- nowość
- W empik go
Zaśnieżeni - ebook
Zaśnieżeni - ebook
Nowa świąteczna powieść autorki uwielbianego Kierunku miłość.
Megan boi się wrócić do domu na święta. Cztery lata temu zostawiła miejscowego złotego chłopca Izaaca przed ołtarzem i uciekła do dużego miasta (co nie było wcale łatwe, biorąc pod uwagę obcasy i wielką biała suknię). Chciałaby, żeby teraz obyło się bez dramatów. Zwłaszcza że on jest ponownie zaręczony, a ona została rzucona po raz czwarty w tym roku.
Christian ma dość świąt Bożego Narodzenia. Nie przeszkadza mu bycie samotnikiem, ale nienawidzi tych smutnych oczu i przygnębionych głosów członków swojej rodziny przy wspólnym stole.
Gdy więc kilka lat po niedoszłym ślubie Megan dosłownie wpada na Christiana w dublińskim pubie, zawierają pakt, który ma im zapewnić spokój w trakcie tych świąt. To będą najlepsze fałszywe randki w historii. Nie jest to pierwszy raz, kiedy wchodzą ze sobą w układ. Christian widział ją jako uciekającą pannę młodą i obiecał, że jej nie wyda.
Regulamin jest ustalony, umowa podpisana na poplamionej winem serwetce. Będą chodzić razem na rodzinne spotkania i udawać szaleńczo zakochanych, dopóki nie wrócą do swoich codziennych obowiązków. W końcu to tylko kilka tygodni.
Ale gdy wrócą do domu na święta, będą musieli uporać się ze swoimi rodzinami, starymi przyjaciółmi i dawnymi uczuciami. Sytuacja się komplikuje. A gdy do tego dodamy zaśnieżoną chatę i odrobinę świątecznej magii, wszystko może się zdarzyć…
Wzruszająca i absolutnie cudowna komedia romantyczna, która rozśmieszy do łez i całkowicie cię w sobie rozkocha. Fani i fanki Emily Henry, Sophie Kinselli i Abby Jimenez nie będą mogli oderwać się od tej historii!
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8371-723-4 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żałuję, że włożyłam szpilki.
Żałuję też, że mam na sobie suknię ślubną, ale naprawdę żałuję, że włożyłam szpilki. Bardzo trudno biegać w szpilkach. I bardzo trudno biegać, kiedy fantazyjny stanik panny młodej wrzyna ci się w ciało, a miliony spinek do włosów wbijają się w skórę głowy.
Żałuję, że nie zdecydowałam się na prosty koczek.
Żałuję w tej chwili wielu rzeczy.
Ale najbardziej tego, że ciotka Susan ciągle gada przez ten pieprzony telefon.
Wyglądam zza rogu i widzę, jak krąży po hotelowym korytarzu. Jest ubrana w jasnoróżową sukienkę i wyszukany biały kapelusz i z jakiegoś powodu wyznaczyła sobie za zadanie prowadzenie niezwykle ważnej rozmowy dokładnie przed wejściem do wind.
Co ona tu w ogóle robi? Nie powinna być w kościele? Ja powinnam być w kościele, więc i ona zdecydowanie powinna być w kościele. Ale nie. Jest tutaj. Głośno gada przez telefon i blokuje mi drogę ucieczki.
Drogę ucieczki. Jezu! Może spróbuj się zachowywać jeszcze bardziej dramatycznie, Megan. Wyzywam cię!
Ciotka Susan ze śmiechem odwraca się w moją stronę, a ja przyciskam plecy do ściany, żeby ukryć się przed jej wzrokiem. Może to znak? Jasnoróżowy znak, który mówi mi, że podejmuję głupią decyzję i że powinnam po prostu wrócić do pokoju i poczekać na fotografa? Wydaliśmy fortunę na fotografa. Wydaliśmy fortunę na cały ten dzień, ale zwłaszcza na fotografa.
Chociaż na jedzenie wydaliśmy jeszcze więcej.
Ale jedzenie przynajmniej można zjeść, prawda? W przeciwnym razie to byłoby marnotrawstwo. Zapłaciliśmy za nie wiele tygodni temu.
Powinnam była zostawić liścik na lustrze.
„Przepraszam, że zepsułam ten dzień. Życzę smacznych ciasteczek krabowych!”
Jak tylko ta myśl przychodzi mi do głowy, zerkam w kierunku pokoju, ale wtedy ciotka Susan znów się śmieje, a ten śmiech jest tak głośny i tak zaskakujący niczym szklanka wody prosto w twarz. Nie. Nie wrócę. Nie wrócę, bo naprawdę muszę iść.
Muszę iść. Muszę iść. Muszę iść.
Odklejam się od ściany i wyobrażając sobie, że przepełniają mnie zdecydowanie i determinacja, a nie kawa i mdłości, zostawiam za sobą windy i kieruję się do klatki schodowej dla personelu, którą minęłam wcześniej.
Przysięgam, że kiedy obudziłam się dziś rano, nie miałam pojęcia, że to zrobię. To do mnie niepodobne. Nie działam pochopnie i na ostatnią chwilę. Zwykle jestem raczej spokojna, praktyczna, ale po prostu nie mogę. Nie mogę poślubić Isaaca. I na pewno lepiej podjąć tę decyzję teraz niż za sześć miesięcy. Lepiej podjąć ją teraz niż spędzić życie ze świadomością, że dokonałam złego wyboru.
To wujek Ted o wszystkim przesądził. Wujek Ted, który godzinę temu wszedł do pokoju razem z resztą mojej rodziny i wręczył mi niezaklejoną kopertę. Taką samą, jaką dostałam od niego na komunię, bierzmowanie oraz każde Boże Narodzenie i urodziny od czasów mojego dzieciństwa. Zawierającą kartkę zapisaną jego schludnym, eleganckim pismem oraz plik banknotów na własne wydatki.
Kiedy mi ją wręczył, podjęłam decyzję. Może nawet na to czekałam. Bo wiedziałam, że jeśli przystąpię do działania zbyt wcześnie, jeśli spróbuję to wszystko zatrzymać z wyprzedzeniem, wszyscy zaczną mnie przekonywać, żebym tego nie robiła.
Mam przy sobie tylko plecak, wysłużony, obszarpany szkolny plecak, na który moja mama nie może patrzeć, ale który zabrałam ze sobą z powodów sentymentalnych. Są w nim jedynie telefon, torebka i ubrania, w których przyjechałam do hotelu, ale nie mam czasu, żeby się przebrać. Nie mam czasu na nic więcej poza wyjściem.
Łatwiej powiedzieć niż zrobić.
Okazuje się, że kiedy jesteś panną młodą, nie możesz nawet skorzystać z łazienki bez pomocy trójki asystentów. Trzeba było mnóstwo marudzenia i mnóstwa: „Potrzebuję chwili dla siebie”, żeby w końcu wszyscy zostawili mnie samą. I zapewne mam najwyżej pięć minut, zanim ktoś mnie znajdzie. Przecież jestem ubrana w obszerną białą suknię. Dość łatwo mnie teraz znaleźć.
Niezgrabnie przytrzymując się poręczy, żeby nie stracić równowagi, z głośnym łoskotem gramolę się po schodach w dół. Mam wrażenie, że trwa to dobrą godzinę, choć zapewne upłynęła może minuta, kiedy w końcu wychodzę na niemal identyczny korytarz i ruszam na tyły budynku zgodnie ze strzałką na neonowozielonej tabliczce wskazującej drogę do wyjścia.
Nikogo innego tu nie ma.
Na to właśnie liczyłam. Wszyscy goście są już w kościele niedaleko, a większość obsługi czeka w lobby, żeby asystować mi przy wyjściu. Na hotelowej stronie internetowej są zdjęcia, na których właśnie tak robią. To jeden z elementów pakietu weselnego. Kiedy je zobaczyłam, uznałam, że to miłe, ale teraz na samą myśl przyśpieszam kroku, mocno zaciskając dłoń na spódnicy, kiedy zahacza mi o buty.
Powinnam była lepiej to zaplanować. Powinnam była zabrać adidasy. Powinnam była komuś powiedzieć.
Powinnam była się zastanowić, czy otworzenie tych drzwi nie uruchomi alarmu.
Ta myśl dociera do mnie w momencie, kiedy wypadam przez podwójne drzwi i krzywię się w oczekiwaniu na rozbłysk świateł i dźwięk syren. Ale nic się nie dzieje. Zamykają się za mną z przeraźliwym trzaskiem i tyle.
Jestem na zewnątrz.
Wstrzymuję oddech, oczekując, że przepełnią mnie wątpliwości, ale nie. Tylko intuicja podpowiada mi, żebym zmywała się stąd jak najszybciej, a ona – jeśli nie liczyć kilku wpadek ze spożyciem nabiału – nigdy mnie nie zawiodła. Muszę tylko znaleźć taksówkę. Muszę znaleźć taksówkę, a wtedy będę mogła…
– Zgubiłaś się?
Podskakuję. Chyba nawet cicho piszczę. Odwracam się gwałtownie i widzę stojącego tuż obok mnie mężczyznę.
Christian.
Zatrzymuję się przed nim, zdziwiona tak, że zamieram w bezruchu, i pierwsza myśl, która przychodzi mi do głowy, pierwsza myśl, która pojawia się w moim spanikowanym, ogłupiałym mózgu, to: „Co, do cholery, Christian Fitzpatrick robi na moim ślubie?”. Nie zapraszałam go. Choć przez całe dzieciństwo chodziliśmy do jednej klasy, zamieniłam z nim może dwa słowa, a od szkolnych czasów widywałam go w przelocie, kiedy wpadał z wizytą do swojego rodzinnego domu.
Ale odpowiedź pojawia się w mojej głowie, jeszcze zanim zdążę dokończyć to pytanie. Dlaczego miałby nie zostać zaproszony? Moja matka zaprosiła wszystkich. Jakichś odległych kuzynów, dziesiątą wodę po kisielu, oraz przyjaciół przyjaciół naszych przyjaciół. To właśnie tego rodzaju wesele. Wytropiła pewnie połowę dzieciaków, z którymi byłam na wakacyjnym obozie w wieku dwunastu lat. A może nawet wszystkie. To oczywiste, że zaprosiła też każdego, z kim chodziłam do szkoły.
W tym Christiana Fitzpatricka.
Stoi w cieniu na lewo od drzwi z telefonem w jednej dłoni i zapalonym papierosem w drugiej. Jego ciemne włosy są zaczesane do tyłu i nie mogę się powstrzymać od zauważenia, że założył krawat. Dziwne. Jasne, to mój ślub, ale przecież on nigdy, przenigdy nie nosił go do szkoły, mimo że wymagał tego regulamin, a teraz stoi tu w jedwabnym zielononiebieskim krawacie zawiązanym w schludny węzeł.
Ten widok dziwnie mnie porusza. Jakby się wysilił specjalnie dla mnie. Ale potem jego oczy przesuwają się po mojej sukni i zatrzymują na plecaku, a ja znów mam wrażenie, że stoję na krawędzi. Skóra mrowi mnie pod jego spojrzeniem. Christian nie jest kapusiem, ale zawsze należał do tych dzieciaków, które uwielbiają zamieszanie, więc mogę sobie łatwo wyobrazić, jak podnosi alarm tylko po to, żeby się zabawić.
Kończy inspekcję i spoglądając mi w oczy z nieprzeniknioną miną, podnosi papierosa do ust i powoli się zaciąga.
O nie.
– Christian…
– Megan – wypowiada moje imię z przekorą, jakbyśmy znów byli na placu zabaw, ale w jego głosie nie ma złośliwości. Wydaje się raczej rozbawiony. – Potrzebujesz pomocy?
Potrząsam głową, a on znów się zaciąga. Żadne z nas się nie porusza.
– Cóż… – mówi w końcu. – Ja nic nie powiem, jeśli ty nic nie powiesz.
Wskazuje na papierosa i podczas gdy ja wpatruję się w niego w milczeniu, wypuszcza bokiem ust smugę dymu.
– Lepiej już idź. – Ponownie skupia się na telefonie i zaczyna scrollować, jakby w ogóle mnie tu nie było. Jakbym właśnie nie…
Och.
Odczekuję jeszcze jeden oddech, żeby się upewnić, że sobie ze mną nie pogrywa, po czym z wahaniem ruszam przed siebie. Robię krok, a potem kolejny, żeby w końcu go wyminąć. Znów czuję dudnienie własnego pulsu.
– Do wolności w drugą stronę – woła, a ja się odwracam i mamrocząc pod nosem: „Dziękuję”, znów przebiegam obok niego. Nigdy nie zapomnę tej wpadki. Ale to teraz najmniejsze z moich zmartwień.
Tym razem, kiedy biegnę wzdłuż ściany budynku, czuję na sobie jego wzrok, lecz go ignoruję. Wypadam za róg i orientuję się, że dotarłam do hotelowego parkingu. Jest zastawiony samochodami, ale nie ma na nim żywej duszy, jeśli nie liczyć kilku kierowców taksówek czekających na postoju, żeby nie stracić miejsca.
Wsiadam do pierwszej z brzegu, zaskakując biedaka siedzącego za kierownicą z głową w gazecie.
– Co do… – Spogląda w lusterko wsteczne i robi wielkie oczy. Zatrzaskuję drzwi, a on odwraca się do mnie i uważnie mi się przygląda. – Jesteś panną młodą?
– Nie. – Odgarniam suknię na bok i otwieram suwak plecaka. Z technicznego punktu widzenia to nie kłamstwo. Już przestałam nią być. – Jest pan wolny? Mam gotówkę. Dużo gotówki. Całe koperty gotówki. Dosłownie.
Jego mina łagodnieje, kiedy słyszy narastającą w moim głosie histerię. Poklepuje mnie po ramieniu.
– Nie martw się, skarbie. Wierzę ci.
– Wiem, jak to wygląda, ale ja…
– Pracuję za kółkiem od czterdziestu lat. Myślisz, że jesteś pierwszą uciekającą panną młodą, która wskakuje do mojej taksówki? – Obraca się do przodu, wracając do swojej roli. – Powiedz mi, dokąd chcesz jechać, a ja cię tam zawiozę.
Jego miłe zachowanie niemal doprowadza mnie do łez.
– Dublin – mówię. – Proszę.
Zarezerwowałam przypadkowy pokój w przypadkowym hotelu na fałszywe nazwisko i tam właśnie zamierzam mieszkać, dopóki nie wymyślę, co dalej. Nie znam nikogo w Dublinie, a to znaczy, że nikt nie wpadnie na pomysł, żeby mnie tam szukać.
Ale mój kierowca się waha.
– Ach… – rzuca lekko. – Spodziewałem się raczej dworca. To dosyć daleka droga. Gdybyś mogła mi pokazać, że masz…
Rzucam kopertę na siedzenie pasażera, a on natychmiast zmienia podejście.
– Dobra! Jakieś preferencje, jeśli chodzi o radio?
Potrząsam głową i wyglądam przez tylną szybę, podczas gdy mężczyzna uruchamia silnik. Nie wiem, czego się spodziewam. Ścigającego mnie Isaaca? Szlochającej babci? Widzę jednak tylko samochody oraz innych taksówkarzy zerkających na mnie z ciekawością. I chociaż nadal czuję się winna z powodu wesela i kłamstwa, i dość nagłego wycofania się z tego, co miało być resztą mojego życia, nie żałuję. Okazało się, że właściwa decyzja to akurat ta najbardziej dramatyczna.
Kierowca, który został moim wspólnikiem w ucieczce, wyjeżdża z parkingu, a ja czuję jedynie ulgę, kiedy zostawiamy w tyle hotel, kościół i moją przyszłość.CHRISTIAN
_Pięć lat później_
Ten klub pachnie jak siłownia. A dokładniej – pachnie jak szatnia w siłowni. Pachnie jak szatnia w siłowni pierwszego dnia po Bożym Narodzeniu, pełna spoconych ciał, wilgotnych ręczników i zbyt wielu ludzi wkraczających w moją przestrzeń. Bo zbyt wielu ludzi wkracza w moją przestrzeń. Zbyt wielu głośnych, przepychających się ludzi, w tym kobieta, która próbuje przecisnąć się za moim krzesłem, ale najwyraźniej nie jest w stanie tego zrobić bez wbijania mi łokcia w plecy.
Pochylam się do przodu pod pretekstem sięgania po drinka, żeby się od niej uwolnić, i krzywię się, kiedy grupa obok nas wybucha hałaśliwym śmiechem. Turyści, jeśli sądzić z wyglądu. Szóstka młodych ludzi w drogich ubraniach przeciwdeszczowych i praktycznych butach do wędrówek. Niemcy?
– Christian.
Albo może Duńczycy.
– Christian!
– Co? – Odrywam od nich wzrok i widzę, że Zoe przygląda mi się z drugiej strony naszego maleńkiego stolika.
– Myślisz, że powinnam zrobić sobie grzywkę?
– Co takiego? – Kolejna osoba przeciska się za mną, kolejny łokieć w plecy.
– Grzywkę – powtarza Zoe.
– Tak – odpowiadam rozkojarzony. – Pewnie.
– Niezbyt długą. – Ze śmiertelnie poważną miną wykonuje gest tnących nożyczek na wysokości czoła. – Gdzieś dotąd.
– Brzmi świetnie.
– Ale czy będzie świetnie wyglądać?
– Skąd mam wiedzieć, czy… Uważaj! – warczę na gościa w tanim garniturze, który niemal wylewa mi kieliszek wina na głowę.
Zoe marszczy brwi.
– Mam wrażenie, że pomimo moich niewiarygodnych umiejętności w zakresie prowadzenia konwersacji nie bawisz się zbyt dobrze.
– Bawię się doskonale – mamroczę. – I jestem pewien, że twoje niewiarygodne umiejętności w zakresie prowadzenia konwersacji naprawdę by mnie zachwyciły, gdybym był w stanie cię usłyszeć. Ale nie jestem. Wybieranie lokali nie wychodzi ci za dobrze.
Otwiera szeroko usta.
– To mój ulubiony pub.
– Jest wypchany po brzegi.
– Bo to ulubiony pub mnóstwa ludzi. I zwykle nie jest tu tak tłoczno – dodaje. – Po prostu pada.
Rzeczywiście pada. Strumienie deszczu ostro, gwałtownie uderzają o witrażowe okno nad jej głową. To wyjaśnia ten wszechobecny zapach wilgoci. Oraz nagły przypływ pracowników biurowych wyglądających nieco nieświeżo po całym dniu spędzonym przy biurkach.
– A może zaczesywana na bok?
– O czym ty w ogóle…
– O mojej grzywce. – Wygląda na poirytowaną. Jakbym to ja był problemem, a nie nasze otoczenie. – Postaraj się być bardziej pomocny. Myślałam, że będziesz w tym dobry.
– Dlaczego miałabyś tak myśleć?
– Bo masz fantastyczne włosy! – wykrzykuje. – Spójrz na nie! Są takie gęste i miękkie – mówi tak głośno, że słyszy ją cały pub. Teraz to turyści się na mnie gapią.
– Zoe…
– Piękne włosy u facetów to takie marnotrawstwo – ciągnie nieświadoma. – Podobnie jak rzęsy. Dlaczego wszyscy macie takie długie rzęsy? Ja płacę pięćdziesiąt euro za ich przedłużanie, a ty po prostu chodzisz sobie z takimi jak jakaś wiktoriańska lalka.
Krztuszę się piwem i odstawiam kufel, zanim wyleję jego zawartość.
– To komplement – informuje.
Nie wątpię.
– Skoro tak się przejmujesz zmianą fryzury, po prostu namów Molly, żeby zrobiła to pierwsza. Wtedy będziesz wiedzieć, czy wygląda dobrze, czy nie.
Prycha, ale nagle jej oczy otwierają się szeroko. Sięga po telefon, zapewne z zamiarem napisania do Molly, swojej siostry bliźniaczki. Identycznej. Ta właśnie identyczna bliźniaczka jest dziewczyną mojego nieidentycznego brata, Andrew. W zeszłym roku nasze rodziny zdecydowały się spędzić święta razem w Chicago, gdzie oboje mieszkają. Jako że i Zoe, i mnie przypadła rola tych najbardziej sarkastycznych w gronie rodzeństwa, spędziliśmy ze sobą sporo czasu. Nie było w tym nic romantycznego, ale Zoe jest bezczelna w taki sposób, jaki najbardziej lubię, i żyje dokładnie tak, jak chce, więc dogadujemy się lepiej, niż udaje mi się to z większością ludzi. Była jedną z pierwszych osób, z którymi skontaktowałem się po przeprowadzce do Dublina kilka miesięcy temu, i w duchu odetchnąłem z ulgą, kiedy tak łatwo zaakceptowała moją obecność w swoim życiu tutaj.
Nawet jeśli czasem trudno nadążyć za biegiem jej myśli.
– A ty zastanawiałeś się kiedyś nad zrobieniem sobie grzywki? – pyta, spoglądając stanowczo na moją głowę, ale zanim zdążę odpowiedzieć, jakaś kobieta w mocno wydekoltowanym topie i wyjątkowo obcisłych dżinsach pojawia się obok nas i opiera dłonie na wolnym stołku.
– Przepraszam – zaczyna go zabierać – używacie tego… Czy to dziecko?!
Zoe i ja odwracamy się w stronę jej niemal dwuletniego syna Tiernana, który siedzi obok niej z tabletem, ciesząc się swoją codzienną dopuszczalną dawką czasu ekranowego.
– Tak sądzę – odpowiada Zoe powoli. – Już tu siedział, kiedy przyszliśmy.
– Ona tylko żartuje – wtrącam się, kiedy kobieta wpatruje się w nią zdziwiona.
– To prawda – potwierdza Zoe. – Przepraszam. Trochę się denerwuję. To jego pierwsze spotkanie z tatusiem. – Odwraca się do mnie nagle strasznie wzruszona. – Tak się cieszę, że przyszedłeś.
Znów to samo.
– On nie jest mój.
– Ja tylko potrzebuję krzesła – mówi kobieta pośpiesznie.
– On nie jest mój – powtarzam, a Zoe pociąga nosem.
– Mogłaby pani zostawić nas samych? – zwraca się do nieznajomej, a ta ucieka ze stołkiem do grupki kobiet, które po kilku szeptach odwracają się w naszą stronę.
Wzdycham ostentacyjnie.
– Czy to ci się kiedyś znudzi?
– Przecież właśnie w tym celu go przyprowadzam!
– A musiałaś to robić?
– Kochasz Tiernana – upomina mnie, udając, że zakrywa mu uszy.
– Kocham Tiernana. Ale wszyscy zakładają, że jestem jego tatą.
– Więc?
– Więc… – Całuję go w głowę. – To trochę utrudnia poznanie kogoś.
– Chcesz kogoś poznać w pubie? Co ty jesteś? Stary?
– Ja…
– Nie możesz podrywać kobiet w pubie. Nie chcemy tego. Gdyby nieznajomy mężczyzna choćby spojrzał na mnie dziś wieczorem, popatrzyłabym na niego takim wzrokiem, że potrzebowałby leczenia kanałowego.
– Nie ma takiego powiedzenia.
– Nigdy nie twierdziłam, że jest. – Odchyla się na oparcie. – Jesteś dziś taki marudny.
Jestem. Wiem, że jestem. I to nie wina Zoe ani jej dziecka, ani nawet pubu, chociaż tak, pub ma z tym sporo wspólnego. Chodzi o mnie. Jestem w takim humorze od miesięcy i sam nie wiem, dlaczego uznałem, że przeprowadzka z powrotem do Irlandii może być dobrym rozwiązaniem. Bo najwyraźniej pogorszyła sytuację.
– Jestem po prostu zmęczony – stwierdzam.
– Aha… – Ewidentnie mi nie wierzy, ale zostawia temat, ponieważ mój telefon, który leży na stoliku, zaczyna wibrować. – Jeśli to praca, to go konfiskuję.
To nie praca. To mail od mojego starszego brata, Liama, ze zwyczajową listą prezentów, które jego dzieci chciałyby dostać od Świętego Mikołaja. Pewnie powinienem docenić fakt, że planuje z takim wyprzedzeniem. Jest pierwszy grudnia, a on już ogarnął sprawę. Ale dobrze wie, że traktuję rolę ulubionego wujka bardzo poważnie, więc szybko mu dziękuję, a potem sprawdzam, czy coś wymaga zamówienia już teraz.
– Mama zaprosiła cię na święta? – pytam, oglądając wyszukany domek dla lalek w zdecydowanie zawyżonej cenie.
– Tak – potwierdza Zoe. – Ale prawdopodobnie zostanę w Dublinie.
Spoglądam na nią zaskoczony. Zoe jest matką, ale jest też jedyną singielką w kręgu naszej najbliższej rodziny, która zdecydowała się na zapłodnienie in vitro, żeby móc mieć Tiernana, więc cieszyłem się na jej wsparcie przy świątecznym stole. Właściwie to na nie liczyłem.
– Myślałem, że to już zaplanowane.
– To była tylko sugestia – poprawia mnie. – Twoja mama ma wystarczająco dużo na głowie bez dodatkowych gąb do wykarmienia. Chyba pojedziemy do moich staruszków. Zamówimy chińskie żarcie.
– Ale Molly będzie u nas – naciskam. – Nie chcesz spędzić świąt z nią?
Zoe wzrusza ramionami.
– Przyjedzie na Nowy Rok. Ten sam klimat, inna noc.
– To zupełnie inny klimat.
– Może w rodzinie Fitzpatricków. O co ci właściwie chodzi? Martwisz się, że beze mnie będzie niewiarygodnie nudno?
– Zawsze się o to martwię – odpowiadam z powagą. – Powinnaś przyjechać. Choćby na jeden dzień. Uratujesz mnie przed tymi wszystkimi parami, które… – Urywam.
– Aaa…
Nie podoba mi się wszystkowiedzący wyraz jej twarzy.
– Co?
– Więc o to chodzi – stwierdza. – Kolejny samotny facet spędzający kolejne samotne święta.
– Nie jestem…
– Jesteś taki samotny. Jesteś podręcznikowo samotny. Bo inaczej dlaczego spędzałbyś piątkowy wieczór z samotną matką i jej dwuletnim synem w pubie, którego nienawidzisz?
– Najwyraźniej, żeby odbyć sesję terapeutyczną – sarkam, ale ona mnie ignoruje.
– Jesteś dorosłym facetem. Nie musisz jechać do domu na święta, jeśli nie chcesz.
– Oczywiście, że chcę – mówię natychmiast. Automatycznie.
Zoe od razu to dostrzega.
– Co się stało z tą dziewczyną, z którą się widywałeś? – pyta. – Naoise. Wydawała się miła.
– Rzuciła mnie dla zawodnika rugby. I nie była miła. Jestem też niemal pewien, że mnie okradała.
– A ta brunetka z zabójczymi mięśniami ramion?
– Skupia się na swojej karierze.
– Czym ona się…
– Influencerka.
Zoe zaciska usta.
– Może powinieneś spróbować się umówić z bibliotekarką. Albo z kimś spod znaku Byka.
– Może powinienem zaakceptować kawalerskie życie.
– Ale jesteś samotny.
– Nie jestem sa… – Urywam, kiedy widzę jej uśmiech. – Ty też jesteś singielką – zauważam. – A nie jesteś samotna.
– Nigdy nie twierdziłam, że to kwestia bycia singlem. Można być w związku, a i tak czuć się samotnym. Można też być samemu i wcale nie odczuwać samotności. Przez dziesięć lat chodziłam na randki i myślałam, że coś jest ze mną nie tak, aż w końcu do mnie dotarło, że sama jestem szczęśliwsza. I spójrz na mnie. Tak dobrze przystosowałam się do swojej sytuacji, że to aż niesprawiedliwe wobec wszystkich innych.
– Może ze mną jest tak samo – mówię. – Może lepiej mi samemu.
– Oj, kolego… – Zoe się krzywi. – Nie. Ty zdecydowanie potrzebujesz dziewczyny. Drugiej połowy, dwóch, które stają się jednością, i takie tam.
– Ale ty nie.
– Nie.
– Nigdy? Nigdy, nigdy?
– Nieee… – Wzrusza ramionami. – Jasne, zachowam otwartość, ale jeśli się nie uda, nie ma problemu. Poza tym nie chcę się za bardzo ograniczać.
– Przecież masz dziecko.
– Co mam?!?
– Okej. – Dokańczam piwo i wstaję, podczas gdy Zoe odwraca się do Tiernana ze zszokowaną miną. – Ten żart już się zestarzał.
– To klasyk – odparowuje, ścierając czekoladę z jego podbródka. – Klasyki się nie starzeją.
Pozwolę sobie się nie zgodzić.
– Chcesz jeszcze jedną colę light?
– Jeśli stawiasz.
– Postawiłem poprzednią kolejkę.
– Bo jesteś prawdziwym dżentelmenem – odpowiada słodkim tonem.
– Tiernan? – Pochylam się, żeby spojrzeć chłopcu w oczy. Świetnie się dogadywaliśmy, kiedy był niemowlęciem, ale teraz, gdy zmienia się w prawdziwego człowieka, na przemian uważa mnie za najwspanialszą osobę na świecie albo kompletnie ignoruje. Dziś akurat to drugie. – Chcesz pić? Masz ochotę na sok?
– Sok? – powtarza Zoe, a on kiwa z roztargnieniem głową, zanim ponownie skupi się na ekranie. – Weź mu whiskey sour – mówi do mnie.
– Już lecę.
Odwracam się i natychmiast odchylam, żeby uniknąć zderzenia z kelnerką, która rzuca mi szeroki uśmiech, balansując trzymaną w dłoniach tacą pełną pustych kieliszków. Ogląda się za mną z widocznym zainteresowaniem, a ja zatrzymuję się na chwilę, rozważając tę opcję, ale znaczące chrząknięcie Zoe rujnuje mój plan.
Dobra.
Przygotowując się na nieuniknione czekanie w kolejce, porzucam nasz bezpieczny stolik i dołączam do tłumu przy barze. Biorąc pod uwagę ten tłok, można by uznać, że to jedyny otwarty pub w Dublinie. Takie są konsekwencje lokalizacji w samym sercu turystycznych atrakcji i dzielnicy biurowców jedocześnie. W miarę jak zbliża się moja kolej, zapach siłowni jeszcze się nasila, mam jednak świadomość, że jestem teraz jak ci ludzie, którzy utknęli w korku i narzekają na inne samochody, więc staram się go zignorować i wciskam się obok kobiety, która wykrzykuje swoje zamówienie, próbując się przebić przez chaos. Wygląda na równie przemoczoną jak wszyscy inni – jej brązowe, niemal już suche włosy układają się w sięgające ramion fale, mokra bluzka prześwituje, odsłaniając zarys ramiączka stanika. Odwracam wzrok i przenoszę go na stojącego obok mnie mężczyznę, który co pięć sekund prycha i rzuca gniewne spojrzenia, jakby to miało sprawić, że zapracowana obsługa zacznie się poruszać szybciej.
Od tego wszystkiego zaczyna mnie boleć głowa i nie po raz pierwszy kwestionuję życiowe decyzje, które doprowadziły mnie do tego miejsca.
Myślałem, że na tym etapie własnej egzystencji będę pracował w jakimś drapaczu chmur. W przeszklonym biurze z zachwycającym widokiem i zabezpieczeniem finansowym na przyszłość. I rzeczywiście tak było. Przynajmniej przez jakiś czas. I w tym właśnie biurze oglądałem wschody i zachody słońca, siedziałem w ergonomicznym fotelu i pracowałem. Pracowałem i pracowałem, i pracowałem, bo to właśnie miałem robić. Bo to miała być recepta na wszystko.
Byłem, ku zaskoczeniu wszystkich, tym najbystrzejszym w rodzinie. Nie chciałem nim być. Nie próbowałem. Bo prostu tak wyszło. Szkoła była prosta. College był prosty. Celująco zdałem wszystkie testy, oczarowałem komisję podczas rozmów kwalifikacyjnych, zdobyłem stypendium w szkole biznesu i wyjechałem.
Ale to niczego nie zmieniło.
To znaczy, jeśli spojrzeć z zewnątrz, to tak, pewnie. Zrobiłem dyplom, potem podyplomówkę, obejmowałem kolejne posady. Zaprzyjaźniłem się z ludźmi, którzy jeździli na narty i umawiali się z kobietami, które miały na imię na przykład Venetia i zawsze wydawały się mieć dużo pieniędzy, choć pracowały w maleńkich wydawnictwach publikujących raptem dwa tomiki eksperymentalnej poezji rocznie. Nosiłem ładne rzeczy i jadłem ładne rzeczy, i kupowałem ładne rzeczy. Inwestowałem premie i wpłacałem datki na organizacje charytatywne, i robiłem to wszystko, co powinien robić ktoś wspinający się po drabinie społecznej, a jednak nie mogłem zaznać spokoju. Ciągle czułem się niekompletny.
Wszyscy ludzie na świecie poza mną wydawali się wiedzieć, gdzie jest ich miejsce. Jakby zostali dopuszczeni do jakiejś wielkiej tajemnicy. I choćbym nie wiem, ile rzeczy robił dobrze, nadal miałem poczucie, że wszystko jest nie tak.
Zoe chciała zostać matką, więc została matką. Moje rodzeństwo znalazło partnerów. Koledzy z pracy mieli swoje kariery, a ja miałem puste mieszkanie, pracę, która z dnia na dzień coraz mniej mnie interesowała, dziewczyny oraz przyjaciół, którzy pojawiali się i znikali, wywierając tak niewielki wpływ na moje życie, że zaczynałem myśleć, iż coś jest ze mną nie tak.
Niezależnie od tego, jak ładne mam rzęsy.
Mój telefon wibruje ponownie, ale go ignoruję, bo do pubu wchodzi właśnie kolejna grupa pracowników biurowych. Dołączają do tłumu przy barze, a mnie w końcu udaje się nawiązać kontakt wzrokowy z barmanem, który wręcza paragon kobiecie przede mną.
Dwie rzeczy dzieją się jednocześnie.
Ktoś z tej grupy, próbując sprawdzić, co jest w nalewakach, popycha mnie do przodu, a kobieta podnosi kieliszek i ze wzrokiem wbitym w podłogę, żeby się nie potknąć, zaczyna się odwracać.
Przez sekundę czuję ciepło przyciśniętego do mnie ciała i delikatny kwiatowy zapach włosów nieznajomej. Wyraźnie nie spodziewa się, że ktoś za nią stoi, i wzdycha głośno, kiedy to do niej dociera. Gwałtowny wdech przechodzi w przekleństwo, kiedy wpada na moją pierś, przechylając kieliszek, który trzyma w dłoni, i wylewając sto siedemdziesiąt pięć mililitrów czerwonego wina prosto na moją koszulę.MEGAN
Nie mam dziś dobrego dnia.
Posunęłabym się nawet do stwierdzenia, że mam zły dzień. I w porządku. Zdarza się.
Chodzi jednak o to, że ten dzień miał być świetny. Rano miałam mieć trening trójboju siłowego, a naprawdę kocham treningi trójboju siłowego. Potem miały być urodziny naszej recepcjonistki, co oznaczało tort w biurze. Po pracy zamierzałam pojechać z Lauren z działu sprzedaży oddać krew, bo Lauren z działu sprzedaży nienawidzi igieł i potrzebuje stałego wsparcia w czasie trwania zabiegu. W ramach nagrody za zrobienie czegoś, co może uratować komuś życie, miałam pojechać do domu, położyć maseczkę na twarz i obejrzeć _Mumię_, kinowe arcydzieło z tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, a o dziesiątej pójść spać.
Świetny dzień.
Tyle że nic z tego. Mój trening został odwołany, więc żadnego przypływu endorfin, zebranie się przeciągnęło, więc żadnego tortu, a potem David, facet, z którym bez większego przekonania wymieniałam wiadomości, nagle napisał:
_Nie zapomnij o naszej dzisiejszej randce!_
A ja na to:
_Na pewno nie zapomnę!_
Tyle że kompletnie zapomniałam, że umówiliśmy się dziś na randkę, bo zgodziłam się na nią, kiedy czułam się niekochana, jak to zwykle bywa w hormonalnym dołku w tygodniu poprzedzającym okres. Więc zamiast oddać krew z Lauren i czuć się zadowolona z samej siebie, oddałam krew z Lauren, gorączkowo robiąc makijaż, a potem wyszłam, zanim minęło przepisowe: „Proszę tu zostać na wypadek, gdyby pani zemdlała”, bo byłam już spóźniona, a potem się rozpadało, a potem przyszłam do tego beznadziejnego pubu, a David wyjechał z tym swoim: „Przetrzymali mnie w pracy”, a teraz wylałam kieliszek czerwonego wina stołowego na koszulę jakiegoś faceta.
– Bardzo przepraszam! – mówię, obserwując, jak plama na jego piersi szybko się powiększa. – Zapłacę za pralnię. Jeśli da mi pan swój numer…
– Megan?
Szybko podnoszę głowę, co okazuje się błędem, bo od nagłego ruchu przed oczami zaczynają mi latać ciemne plamki. Dzięki krwi pędzącej gwałtownie do mózgu udaje mi się jednak skupić na stojącym przede mną mężczyźnie. Frustrująco znajomo wyglądającym mężczyźnie, który przypomina…
– Christian?
To jest Christian. Christian Fitzpatrick. Tutaj. W Dublinie. Co jest niezwykłe, bo ostatnio, kiedy go widziałam, był…
Christian zaczyna się kołysać, co wydaje mi się dość dziwne. Po chwili cały świat zaczyna falować, a to jeszcze dziwniejsze. Aż w końcu dociera do mnie, że ani on, ani świat wcale się nie ruszają. Tylko ja.
– Hej! – Chwyta mnie za rękę, ciepłe palce obejmują mój biceps, gdy przytrzymuje mnie w pionie. – Wszystko w porządku?
– Tak, wszystko… – Nie. Wcale nie. – Mam takie dziwne uczucie w kolanach.
– Odlatujesz?
– Eee… Nie. Przyjechałam autobusem… – Urywam, a on zacieśnia chwyt i wyciąga mnie z chaosu. Tłum się rozstępuje, jakby odepchnięty, wszyscy przyglądają mi się z ciekawością, kiedy prowadzi mnie do rzędu stolików obok baru.
– Ona potrzebuje usiąść – rzuca do najbliższego mężczyzny, który tylko marszczy brwi.
– Ale…
– Rusz się! – przerywa mu Christian bardzo poirytowanym głosem, a ja rzucam wycofującemu się facetowi słaby, przepraszający uśmiech. – Siadaj – mówi do mnie, a ponieważ wydaje mi się, że to świetny pomysł, tak właśnie robię. Mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję.
Właściwie to naprawdę zaraz zwymiotuję, a Christian chyba wyczytuje to z mojej miny, bo bez ostrzeżenia kładzie dłoń na mojej głowie i wpycha ją między moje kolana.
– Głębokie oddechy – rozkazuje, a ja zaciskam powieki, czekając, aż moje ciało się uspokoi.
– Nic jej nie jest? – pyta jakiś mężczyzna.
– Wszystko w porządku.
– Za dużo wypiła?
– Nie – odpowiada Christian zwięźle i na tym rozmowa się kończy.
Zawsze był taki szorstki? Nie pamiętam, żeby tak się zachowywał.
– Megan?
Nie żebym w ogóle go znała.
– Jesteś tu z kimś? – pyta. – Jakimś przyjacielem?
– Powinnam być na randce.
– Mam po niego pójść?
– Chyba się nie pojawił. To pierwsza randka. – Powoli podnoszę głowę zadowolona, że świat nie zaczyna znów się kołysać. – Przepraszam. Dopiero co oddałam krew.
Christian spogląda na mnie z niedowierzaniem.
– Oddałaś krew przed pierwszą randką?
– Czułam się dobrze, dopóki nie przestałam. – Biorę głęboki wdech i ze światem nadal nie dzieje się nic złego. – Wystawił mnie. – Boże, mam serdecznie dość tego dnia. – Przepraszam cię za koszulę.
– Wypierze się. Ale powinnaś…
– Próbowałeś flirtować, prawda? – Przerywa nam jakiś głos, a za plecami Christiana pojawia się ładna blondynka, która trzyma na biodrze małe dziecko. – Próbowałeś poderwać kogoś w pubie i sam zobacz. Masz wino na koszuli.
– Jestem tego świadomy – odpowiada Christian, a ona zwraca na mnie zaciekawiony wzrok.
– Wszystko w porządku?
– Tak – zapewniam. – Tylko mnie mdli.
– On tak działa na ludzi.
– To jest Megan – wyjaśnia spokojnie Christian. – Pochodzi z moich stron.
– Och! Fajnie. – Kobieta uśmiecha się do mnie. – Jesteś może bibliotekarką?
– Okej, dzięki, Zoe – wtrąca się Christian, zanim zdążę odpowiedzieć. – Już idziesz?
– Tak. Mały robi się marudny. Zobaczymy się w przyszłym tygodniu? Pożegnaj się z wujkiem Christianem. – Podaje mu dziecko, żeby mógł je ucałować, a potem znów odwraca się do mnie. – Na pewno dobrze się czujesz? – pyta uprzejmie.
– Muszę po prostu przez chwilę posiedzieć.
– Zostanę z nią – zapewnia Christian i oddaje jej chłopca.
– Jeśli tak uważasz. – Kobieta uśmiecha się do mnie współczująco, a potem żegna się z nami i odchodzi, prześlizgując się przez tłum.
– Przyjaciółka rodziny – wyjaśnia Christian, a ja potakuję, w efekcie czego znów zaczyna mi się kręcić w głowie.
– Nie musisz zostawać – mówię. – Naprawdę. Wszystko w porządku.
– Nie wygląda, jakby było w porządku.
– Taka już moja aura.
– Jasne. – Wdajemy się w krótki pojedynek na spojrzenia, który wygrywa Christian. – W skali od jeden do dziesięciu jak bardzo czujesz, że zaraz zwymiotujesz?
– Siedem? Ale jest dobrze – dodaję szybko. – Mówię szczerze. Wpadnę tylko do łazienki i… No dobra, ty też możesz pójść.
Nie protestuję, kiedy bierze mnie za łokieć i pomaga mi wstać. Głównie dlatego, że naprawdę potrzebuję pomocy i czuję się za bardzo do dupy, żeby być z tego powodu zakłopotana. Zakłopotanie to problem Megan z przyszłości. Megan z teraźniejszości po prostu chce do łóżka. Christian prowadzi mnie do toalety koedukacyjnej na tyłach pubu, która jest… niezbyt zachwycająca. Ale za to pusta, a obok umywalki stoi niewielki koszyczek z darmowymi tamponami, więc – sami rozumiecie – dostaje bonusowe punkty. A przynajmniej ja tak uważam. Nie robi to jednak większego wrażenia na Christianie, który rozgląda się dookoła, jakby mógł coś złapać od samego stania tutaj.
– Przyniosę ci wody – mówi i mnie puszcza.
– Naprawdę nie…
No i już go nie ma.
Christian Fitzpatrick. Nieźle.
Kiedy drzwi się zamykają, nie ruszam się przez chwilę, skupiając się na swoim żołądku, by się upewnić, że jego zawartość zostanie na miejscu. Gdy tak się dzieje, sprawdzam skrzynkę i widzę, że moja wiadomość dalej widnieje jako odczytana, ale nie doczekała się odpowiedzi.
Może umarł.
Albo został aresztowany. Albo… Tak, wystawił mnie. Cóż… Jeśli myśli, że będę tu siedzieć i na niego czekać, to może się pieprzyć.
To był gówniany dzień, a ja chciałabym go zakończyć w miły sposób.
A to oznacza pizzę, maseczkę i filmy.
Zamykam profil Davida i piszę do mojej współlokatorki. Może Frankie wyrwie się z laboratorium na jeden wieczór i dotrzyma mi towarzystwa.
_Prawie zemdlałam w pubie._
Odpisuje natychmiast:
_Ktoś tu lubi być w centrum zainteresowania._
Wysyłam kolejną wiadomość:
_Mówię poważnie._
Właśnie piszę wyjaśnienie, kiedy do mnie dzwoni.
– Kiedy odpisujesz tak szybko, zaczynam myśleć, że może nie pracujesz tak ciężko, jak powinnaś – mówię.
– Wcale nie pracuję – odpowiada szczerze. – Jestem z Claudiem.
– Co? Dlaczego?
– Dla orgazmu, Megan. Bo niby po co?
Frankie to dobra współlokatorka. Ale kiepska randkowiczka. A może seryjna? Zmienia facetów, jakby wypróbowywała różne rozmiary. Mieszkamy razem od dwóch lat i przez ten czas nigdy nie spotykała się z kimś dłużej niż kilka tygodni. Mówi, że nie zadowoli jej nic poza znalezieniem prawdziwej drugiej połowy. Ale ja uważam, że jest wybredna.
– Przecież mówiłaś, że dziwnie mruga – zauważam, układając tampony w rządkach.
– Bo tak jest. Ale zaczyna mi się podobać. Wiedziałaś, że gra na rogu w orkiestrze?
– Nie.
– Gra. A wiesz, co to znaczy?
– Nie. Ale jeśli to się w jakiś sposób łączy z twoim przyszłym orgazmem, to chyba nie chcę wiedzieć.
– Co się stało? – pyta, a ja wzdycham ze współczuciem dla samej siebie.
– Nic. Jestem po prostu głupia. Oddałam krew po pracy, a potem się strasznie śpieszyłam i zrobiło mi się słabo.
– Mówiłaś, że zemdlałaś.
– Prawie zemdlałam – poprawiam. – Znacząca różnica.
– Niewielka różnica – odparowuje. – Chcesz, żebym wróciła do domu?
– Nie. Myślałam, że się uczysz. Orgazmy są o wiele bardziej… – Napotykam wzrok Christiana, który właśnie wchodzi do łazienki, a jego brwi wystrzeliwują w górę. – O wiele ważniejsze – dokańczam, przyjmując szklankę wody, którą mi przyniósł, z najwyższą godnością, na jaką jestem w stanie się teraz zdobyć.
– Ty jesteś ważna – stwierdza stanowczo Frankie. – Orgazm mogę sobie zapewnić w domu.
– Wiem, że możesz. Ciągle cię słyszę.
– Więc…
– Frankie, mówię poważnie. Złapię taksówkę i pooglądam telewizję. Chciałam ci tylko dać wymówkę do zrobienia sobie wolnego wieczoru.
– Ale…
– Baw się dobrze. – Zerkam na Christiana, który z uwagą przygląda się plakatowi reklamującemu wieczór karaoke w przyszłym tygodniu. – Ale dziękuję, że byłaś gotowa zrezygnować dla mnie z seksu. Wiem, że od ostatniego razu minęło trochę czasu.
– Nawet się nie wkurzam o te docinki, bo to prawda. Napisz do mnie, jak dotrzesz do domu.
– Dobrze.
– I nie mdlej znowu.
– Nie zemdleję – obiecuję. Christian odwraca się do mnie, kiedy się rozłączam. – To moja babcia.
– Dobrze, że utrzymujecie kontakt – odpowiada bez mrugnięcia okiem. Lustruje mnie uważnie. Nie wiem, co właściwie widzi, ale jego zaniepokojenie powoli się rozwiewa. – Lepiej wyglądasz.
– Tak? – Czuję się lepiej. Dopiero teraz to do mnie dociera. Pociągam kilka łyków wody, żeby się upewnić, że rzeczywiście tak jest.
– Przyniosłem ci też to. – Potrząsa niewielką paczuszką orzeszków ziemnych. – Nie byłem pewny, co będzie najlepsze.
– Żelazo – odpowiadam. Zanim pojechałam do kliniki, obejrzałam dwa filmiki pokazujące, co robić po oddaniu krwi, a potem nie zastosowałam się do żadnego z zaleceń. – Ale pewnie skończył im się szpinak.
– Jest piątek wieczór, Megan.
Uśmiecham się, przyjmując przekąskę, i moje spojrzenie ześlizguje się na plamę, która obejmuje teraz połowę jego koszuli.
– Jeśli znów zaproponujesz, że zapłacisz za pralnię…
– Nie zamierzałam – zapewniam, choć właśnie miałam to zrobić. – Myślę, że będę się już zbierać do domu.
– Jesteś pewna?
– Zdecydowanie.
Jak na zawołanie drzwi toalety otwierają się szeroko, niemal uderzając Christiana w tyłek, i do środka wtacza się grupka kobiet. Spoglądają na niego i zaczynają chichotać. Wszystkie są rozkosznie podchmielone, ale on wydaje się ich nie zauważać. Całkowicie skupiony na mnie przytrzymuje otwarte drzwi. Nasze oczy się spotykają, jakbyśmy robili to każdej nocy. Przechyla głowę.
– Odprowadzę cię – oznajmia i tak po prostu prowadzi mnie pomiędzy członkiniami swojego nowego fanklubu z powrotem w zgiełk. – Często tu przychodzisz? – pyta, kiedy wkładam kurtkę.
– Mój Boże, nie! – odpowiadam, zanim zdążę się powstrzymać. Cholera. Przecież to może być jego ulubiony lokal. – Miło tu i w ogóle, ale zwykle… Eee…
– Megan?
Nie odpowiadam, bo moją uwagę rozprasza nagle widok dwóch całujących się osób siedzących w zacisznym kąciku niedaleko nas. Jedna z nich jest mi zupełnie obca, ale druga… Cóż. Chyba lepiej się śmiać niż płakać, prawda?
Tylko żartuję. Na pewno popłaczę sobie później.
Zdezorientowany Christian podąża za moim wzrokiem.
– Kto to? – pyta, a ja nie zawracam sobie głowy wymyślaniem kłamstwa, kiedy David się odchyla, żeby zwrócić na siebie uwagę kelnerki, ale zamiast tego zauważa mnie.
To jest oficjalnie zły dzień.
– Facet, z którym się umówiłam.CHRISTIAN
Ledwie zdążam rzucić na niego okiem, kiedy Megan przykleja się do mojego boku, przesuwa dłonią po moich plecach i niemal do mnie przywiera.
– Co ty…
– Uśmiechnij się.
– Co?
– Uśmiechnij się! – rozkazuje i macha do mężczyzny. – Kutas – cedzi przez zaciśnięte zęby. – Powinnam się była domyślić po opisie na jego profilu. „Nie szukam kogoś, kto traktuje siebie zbyt poważnie”_._ Co to w ogóle…
Głośno wciąga powietrze, kiedy otaczam ją ramieniem i przyciągam do siebie. Nie tyle się uśmiecham, ile rzucam znaczący grymas w kierunku idioty, który najwyraźniej zabawił się jej kosztem. Tego samego, który ma teraz czelność wyglądać, jakby był zły. Ale niezdarna bójka na pięści w samym środku tego beznadziejnego pubu to ostatnia rzecz, na którą mam teraz ochotę, więc kiedy gość podnosi się z miejsca, odwracam się i ruszam z Megan w przeciwnym kierunku.
– Poczekaj – protestuje, próbując się obejrzeć. – Chcę…
– Nie zniżaj się do jego poziomu – mówię, kiedy zaczyna za nią wołać. – Niech się pogotuje.
– Mogłabym też zrobić scenę – sugeruje z nadzieją, a ja niemal wybucham śmiechem, przepychając się w końcu na zewnątrz.
Deszcz ustał, ale pozostawił po sobie kałużowe pole minowe i uwidocznił każdą dziurę oraz zatkaną studzienkę kanalizacyjną na całej ulicy. Kilku odważnych – w tym grupka mężczyzn, którzy stoją w strefie dla palących na lewo od nas i rozmawiają, ściskając w dłoniach kufle z piwem – ryzykuje kolejny prysznic, gromadząc się pod markizą.
– Dzięki, że się mną zaopiekowałeś – mówi Megan, kiedy się zatrzymujemy. – I że pomogłeś mi zachować twarz.
– Przykro mi z powodu twojej randki.
– A mnie nie – mamrocze, rozcierając dłonie. Wygląda na zmarzniętą.
– Powinnaś coś zjeść – stwierdzam, próbując sobie przypomnieć, czy w pobliżu jest jakaś restauracja, ale ona już idzie chodnikiem, spoglądając wyczekująco na sznur samochodów czekających na światłach niedaleko.
– Zjem w domu.
Marszczę brwi.
– Jak zamierzasz wrócić do domu?
– Taksówką.
– W Dublinie?
– Marne szanse, wiem.
Jakby dla podkreślenia jej słów sznur samochodów rusza przed siebie, a wszyscy kierowcy ignorują jej wyciągniętą rękę. Nie wydaje się tym przejęta. Wyjmuje telefon i otwiera apkę do wspólnych przejazdów. Ale to mi wcale nie poprawia humoru.
– Chcesz, żebym cię kawałek odprowadził? Tutaj raczej ci się nie poszczęści. Nie o tej porze.
– Nie mam daleko – odpowiada. – Dam sobie jeszcze pięć minut, a potem pójdę pieszo.
Sama?
Przepływa przeze mnie fala niepokoju, od której zaczynam nerwowo poruszać palcami. Właściwie to miałbym ochotę zapalić, ale zamiast tego bawię się zapalniczką, obracając ją w kieszeni. Wieczór dopiero się zaczął, ale jest zimno i ciemno i naprawdę nie podoba mi się myśl, że miałaby sama wracać do domu.
– Wolałbym pójść z tobą.
Wygląda na zaskoczoną.
– Chcesz mnie odprowadzić do domu?
– Jeśli nie masz nic przeciwko.
– Hej – woła jeden z mężczyzn, wychodząc przed resztę grupy. – Wszystko dobrze? – pyta Megan tym charakterystycznym tonem po hasłem: „Czy ten koleś cię zaczepia?”.
Sztywnieję, ale Megan kiwa głową.
– To mój przyjaciel. Ale dziękuję.
– Jesteś pewna?
– Całkowicie – potwierdza z uśmiechem. – Miłego wieczoru.
Nieznajomy unosi rękę, jakby przyjmował ten fakt do wiadomości, a potem zostawia nas w spokoju. Odwracam się do Megan z wyczekującym wyrazem twarzy.
– Przyjaciel, powiadasz?
– Najlepszy przyjaciel. A to prawdziwy zaszczyt, więc nie ma za co.
– Ale wiesz, że to oznacza, że teraz musisz mi pozwolić się odprowadzić. Jako przyjacielowi.
– Najlepszemu przyjacielowi.
– Najlepszemu przyjacielowi – powtarzam, lecz ona nadal się waha.
– Nie musisz tego robić.
– Ale chciałbym.
Znów spogląda na samochody, wyraźnie rozdarta, i myślę sobie, że na tym koniec i zaraz się pożegnamy, ale wtedy zerka na swoją apkę i widzi, że przejazd, który zamówiła, właśnie został odwołany.
– To ten jeden pozytywny aspekt złych dni – stwierdza, chociaż mina jej rzednie. – Zawsze wreszcie się kończą. – Wsuwa telefon do kieszeni i zaciska usta. – Naprawdę mieszkam niedaleko.
– Więc to nie potrwa długo. Proszę – dodaję. – Moja mama się mnie wyrzeknie, jeśli tego nie zrobię.
– Jak się miewa Colleen? – pyta, a ja staram się nie okazać, jak bardzo jestem zdziwiony, że pamięta imię mojej matki.
– W porządku. Cieszy się świadomością, że dobrze wychowała dzieci.
Megan prycha, a jej twarz wykrzywia się w wyrazie niezdecydowania, zanim wreszcie się rozluźnia.
– Okej. Dziękuję.
I tak po prostu odprowadzam ją do domu.
Gdy tylko docieramy do głównej drogi, zaczynam się wstydzić swojego uporu. Jest późno, ale nie aż tak późno. To taka dziwna godzina, kiedy popracowy tłum zaczyna się rozchodzić, ale jest jeszcze za wcześnie na nawałę nocnych imprezowiczów, a na ulicach widać mieszaninę strojów biurowych i minisukienek.
Wymijamy grupę patrzących na wszystkich z góry koleżków z branży IT z markowymi plecakami i nadal wiszącymi na szyi smyczami i niemal wpadamy na wylewającą się z innego pubu grupę kobiet. W palcach, których paznokcie zdobi francuski manicure, trzymają zapalone papierosy.
Patrząc przed siebie, wstrzymuję oddech, dopóki nie znajdą się daleko za nami.
Trzy miesiące temu rzuciłem palenie.
I jest do dupy.
To moja czwarta próba, ale nigdy wcześniej nie wytrzymałem tak długo, więc jestem zdeterminowany, żeby to podejście okazało się ostatnim. Żebym rozstał się z nałogiem na dobre, nawet jeśli zdarzają się dni, kiedy głód nikotynowy jest tak dokuczliwy, że czuję, jak zaciska mi się gardło, a w niektóre noce udaje mi się przespać jedynie kilka skradzionych godzin, przez co robię się taki sfrustrowany, że mógłbym…
– Więc… – zagajam, przyklejając uśmiech do twarzy. – Co się z tobą działo od czasu, jak… No wiesz.
– Zostawiłam narzeczonego przed ołtarzem i uciekłam ze wsi?
– Tak. Dokładnie.
– No cóż… Przeprowadziłam się tutaj i obecnie pracuję w marketingu – mówi, a ja kiwam głową, bo co innego można zrobić, kiedy ktoś ci mówi, że zajmuje się marketingiem.
– Lubisz to? – pytam grzecznie.
– Tak. – Brzmi tak szczerze, tak cholernie radośnie, że aż sprawdzam, czy przypadkiem nie żartuje.
Nie żartuje.
– Pracuję dla firmy, która produkuje ekologiczny środek do usuwania pleśni – ciągnie. – Wprowadziliśmy na rynek kilka produktów, ale nadal jest raczej niewielka. Moja szefowa zaczęła je wytwarzać w swojej własnej kuchni kilka lat temu, a teraz planuje ekspansję na Europę. Nie zarabiam kokosów, ale lubię tę pracę. – Milknie na chwilę. – Właściwie to chyba ją kocham.
– Wydajesz się zaskoczona.
– Wszyscy zawsze myśleli, że zostanę nauczycielką.
– Moi rodzice myśleli, że skończę w więzieniu, więc idzie ci lepiej niż mnie.
– Masz jeszcze czas. – Uśmiecha się żartobliwie i podciąga suwak kurtki. – A ty? Mieszkałeś w Dublinie przez cały ten czas? – W jej głosie pobrzmiewa sceptycyzm, który dobrze rozumiem. Dublin jest stolicą, ale raczej niewielką, i nie ma nic niezwykłego w tym, że regularnie wpadasz tu na znajomych.
– Niedawno się przeprowadziłem – wyjaśniam. – Z Londynu. Moja firma otworzyła oddział w Irlandii i oddała mi jego stery.
– Szaleni.
– Nieprawdaż?
– I jak ci idzie?
Wzruszam ramionami.
– Chyba dobrze. Nikt mnie na razie nie zwolnił.
– Lubisz tę pracę?
– Lubię pieniądze, które zarabiam.
– Ach. Pracujesz, żeby żyć, tak?
– Właśnie tak.
– A czym się właściwie zajmujesz? – pyta dociekliwie z pozbawioną skrępowania ciekawością, a ja mam nagle przed oczami obraz z przeszłości. Żadne tam déjà vu, żadne mgliste: „Chyba gdzieś już to słyszałem”, ale krystalicznie czyste wspomnienie siedmioletniej Megan siedzącej w klasie z wyciągniętą w górę ręką i zmarszczonym czołem i zasypującej nauczycielkę niekończącą się serią pytań: „Dlaczego?”.
Doprowadzało mnie to do szału.
Ale teraz czuję jakiś nieokreślony przypływ sympatii do idącej u mojego boku kobiety. Jest coś pokrzepiającego w tym, że upłynęło tyle lat, a jednak jakaś jej część pozostała dokładnie taka sama.
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_