Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zaręczyny Jana Bełzkiego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zaręczyny Jana Bełzkiego - ebook

Ze wstępu: „Oczekując czegoś bardzo, człowiek zawczasu wystawia sobie sceny i całe dni przyszłego życia, a gdy te przyjdą, zastają go jednak nieprzygotowanym. Rzeczywistość przynosi w ubocznych szczegółach, w godzinie dnia, w chwilowym nastroju nerwów coś nieobliczalnego, co zadziwia. Ból jeszcze czasem gorzej boli, niż się zapowiadał, a ziszczona pomyślność wydaje się bledszą od przeczutej. Dopiero gdy ustąpi wahanie między wymarzonym obrazem, a rzeczywistym, kiedy upragniony fakt zaczyna już uciekać w poetyczną mgłę chwil dobrych minionych, wtedy wrażenie istotne, oczyszczone z mniej pięknych lub niepotrzebnych szczegółów, ogromnieje w sercu uspokojonym i rozpamiętującym. Ta druga fala szczęścia, jeżeli nie jest mocniejsza, to czyściej rozkoszna, niż pierwsza. Zawsze lubiłem przyglądać się świeżo ubiegłym kolejom mego życia – dlatego też piszę dziennik. A dzisiaj, kiedy mam zapisać taki epokowy wypadek, jak własne zaręczyny, kiedy pomyślę, że ta niepochwytna kobieta powiedziała mi poważnie i szczerze, że mnie kocha i przystaje na nasz związek, to jeszcze się pytam, czy to nie sen. Jednak od paru dni trwa to niesłychane szczęście i zaczyna mi się już mieścić w sercu”. Ale… nie wszystko jest tak, jak sobie wymarzymy… niestety...
Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-092-5
Rozmiar pliku: 99 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Warszawa, dnia 20 lutego.

Oczekując czegoś bardzo, człowiek zawczasu wystawia sobie sceny i całe dni przyszłego życia, a gdy te przyjdą, zastają go jednak nieprzygotowanym. Rzeczywistość przynosi w ubocznych szczegółach, w godzinie dnia, w chwilowym nastroju nerwów coś nieobliczalnego, co zadziwia. Ból jeszcze czasem gorzej boli, niż się zapowiadał, a ziszczona pomyślność wydaje się bledszą od przeczutej. Dopiero gdy ustąpi wahanie między wymarzonym obrazem, a rzeczywistym, kiedy upragniony fakt zaczyna już uciekać w poetyczną mgłę chwil dobrych minionych, wtedy wrażenie istotne, oczyszczone z mniej pięknych lub niepotrzebnych szczegółów, ogromnieje w sercu uspokojonem i rozpamiętującem. Ta druga fala szczęścia, jeżeli nie jest mocniejsza, to czyściej rozkoszna, niż pierwsza.

Zawsze lubiłem przyglądać się świeżo ubiegłym kolejom mego życia, – dlatego też piszę dziennik. A dzisiaj, kiedy mam zapisać taki epokowy wypadek, jak własne zaręczyny, kiedy pomyślę, że ta niepochwytna kobieta powiedziała mi poważnie i szczerze, że mnie kocha i przystaje na nasz związek, – to jeszcze się pytam, czy to nie sen. Jednak od paru dni trwa to niesłychane szczęście i zaczyna mi się już mieścić w sercu.

Wieczór 18 lutego, mój najpiękniejszy, wywiązał się naturalnie z sytuacyi trwającej już oddawna, bo ja z mojej miłości nie czyniłem tajemnicy, a Celina coraz wyraźniejszą okazywała mi skłonność. Korzystając z przypadkowej samotności, zdobyłem się wreszcie na odwagę poproszenia o jej rękę i bez wahania zostałem przyjęty. Chwila ta stanowcza była przecie szczytem moich pragnień, a jednak, przewidując ją trochę inaczej, w innym naprzykład pokoju, doznałem zrazu wrażenia, że mi się coś stało nie po myśli. Dopiero w podróży uczułem się niezmiernie szczęśliwym, gdym na noc wyjeżdżał z Prądników do Warszawy.

Sanki sunęły po białej powierzchni tak szybko i cicho, przez noc mroźną, roziskrzoną księżycem i śniegiem. Jakieś dziwne, mrugające gwiazdy tkwiły na niebie opodal od księżyca, a inne sypały się z pod płóz, przerzynających śnieg chrupki i czysty. Ogarniał mnie wielki spokój i zapomnienie całego świata wobec tej jasnej świadomości, którą niosłem w sobie. Była to wdzięczność dla niej, dla życia, dla Boga, – a także niezmierna chęć czynienia dobrze, jakiś nieokreślony popęd do bohaterstwa. I była to zadowolona duma, jakby pycha nieprzebranego bogactwa i dziecinne roztkliwienie, do łez skore.

W tym stanie gorączki podróż wydała mi się długą chwilą, której czułem rozciągłość, ale też i niezmienność. Zdawałem sobie sprawę ze swego położenia, a jednak musiałem być nawpół tylko trzeźwy, bo pamiętam, żem zawołał na głos: – »Boże mój, moja ty!...« aż się furman zdziwiony odwrócił na koźle, a potem, wsiadając na stacyi kolei do wagonu, zająłem miejsce w drugiej klasie, chociaż wziąłem bilet do pierwszej i przesiedziałem całą noc, nie widząc prawie towarzyszów podróży.

Ocucił mnie dreszcz poranny, kiedym dorożką przejeżdżał most na Wiśle. Tęczowo mieniły się lody rzeki, błękitne i różowe dymy wieńczyły kominy fabrycznego Powiśla i na blado-złotem niebie budziła się Warszawa radosna, napiętrzona, wypoczęta ze snu, coraz świetniej jaskrawa plamami swych kolorowych domów i dachów, jednostajnie pokrytych świeżym, zarumienionym śniegiem. Wschodziło słońce bardzo jasne.

I ja czułem ten obraz po dziecinnemu, pod wpływem jakiejś świeżości, która mnie ogarnęła. Miałem w sobie zapowiedź nowego życia, wschodzącego z tem słońcem.

Przyjazd do miasta zamącił trochę moje wrażenia. Trzeba było zaraz oznajmić radosną nowinę mojej matce, a wiedziałem, że nie ucieszy się tak, jakbym ja chciał. Rozpłakała się, całując mnie serdecznie i błogosławiąc, ale byłto raczej gorący objaw jej uczucia dla mnie, a nie podzielona ze mną radość. Wyznała mi, co ma na sercu, mniej więcej tak:

– Każdy sam sobie powinien żonę wybierać i myślę, że Celina jest ci przeznaczona, bo ją kochasz oddawna. Spostrzegłam to już wówczas, kiedy ona była panną i starał się o nią Sęp-Szarzyński, »stary Sęp« jak go nazywałeś.

Potwierdziło się teraz jasno posądzenie moje z przed lat kilku. Kiedy już małżeństwo Celiny z Szarzyńskim było postanowione, matka dała mi okrągłą sumę na podróż do Paryża, niby dla kończenia studyów, ale bardziej pono w celu, aby mnie z kraju na pewien czas usunąć i zagłuszyć we mnie budzącą się już miłość dla Celiny, a może i nienawiść dla Szarzyńskiego. Nie byłem też na ich ślubie. Dzisiaj w rozmowie wróciły wyraźniej powątpiewania matki o moim wyborze:

– Z twoją naturą, mój Jasiu, nie zupełnie się zgadza jej usposobienie, pozornie przynajmniej tak by się zdawało. Znam panią Szarzyńską od dziecka i wiem, że jest dobra, uprzejma, szczególniej piękna, ale nie dość poważnie pojmuje życie i jego obowiązki. Pierwszy jej mąż był dla niej niestosowny i mówią nawet, że mu niepokój o młodą i zalotną żonę skrócił życie.

– Ależ, mamo! – odpowiadałem, – nie należało się Szarzyńskiemu więcej do śmierci, jak te dwa lata jego małżeństwa. Bóg wie, po co za niego wyszła, czy z namowy krewnych, czy może na przekór...

Nie dopowiedziałem całej myśli. Gdyby to jednak było szczerą prawdą, że Celina już przed kilku laty, kiedyśmy się widywali po wieczorach, – ona młodziutką panną, ja ledwie z kurzu książek uniwersyteckich opylony, – że wtedy już była mną zajęta??... Dała mi to teraz do zrozumienia, ale mimo całą ufność, którą w niej pokładam, nie wierzę. Ja ją przecie kochałem i wtedy, bardzo nieśmiało, po studencku, tylko nigdy nie postała mi w głowie myśl, aby ta ponętna księżniczka Warska mogła mnie wyróżniać... Był-bym się przecież spostrzegł... Zresztą, kto wie? Może-m ja za mało sobie dowierzał, albo nie umiał odróżnić płomyka przywiązania do mnie pośród znikomych ale ślicznych skier, któremi obdzielała ona zawsze mężczyzn?... Już to taka natura uprzejma, przymilna, wdzięcząca się do całego świata.

Rozmowa z matką była długa. Przykry mi był ton, bo nicowaliśmy zalety i wady Celiny, jakby jakiego majątku przed kupnem, a matka, pozbywszy się już, widać, pierwszej ostrożności, którą w obec wymagającego uwielbień mojego uczucia chciała zachować, mówiła coraz wyraźniej.

– Po śmierci Szarzyńskiego obawiałam się ciągle, że się na tem skończy; wiedziałam, że Celina wybierze ciebie z pomiędzy swych aspirantów. Nie dziwię się jej: możesz się podobać i bez zaślepienia sądzę, że lepiej wyglądasz i więcej jesteś wart, niż jej zwykłe otoczenie.

Odpowiedziałem zupełnie szczerze:

– Teraz dopiero przychodzi mi to do głowy, kiedy fakt naszych zaręczyn jest spełniony. Ale doprawdy nie spodziewałem się, że mnie ona pokocha. Najprzód to, co mama przez swoje życzliwe oczy we mnie widzi, dla mnie jest zupełnie wątpliwe. Jak wyglądam? Wiem, żem do ludzi podobny, ale nie do tych, którzy mają tak nazwane »szczęście do kobiet«. Zawsze mi się zdaje, że każdy mężczyzna, rozmawiający z Celiną, ma nademną jakąś przewagę wdzięku i światowego sprytu. Wprawdzie tylko w stosunku do Celiny to mi się zdaje. W rozmowie z innymi mężczyznami, czy kobietami, zapalam się często i wtedy widzę, że mnie słuchają przyjemnie, że im się staję sympatycznym. Ale nikt mnie tak nie onieśmiela, jak Celina. Widać, zanadto pragnę jej się podobać? Dzisiaj więc pewność, że jestem jej milszy od innych – ta prawie pewność – zadziwia mnie, olśniewa i trochę przestrasza. Bo czy ja zdołam zapełnić jej życie tak wyłącznie, żeby już nikt do szczęścia, ani przyjemności nie był jej potrzebny?

A matka dalej ciągnęła swe powątpiewania:

– Trochę się i ja o was boję, nie o brak uczucia z jej strony, ale o twój spokój, Jasiu, bo pani Szarzyńska nie może odrazu stać się wzorową żoną.

– Jeżeli pokochała prawdziwie, to dlaczego nie? Mama jej nie zna, a może nikt jej nie zna takiej, jaką ją teraz widzę i kocham. Cała ta płochość, elegancya, światowość – to powierzchnia jej natury, to tylko ucieczka od głębszego wniknięcia w siebie.

– Prawda, – odpowiadała matka – że wychowana była pośród ciągłych zabaw przez rodziców, zajętych bardziej swymi osobistymi stosunkami, niż jakimś poglądem wychowawczym. Prawda i to, że kiedy wchodziła w świat, rodzice już nie żyli, a ciotka jej, Grabska, dobra osoba, ale tylko dla oczu świata była dozorem i opieką Celiny. Niedorzecznie też wydano taką młodą dziewczynę za Szarzyńskiego, bo to był może wielki obywatel, ale człowiek bardzo suchy i zajęty, którego ona kochać naprawdę nie mogła. Ale jak jej zaczęli opiekunowie i opiekunki tłómaczyć, że to doskonała »partya«, że Szarzyński ma pozycyę w kraju, że ona stworzy pierwszy w Warszawie salon i ognisko towarzyskiego życia... Może ten pomysł salonu tak pojęła Celina, że wiecznie otaczała się młodzieżą? Tak, czy inaczej – można to zrozumieć. Nie dziwię się jej zresztą, bo młodzi lgną zawsze do młodych, a ten jej mąż »od pozycyi«, o tyle starszy... Teraz jednak spodziewam się, że odosobni się trochę i odprawi szczególniej tego kuzyna, który się w niej podobno kocha.

– Alfreda Valfort? Dlaczego? Przecież to blizki krewny, prawie dzieciak i takie zabawne te jego paryskie farsy, śpiewki, i niewyczerpana wesołość.

– No tak, ale ciągle siedzi w Prądnikach. Przecież musi mieć coś do roboty u siebie, we Francyi. Tymczasem, jak przyjedzie do nas, to zostaje czasem sześć miesięcy...

– Bo ma tutaj całą rodzinę matki – Warskich...

– Która go przyciąga w osobie najładniejszej kuzynki. Oczywiście niema w tem nic złego, tylko, ponieważ pani Celina mieszka teraz sama ze starą ciotką, więc świat zaraz czegoś rad się domyślać i uśmiechać.

Takeśmy gawędzili, wracając często do tych samych zdań i sporów. Jednak ta rozmowa zostawiła mi niesmak po sobie.Prądniki, dnia 23-go lutego.

Przyjechałem, przebrałem się już z podróży i czekam. Oznajmiłem, że przyjadę dzisiaj, ale są dwa pociągi: południowy i wieczorny. Oczywiście wybrałem pierwszy. Celina przypuszczała zapewne, że przyjadę wieczorem. Niema jej w domu, łyżwuje gdzieś podobno na stawach, o kilka wiorst odległych. Ja tam nie pojadę, bo teraz zachód słońca wczesny i ona zapewne zaraz wróci; – siedzę sobie w gościnnym pokoju i piszę.

Ile ja przemyślałem o niej w tym pokoju, jak znam te obicia i meble! Nocowałem nawet tutaj za życia tego starego, podczas polowań zimowych i w lecie, i w jesieni... ile to już razy! Czy mi tu dobrze było, czy bardzo źle? Wieje do mnie ze ścian znajomych dawny nastrój; pamiętam go, jakby był wczorajszy. Po wieczorze, spędzonym w jej towarzystwie, idę spać zły, niezadowolony z siebie, rozstrojony nerwowo do najwyższego stopnia. Gdy było wiele osób, to ginąłem w tłumie i nie mogłem się do niej zbliżyć; kiedym z nią rozmawiał, nie powiedziałem tyle i tak dobrze, jakbym tego pragnął. Zawsze też wzrok mój przeszkadzał wymowie: zanadtom na nią patrzył, – a wrażenie jej obrazu, estetyczno-zmysłowe, przyćmiewało swobodny tok myśli, zabijało werwę słowa. Biegły mi za nią oczy tak naturalnie, że chyba przemocą mogłem je oderwać, kiedy to patrzenie stawało się krępującem, lub śmiesznem... Pamiętam też obok wszystkich jej słów, cały akompaniament ruchów, obrotów, gry twarzy, i kiedy przypomnę spędzoną z nią jaką godzinę, nie tylko ją w myśli powtarzam, ale i rysuję. Z owych czasów nigdy nie wraca mi jej postać samotna; widzę ją otoczoną mężczyznami. W grupie, dośrodkowo skupionej, jest jeden, czasem kilku uszczęśliwionych specyalnym względem: z tym najlepiej tańcować, ten zamianowany najdowcipniejszym, tamten znów »najwierniejszym starym przyjacielem«. Jeden stoi za krzesłem i korzysta z przechyleń głowy, drugi ma klasyczne miejsce po lewej stronie Celiny, trzeci usiadł gdzieś tak w kącie, że co chwila krzyżuje z nią spojrzenie, – a ona tym pułkiem dowodzi z nadzwyczajną wprawą i widoczną przyjemnością. Każdemu choć na chwilę się wyda, że on tu gra na pierwszych skrzypcach, a to tylko ona lekką ręką trąca po kolei cudze czułe struny. Mówi o wszystkiem i o niczem, podkreśla udany koncept a niezgrabny zaciera; dowcipny staje się przy niej dowcipniejszym, nieśmiały wymownym, a zwłaszcza kto ją zobaczy pierwszy raz, poczuje odrazu tę podbójczą ciekawość kobiecą, która go ogarnie jak przyjemny, ciepły zapach. Oczy tak się jej świecą, gdy się bawi, a usta tak łatwo szczebiocą, i śmieje się, śmieje, i naokoło siebie rozsiewa śmiech, niepokój i magnetyczne promienie... Piękna jest, ale nie taką ja ją lubię. Czy to tak wielka przyjemność skupiać na sobie te wszystkie mniej lub więcej pożądliwe spojrzenia? Czy warto pierwszemu lepszemu dać choćby szczyptę serdecznej poufałości?

Im bardziej ona bawiła się z innymi, tem ja stawałem się chmurniejszym. I nie mogłem już zdobyć się na wesołość, chociażby ku mnie skierowała swe uśmiechy i swój szczebiot. Zdarzała się wtedy rzecz dziwna: mówiąc ze mną, ta kobieta tak pewna siebie, tak swobodna, poważniała i rumieniła się czasem na dobre, kiedym na jakie jej słowo, zbyt rozigrane i nierozważne, odpowiedział przymuszonym uśmiechem, albo milczeniem. Ani to gniew, ani silne wzruszenie były powodem tych rumieńców, – poprostu rozdźwięk naszych wzajemnych nastrojów, uderzenie tańczącej fali o stały ląd. Chociaż antypatyczny nie byłem jej nigdy, musiałem często, zwłaszcza w liczniejszem towarzystwie, trochę ją nudzić.

A mnie taki naprzykład wieczór doprowadzał do nerwowej rozpaczy. Nie mogąc potem zmrużyć oka przez całą noc, widziałem ciągle przed sobą kochaną, niedostępną postać, otoczoną tłumem. Całe niezadowolenie z niej, czy z siebie samego, przelewałem na ów orszak, dzielący ją odemnie, nienawistny.

Czym ją wtedy już kochał? Nie tak, jak dzisiaj – to pewna, jednak rozkosz i szczęście widziałem zawsze w jej postaci i każdy mój sen miłosny miał jej rysy.

Mówiono mi o niej, że zbyt światowa, że zalotna na zimno, że pusta, – a ja czułem, że to tylko nawpół prawda, bo pod tym pozorem zewnętrznym kryje się kobieta inna, przeczuwana i moja. Tylko, aby poznać tę jej głębszą istotę, trzeba było wynurzyć trochę moich uczuć i pragnień, trzeba było serdecznej, poufalszej rozmowy, na którą ja długo nie mogłem się zdobyć. Dziwna jakaś nieśmiałość i przesadne uszanowanie zamykały mi usta: tej najmilszej i najuprzejmiejszej bałem się poprostu, jak ognia, tę kobietę, którą świat nazywał zimną kokietką, ja szanowałem, jak kapłankę. Instynkt mnie nie mylił. Jaka ona teraz inna, gdy już te lody prysły między nami! Jak spoważniały jej oczy! Jak to serce umie być subtelnie domyślne!...

Szmer w przedpokoju oderwał mnie od pisania. Wracam – to tylko służba się kręci.

Słońce już nizko – wkrótce musi przecie Celina powrócić. Bawi tam trochę długo, ale cóż ma w domu robić? Sądziła, że przyjadę wieczorem, bo nawet pociąg ten jest wygodniejszy.

Już mi się pisać nie chce, będę patrzał przez okno, widać stąd aleję wjazdową na kilkaset kroków.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Noc późna, ale że i tak spać nie będę, więc zapisuję świeże wrażenia ostatnich godzin.

Nie daj mi Boże czekać tak na nią, jak dzisiaj o zachodzie słońca! Wychodziłem na dziedziniec, – wracałem, chciałem pisać, nie mogłem i, ubrawszy się nareszcie w futro, zacząłem chodzić przed domem. Księżyc już się rozsrebrzył i śnieg zaczął błękitnieć. Jasno było ciągle, tylko coraz inaczej: cienie osłabły, przychodziła noc mroźna i z nią straszny palący niepokój.

Nareszcie! Słyszę dzwonki – coraz bliżej – wpadają w aleję sanki – lecą wprost na mnie dużym kłusem parskające konie. Widzę: Celina powozi, obok pani Grabska, a z tyłu – furman czy lokaj? Żebyż lokaj! ale nie. W niepewnym półmroku księżycowej nocy widzę jakąś sylwetkę zgrabną, poufale nachyloną do dam, – przy zakręcie widzę ostry, ładny profil ze śpiczastą bródką i poznaję wreszcie uśmiechnięte oczy – Alfreda Valfort.

Naraz mi się w skroniach zrobiło ciepło. Wyprostowałem się przed drzwiami, nie robiąc kroku naprzód. Ale Celina spostrzegła mnie już, tak ślicznie zatrzepotała się na sankach, lejce rzuciła na kolana pani Grabskiej, aż je Alfred, przechyliwszy się gwałtownie, schwycił i, zanim ochłonąłem, była przedemną, podając mi obie dłonie.

– Długo czekałeś? – rzekła cicho po polsku.

Nie mogłem się gniewać, a nawet było śmiesznem okazywać niezadowolenie, – jednak musiałem być nieswój i sztywny, bo mnie Valfort, trzymając jeszcze spienione konie, tak ze swego wysokiego kozła zagadnął:

– Oto jest Bełzki, zamrożony w posąg oczekiwania. Jeżeli go ten gorący shake-hands nie rozpuści, doprawdy stał się lodem.

Nic mu nie odpowiedziałem. Nie znoszę, gdy kto na mnie, choć bez żółci, rzuci komiczne światło. Co gorsza, czułem się prześcigniętym. To, co mówił Valfort, nie było tak znowu bardzo dowcipne, jednak stokroć dowcipniejsze od mego milczenia. On był swobodny i wesół, ja – zły i zmieszany. Jak on przytem wygląda, ten mały, z tą swoją głową młodego fauna! Ładny jest, niema co mówić, a nawet do Celiny podobny, tylko ona wysoka i ma jasne włosy, a Valfort jest mały i czarny, ale oczy mają takie same, oczy trochę wypukłe, blado-błękitne, kiedy spokojne, a gdy się ożywią uśmiechem, promieniejące czarnym blaskiem nadmiernie powiększonych źrenic. Celina ma tylko łagodniejszy wyraz i trochę złota w oprawie oczu, jakiś rudy cień, jak w załamaniach pentelijskich marmurów.

Scena przed drzwiami trwała chwilę i każdy się jakoś śpieszył, żeby ją skrócić. Wracający z przejażdżki musieli zmienić ubranie, a ja, pozostawszy sam przez kwadrans, miałem czas wyrozumować sobie błahość całego zajścia. Może też nikt nie zrozumiał, com ja czuł przez chwilę? Czasem w jednem szybkiem ściśnieniu serca odegra się w człowieku dramat, a świadkowie zobaczą tylko bolesny kurcz, albo nagłą bladość twarzy i, jeżeli przez uprzejmość nie spytają: co ci jest? – to wzruszą ramionami. Dostrzegłem jednak, że Celina przez cały wieczór, jakby się poczuwała do lekkiej winy, zdwoiła swą serdeczność w obejściu ze mną, może dla zatarcia przykrego wrażenia mego przyjazdu, – a cóż jej się kiedy nie uda?Warszawa, dnia 28-go lutego.

Dobrze, że dzisiaj kończy się karnawał, bo gdyby trwał dłużej, mógł-bym w tym draźniącym zgiełku popełnić jakie szaleństwo. Co się stało? Nic prawie, ale drży coś we mnie i wre, coś niebezpiecznego. Postaram się przez zimne rozważenie dni ostatnich uspokoić siebie, a wypadki ocenić sprawiedliwie. Trzy dni, spędzone w Prądnikach, wróciły mi ufność w naszą przyszłość, która ma dotąd dla mnie coś nieokreślonego, jak obietnica szczęścia na innym świecie. Rozmawiałem z Celiną przez cały dzień, prawie bez przerwy; mówiliśmy o latach dziecinnych, o naszych rzeczach i o osobach nam blizkich, – i tak godziliśmy się wybornie, tak się to moje i twoje mieszało razem, układało łatwo w jedno, w jutro upragnione.

Valfort znudził się wkrótce i wyjechał do Warszawy. Nie zatrzymywała go Celina, traktowała go lekko, jak blizkiego krewnego, jak dzieciaka. Wtedy mnie wesołość wróciła i koncept; – grywaliśmy na fortepianie niestworzone jakieś duety, przerywane śpiewem i śmiechem. A te dwa kochane wieczory, spędzone z Celiną pod mniej bacznem okiem drzemiącej cioci Grabskiej! Takie dni przelatują zbyt szybko i opłacić je trzeba zawsze przez późniejsze cierpienia.

Wypadało jechać do Warszawy. Celina musi się zająć różnemi sprawami przed ślubem, musi matkę moją powitać, jako przyszła synowa, musi wiele jeszcze rzeczy załatwić, – a także trochę się pobawić, bo właśnie są Ostatki. Że lubi tańcować, nic dziwnego: nikt tak nie tańcuje, jak ona.

Jesteśmy więc znów w Warszawie i wprosiliśmy się na bal do Falkiewiczów. Celina prawie ich nie zna, rzuciła im zaledwie karty wizytowe, ale na tym balu być musi, bo państwo żyją wystawnie z powodu córki na wydaniu, bal będzie ładny, cały high-life zebrany z dodatkiem innych warstw, co razem stanowić będzie tłum, gwar, wystawę, wszystko, co ona lubi, kiedy w nią wstąpi ten chochlik światowy.

Rozmowa przed balem:

– Będę dziś tańczyła do upadłego. A pan?

– Tyle, co i pani.

– Ale przecież nie możemy ciągle razem... Co pan woli, mazura, czy kotyliona?

– Prawda, nie możemy wszystkiego razem tańczyć... więc daj mi pani kotyliona... Nie – wolę mazura, bo trwa dłużej.

– Dobrze; to dam kotyliona Alfredowi; on tak wybornie tańczy walca, lepiej, niż wszyscy...

– Ach, znowu Alfredowi...

– Jak to: znowu?

Wymknęło mi się to słówko. Zacząłem niezgrabnie tłómaczyć się:

– Znowu, to jest, że... pani powinna-by już mieć dosyć tego... to jest, że...

– Już rozumiem: pan go ma dosyć. Więc chce pan, żebym tańczyła z kim innym?

– Jak pani woli.

– Choć już przed ślubem zaczyna mnie pan tyranizować, ustępuję – nie dam kotyliona Alfredowi. Jesteś zadowolony?

– Moja najdroższa!

Rad byłem oczywiście, ale i nierad z siebie, żem Alfreda wyłączył z listy kandydatów, a tem samem podkreślił. Nie chciałem tego.

Byłem już dawno w salonie Falkiewiczów, rzucając raz po raz okiem na drzwi przedpokoju, aby nie stracić widoku wchodzącej Celiny. Świeży mój zaszczyt zwracał na mnie uwagę. Nie mogłem się opędzić powitaniom i życzeniom. Byłem zresztą w doskonałym humorze, a im w lepszym jestem, tem świat wygląda mi śmieszniej, i cechy osób, spowszedniałe przez dawną znajomość, występują jaskrawiej. W tem bawiącem się towarzystwie są jakieś tradycye wielkomiejskie rozcieńczone w jarmarcznym tłumie: różne uznane i nieuznane wielkości, autentyczne i nowo-złocone herby udają dawną dworskość, nie wiedząc, co począć ze swem problematycznem stanowiskiem. Jest także pełno wiejskiej szlachty wypomadowanej, ciekawej, noszącej wiedeńskie fraki i niesłychane jakieś przydomki na kartach wizytowych. Mieszają się nieliczne, zwykle poważne, choć gorzkie, typy mieszczańskie. A wszystko, chociaż spotyka się w karnawale, chociaż razem tańczy i wydaje pieniądze, kłóci się jednak, obmawia i stroni od siebie, tworząc maluczkie, śmieszne obozy z osobnym kolorytem politycznym, społecznym. Dzisiaj są tu prawie wszyscy. Pan Hektor Falkiewicz, sprzedawszy las na Podolu, pragnie zabłyszczeć w Warszawie i wydać za mąż córkę. Najął mieszkanie z dużym, pustym salonem, w stylu nie wiadomo którego z Ludwików. W innych pokojach meble nowe, fatalnie dobrane; dopiero tam, gdzie panowie mają palić papierosy, widać stare jesionowe kantorki, wyplatane krzesła i kilka zczerniałych portretów, zapewne przodków, sprowadzonych do Warszawy na pogrobową rozkosz oglądania rozkwitu rodziny.

Pozamawiałem tańce i wdałem się w rozmowę z panem domu. Dziwny typ skazańca na wesołość i wysokie maniery. Kłania się, uśmiecha, mówi o pokrewieństwach: »znałem ojca...« »to pan dobrodziej z okolic Żytomierza?...« i t. d., – a w oczach tak mu wyraźnie pokutuje tęsknota do końca balu, że aż litość zbiera. Powinien jednak cieszyć się, bo, dzięki swej uprzejmości i kilku znajomym filarom towarzystwa, zgromadził mnóstwo osób z największego i średniego świata; panna Zofia, otoczona młodzieżą, wydaje się ojcu bajeczną w paryskiej sukni.

Taki już tłum, że nie można ruszyć się z kąta, gdzie cię los zapędził; tańczą w mozolnie opróżnionym środku sali, a tu jeszcze przypływa coraz kto inny; najpóźniej przychodzą »te panie« które najwcześniej wyjdą, łaskawe boginie, witające zaledwie kilka osób, starzy radcy i wysocy urzędnicy. Zaczynałem już niepokoić się, gdy we drzwiach salonu ukazała się najprzód poważna pani Grabska, a za nią...

Nie mogę dotąd uwierzyć, aby ta cudowna mogła być kiedyś moją.

Mimo rozpoczętego walca, cały salon drgnął, nachylił się, cisnął się ku niej. Mężczyźni zwłaszcza otoczyli ją tak ściśle, że sytuacya stała się prawie komiczną; ręce jej migały w setnych, prędkich uściśnieniach; ramiona, których od roku nie widziałem w tej marmurowej chwale, błyskały śród mrowia czarnych fraków, jak gołąb przez kruki opadnięty i owacya zakrawała na bójkę o jej tańce, – stawała się hałaśliwą, trochę dziwną. Panie mniej okazały entuzyazmu, choć wiele z nich przybrało słodkie, przymilone uśmiechy. Pani Falkiewiczowa, dobra i uprzejma kobieta, tylko nie mogąca zapomnieć, że jest z domu Koriolan, z jakiejś niby wielkiej rumuńskiej rodziny, powitała Celinę bardzo gorąco, podając jej obie dłonie, ale musiało jej przez głowę przemknąć, że ją kto o serwilizm posądzi, bo zesztywniała zaraz. Pani Falkiewiczowa jest przedewszystkiem osobą niezależną.

Zapisuję uboczne szczegóły, tak mi nie pilno do późniejszych wrażeń wieczoru.

Celinę porwał ktoś zaraz do walca i, gdy usiadła, mogłem dopiero ją powitać. Ścisnęła mi mocno rękę i spojrzała swemi rozbawionemi oczyma. Oczy te, kiedy się bawią, mają w rozlanych źrenicach blaski, których znaczenia nie zgadniesz, które darmo starałbyś się wytłómaczyć na swoją wyłączną korzyść, bo one są dla całego świata magnetyczne, – zanadto piękne.

– Czy dobrze dziś wyglądam?

– Strasznie! – odpowiedziałem.

Nie myląc się co do znaczenia wyrazu, zaśmiała się głośniej i bardziej nerwowo, niż zwykle.

Ścigam ją teraz oczyma po salonie, a wiruje ciągle; nie dają jej usiąść.

Co to jednak za barbarzyńska pozostałość ten taniec! Dlatego że to uchodzi przy muzyce i w karnawale, a nie inaczej, wolno temu panu objąć kibić Celiny, i mocno, żeby dobrze prowadzić, – wolno mu sunąć tak z nią razem, ocierać się o jedwab, który przybiera w tańcu linie jej kształtów, – i oddychać tem zaczarowanem przez nią powietrzem i dotykać prawie jej włosów...

Widok ukochanej kobiety w tańcu z innymi jest nawpół bolesną rozkoszą.

Rozsądek jednak przychodzi w pomoc. Przecie ona tańczy ze wszystkimi, przecie i ja z nią tańczę... ale gorzej, niż umiem, gorzej, bo mnie zanadto ten pozwolony i niezupełny uścisk draźni i upaja.

Mówiła mi jednak bardzo miłe rzeczy podczas mazura, któregom się nareszcie doczekał. W słowach jej był odcień zmysłowy, którego nie zauważyłem dotychczas w tym stopniu, – a choć do mnie się stosowały te słowa, te spojrzenia, to jednak, gdy myśl mi przyszła, że to nie moje towarzystwo, ale ta atmosfera balu tak ją podnieca, znów mi chora część serca zaczęła dokuczać.

Wyniósł-bym jednak dobre, choć gorączkowe wrażenie z tego wieczoru, gdyby nie ten nieznośny Valfort, który, widzę ze zdziwieniem, zaczyna mnie, jak mara jaka, nawiedzać. Nie było go u Falkiewiczów aż do drugiej w nocy. Nagle, pod sam koniec mazura, zjawia się, wypoczęty, wyświeżony i, coś tam wymyśliwszy na usprawiedliwienie się przed gospodarzami, biegnie wprost do Celiny i swym wykwintnie poufałym tonem szepcze jej do ucha. Potwierdziła skinieniem głowy i ślicznym uśmiechem.

Muzyka zagrzmiała huczniej, uradowana z hasła: »wszystkie pary!« które zapowiadało kolacyę i odpoczynek. Prowadzę Celinę do stołu, a obok nas przewija się, jak wąż, pośród ciżby – Valfort. Zrozumiałem ten manewr i umowę z Celiną, i nie było sposobu przeszkodzić mu usiąść obok niej po prawej ręce przy stole. Odrazu wpadł w szaloną werwę. Oczy mu się zaiskrzyły, sypać zaczął konceptami, dolewać wina, aż skupił uwagę kilkunastu osób, bliżej siedzących. Śmieli się, dorzucali po słówku, a on odbijał, zdawało się, w powietrzu każde rzucone słowo.

Nigdy nie widziałem go w takim udzielająco się wesołym humorze. Celina bawi się tem bardzo i przez pewien czas wyłącznie jest zajęta swym »petit Fred«. Nie ma wprawdzie wyboru, bo ja siedzę z drugiej strony, uporczywie milcząc. Zapytała nawet, co mi jest, a ja wtedy zdobyłem się wreszcie na uśmiech i na wtrącenie kilku słów do rozmowy. Ale idzie mi, jak z kamienia, bo, zamiast paplać o wszystkiem, tak, jak to do głowy przychodzi, patrzę na niepokojącą, rozbawioną postać mojej narzeczonej, a myślę:

– Czyżbym głupszy był od tamtego jej sąsiada? Czy przy kobietach taki rodzaj sprytu bardziej popłaca, niż rozum i serce? Dał-bym jednak wiele za to, żebym to ja, a nie on tak rozbawił Celinę przy kolacyi...

Takie uwagi nie pomagają oczywiście do rozmowy, a toczy się teraz o tem, jak pani X. otruła swych dwóch wielbicieli bielidłem, którego używa, i jakim się to mogło stać sposobem...

Ze złości i dla pozorów spokoju zwracam się do mojej drugiej sąsiadki, panny, którą zaledwie znam, i zaczynam coś gadać o Ostatkach, o Popielcu – najlichsze komunały. Nie cierpię zresztą panien: nie wiadomo, o czem z niemi mówić, gdy się nie jest ich aspirantem.

Wypalił się już szmermel Valforta, bo przestał mówić głośno. Korzystając z ogólnego teraz gwaru rozmów, nachylił się ku Celinie, szepcze coś do niej i trwa to sobie kwadrans, – a ja siedzę obok i rozmawiam z panną.

To się wydaje niedorzecznem, a jednak w tej chwili chętnie-bym komuś zgniótł rękę aż do krwi, albo powiedział coś bardzo przykrego tej pannie, mojej sąsiadce. Ale prawa salonu potężniejsze są nawet od praw moralnych. Rozmawiam więc grzecznie, jem, piję szczególniej – musiałem nawet wypić dość dużo wina. I siedzę obok mojej narzeczonej, jakbym był jakim obojętnym figurantem, albo nieboszczykiem jej mężem. A Valfort kieliszek z szampanem ujął w prawą rękę, lewą – widzę najwyraźniej – wyciąga do Celiny pod stołem i, przechylony, wpija w nią swe uśmiechnięte, namiętne oczy, trąca o jej kieliszek, mówiąc:

– Czy pamiętasz, moja droga?

Celina cofnęła wprawdzie rękę, ale kieliszek do ust podniosła, uprzejmie dziękując.

Tego już za wiele! Czy pamięta? co? – mają oni ciągle jakieś wspomnienia, jakieś tajemnicze alluzye.

Gdy ktoś wzniósł nasze zdrowie, nie ruszyłem się zrazu z miejsca, aż mnie Celina zbudziła:

– Panie Janie! piją za nasze zdrowie, czy chcesz, żebym wypiła do dna?

I pochylała do mnie swą zarumienioną twarz, uderzyła we mnie oczyma, jak żarem... Działo się to jednak natychmiast po tej rozmowie z Alfredem, – spotkała zatem moją twarz skurczoną gniewem, więc się cofnęła z zawodem w ruchu i w głosie:

– Co panu dzisiaj jest, doprawdy?

Otaczano nas życzeniami. Powstałem, dziękując bez zapału, z przymuszonym uśmiechem i znów usiadłem. Celina nie bawiła się już, oczy jej dziwnie zamierzchły, spojrzała na mnie niespokojnie. A ja wtedy pod wpływem nagłego postanowienia, które po winie łatwiej przychodzi, odezwałem się do niej zimno i dość głośno:

– Mogła-by się pani mniej zajmować tym głupcem Alfredem.

Drgnęła na krześle, potem zaczęła z kimś przez stół rozmawiać, urwała i dopiero po chwili rzuciła mi prędko, cicho i trochę gniewnie:

– Jesteś dzisiaj bardzo dziwny.

Wstawano od kolacyi. Muzyka już zaczęła walca w sali balowej, do której powróciliśmy niebawem. Bal szedł swoim porządkiem, stawał się coraz gwarniejszy i weselszy, ale nie dla mnie, ani też dla Celiny.

Wzruszenie otrzeźwiło mnie odrazu. Żałowałem już tej może niewczesnej wycieczki; mógł Valfort usłyszeć użyty przeze mnie epitet »animal...« Mało mnie to obchodzi, ale popsułem całą zabawę Celinie. Zesztywniała do niepoznania, przybył jej ton jakiś pogardliwy, niecierpliwy i po paru tańcach opuściła bal przed kotylionem. Nie tańczyła już z Alfredem ani razu, ze mną raz, pożegnała mnie z wyrzutem w oczach, które uporczywie odwracała ode mnie przez resztę wieczoru.

Co także nudne, to, że mógł ten i ów zauważyć zmianę humoru trzech naraz osób, bo i Valfort spochmurniał, przygryzał wąsa i tańcował bez werwy.

Jest to wypadek, którego żałuję, bom sam winien, ale stokroć gorzej dręczy mnie jakaś wielka niepewność, będąca w związku z tym drobiazgiem.

Może to źle, że piszę dziennik, bo takie przypatrywanie się przebytemu świeżo życiu przedstawia dla mnie pewne niebezpieczeństwa. Streszcza wprawdzie i utrwala dobre chwile, ale rany przez dyssekcyę jeszcze pogłębia. Czy piszę jednak, czy nie piszę, zawsze mimowolnie wglądam w siebie po każdem wzruszeniu, po każdej zmianie dekoracyi życia. To mnie męczy. Dał-bym wiele za szczyptę lekkomyślności i chciał-bym brać powierzchownie wszystko, co mi się zdarza. Nie mogę.

I teraz powinien-bym starać się zasnąć po balu, odpocząć, zrobić zapas zdrowia i naprawić niezgrabne postępowanie. Tymczasem piszę od paru godzin i przeżywam po raz drugi to, co-bym tak chętnie wymazał z przeszłości. Słońce już wychodzi ponad dachy przeciwległych domów i zazierają do mnie różowe promienie. Tak niby wesoło na świecie, a jest w tem rannem, mroźnem powietrzu dziwny niepokój, gorszy od nocnego niepokoju, bo ranek ten nie przynosi, jak zwykle, ukojenia, tylko oświetla ostrzej zarysy moich wspomnień. Widma nocne nie ustąpiły przed słońcem, trwają ciągle wyraźne, oświetlone i straszniejsze.

Kto to jest ten nieunikniony, ten niewinny kuzynek? Zawsze go spotykałem przy niej w tłumie, który ją otaczał; inni zmieniali się, ten był ciągle. Krewny jest, to prawda, ale ma ona przecież innych krewnych tego gatunku, chociażby naprzykład brata Alfreda. A o tego dba specyalnie, trzyma go przy sobie, jak pokojowego pieska, bawi się z nim, broni go od napaści... Bo i o cóż się na mnie zagniewała?...

Czego-by tu zażyć przeciw czarnym myślom, które mnie obsiadły? jak odpędzić te niemożliwe obrazy, które mi się cisną przed oczy?!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: