyła wam i poświadczała swoim mizernym bytowaniem wasze pozory, ułudy, fantazje, realizmy. Niedoczekanie wasze! Mam być jeszcze jednym dowodem — a tych nigdy nie jest za dużo — na to, iż to właśnie wy macie rację. Nigdy więcej!
Opuszczam was, aby nareszcie być. Zostawiam wam w spadku moje stare graty, których obecność wmawiałyście mi przez tyle lat. Myślicie, że uwierzę w wasze litościwe głosy: zasłabła, nie ma już ratunku, beznadziejna sprawa... O nie, nie dam się zwieść fałszywym obietnicom. Nareszcie jestem oddechem, tchnieniem, światłem nie skłamanym, zmyśleniem. Esse, esse...FAKTY Z ŻYCIA DIONIZEGO
Ja, Dionizy Kalamus, syn Reginy, postanowiłem od urodzenia raz na zawsze zerwać z rzeczywistością. Nie ma tutaj żadnych mebli oprócz wielkiej czterodrzwiowej szafy, zasłaniającej całą ścianę. Podchodzę do niej i pukam. Ten chłopiec w luźnych szarych spodniach i wyrzuconej na wierzch zielonej koszuli znowu przeprasza, że nie zdązył się przebrać. Stąpam po beżowym dywanie, zakrywającym środek podłogi. Ściany przyciemnione kurzem, chyba nigdy nie malowane, tylko ochlapane wapnem, pochłaniają każdy odgłos. Słońce plącze się między podwójnymi szybami, a ta blondynka o nieco za dużym nosie i szeroko rozstawionych oczach znowu przymierza skórzaną, zamszową kurtkę, przeglądając się w otwartych drzwiach szafy, w które wbudowano owalne lustro. Po prawej stronie tapczan przykryty ciemnym kocem. Śpi na nim zwinięta w kłębek mała dziewczynka w niebieskiej sukience. Dotykam jej bledziutkiej rączki, którą odruchowo cofa, ciężko oddychając przez nos. Przechodzę przez pokój, otwierając drzwi na werandę.
Drobna staruszeczka niesie szklankę herbaty. Przystrzygła wreszcie te kilka białych włosów, które wyrastały jej z dwóch brodawek nad górną wargą, lecz one i tak wkrótce odrosną i znowu będzie mnie kłuła, całując na powitanie. Dwaj mężczyźni siedzą przy okrągłym stoliku na metalowej nodze i grają w warcaby. Ten wyższy, chudszy pali papierosa za papierosem. Ten niższy, tęższy podpiera opuchniętą twarz dłonią, przez którą biegnie czerwona blizna. Zegar na serwantce nie dzwoni, lecz siedzący na nim orzeł o srebrzyście rozpiętych skrzydłach miarowo kiwa dziobem. Przygarbiona kobieta trze oczy, podtrzymując spadające okulary i dalej szyje na maszynie błękitny, błyszczący szlafrok. Wystarczy, żebym przeszedł po uginającej się desce w podłodze, a któreś z nich zaraz powie, że to grzyb i trzeba go zalać naftą. Ale wiem przecież, że to nie pomaga, i dlatego przechodzę obok stołu z surowego drewna, mijam wiadra białe, emaliowane, pociągnięte delikatną mgłą chłodnej rosy i przejeżdżam ponich palcem. Na czteropółkowej etażerce książki są zakurzone, lecz porządnie poukładane. Zamykam za sobą drzwi z dwiema szybkami, przesłoniętymi do połowy białą zasłonką, którą można przesuwać po napiętym sznurku. Klamka jest mosiężna, wyślizgana i zimna.
Od razu słyszę pisk biegnącego ku mnie dwuletniego chłopczyka w niebieskich spodenkach. Pod oknem na rozkładanej kanapie śpi młoda kobieta, szatynka o mocno umalowanych rzęsach. Rękawy nocnej koszuli podwinęły jej się do połowy ramion. Brązowe zasłony w szary, nieregularny wzór pokrywają całą jedną ścianę. Telewizor jest włączony, choć program już dawno się skończył. Przechodzę obok wysokich, obracających się foteli, potem obok regału bezładnie zapełnionego książkami. Potłuczona obudowa wysoko stojącego telefonu. Obchodzę stos zabawek wysypujący się z dziecinnego łóżeczka. Wielki, brunatny miś leży na grzbiecie, sztywno wyciągając do góry łapy. Drzwi szafy przycinają rękaw żółtej, jedwabnej bluzki. Przesuwam się obok ciepłego pieca i dotykam dłonią ukośnie żłobkowanych kafli, połyskujących w świetle maleńkiej lampki w kształcie grzybka, przytwierdzonej zaciskiem do blatu ławy. Pęknięta na pół szyba, która zawsze na niej leżała, stoi teraz w kącie obok pieca. Przekraczam jeszcze białą plastikową miskę, pełną mokrych koszulek i rajstop. Ostrożnie zamykam za sobą drzwi i dwukrotnie przekręcam w zamku złoty kluczyk.
Kuchnia jest dosyć obszerna i wyłożona ciemnozielonym linoleum, jednak nie ma tam gazu ani ciepłej wody. Z nie dokręconego mosiężnego kranu kapie do emaliowanego zlewu kropla za kroplą, a w małym piecu znowu nie chce się palić. Starsza kobieta w skurczonym od częstego prania zielonym swetrze, umurzona do łokci, klnąc wyciąga z wnętrza kuchenki na wpół tlące się kawałki węgla, drze z wściekłością całą gazetę i upycha pod fajerkami, przecina nożem większą szczapę drewna, kalecząc się przy tym w palec. Wkłada gorące węgle ponownie do pieca i próbuje zapalić zapałką wystający strzęp gazety. Po drugiej stronie na ścianie wisi biała gablotka, zdjęta z kredensu, z wiecznie otwartymi drzwiami o karbowanych, ciemnomiodowych szybach. Dwa białe fajansowe kubki o obtłuczonych brzegach, jeden większy w zielone kropki bez ucha, kilka talerzy, nierównej wielkości szklanki na górnej półce, tekturowe pudełko, w którym stoją krople na nerwy i serce, czarne w ciemnobrązowych buteleczkach o zalanych brązowymi strużkami etykietach. Pod oknem łóżko przykryte wypłowiałą, żółtą narzutą. Jeszcze oglądam się. Kobieta myje ręce w zimnej wodzie pod kranem. Jej na zbyt ciemny brąz ufarbowane włosy. Szara, poplamiona tłuszczem spódnica jest jak zwykle założona tył na przód. Między łóżkiem a ścianą z oknem jest nieco miejsca, gdzie leżą w pudełku kapusta i kartofle. Trzy litrowe butelki z mlekiem stoją na parapecie. Przechodzę do następnego pokoju, nie usiłując nawet przymknąć wypaczonych drzwi.
Mieszkanie to jest bardzo czysto wysprzątane. Ciężki, dębowy stół przykryty brązowo-zieloną serwetą, wyciskaną w srebrne zawijasy, stoi na środku pokoju. Osiem obitych skórą krzeseł, którą naciągają złociste łebki gwoździ, stoi symetrycznie wokół stołu. Biblioteczka szczelnie wypełniona książkami była kupiona zaledwie kilka lat temu. Stoi na niej dość duża doniczka w siatkowej oprawce, z której zwiesza się rozrośnięty bluszcz. Drzwi na balkon są otwarte. Z zielonych skrzynek wyrastają bladoczerwone kwiaty pelargonii. Na małym, czarnym, metalowym stoliczku o fantazyjnie wykrojonym blacie, podtrzymywanym przez powyginane nogi, zakończone zwierzęcymi łapami stoi drewniana donica z usychającą palmą o długich, ostrych liściach, których końce żółkną i więdną. Drewniana szafka ze staroświeckim, od dawna nieczynnym radiem, parkiet podłogi błyszczący bezbarwnym lakierem i ogromny, ciemny kredens, w którego podłużnej gablocie stoją jedna za drugą filiżanki do czarnej kawy, złoto wylewane wewnątrz. Stoi ich sześć na talerzykach, a pośrodku dzbanek od kompletu. Za nimi malutkie o cienkich ściankach kieliszki do wódki, a za nimi większe, o tych samych delikatnych wzorach, do wina. Wszystkie stoją na kryształowych, promieniście ciętych podstawkach. Otwieram jak zwykle pierwsze drzwi z lewej tego kredensu, który ma jeden bok zaokrąglony, a drugi ostry, kanciasty, wyciągam drugą szufladę od góry — wszystkie są opatrzone mosiężnymi, wyszorowanymi do połysku rączkami — otwieram okrągłe pudełko malowane w róże i biorę z niego jedną z powleczonych białym nalotem, wyschniętych czekoladek. Nigdy ich nie ubywa, a ja, chociaż wydają mi się spleśniałe i nieprzyjemne w smaku, muszę zjeść chociaż jedną. Stąpając po grubym, starannie wyczyszczonym dywanie otwieram białe drzwi z niklowaną klamką, których prawie całą powierzchnię zajmuje matowa szyba.
Ten pokój dopiero niedawno oddano do użytku. Tranzystorowe radio cicho gra, stojąc na szarym parapecie okna. Matowa meblościanka w kolorze kawy jest jeszcze pusta. Na jednej z półek stoi tylko mały, czarny wazonik z wydłużoną szyją, w który wstawiono krwiście czerwoną różę. Na niebieskim tapczanie leży pulchna, naga dziewczyna. Rozstawia szeroko ugięte w kolanach nogi, a jej podbrzusze zarośnięte jest prawie do pępka gęstymi, czarnymi włosami. Spocony chłopiec nie może znaleźć wyprężonym członkiem otworu jej pochwy. Przechodzę szybko do łazienki, gdzie siedzi w wannie stara, bardzo otyła kobieta, której białe ciało szoruje wielką namydloną gąbką druga, młoda o wielkich, piwnych oczach i wydatnych, pięknych ustach. Ale już słychać dźwięki fortepianu.
Szybko przechodzę do pokoju obstawionego wysokimi szafami, szczelnie wypełnionymi dużymi tomami nut. Wysoki, siwy mężczyzna o orlim nosie uderza coraz głośniej w klawisze. Obok, na nowym jugosłowiańskim materacu o seledynowym pokryciu leży wciśnięta w kąt drobna blondynka i wymiotuje na ścianę. Niektóre wrażliwe natury bywają wprost chore od tak głośnej muzyki, mówi mężczyzna. Odór taniego wina rozchodzi się po całym pokoju.FAKTY Z ŻYCIA EMANUELA
Tak to mniej więcej wygląda, lecz w rzeczywistości było zupełnie inaczej. Obudziłem się jak zwykle koło dziesiątej rano. Deszcz bił o szyby już od kilkunastu dni i nic nie zapowiadało zmiany pogody. W piżamie, starym szlafroku i rozdeptanych pantoflach przeszedłem do kuchni. Nalałem wody do czajnika, postawiłem go na maszynce, ukroiłem kilka kromek chleba. Potem zajrzałem do lodówki, wyjąłem pokrojoną wędlinę, kawałek sera, butelkę mleka... Szykowałem sobie śniadanie słuchając radia, w którym podawano, jak co dzień o tej godzinie, najnowsze wiadomości. Następnie z filiżanką kawy w dłoni usiadłem w moim ulubionym fotelu i przeglądałem gazetę, którą jak zwykle listonosz wsunął mi pod drzwi. Byłem jeszcze bardzo senny, co niepokoiło mnie trochę, gdyż od kilkunastu dni zasypiałem bardzo wcześnie, a kiedy budziłem się rano, ledwo mogłem sobie przypomnieć, co robiłem poprzedniego dnia.
Spojrzałem w okno. Deszcz lał dosłownie strumieniami, spływając po szybach rozedrganymi strugami wody. Nie była to najlepsza pogoda na mój reumatyzm. Mimo jeszcze dość młodego wieku zaawansowana choroba uniemożliwiała mi dłuższe stanie na nogach, toteż nawet w domu korzystałem od czasu do czasu z wózka inwalidzkiego, nie mówiąc już o wyjściach do miasta, które starałem się ograniczać do niezbędnego minimum. Wypiłem jeszcze jedną filiżankę kawy, kieliszek koniaku i zabrałem się, jak zwykle o tej porze, do pisania pamiętnika.
Pisałem do południa, po czym, zjadłszy lekkie drugie śniadanie, położyłem się i oglądałem z wideokasety stary film _Przeminęło z wiatrem._ Podczas sceny, w której aktorka spada ze schodów, wyłączyłem telewizor, powlokłem się do łazienki i napełniwszy wannę wodą siedziałem w niej chyba z godzinę, gimnastykując moje chore nogi.
Po południu gęsta mgła przylgnęła do okien. Zjadłem obiad z gotowych produktów, które były w lodówce, nalałem sobie dużą wódkę i do wieczora grałem sam ze sobą w szachy. Potem piłem herbatę, oglądałem telewizję, przygotowywałem kanapki, czytałem i jak zwykle około dziesiątej, czując nieprzepartą senność, położyłem się spać, gdy przez moje mieszkanie przebiegł nagły wstrząs.
Zachwiały się książki na regale, spadł długopis z biurka, zabrzęczały szklanki w kuchni. Trzęsienie ziemi, pomyślałem, przecież na tej szerokości geograficznej to niemożliwe. Zapaliłem światło, wstałem z łóżka, usiłowałem otworzyć okno, ale widocznie zamek się zaciął. Usiadłem w moim wózku, zapaliłem papierosa i włączyłem telewizor Spiker monotonnym głosem obwieszczał, że jakaś odbita fala sejsmiczna przechodzi pod naszym miastem, należy zachować spokój... Następny wstrząs rzucił wózkiem o ścianę, posypały się książki z regału, zamigotało swiatło. Chwyciłem za słuchawkę telefonu, lecz nie było sygnału. Jeszcze lekkie drżenie przebiegło przez cały pokój i po chwili zjawisko ustało. Ja jednak byłem zupełnie wybity ze snu.
Przejechałem przez kuchnię, rozgniatając kołami wózka skorupy talerzy i potłuczone szklanki. Chciałem wyjrzeć na korytarz, lecz zamek u drzwi wejściowych nie chciał ustąpić. Wróciłem do pokoju. Na szczęście telefon już działał, więc zaraz wykręciłem numer policji. Ktoś odpowiedział mi obojętnym głosem, żebym się niczego nie obawiał i nie wychodził z mieszkania, po czym odłożył słuchawkę. W telewizji spiker w kółko powtarzał komunikat o fali sejsmicznej. Wyłączyłem aparat, otworzyłem barek i sięgnąłem po butelkę wódki, która na szczęście ocalała. Nasłuchiwałem szmeru rozmów sąsiadów, gdy światło zgasło.
Cisza. W absolutnych ciemnościach przejechałem do kuchni i wyciągając kolejne szuflady szafek macałem w nich rękami w poszukiwaniu świec, które gdzieś tu miałem schowane razem z latarką elektryczną. Jednak niczego nie znalazłem. Po omacku sprawdziłem w przedpokoju korki automatyczne, ale nie wyskoczyły. Wróciłem do pokoju popijając z butelki. Świecąca tarcza zegarka pokazywała pierwszą w nocy.
Siedziałem tak ze dwie godziny paląc papierosy i sącząc alkohol. Przez okno niczego nie można było dostrzec. Program w telewizji już się skończył, a w telefonie znowu nie było sygnału. Poczułem wreszcie nachodzącą mnie senność. I właśnie miałem kłaść się spać, gdy usłyszałem trzask otwieranych drzwi.PIERWSZY KAPRYS REGINY
Emanuel przebudził się z popołudniowej drzemki, lecz jeszcze doskonale pamiętał, co mu się przyśniło. Zbierało się na deszcz i ciężkie chmury zasłaniały już cały horyzont. Emanuel czuł narastający ból głowy i łamanie w kościach na skutek spadku ciśnienia i dużej wilgotności powietrza, chciał jednak zwlec się z łóżka, zrobić sobie herbaty i zażyć aspirynę, gdy delikatna, szczupła dłoń podsunęła mu szklankę z gorącym napojem. Po chwili na drugiej otwartej dłoni zobaczył tabletkę.
Niech pan zażyje, to panu dobrze zrobi, usłyszał głos młodej dziewczyny, którą wczoraj przyjął, aby ugotowała mu coś od czasu do czasu. Dziewczyna w białej bluzce nachyliła się nad nim. Była to właściwie pielęgniarka, skierowana do niego z opieki społecznej. Podniosła mu wyżej poduszkę, a on nachylił się nieco, patrząc na jej świeżo wyprany i wykrochmalony biały fartuch, przewiązany paskiem. Była albinoską. Rzęsy, brwi i włosy miała zupełnie jasne, nieomal bezbarwne i bladą, lekko zaróżowioną pociągłą twarz, od której odcinały się o ton ciemniejsze małe usta. Posprzątałam panu trochę i zaraz muszę iść, powiedziała cichym głosem. Zdjęła fartuch, przełożyła przez krzesło i widząc, że Emanuel przewrócił się na drugi bok, wyszła na palcach, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
Na podwórku czekał już na nią ten poznany przed tygodniem facet, wielki, barczysty brunet o kwadratowej szczęce pokrytej silnym zarostem i dłoniach porośniętych gęstym, czarnym włosem. Skórzane spodnie naprężały mu się na udach, kiedy zapuszczał motocykl. Dziewczyna ciaśniej owinęła się płaszczem i siadając za tym facetem powiedziała coś, czego on nie usłyszał, rozgrzewając silnik.
Szybko minęli topolową aleję, po czym droga skręciła w niewielki zagajnik, który z drugiej strony przylegał doszosy, prowadzącej do miasta. Mężczyzna skręcił nagle w boczną ścieżkę i po chwili zatrzymał motocykl przy kępie dopiero co rozkwitłych krzewów dzikiego bzu. Chwycił dziewczynę wpół, wpakował jej w usta zwiniętą chusteczkę od nosa, rzucił ją na trawę, a następnie leżąc na niej, rozwarł udami jej zaciśnięte kolana, zsunął sukienkę na brzuch, rozerwał białe figi w drobne, różowe kwiatuszki, po czym odpiął guzik u spodni, zsunął ekspres i wyjął ciemny, wyprężony członek, ale ledwo zdążył wsunąć napęczniałą, purpurową żołądź między jej wargi sromowe, okolone drobno poskręcanymi, białymi włoskami, otrzymał cios w głowę od mężczyzny, który sikając za drzewem obserwował całą scenę.
Kiedy zadawał mu cios w głowę ciężkim kluczem, który wziął z zaparkowanego nie opodal samochodu, miał na sobie biały, aksamitny garnitur i koszulę w kolorze gołębim oraz szaro-różową apaszkę wsuniętą pod kołnierzyk. Ściągnął tego faceta z dziewczyny, podniósł ją, wyjął jej z ust chusteczkę, posadził na tylnim siedzeniu swojej jasnoniebieskiej limuzyny i odjechali w stronę miasta.
Po drodze, na przedmieściu, mężczyzna zatrzymał samochód, dziewczyna wysiadła, weszła do starej willi, w której mieściło się przedszkole, odebrała swego małego synka i kiedy już z nim wychodziła, zauważyła tamtego faceta, pędzącego na motocyklu. Szybko wsiadła wraz z synkiem do samochodu i odjechali. Po kilku minutach, klucząc po wąskich ulicach, zgubili motocyklistę.
Zatrzymali się przed wielkim, zielonym namiotem. Stojąca przed nim tablica głosiła, że tu można zobaczyć zabalsamowanego wieloryba. We troje weszli do słabo oświetlonego pomieszczenia, wykupując uprzednio bilety, i z zainteresowaniem przyglądali się leżącemu na specjalnym postumencie ogromnemu cielsku, a właściwie odpowiednio spreparowanej skórze. W powietrzu unosił się zapach tranu. Obeszli wraz z innymi zwiedzającymi wieloryba dookoła, przeczytali na odpowiedniej tablicy, ile ważył i ile zjadał dziennie, i wyszli z namiotu.
Lecz brunet czyhał na nich przy samym wyjściu. Chwycił małego synka albinoski i zaczął z nim biec w kierunku motocykla. Mężczyzna w białym garniturze był jednak szybszy. Dopadł go i obezwładnił ciosem w szyję, po czym wyrwał mu z rąk chłopca. Zaraz też zjawili się policjanci, skuli kajdankami ręce bruneta i wsadzili go do samochodu policyjnego.
Albinoska już po raz drugi wyraziła wdzięczność mężczyźnie w białym garniturze, gołębiej koszuli i szaro-różowej apaszce na szyi. Ponownie we trójkę wsiedli do jasnoniebieskiego wozu i odjechali.
Po kilku minutach jazdy małemu chłopczykowi zachciało się siusiu. Mężczyzna zatrzymał samochód na poboczu, matka wysiadła z dzieckiem, jednak z bramy pobliskiego domu wypadł wielki, czarny pies i rzucił się na chłopca. Na szczęście mężczyzna zdążył uprzedzić jego atak i kilkoma celnymi kopniakami odegnał zwierzę. Dziewczyna po raz trzeci wyraziła mu swoją wdzięczność, po czym rozpięła spodenki chłopcu, ujęła w dwa palce jego malutki członek i dziecko wysiusiało się spokojnie.
Znowu wsiedli do samochodu i odjechali, lecz już przy najbliższej przecznicy musieli się zatrzymać. Ulicą przechodził kondukt pogrzebowy poprzedzany przez księdza w czarnej sutannie i asystujących mu dwóch ministrantów w białych komżach. Dziewczyna wysiadła na chwilę z wozu, a wtedy mężczyzna w białym, aksamitnym garniturze zatrzasnął drzwiczki, zapuścił silnik i szybko odjechał wraz z jej synkiem, skręcając w ulicę ukośnie dochodzącą do skrzyżowania.
Albinoska przyłączyła się do orszaku pogrzebowego, który zaraz przeszedł przez bramę pobliskiego cmentarza. Razem z czarno ubranymi ludźmi doszła aż do rozkopanego grobu, nad którym stali czterej grabarze, oparci na łopatach i patrzyli obojętnie, jak ksiądz w asyście dwóch ministrantów odprawia egzekwie nad trumną. Potem patrzyła na grabarzy, jak nie mogą sobie poradzić ze spuszczeniem trumny na linach do wnętrza grobu. A kiedy już zasypali grób ziemią i uklepali łopatami mogiłę, dziewczyna wyszła z cmentarza i udała się do najbliższego posterunku policji.
Określiła dokładnie mężczyznę w białym garniturze i okazało się, że go właśnie schwytano i osadzono w areszcie. Jeden z policjantów zapalił pochodnię, otworzył żelazne drzwi i powiedział, żeby szła za nim w dół po kamiennych; śliskich stopniach ciemnych schodów.
Półokrągłe, okopcone sklepienie było miejscami tak niskie, że musieli pochylać się, aby nie dotykać głowami kamieni, z których gdzieniegdzie kapała woda. Policjant wyjaśnił dziewczynie, że w tym miejscu przepływa nad nimi strumień. Nagle zza ściany usłyszeli szczekanie psa. Policjant znowu jej wyjaśnił, że do schodów przylega z zewnątrz ściana domu położonego w najniższej części miasta. Potem usłyszeli nad sobą tupot wielu nóg. Policjant wyjaśnił, że właśnie przechodzą pod powierzchnią placu, na którym stoi namiot z zabalsamowanym ciałem wieloryba.
Szli teraz długim, nieco pochylającym się w dół korytarzem, wyłożonym czarną granitową kostką, który kończył się żelazną kratą niewielkiej celi. Policjant przybliżył pochodnię do żelaznych, zardzewiałych prętów i w jej świetle dziewczyna ujrzała bruneta w czarnej kurtce oraz mężczyznę w białym garniturze, a pomiędzy nimi jej małego synka. Policjant zatknął pochodnię w specjalny uchwyt, a mężczyźni wraz z jej synkiem podeszli do samej kraty.
Dziewczyna oparła się o ścianę, tuż obok pochodni i rozkraczyła nogi, a policjant rozpiął pasek u spodni, opuścił je do kolan i zsunął do połowy ud granatowe majtki. Dwaj mężczyźni i dziecko obserwowali jego owłosione poruszające się pośladki, póki trzy razy pod rząd nie wytrysnął nasieniem do wnętrza dziewczyny. Wówczas odstąpił od niej, uchylił drzwi celi, wyciągnął z niej chłopca i zamknął je na powrót.
A wtedy albinoska ujęła lewą dłonią swojego synka za rękę, prawą zaś chwyciła za jaja policjanta i jednym ruchem wyrwała mu je z podbrzusza. A kiedy rzucił się napodłogę wyjąc z bólu, pchnęła ramieniem małe, boczne drzwiczki i po chwili była już wraz ze swoim dzieckiem na zalanym słońcem głównym placu miasta.
Zaraz też weszli do domu towarowego i w stoisku z zabawkami, mieszczącym się na parterze, kupiła chłopczykowi niewielką, kolorową trąbkę. Jej piskliwe dźwięki zaczęły mieszać się z hasłem, jaki panował o tej porze przy stoiskach.