- W empik go
Żarcik i inne (bardzo różne) opowiadania - ebook
Żarcik i inne (bardzo różne) opowiadania - ebook
28 opowiadań autorstwa Antoniego Czechowa – klasyka literatury rosyjskiej, uznanego za mistrza „małych form”. Autor przedstawia historie z życia urzędników, kupców, ziemian i chłopów, łącząc komizm z akcentami krytyki społeczne. Jednak niech nikogo nie zmyli lekkość tych utworów. Czechow pod warstwą śmiechu i zabawy kryje poważne ludzkie problemy. Opowiadania Czechowa można w nieskończoność dzielić na czynniki pierwsze, za każdym razem odkrywając coś nowego. To, co z pozoru łatwe, po chwili skłania do refleksji. W zbiorze zamieszczono dwa opowiadania uznawane za najsłynniejsze: Śmierć urzędnika i Kameleon.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-484-5 |
Rozmiar pliku: | 627 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słoneczne zimowe południe. Jest silny trzaskający mróz i kędziorki na skroniach oraz puszek na górnej wardze Nadzieńki, która trzyma mnie pod rękę, pokrywają się srebrzystym szronem. Stoimy na wysokiej górze. U naszych stóp ścieli się pochyła płaszczyzna, w której słońce przegląda się jak w lustrze. Obok nas małe saneczki, obite jasnoczerwonym suknem.
– Zjedźmy na dół, Nadzieżdo Pietrowno, błagam. Tylko raz jeden. Zapewniam panią, że nic nam się nie stanie.
Ale Nadzieńka boi się. Cała przestrzeń od jej malutkich kaloszy do końca lodowej góry wydaje się straszną, niezmiernie głęboką przepaścią. Skoro tylko proponują jej, by wsiadła do saneczek, serce zamiera i oddech się zapiera już wówczas, kiedy spogląda na dół, a cóż dopiero byłoby, gdyby zaryzykowała polecieć w przepaść. Umarłaby, zwariowała!
– Błagam panią – mówię. – Nie trzeba się bać. Niech pani zrozumie, że to jest tchórzostwo, brak charakteru.
Nadzieńka nareszcie ustępuje i po jej twarzy widzę, że ustępuje z narażeniem życia. Wsadzam ją bladą, drżącą do sanek, obejmuję ręką i razem z nią staczam się w przepaść. Sanki pędzą jak strzała. Rozcinane powietrze bije po twarzy, wyje, szumi w uszach, szarpie, szczypie boleśnie, chce zerwać nam głowy. Pęd powietrza zapiera nam oddech. Zda się, że szatan porwał nas w swe objęcia i z wyciem ciągnie do piekła. Otaczające przedmioty zlewają się w jedną długą, niepowstrzymanie biegnącą linię. Jeszcze jedna chwila i zdaje się, zginiemy!
– Kocham cię, Nadziu! – mówię półgłosem.
Sanki zaczynają zwalniać biegu, wycie wiatru i skrzypienie płóz nie są już tak straszne, oddech przestaje zamierać i jesteśmy nareszcie na dole…
Pomagam jej wstać.
– Za nic w świecie więcej nie pojadę – mówi, patrząc na mnie szerokimi, pełnymi przerażenia oczyma. – Za nic w świecie! O mało nie umarłam.
Po pewnym czasie przychodzi do siebie i już zagląda mi w oczy pytająco: czy powiedziałem owe trzy słowa, czy też przywidziały się jej w szumie wiatru?…
A ja stoję obok, palę papierosa i uważnie przyglądam się mojej rękawiczce.
Bierze mnie pod rękę i długo przechadzamy się koło góry. Zagadka widocznie nie daje jej spokoju. Czy te słowa zostały powiedziane, czy nie? Tak czy nie? Tak czy nie? Jest to kwestia ambicji, honoru, życia, szczęścia, kwestia niezwykle ważna, najważniejsza na świecie. Nadzia żałośnie, przenikliwie zagląda mi w oczy, odpowiada ni w pięć, ni w dziesięć, czeka, czy nie zacznę mówić. Ach, co za gra uczuć na jej twarzy, co za gra! Widzę, że walczy ze sobą, że chce jej się coś powiedzieć, o coś zapytać, ale nie znajduje słów, jest jej nieswojo, strasznie, przeszkadza jej radość…
– Wie pan co? – mówi, nie patrząc na mnie.
– Co? – zapytuję.
– Przejedźmy się jeszcze raz.
Wchodzimy na górę po schodach. Znowu sadzam drżącą, bladą Nadzieńkę do sanek, znowu pędzimy w straszną przepaść, znowu wiatr wyje i skrzypią płozy i znowu przy najsilniejszym, najhałaśliwszym rozpędzie sanek mówię półgłosem:
– Kocham cię, Nadzieńko!
Kiedy sanki się zatrzymują, Nadzia ogarnia wzrokiem górę, po której dopiero co pędziliśmy, potem długo przygląda się mojej twarzy, wsłuchuje się w mój obojętny, spokojny głos i cała, cała ona, nawet jej mufka, baszłyk, cała jej postać wyrażają niezwykłe zdumienie. Na twarzy jej jest napisane: „Co to jest? Kto powiedział te słowa? Czy on, czy też przywidziało mi się tylko?”.
Ta niepewność pozbawia ją spokoju, wytrąca z równowagi. Biedna dziewczyna nie odpowiada na pytania, twarz jej się chmurzy, gotowa się rozpłakać.
– Czy nie czas do domu? – zapytuję.
– A mnie… mnie się podoba ta jazda – mówi, rumieniąc się. – Czybyśmy się nie przejechali jeszcze raz?
Jej „podoba się” ta jazda, a gdy siada do sanek, jest blada, ledwo dyszy ze strachu, drży.
Zjeżdżamy po raz trzeci i ja widzę, jak ona patrzy mi w twarz, śledzi ruchy moich warg. Ale przykładam chustkę do ust, kaszlę i gdy dosięgamy środka góry, mówię:
– Kocham cię, Nadziu!
I zagadka zostaje zagadką. Nadzia milczy, myśli o czymś…
Odprowadzam ją do domu; stara się iść nieprędko, zwalnia kroku i wciąż oczekuje, czy nie wypowiem tych słów.
I widzę, jak cierpi jej dusza, jak czyni nad sobą wysiłek, by nie powiedzieć:
– Niemożliwe, żeby to mówił wiatr! Ja nie chcę, żeby to mówił wiatr!
Na drugi dzień rano otrzymuję liścik: „Jeżeli pan pójdzie dziś na saneczki, to niech pan po mnie wstąpi. N.”
I od tego dnia zaczynam co dzień chodzić z Nadzią na saneczki i pędząc na dół, za każdym razem wymawiam półgłosem te same słowa:
– Kocham cię, Nadziu!
Wkrótce Nadzia przyzwyczaiła się do tego zdania, jak do wódki albo morfiny. Nie może żyć bez niego. Prawda, lecieć z góry jest w dalszym ciągu straszną rzeczą, ale obecnie strach i niebezpieczeństwo nadają szczególny urok słowom miłości, które wciąż są jeszcze zagadką i dręczą duszę. Podejrzenie wciąż jeszcze pada na dwoje: na mnie i na wiatr. Kto z nas dwojga wyznaje jej miłość – nie wie, ale jest to jej już widocznie obojętne: wszystko jedno, z jakiego pić naczynia – byle być pijanym.
Pewnego razu udałem się na tor saneczkowy sam jeden; zmieszawszy się z tłumem, widzę, jak ku górze podchodzi Nadzia, jak szuka mnie oczyma. Potem lękliwie wchodzi po schodach na górę. Strasznie jest jechać samej, och, jak strasznie! Jest blada jak śnieg, drży, idzie jakby na stracenie, ale idzie, nie oglądając się, stanowczo. Widocznie zdecydowała się nareszcie spróbować, czy dadzą się słyszeć te cudowne, słodkie słowa, kiedy mnie nie będzie? Widzę, jak blada, z rozwartymi z przerażenia oczyma siada do sanek, zamyka oczy i pożegnawszy się na wieki z ziemią, rusza z miejsca. Ssss… skrzypią płozy… Czy Nadzia słyszy owe słowa – nie wiem… Widzę tylko, że wstaje z sanek, wyczerpana, osłabiona. I znać po jej twarzy, że sama nie wie, czy coś słyszała, czy też nie?… Podczas gdy pędziła na dół, strach pozbawił ją zdolności słyszenia, rozróżniania dźwięków, rozumienia…
Ale oto następuje wiosenny miesiąc marzec. Słońce staje się łaskawsze. Nasza lodowa góra ciemnieje, traci blask i topnieje wreszcie. Przestajemy saneczkować. Biedna Nadzieńka już nie ma gdzie słyszeć tych słów, bo wiatr ucichł, a ja wyjeżdżam do Petersburga – na długo, może na zawsze.
Dwa dni przed wyjazdem o zmroku siedzę w ogródku oddzielonym wysokim parkanem od podwórka domu, w którym mieszka Nadzieńka… Wciąż jest dość chłodno, pod nawozem jeszcze leży śnieg, drzewa są martwe, ale już pachnie wiosną i gawrony, układając się do snu, krzyczą głośno.
Zbliżam się do parkanu i długo patrzę przez szczelinę. Widzę, jak Nadzieńka wychodzi na ganek i kieruje smutne, tęskne spojrzenia na niebo… Wiosenny wiatr dmie jej wprost w bladą, ponurą twarz. Przypomina jej o tamtym wietrze, który huczał wtedy na górze, kiedy słyszała owe trzy słowa – i twarz jej staje się smutna, smutna, a po twarzy spływa łza… I biedna dziewczyna wyciąga obie ręce, jakby prosząc wiatru, żeby przyniósł jej jeszcze raz te słowa. A ja, doczekawszy się powiewu wiatru, mówię półgłosem:
– Kocham cię, Nadziu!
Boże drogi, co staje się z Nadzią? Wydaje okrzyk, uśmiecha się całą twarzą i wyciąga ręce ku wiatrowi, radosna, szczęśliwa, taka ładna.
A ja idę się pakować do drogi.
To było już dawno. Teraz Nadzieńka jest już mężatką; czy wydano ją, czy sama wyszła za drobnego urzędnika – to nie ma znaczenia… ma troje dzieci. Ale tego, jakeśmy chodzili na saneczki, jak wiatr przynosił jej słowa: „Kocham cię, Nadzieńko!” – nie zapomniała; jest to dla niej teraz najszczęśliwsze, najtkliwsze i najpiękniejsze wspomnienie całego życia.
A ja sam teraz, kiedy jestem starszy, już nie rozumiem, po co mówiłem owe słowa, po co żartowałem…Zagadkowa natura
Przedział klasy pierwszej.
Na kanapie, krytej aksamitem barwy amarantowej, na wpół leży przystojna kobietka. Drogi wachlarz z frędzlą trzeszczy w jej nerwowo ściśniętej pięści, binokle co chwila spadają z jej łagodnego noska, broszka na piersiach to się podnosi, to opada, jak czółno wśród fal… Jest podniecona… Naprzeciw niej, na kanapie, siedzi urzędnik do szczególnych poruczeń przy gubernatorze, młody, początkujący literat, autor, drukujący w „Wiadomościach Gubernialnych” niewielkie opowiadania albo, jak je sam nazywa, „nowele” z życia eleganckiego świata.
Patrzy na jej twarz przenikliwie, z miną znawcy, przygląda się podróżnej. On obserwuje, studiuje, przenika jej ekscentryczną, zagadkową naturę, rozumie, chwyta…
– O ja panią rozumiem! – mówi, całując ją w rękę koło bransoletki. – Dusza pani, subtelna i wrażliwa, szuka wyjścia z labiryntu… Tak, to jest straszna, chimeryczna walka, ale niech pani nie upada na duchu! Pani zwycięży! Bezwarunkowo!
– Opisz mnie pan, panie Waldemarze – mówi dama ze smutnym uśmiechem. – Życie moje jest tak pełne, tak wielobarwne, takie rozmaite… A co najważniejsze – jestem nieszczęśliwa! Jestem męczennicą w stylu Dostojewskiego… Niech pan pokaże światu moją duszę. Pan jest głęboki. Nie ma jeszcze godziny, jak tu siedzimy i rozmawiamy, a pan już mnie zrozumiał zupełnie, całkowicie!
– Niech pani mówi, błagam, niech pani mówi!
– Więc proszę słuchać. Urodziłam się w biednej urzędniczej rodzinie. Ojciec, dobry człowiek, inteligentny, ale… duch czasu i środowiska… vous comprenez*, nie oskarżam mego biednego ojca. Pił, grał w karty… brał łapówki… Matka zaś… co tu mówić! Bieda, walka o kawałek chleba, świadomość własnej nędzy… Ach, niech mnie pan nie zmusza do przypominania! Musiałam sama sobie torować drogę… Potworne wychowanie w instytucie, czytanie głupich romansów, błędy młodości, pierwsza nieśmiała miłość… A walka z otoczeniem? Okropne! A wątpliwości? A męki rodzącej się niewiary w życie, w siebie?… Ach! Pan jest literatem i zna nas, kobiety. Pan zrozumie… Na nieszczęście jestem naturą szeroką… Oczekiwałam innego szczęścia! Pragnęłam być człowiekiem! Tak! Być człowiekiem, w tym upatrywałam szczęście!
– Cudowna – szepcze literat, całując rękę koło bransoletki. – Nie panią całuję, urocza istoto, lecz cierpienie ludzkie! Pamięta pani Raskolnikowa? – On tak całował.
– O Waldemarze, byłam spragniona sławy, rozgłosu, blasku, jak każda – po co udawać skromnisię – jak każda nietuzinkowa natura. Pożądałam czegoś niezwykłego, niekobiecego! I oto… i oto… nawinął się na mej drodze bogaty staruszek, generał… Zrozum mnie pan, panie Waldemarze! Przecież to była ofiara, było to wyrzeczenie się siebie – niech pan zrozumie! Nie mogłam inaczej postąpić. Wzbogaciłam rodzinę, zaczęłam podróżować, pomagać ubogim… A jak cierpiałam, jak nie do zniesienia wstrętne były dla mnie objęcia tego generała, chociaż, trzeba mu to przyznać, w swoim czasie walczył mężnie. Bywały chwile… okropne chwile! Ale podtrzymywała mnie myśl, że staruszek dziś-jutro umrze, że zacznę żyć, jak chciałam, oddam się ukochanemu człowiekowi, będę szczęśliwa… A mam takiego człowieka, Waldemarze! Bóg świadkiem, jest taki!
Dama porusza gwałtownie wachlarzem. Twarz przybiera płaczliwy wyraz.
– Ale oto staruszek umarł… Zostawił mi coś-niecoś i jestem wolna jak ptak. Teraz mogłabym żyć szczęśliwie… Czy nie tak, Waldemarze? Szczęście stuka do mego okna, trzeba je tylko wpuścić… ale nie! Słuchaj mnie pan, panie Waldemarze, zaklinam pana! Teraz właśnie oddać się kochanemu człowiekowi, stać się jego towarzyszką, pomocnicą, wyznawczynią jego ideałów, być szczęśliwą… odpocząć… Ale jak wszystko jest wstrętne, niskie, głupie na tym świecie! Jak wszystko jest podłe, Waldemarze! Jestem nieszczęśliwa, nieszczęśliwa, nieszczęśliwa! Na drodze mojej znowu stoi przeszkoda! Znowu czuję, że szczęście moje daleko, daleko! Ach, gdyby pan wiedział, ile męczarni, ile męczarni!
– Ale cóż takiego? Co stanęło na drodze pani? Błagam panią, niech pani powie! Co?
– Drugi bogaty staruszek…
Połamany wachlarz zasłania ładniutką twarzyczkę. Literat podpiera ręką głowę, pełną głębokich myśli. Wzdycha i z miną znawcy-psychologa zamyśla się.
Parowóz świszcze, skrzypi, a firanki w oknie czerwienią się od zachodzącego słońca.
* vous comprenez (fr.) – rozumie pan