- W empik go
Zatoka śpiewających traw - ebook
Zatoka śpiewających traw - ebook
Dorota, młoda naukowczyni wraz z zespołem pracuje nad eksperymentalną metodą produkcji agaru. Podczas prac w Zatoce Puckiej poznaje kaszubskich rybaków i poławiaczy alg. Jej uwagę przyciąga Dominik, przystojny kapitan trawlera. Między bohaterami zawiązuje się nić sympatii. Dorota staje przed dylematem. Znając tryb życia marynarskich rodzin, obiecała sobie, że nigdy nie zwiąże się z człowiekiem wychodzącym w morze. Jednak teraz serce podpowiada jej zupełnie coś innego... Czy odważy się pójść za jego głosem?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-8822-3 |
Rozmiar pliku: | 508 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z okien pociągu widać było zielone, skrzące się jeszcze zimną rosą wzgórza. Na nich owce. Jak w Bieszczadach czy Karkonoszach. A przecież za kilkadziesiąt minut oczom podróżnych miała ukazać się zatoka, morski brzeg, zarosły tutaj trzciną i szuwarami, niby podmokły brzeg jeziora — dopiero daleko poza nim rozpoczynał się ów nieopisany błękit wody, która ściąga na siebie barwę nieba. Dziś morze będzie intensywnie niebieskie — pomyślała Dorota, chowając stopy jak najgłębiej pod ławkę. Młody człowiek siedzący naprzeciwko spał z rozbrajającą swobodą. Miał długie nogi koszykarza z pierwszej ligi, trudno było znaleźć na nie miejsce w ciasnym przedziale. Śpiący wsunął głowę jak mógł najgłębiej w podniesiony kołnierz popelinowej kurtki, ręce zanurzył w kieszenie spodni prawie po łokcie, długimi nogami wciąż dotykał nóg Doroty, które były dla niego w tej chwili po prostu ciepłem. Kim jest? — pomyślała, walcząc także z nagłą sennością. Jest nikim, śpi. Obok niego spało jeszcze dwóch mężczyzn, tak jak on wtulonych w drewnianą ławkę, i młoda dziewczyna w czerwonym swetrze. Przy ramieniu Doroty pochrapywała jakaś starsza pani, którą każde własne głośniejsze chrapnięcie natychmiast wybijało ze snu i wprawiało w zakłopotanie. Dorota nie dawała jej odczuć, że to zauważa. Sama będę tak chrapać — pomyślała — już po tygodniu dojeżdżania tutaj.Godzina była wczesna. Dochodziło wpół do siódmej. Wstała o piątej, żeby zdążyć na pociąg, nie spała zresztą prawie przez całą noc. Oparła czoło o szybę dygocącą w nieszczelnym oknie. Trzy owce odwróciły się brudnymi zadami od toczącego się po torach huku i trzasku. Pilnujący ich chłopiec wyrwał spod siebie worek i zaczął nim powiewać niczym batystową chustką.
Młody człowiek w popelinowej kurtce nie otwierając oczu balansował wciąż długimi kończynami ku ciepłym kolanom Doroty. Wysunęła nogi spod ławki i pozwoliła mu się o nie oprzeć.
W drugim przedziale toczył się przyciszony dialog:
— Wciąż im powtarzam: chcecie mieć szpital, chcecie mieć sąd, chcecie mieć szkoły, dajcie ludziom mieszkania.
— Słusznie.
— Budujcie, mówię im co dnia. Świętemu by się sprzykrzyło tutaj dojeżdżać.
— A pan by się przeniósł tu na stałe?
— Ja? Dlaczego ja?
— A dla kogo te domy?
Przez chwilę trwała cisza.
— Ja mam w Gdyni mieszkanie. Nie rzucę przecież mieszkania... I dzieci się kształcą...
— Widzi pan — westchnął drugi głos — tak to jest.
Znowu kilka owiec tuż przy kolejowej skarpie, zadumanych, obojętnych. Chłopiec, który ich strzegł, nie podniósł ręki, odwrócił tylko trochę głowę i nim minął go ostatni wagon, położył się wzdłuż nasypu.
Zdecydowała się nie wczoraj ani przed tygodniem, ale już wtedy, przed rokiem, kiedy postanowiła pomóc Wiktorowi w badaniu morskich traw, morszczynu i widlika. Już wtedy było rzeczą jasną, że czeka ją to małe miasto nad zatoką: agar-ągaru nie można było produkować w Gdańsku.
Ten kierunek badań nadał swojej pracowni sam profesor; zbliżał się czas, kiedy głodna ludzkość będzie w końcu jeść morze, nie tylko rybę — wszystko, co się nadaje do zjedzenia. Ale agar-agar wymyślili oni i wytrwali przy nim, choć to nie było takie proste. Zagraniczne patenty strzegły tajemnicy, kosztowała ni mniej, ni więcej tylko prawie pół miliona dolarów rocznie za import, bez którego nie mogły się obejść fabryki farmaceutyczne i spożywcze. — Ptasie mleczko! — mówiła tym, którzy niczego nie rozumieli. — Agar-agar potrzebny jest do produkcji ptasiego mleczka! — To pomagało. To najłatwiej przemawiało do wyobraźni.
Tylko w domu nie musiała zabiegać o zdobycie przychylności dla swoich poczynań. Boże, jakże cierpieli przez wszystkie lata studiów nad tą jej chemią spożywczą, kuchenną nieomal, jak się jej wstydzili — ojciec, kapitan żeglugi wielkiej, matka, lekarz specjalista chorób morskich, Zygmunt, świeżo upieczony konstruktor okrętów, cała ta świetnie zgrana, morska paczka, szczęśliwa teraz, że oto i córka marnotrawna wraca na rodzinne morskie łono.
Największą radość sprawiła ojcu. Kiedy razem z Wiktorem pracowali nad swoim doświadczeniem w fabryce żelatyny aż w Słupsku, nie mogąc bliżej uzyskać gościny w żadnym z laboratoriów — ojciec przyjeżdżał do niej, choć niełatwo było mu znaleźć czas na te podróże podczas krótkiego pobytu na lądzie. Potem, kiedy im się wreszcie udało i kiedy nastąpił okres długiego oczekiwania na zainteresowanie ich wynalazkiem tych, od których wszystko zależało, którzy mogli z ich pracy uczynić rewelację lub unicestwić ją w pierwszym stadium, kiedy trzeba było po prostu uwierzyć i dać trochę pieniędzy — ojciec często dzwonił z morza i miał wtedy same niespodzianki, jakieś nadzwyczajne rzeczy wyszperane w sklepach Adenu i Djakarty, Hongkongu i Kobe. Rozumiała, co to znaczy, zbierało się jej na płacz, kiedy wciąż nie mogła przekazać mu radosnej nowiny. Ale w końcu i to przyszło. Agar-agarem zainteresował się sam wicepremier. Nad Zatoką miał powstać zakład doświadczalny, wyposażony w niezbędną aparaturę; mieli ją skompletować i rozpocząć produkcję, znalazły się pieniądze na wszystko.
Ojciec dowiedział się o tym w drodze powrotnej do kraju. Zadzwoniła do niego, kiedy wyszedł z Kilonii. Był szczęśliwy, to wynikało z każdego słowa. Zaraz nazajutrz po przyjeździe zaprosił ją na kolację. Po raz pierwszy w życiu na kolację we dwoje.
Miała to być kolacja w sopockim Grand Hotelu, w sali z widokiem na morze, na hotelową plażę, pustą o tej porze roku. Ale rozmyślili się wpół drogi — nie chcieli, żeby to była jedna z owych niedzielnych wypraw do Grand Hotelu, na które ojciec zabierał ich podczas każdego pobytu na lądzie. Powinna to być prawdziwa męska kolacja w jakimś lokalu w Nowym Porcie, kolacja, w której miała uczestniczyć jako kompan, ktoś „z branży”, w żadnym wypadku jako dziewczyna. Po długich poszukiwaniach udało im się znaleźć coś odpowiedniego. Już po otwarciu drzwi owiał ich aromat dostatecznie podejrzany, aby mogli się poczuć usatysfakcjonowani przygodą.
— Pojęcia nie miałem, że w ogóle istnieje coś takiego — mówił ojciec, rozglądając się po „lokalu”, zanim w kotarze za bufetem ukazał się gospodarz. Skłonił się w ich kierunku, prócz nich nie było żadnych gości.
— Co pan tam ma dobrego?
— Dla pana może być wszystko, kapitanie — odparł, obmiatając serwetką kontuar.
Ojciec drgnął, a ona nie mogła opanować zgorszonego zdumienia — a więc bywał tu, dlaczego się od razu do tego nie przyznał?
— Uspokój się — szepnął. — On na pewno mówi tak do wszystkich.
Przez dłuższy czas przyglądała się z podejrzliwą uwagą konferowaniu obydwu mężczyzn.
— Wszystko, to znaczy co?
— Na przykład śledzie, kapitanie.
— Co jeszcze? Jestem z damą.
— Damy lubią śledzie, kapitanie.
— Ale tylko w pewnym okresie, mistrzu, tylko w pewnym okresie.
— Może być bigos — gospodarz jeszcze raz obmiótł powiewem serwetki kontuar — albo golonka.
— Z grochem?
— Z grochem, kapitanie.
— Zjesz golonkę? — spytał ojciec z pokorną jakąś nieśmiałością.
— Zjem, oczywiście.
— A jadłaś już kiedy? To okropne, jak ja nic o was nie wiem.
— Nie jadłam.
— No to widzisz! Zjesz z ojcem pierwszy raz. Świeża przynajmniej?
— Świeża, kapitanie.
— Co do tego?
— Eksportowa.
Ojciec skrzywił się.
— Powiedziałem już, że jestem z damą.
— Widzę, kapitanie. Może być rum.
— Jaki?
— Kubański.
— Dobrze, niech będzie rum.
— Dwie setki, kapitanie?
— Flaszka. Cukier, dwie szklanki i dzbanek gorącej wody.
Kotara rozwiała się i po chwili za kontuarem nie było nikogo.
— Śmierdzi tu — powiedział ojciec. — Ale ja lubię, jak tak śmierdzi.
— Ja też.
— Nie wietrzone nigdy dostatecznie wnętrze, dym, trochę wilgoci, alkohol, wspomnienie po ludziach. Poszli w morze, okrążyli kilka razy ziemię, może niektórzy już nie żyją. A tutaj są ich oddechy.
— Ich oddechy są wszędzie.
— Tak, ale tutaj też. Zapalisz?
— Wiesz, że nie palę.
— To wiedziałem, ale myślałem, że może dziś...
— Nie powinieneś mnie namawiać.
— Nie namawiam cię. Mamie powiemy jednak, że byliśmy w Grand Hotelu.
— Oczywiście. Jeśli zapyta. Wiktora także mogłeś zaprosić na kolację.
— Tak ci na tym zależy?
Roześmiała się.
— Żonaty i ma dwoje dzieci! Ale on jest także twórcą polskiego agar-agaru.
— To już na przyszły raz, na mój następny powrót z rejsu. A teraz zjemy kolację tylko we dwoje. Tata z córką — absolutnie szczęśliwy tata z córką, chciałem ci powiedzieć.
Położyła dłoń na ramieniu ojca, pogładziła palcami szorstki materiał jego kurtki.
— Nie jestem zarozumiała, ale zdaję sobie z tego sprawę.
— Chciałabyś coś mieć?
— Co na przykład?
— Bo ja wiem? Może futro? Może jakiś pierścionek? Nie śmiej się, chciałbym ci coś kupić.
— Dosyć mi kupujesz, nie wzruszaj się tak kosztownie. Będę zarabiać masę pieniędzy, jak patent wejdzie do produkcji. A na razie nic mi nie trzeba.
— W porządku, zapytam o to mamę, jeśli nie chcesz sama powiedzieć.
— Broń Boże, mama jest za praktyczna!
— Ach, więc to tak? Przywiozę ci wobec tego coś bajecznie niepraktycznego.
— Tak!
— Jakieś jaskrawe głupstwo.
— Tak!
— Jakąś rzecz niemożliwą do włożenia.
— Tak! I żeby nie była ciepła! I żeby nie była nie plamiąca. I żeby...
— Wiem, wiem, o co chodzi. Bunt przeciwko praktycznym wartościom. Po prostu chcesz, żeby ci ojciec sprawił przyjemność.
Śmiali się, a zasłona za kontuarem rozchyliła się znowu, ukazała się w niej taca z wysokimi szklankami, cukiernicą, flaszką oklejoną kolorową etykietą i niklowym termosowym dzbankiem.
— Już podaję, kapitanie.
— Dziękuję, mistrzu.
Niósł tacę w jednej ręce. W prawej. Lewa była protezą w czarnej rękawiczce, na której szykownie wisiała złożona na pół serwetka.
— Golonki zaraz będą. Jakby pan poczekał, kapitanie, toby mogła być cielęcina z pieczarkami.
— Poczekam. Poczekamy? — zapytał.
— Tak, oczywiście.
— Nie zgadzaj się na wszystko. Podejrzewam, że albo chcesz mi sprawić przyjemność, albo się mnie boisz.
— Cóż znowu?
— Powiedz, że masz ochotę!
— Mam ochotę.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, powiało świeżym wiatrem, wonią wieczoru i bliskiej wody. Na progu stanęła dziewczyna w płaszczu narzuconym na ramiona.
— Nie ma Zenona? — zapytała.
— Nie ma — odpowiedział gospodarz, nie odwracając ku niej głowy.
— Nie było jeszcze?
— Nie.
Dziewczyna postała przez chwilę, zgarnęła pod szyję kołnierz płaszcza. Dopiero teraz zauważyli miniaturowe stateczki uwieszone u sufitu, kogi, karawele o pociemniałych od dymu żaglach. Poruszała je fala powietrza, świeży oddech sztormu wiejącego od drzwi; kołysały się w nim, jak na prawdziwym morzu, dopóki dziewczyna nie cofnęła się na ulicę i nie zamknęła drzwi za sobą.
— Więc mam ochotę na cielęcinę z pieczarkami — powtórzyła.
— Już się robi — powiedział gospodarz. Stał i patrzył, jak kapitan miesza w wysokich szklankach rum z cukrem i wrzątkiem. Intensywny zapach uniósł się znad stolika. — A na deser mogą być przypalane migdały. I kawa, kapitanie.
— Wspaniale! — powiedział ojciec. — Spróbuj tylko.
Wypiła duży łyk gorącego napoju.
— Nie za mocne?
— Pij! Jesteś z ojcem!
Gospodarz zniknął znów za kotarą i wrócił po chwili z dwoma talerzami na tacy. Golonka była świeżuteńka — i chuda dla Doroty! — a purée z grochu prawie puszyste, nieopadłe jeszcze po żmudnym zabiegu przecierania.
— Dlaczego tu tak pusto? — spytał ojciec, jakby dopiero zachęcający widok potraw upewnił go, że lokal mógł być uczęszczany.
— Bo za wcześnie, kapitanie.
— Za wcześnie?
— O tej porze pełno tylko w barze mlecznym.
Kapitan się zawstydził.
— No tak — powiedział. — Ale ja jestem z dzieckiem.
Dorota pochyliła się nad stolikiem, powstrzymując śmiech.
— Raz mówisz o mnie: dama, a raz: dziecko. Musisz się zdecydować.
— Nie mogę.
— Ze względu na mnie? Czy na siebie?
— Ze względu na siebie oczywiście.
Gospodarz wycofał się znów za kotarę, a oni jedli i popijali gorący grog i patrzyli na nieruchome żeglowanie pod sufitem, któremu dopiero fale dymu z papierosa kapitana dawały pozór prawdziwego rejsu przez Zatokę Czterech Ścian.
— Powiedz no — zaczął ojciec, odsuwając talerz i dolewając do szklanki rumu, choć nie była jeszcze pusta — a czujesz się szczęśliwa?
— Ja?
— Przecież pytam.
— Nie należy pytać o takie rzeczy.
— Dlaczego?
— Bo tego się nigdy nie wie.
— Skądże? Ja wiem.
— Może ci się tylko zdaje, ponieważ...
— Ponieważ co?
— ...ponieważ upraszczasz sprawę.
— To był cios niżej pasa.
— Przepraszam. Twój był taki sam.
— Czy to znaczy?...
— Nie, to nic nie znaczy.
Zjawiła się znów taca w rozchyleniu kotary, pieczarki pachniały z daleka.
— To będzie chyba coś świetnego — powiedział ojciec gasząc papierosa.
— Mam nadzieję, kapitanie.
— Powinien pan mieć pewność.
— Mam prawie pewność, kapitanie.
Ojciec nie dolewał już wody do rumu, tylko dla niej otwierał od czasu do czasu dzbanek.
Weszło dwóch mężczyzn w skórzanych kurtkach, zatrzymali się przy bufecie, na którym zaraz zadźwięczało szkło.
— Zobacz, jak on otwiera butelki — powiedziała.
— On jest w ogóle wspaniały!
Jednoręki człowiek wsadzał flaszkę pod lewą pachę, przyciskał ją do boku, a prawą wbijał korkociąg w jej szyjkę. Ciche parsknięcie otwieranego szkła rozległo się za kontuarem.
— Nie jesteś zakochana?
Roześmiała się.
— Na litość boską, tatusiu!
— Co w tym śmiesznego?
— Może zapomniałeś odbyć tę rozmowę z Zygmuntem? Kiedy zdał maturę. I wydaje ci się, że masz zaległości w interesowaniu się rodziną.
Ojciec popił ze szklanki i przez chwilę jadł w milczeniu. — Tak, mam te zaległości — powiedział ciszej nieco, niż mówił przedtem. — I niezdarnie zabieram się do pewnych spraw. Przepraszam.
— Jesteś kochany — zawołała nad stolikiem. — Zupełnie kochany. I wszystko jest w porządku. Nie masz żadnych podstaw do niepokoju.
— Naprawdę?
— Słowo.
Drzwi uchyliły się znowu i stanęła w nich ta sama dziewczyna, która już tu była przedtem. Płaszcz miała teraz pozapinany na wszystkie guziki i zieloną chustkę na głowie. Tylko oni patrzyli na nią.
— Zenona nie ma? — zapytała.
— Nie — rzucił gospodarz zza kontuaru.
Nie zapytała już o nic więcej. Zamknęła cicho drzwi. Dywizjon ciemnych żaglowców pod sufitem zakołysał się w swoim nowym krótkim rejsie.
— Bałem się, żebyś się głupio nie zakochała.
— W kimże to?
— W tym chłopaku, z którym pracujesz.
— Mówiłam ci już, że jest żonaty. I ma dwoje dzieci.
— Dzisiaj dziewczętom to nie przeszkadza.
Odpowiedziała po długiej chwili:
— Mnie przeszkadza.
Gospodarz zebrał talerze, strzepnął serwetką niewidzialny pył ze stolika, po czym starannie zawiesił ją na protezie.
— Smakowało, kapitanie?
— Tak jest, mistrzu.
— Podać kawę?
— I migdały! — upomniała się, niepewna czy pamięta o swojej uprzedniej propozycji.
— Prosimy o kawę z migdałami.
— Już podaję, kapitanie.
Odszedł, odkorkował po drodze jakąś butelkę przy bufecie, ponieważ żaglowce znowu poruszyły się pod powiewem otwieranych drzwi, zadzwonił kieliszkami i zniknął w fałdach kotary.
Dopiero teraz powiedziała:
— To po to ta kolacja we dwoje?
— Cóż za bzdura?
— Mama ci kazała? Sama nie miała odwagi?
— Wiesz, że odwaga na ogół mamy nie opuszcza. To ja sam... najzupełniej sam...
— Dziękuję.
Przy kawie i migdałach mówili już o czymś innym, o rejsie ojca. Znowu szedł w morze. Na cztery długie miesiące.
— Ciekawa jestem, kiedy stęsknisz się za nami tak bardzo, żeby opuścić chociaż jeden rejs.
Nie rozumiał.
— O czym ty mówisz?
— O tobie. I o nas. Prawie się nie znamy.
Roześmiał się i znów dolał sobie rumu.
— To dobrze, kochanie. To dobrze.
— Wiesz, co mama mówi na ten temat? Że wolisz nas w rejsie niż w domu.
— Ale to już przesada!
Sięgnęła po papierosa, ojciec patrzył na nią zdumiony, ale zaraz podał jej ognia.
— Jednego możesz być pewny: mając przed oczyma model życia mamy, nie wstąpię w jej ślady.
— Co masz na myśli?
— Co mam na myśli? Uważasz, że miała piekielnie zabawne życie, wciąż wyczekując na listy i telefony. Ile dni w roku jesteś w domu?
— Moje dziecko...
— Poczekaj. Ile dni jesteś w domu?
— Jednego roku mniej, drugiego więcej...
— Ale prawie nigdy ponad dwa miesiące. Sześćdziesiąt dni — to dawka szczęścia rodzinnego dla kobiety, której mąż pływa. Nie dam się na to nabrać. Wyjdę za szewca, przynajmniej będzie przez cały dzień w domu.
Ojciec odstawił na bok pustą butelkę. Zakaszlał cicho.
— Czy matka mówiła z tobą kiedykolwiek na ten temat?
— Nigdy. Ale przecież mam oczy. I trochę wrażliwości.
— Czy mógłbym zrobić coś, co by...
— Teraz? Mógłbyś ją najwyżej zdziwić. I zepsuć jej przyjemność, którą ma zamiast twojej obecności — uczucie, że poświęciła się dla ciebie.
Roześmiali się oboje, a gospodarz zbliżył się powiewając serwetką.
— Jeszcze kawy, kapitanie?
— Już nie. A ty?
— Ja także dziękuję.
— Usatysfakcjonował nas pan w pełni. A te migdały! Sam pan przyrumienia?
— Sam. Przecież były jeszcze ciepłe, kapitanie.
— Prawda, były jeszcze ciepłe — powtórzył ojciec powoli. — Winda kotwiczna? — zapytał nagle.
Gospodarz drgnął.
— Pamięta pan? — ucieszył się, poprawiając serwetkę.
— Co... czy pamiętam?
— Ten mój wypadek... u pana na statku, kapitanie. Zaraz po wojnie. Chodziliśmy wtedy do Antwerpii.
— Pamiętam, pamiętam... — powtarzał kapitan czerwieniejąc.
— Brzózka August, niech pan kapitan się nie męczy, tylu marynarzy pan miał. A ja pana od razu poznałem, jak pan tylko wszedł. Bo ludzie na statek przychodzą i odchodzą, kapitan jest zawsze jeden.
— I daje pan sobie jakoś radę — powiedział kapitan cicho.
— Jak pan widzi. Nie na statku, ale wciąż ze swoimi, kapitanie.
— Cieszę się.
— A pływam w niedzielę przed południem. Knajpę na klucz i na statek. Z Gdańska do Gdyni i z powrotem. Jak się oczy przymknie, można mieć chwilę złudzenia.
— Wziąłbym pana na stewarda — powiedział kapitan powoli. — Zakasowałby pan wszystkich.
— Dziękuję, kapitanie. Nie pozwoliliby panu. Ale pan to powiedział. To wystarczy.
Dywizjonem pod sufitem zatargał znowu sztorm.
— Zenona nie ma! — podniósł głos gospodarz nie odwracając się ku drzwiom.
— Nie będzie go dzisiaj?
— Nie.
Drzwi zamknęły się cicho, mężczyźni przy bufecie parsknęli śmiechem.
— Co, u licha, z tym Zenonem? — zapytał ojciec.
— Sam nie wiem. Pyta tak o niego od roku.
— Od roku?
— Tak. Chodzi po wszystkich knajpach i pyta. Będzie się tak kręcić do rana.
— Nie można jej pomóc?
— Jak, kapitanie?
Posiedzieli jeszcze chwilę, ojciec zapłacił i kiedy lokal zaczął się zapełniać, wstali od stolika.
— Niech pan nie zapomina adresu, kapitanie.
— Na pewno nie zapomnę.
— Dobrego rejsu, kapitanie!
Ojciec podniósł dłoń i obmiótł szerokim gestem rozkołysaną flotyllę pod sufitem.
— Wzajemnie! Dobrych rejsów!
W progu minęli dwóch Szwedów, dla których ten lokal nie był pierwszym napotkanym po drodze.
— Ciao! — powiedział jeden z nich do Doroty.
— Ciao! — odpowiedziała i roześmiała się, wsuwając dłoń pod ramię ojca. — Chodzili pewnie przedtem do Włoch.
— Tak się zaczepia dziewczęta na całym świecie, moje dziecko.
W taksówce nie rozmawiali prawie zupełnie. Miała nawet wrażenie, że ojciec zasnął. Dopiero w domu, kiedy szli po schodach, powtórzył kilka razy:
— A więc pamiętaj! Pamiętaj!
Przyrzekła, choć nie miała pojęcia, o co mu chodzi.
Matka i Zygmunt czekali na nich zaniepokojeni.
— Co się z wami działo? Dlaczego tak późno?
— Sza! — powiedział ojciec, przykładając palec do ust. — Sza!
— Wiesz, że Dorota musi jutro wstać o świcie! — Matka marszczyła groźnie brwi, ale nie bardzo się to jej udawało. Miała wspaniałe, krótko przystrzyżone włosy siwiejącego teriera. Ojciec podszedł i pocałował ją w miejsce, gdzie poza pasemkiem świeżo wygolonej skóry na karku zaczynała się opalenizna.
— Dasz jej samochód i nie będzie musiała wstawać o świcie, żeby tam dojechać.
— Mój drogi, ja nie zajeżdżałam samochodem na swoją pierwszą w życiu posadę.
— Ani ja — wtrącił się Zygmunt.
Ojciec poklepał go po plecach.
— Bo masz za blisko. A Dorocie się to należy. Bądź co bądź sprawiła nam niespodziankę.
— Nie, nie — zawołała. — Nie chcę samochodu!
— Już się obraziłaś?
— Wcale się nie obraziłam. Mama ma rację. Pojadę pociągiem.
— Żebyś tylko tam wytrzymała!
To powiedział Zygmunt i zaraz tego pożałował.
— Dlaczego mam nie wytrzymać? — zapytała cicho.
— Bo ja wiem? Przepraszam. Ale Spartanka to ty nie jesteś.
— Zobaczymy, jak ty wytrzymasz swój rejs do Afryki.
— Jadę sprawdzić projekt swego drobnicowca przeznaczonego na tę linię i im gorzej będę się czuł na starej łajbie, na którą zamustruję, tym lepszy będzie mój przyszły statek. Będę wiedział, co w nim zmienić.
— No więc ja też będę wiedziała, co mam zmienić tam, gdzie zacznę pracować. O to właśnie chodzi!
— Dzieci! Dzieci! — zawołała matka.
Ojciec promieniał.
— Pozwól im się kłócić. Wspaniale to robią! Jest tam może jakaś butelka w lodówce?
— Jest dżin, ale chowałam go na jakąś wielką okazję.
— Kochanie, a czy może być większa niż dzisiejszy wieczór? I w końcu kiedy ja się mogę trochę napić? W morzu nie.
— Rozpijasz mi dzieci.
— Rozpijam nam dzieci! Bardzo cię proszę, powtórz to zaraz.
— Matka wyszła do kuchni i wróciła z butelką dżinu. Śmiała się.
— Dobrze. Rozpijasz nam dzieci. I tylko dzisiaj ci to wybaczam.
Twarde kolano śpiącego uwierało ją w udo, cofnęła się delikatnie, żeby go nie zbudzić. Ale podążył zaraz za ciepłem, które mu zabrała, a cofnąć się nie było już gdzie. Patrzyła bez zainteresowania na jego twarz wygładzoną snem, uspokojoną nieobecnością myśli.
— W południe może być ciepło — mówił głos w drugim przedziale. — Ale rano nie można ruszyć się bez płaszcza.
— Północ! W Krakowie upał od siódmej rano.
— Dlaczego akurat w Krakowie?
— Przez radio podawali temperatury w kraju, zaczynali od Krakowa.
Za oknami nie było już wzgórz, krajobraz obniżył się i rozpłaszczył, nie miał też już koloru tej intensywnej zieleni co przedtem. Kolejowa skarpa przeświecała płowym piaskiem. Morze nam to wynagrodzi — pomyślała znów z czołem przy dygocącej szybie. Ale za oknami rozpoczął się rząd domów w ogródkach, po jednej i po drugiej stronie toru, po jednej i po drugiej stronie szosy, która biegła opodal. Pociąg zaczął zwalniać. Czekała w napięciu, nie ukazał się jednak nawet skrawek błękitu. Ludzie podnosili się z ławek. Pochrapująca dama nacisnęła mocniej kapelusz. Dziewczyna w czerwonym swetrze wyjęła z kieszeni małe lusterko i trzymając je ukryte we wnętrzu dłoni, przyglądała się w skupieniu swojej twarzy.
Młody człowiek naprzeciwko Doroty obudził się także. Przez chwilę rozcierał obolały łokieć, dopiero potem spojrzał przed siebie. Cofnął nogi, uśmiechnął się przepraszająco.
— Gra pan przynajmniej w kosza? — zapytała.
Nie zrozumiał.
Pociąg był już na peronie, ludzie tłoczyli się w przejściu między ławkami.
— Pytam, czy gra pan w kosza?
Teraz pojął, o co jej chodzi. Roześmiał się.
— Grałem w szkole.
— Prokuratorze! — zawołał ktoś na jego widok. — Ja zakładam apelację.
— Ja także! — odkrzyknął.
Zatokę widać na pewno z drugiej strony dworca — pomyślała. — Po wyjeździe ze stacji. Poczuła się zawstydzona tym brakiem pamięci. Pociąg zatrzymał się, wstała i posunęła się za innymi ku wyjściu. W wagonie zostało zaledwie kilka osób.
Młody człowiek, którego grzała tak ofiarnie podczas podróży, przepuścił ją przed sobą.
— Wraca pani o czwartej? — zapytał.
Rozłożyła ręce.
— Nie wiem.
Na dworcu nie było taksówek. Rozpytała się kolejarzy o starą wędzarnię, opanowała brzydkie przekleństwo, gdy okazało się, że ma przed sobą trzykilometrowy marsz.
— Za godzinę będzie jechał autobus — pocieszył ją jeden z bagażowych.
— Za godzinę będę dawno na miejscu.
Droga wiodła cienistą aleją między owymi domkami w ogrodach, które widziała z okna wagonu. Kopano tam teraz i siano, wiosna, zanim zakwitną kwiaty, pachnie najpierw nawozem. Wiedziała już, że morza nie będzie stamtąd widać. — Cóż za głupstwo! — powiedziała na głos. — Nie jestem pejzażystą, jestem chemikiem, po co mi barwy, oddech dla oczu, przestrzeń. Będę siedzieć w laboratorium, będę grzebać się w wodorostach, które wyciągną dla mnie z dna morza i przyniosą mi na stół. Może czasem popłynę po nie na Zatokę. I to wszystko. Wszystko?
Stara wędzarnia była długim budynkiem ciągnącym się wzdłuż drogi. Wysoki komin, pociemniałe dachówki, małe, dawno nie myte okna. Za to naprzeciwko wznosił się dom nowy, świeżo otynkowany, jaśniejący bielą okiennych ram. W otwartym garażu, z którego stary człowiek ciągnął gumowy wąż do podlewania ogrodu, stał czarny samochód. Słońce odbijało się w lśniącej masce niby w wypukłym lustrze. Zatrzymała się i patrzyła, jak siwowłosy mężczyzna o brązowej od przebywania na powietrzu twarzy idzie z gumowym wężem w dłoni, ciągnąc go między równo okopanymi grządkami. Dopiero gdy ją spostrzegł, odwróciła się, pchnęła furtkę w chwiejącym się ogrodzeniu wędzarni. Długo pukała do drzwi, zanim rozległy się kroki, donośnie wybijane drewniakami w cementowej sieni.
— Przecież otwarte — powiedziała dziewczyna w długim gumowym fartuchu lśniącym wilgocią. Zobaczyła poza nią okrągłe kadzie z wodą i sterty wilgotnego morszczynu. Chciała zapytać, czy dobrze trafiła, ale usłyszała tylko odpowiedź udzieloną samej sobie:
— A więc to tutaj.II
Stara wędzarnia, choć przemianowano ją na Zakład Doświadczalny, nie rozstawała się łatwo ze swoją przeszłością, tak jak to czasem czynią ludzie, w ciągu jednego dnia. Rozległy, ciemny budynek cały był jeszcze w gorzkim aromacie bukowego dymu, nikł w nim na szczęście nieustępliwy odór ryb, ale w niektórych pomieszczeniach dawał i on znać o sobie mimo gwałtownego czyszczenia i wietrzenia. Wodorosty miały podobną woń, ale szlachetniały na powietrzu, słońce nie rozkładało ich, stawały się wonnym sianem.
— Kierownik będzie o dziesiątej — powiedziała dziewczyna, która nie opuszczała jej ani na chwilę. — Miał coś załatwić w mieście z samego rana. Mówił, żeby pani poczekała.
— Wie, że miałam dziś przyjechać?
— Był telefon.
Nie wyglądała na sekretarkę, ale poinformowana była należycie.
— Pan kierownik prosił, żebym zaprowadziła panią do „rabolatorium” — powiedziała, akcentując z godnością słowa, zwłaszcza ostatnie. Szła przodem, wciąż wycierając ręce o fartuch, choć zapewne już obeschły, a fartuch nie przestawał lśnić wilgocią. Miała najwyżej dwadzieścia lat, blond włosy skręcone okrutnie dokładnym zabiegiem fryzjerskim, którego świeży efekt chroniła czerwoną jedwabną chustką. Dorota myślała, jak zapytać ją o imię i sprawowane czynności, ale najpierw zafrapowała ją sprawa laboratorium.
— Proszę — powiedziała dziewczyna, otwierając przed nią drzwi w głębi korytarza. — Zaraz przyniosę krzesło.
Pokój był idealnie pusty, nie licząc długiego stołu, wmontowanego chyba na stałe wzdłuż okien, i kuchennego pieca w rogu zaraz przy drzwiach.
— Miałam poczekać w laboratorium — powiedziała, gdy dziewczyna przyniosła jej krzesło.
— No właśnie! — uniosła gumowy fartuch i wydobywszy spod niego rąbek szerokiej spódnicy, wytarła nią krzesło — niech pani tu poczeka.
Westchnęła rozglądając się po pustym wnętrzu.
— Poczekam.
Dziewczyna zatrzymała się w drzwiach.
— Że tu jeszcze nic nie ma — powiedziała zawieszając głos. — Ale pan kierownik powiedział, że wszystko będzie, jak tylko pani inżynier przyjedzie. Jak tylko pani magister inżynier przyjedzie.
Dorota ledwo powstrzymała uśmiech.
— Wszystko będzie?
— Tak.
— A kiedy?
— Zaraz. — Powiedziała to z przekonaniem, jeszcze raz wytarła suche ręce o wilgotny fartuch i dodała: — Patent jest.
— Jaki patent?
— No ten nasz.
Dorota nie zdejmowała oczu z jej twarzy, zamilkła na długi czas.
Zaraz po zakończeniu doświadczeń, pierwszego dnia po powrocie ze Słupska, opracowali wniosek do Głównego Urzędu Patentowego i Wiktor pojechał z nim do Warszawy. Nie wrócił rozpromieniony. Wyobrażali sobie prawdopodobnie zbyt wiele, wszystkich nowicjuszy cechuje absurdalna niecierpliwość. Nikt nie mdlał przy biurku, dowiedziawszy się, że państwo może zaoszczędzić czterysta tysięcy dolarów, że przemysł spożywczy i farmacja otrzymają cenny produkt krajowy, nikt nie był nawet ciekaw szczegółów, po prostu należało czekać — zgłoszeń na patenty było wiele i nic nie przemawiało za tym, aby akurat sprawę wodorostów morskich należało traktować jako pilną. Kiedy wreszcie otrzymali upragniony dokument, przeżyli swoje małe prywatne święto. Dopiero potem przyszło zrozumienie, że patent bez produkcji znaczy niewiele, właściwie nic, jest tylko papierem.
— Patent jest i pani inżynier przyjechała — powtórzyła dziewczyna. — Teraz wszystko się ruszy.
— Ile was tu pracuje?
— My trzy.
Stały za nią od dłuższej chwili, w takich samych fartuchach do kostek i drewniakach na nogach, tylko chustki na głowach miały inne, i milczały, kiedy ona wciąż mówiła.
— My trzy. I pan kierownik. Ale teraz wszystko się ruszy. Przynieś tabliczkę — rzekła do tej, która stała najbardziej z tyłu.
Zadudniło w korytarzu, trzasnęły jakieś drzwi i łomot drewniaków o cementową posadzkę znów się przybliżył.
— Proszę.
Nie dały jej tego do rąk, trzymały tuż przy ścianie na tej prawdopodobnej wysokości, na jakiej tablica miała zawisnąć na froncie budynku. Widniał na niej pełny tytuł Zakładu Doświadczalnego, wzbogacony o nazwę patronującego mu związku. Wyglądało to imponująco.
— Dzisiaj kierownik ją zawiesi — powiedziały wszystkie trzy.
— To prawie święto?
— No! — odpowiedziały ze śmiechem.
Dorota wyciągnęła z torebki czekoladę, którą wzięła ze sobą na drogę. Rozpakowała ją i podała dziewczętom.
— Jak macie na imię?
— Ana.
— Zetka.
— Ewa — przedstawiały się po kolei.
Ana była to ta, która od początku czyniła honory domu, drobna i ruchliwa, mała myszka o błyszczących oczach. Zetka przewyższała ją o głowę, głowę także skarbowaną okrutnie, za to zęby miała piękne, szczodrze pokazywane w uśmiechu. Ostatniej nie można się było przyjrzeć, wciąż chowała się za plecy przyjaciółek.
— Od dawna tu jesteście?
Zamyśliły się.
— Od trzech lat.
— Od kiedy?
— Od trzech lat. Chodziłyśmy do wędzarni.
— Ale wędzarnia była nieczynna.
— Dopiero od pół roku.
— A co przez ten czas?
— Nic. Siedziałyśmy w domu.
— Dopiero teraz się ruszy — powiedziała Ana po tym krótkim milczeniu, które zapadło. — Wrócą wszystkie te, które były tu przedtem.
— I chłopy przyjdą — roześmiała się Zetka. Zęby miała naprawdę olśniewające, musiała się śmiać, żeby je pokazywać.
— Co teraz robicie?
Zamilkły.
— Przecież coś robicie, widziałam.
Ana wyjęła z drewniaka stopę i przypatrywała się kolorowej cerze na palcach czarnej skarpetki.
— Czyścimy kadzie.
— A te wodorosty?
— To pan kierownik kazał rzucić, żeby pani inżynier widziała, że już coś jest, że już się zaczęło. — Roześmiała się.
— Ale niech pani nie mówi, że to powiedziałam. Byłby zły.
— Nie powiem.
— Czekał na panią. Chciał, żeby wszystko wypadło jak najlepiej.
— I wypadło. Wspaniała buda!
— Prawda? Wiedziałyśmy, że się pani spodoba.
Dorota wstała z krzesła i podeszła do okna.
— Jutro umyjemy szyby — powiedziała któraś z dziewcząt.
— Głupstwo.
Ta warstwa pyłu na szkle — pomyślała — to jak mgła. Łagodnieje przez nią obraz, mały fragment świata poza nią.
— Morza stąd nie widać?
— Że strychu widać — odezwała się Ewa. — Z tego pokoju przy kominie.
— Jest jakiś pokój na strychu?
— Tak. Chce pani zobaczyć?
Poszły tam zaraz, trzaskając drewniakami o kamienne schody. Dorota spostrzegła ze zdumieniem, że ten hałas jej nie razi, przywykła do niego od pierwszej chwili.
— Jak szła wędzarnia — powiedziała Ana — tu było najcieplej. — Otworzyła drzwi do pokoju pustego jak ten na dole, ale wypełnionego morzem po żółte brzegi ścian. Nie wydawało się odległe, odsunięte pasmem ziemi, zaczynało się tuż za parapetem okien i wlewało do pokoju cały swój nieopisany błękit rozweselony słonecznym dniem.
— Więc jednak — szepnęła Dorota.
Dziewczyny patrzyły na nią pytająco.
— Co tu ma być?
— Gdzie?
— W tym pokoju?
Wzruszyły ramionami.
— Pewnie nic. Pan kierownik mówi, że tu stropy za słabe. Nawet na magazyn za słabe.
— Stara Smardzewska mieszka po drugiej stronie komina — dodała Zetka.
— Kto?
— Stara Smardzewska. To jej dom. Cała wędzarnia.
— Wdowa?
— Tak. A córka wyszła za mąż i wyjechała.
— Nie chciała tu być?
Zachichotały wszystkie trzy.
— Za chłopem poszła.
Dorota zbliżyła się do okna — błękit podpłynął w górę i od razu się oddalił, ziemia wyparła go na właściwą odległość, nieprzybliżoną przez złudzenie. Biały dom z naprzeciwka widziany był teraz pod jaskrawą czapą z czerwonych dachówek, drzewa młodego sadu ułożyły się w symetryczne rzędy pobielonych pni. Stary człowiek przeciągnął już wąż do ogrodzenia i wciąż bacząc, aby nie zagnieść nim pulchnych grządek, podlewał skarpę przy płocie, na której kwitły żółte tulipany. Dorota dopiero po długiej chwili spostrzegła skuter stojący pośrodku drogi między białym domem a wędzarnią i człowieka w kasku, podchodzącego do staruszka. Zapytywał go o coś, szum wody musiał tłumić słowa, bo trwało dość długo, nim otrzymał popartą gestem odpowiedź. Odwrócił się i przeszedł na drugą stronę drogi, ginąc pod spadzistym dachem wędzarni.
Ana ruszyła do drzwi.
— Zawsze tak jest. Jak kierownika nie ma, wtedy wszyscy przyjeżdżają.
— Nie — roześmiała się, nie odchodząc od okna. — To do mnie. — Słyszała pukanie do drzwi, potem ciszę i znów pukanie. — To do mnie — powtórzyła.
— Co powiedzieć? — zapytała Ana.
W pustym korytarzu na dole zadudniły kroki.
— Co powiedzieć? — zapytały razem Ana i Zetka.
— Zejdę na dół.
Wymieniły między sobą szybkie spojrzenia. Zbiegła ze schodów akurat wtedy, gdy Wiktor ku nim zmierzał.
— Nie wierzyłeś mi, że się zjawię od samego rana?
— Cóż znowu? — zdejmował kask, poprawiał palcami włosy. — Po prostu chciałem cię zobaczyć na nowym gospodarstwie.
— Może najpierw zobaczysz gospodarstwo? — spytała z wyraźną złośliwością.
Nie dał się na nią złapać.
— Gospodarstwo widziałem przed trzema tygodniami, kiedy tu byłem po raz pierwszy. Co chcesz — obiekt pierwszorzędny! Tak blisko od Zatoki.
— Ale pusty! Pusty jak stodoła przed żniwami.
— Miał nadejść młynek i destylarka.
— Właśnie kierownik po nie pojechał.
— Dopiero dziś? Poznałaś go już?
— Nie widziałam go na oczy. A ty?
— Ja — tak. Właśnie wtedy, przed trzema tygodniami.
— Kto to jest?
— Nie wiem.
— Jak to nie wiesz?
— A jeśli ci powiem, jak się nazywa, gdzie mieszka, jakie ma wykształcenie i gdzie pracował poprzednio, to będziesz coś z tego wiedzieć?
— No jednak.
— Kim on jest, przekonamy się dopiero tu na miejscu, w robocie.
— Chciałabym go już wreszcie zobaczyć.
— Poczekaj. Widocznie walczy.
— Walczy?
— Nie nasłuchałaś się tego dosyć? My wciąż o coś walczymy. Inni ludzie robią to normalnie, a my musimy walczyć. Taki temperament narodu.
— Czy tylko?
— Cicho, cicho. Dostałaś pieniądze na swój agar-agar? Co ci się nie podoba?
— Wszystko mi się podoba. Tylko już bym chciała, żeby się coś działo.
— Ty jesteś tu po to, by się coś działo. Nie odwracaj sytuacji.
Umilkła urażona. Pchnął drzwi i wszedł do laboratorium. Patrzyła, jak stoi w pustym pomieszczeniu, szczupły, nieco pochylony do przodu, jakby go ta pustka jednak zaskoczyła. I nagle zaczął się śmiać.
Nie wiedziała początkowo, co to ma znaczyć, a potem nie mogła się opanować i musiała mu wtórować przysiadłszy na kominie, zgięta wpół, jak wiejska baba.
— Pionierzy, psiakrew! — powiedział wreszcie, wyjmując chustkę, żeby obetrzeć łzy z oczu.
Do drzwi zaskrobała Ana.
— Może kawy zrobić?
— O! — ucieszył się Wiktor. — Jest kawa?
— Pan kierownik kupił. Na wypadek jakby kto przyjechał.
— No więc właśnie mamy ten wypadek — zawołała Dorota. — Pan inżynier, pan magister inżynier — poprawiła się — będzie sprawował nadzór nad Zakładem.
Ana prawdopodobnie niewiele z tego zrozumiała, ale tytuły działały na nią niezawodnie.
— Zaraz będzie kawa — wyszeptała, cała w rumieńcach.
— Urocza dziewczyna — powiedział, gdy zamknęła za sobą drzwi.
— Masz już przed sobą jedną uroczą dziewczynę, powinno ci to wystarczyć.
— Och, Dorotko! — westchnął.
Musiała go jakoś powstrzymać, żeby nie zaczął mówić o domowych sprawach. Znała to już na pamięć, trudno było spodziewać się rewelacji. Dzieciaki miały na zmianę anginę i biegunkę, jedynie koklusz wprowadzał od czasu do czasu jakieś urozmaicenie w ten rodzinny repertuar.
— Powiedz mi — zaczęła szybko. — Czy tak to sobie wyobrażałeś?
Usiadł obok niej na piecu.
— Gorzej.
— W jaki sposób gorzej?
— Nie wiem. Chciałem dodać ci animuszu.
— A co robisz, żeby dodać sobie animuszu?
— Proste — myślę o pieniądzach. O bodźcach ekonomicznych, to brzmi lepiej i współcześniej. Cholernie potrzebuję pieniędzy.
— Kto nie potrzebuje? — zadumała się. — Wiesz, co sobie kupię?
— Skąd mam wiedzieć?
— Samochód. Coś małego, syrenkę albo trabanta.
— Przecie macie już jeden.
— Mama jeździ nim do pracy. Nie musiałabym wstawać o piątej, żeby być tu na czas.
— Weź sobie motor na raty.
— A zimą?
— No tak — przycichł Wiktor — zimą...
W obszernym przewodzie komina zagwizdał wiatr. Na dworze świeciło ostre, kwietniowe słońce, ale sosny za oknami gięły się w gwałtownym sztormie. Pomyśleli obydwoje o tym samym i Dorota zeskoczyła z komina.
— Za wcześnie o tym wszystkim mówimy. O pieniądzach. I o zimie.
Ruszył za nią do drzwi.
— Zwłaszcza że tylko zima jest pewna.
Kawę podała Ana w pokoju kierownika. Stało tu tylko biurko i jedno krzesło. Przysiedli więc na oknie, spoglądając na drogę. Staruszek naprzeciwko wciąż jeszcze podlewał ogród; nie zanosiło się na deszcz.
— Miłe sąsiedztwo — powiedział Wiktor. Zaczynał się znów usilnie starać, aby odkryła jednak jakieś powaby w swojej nowej sytuacji. — Miły staruszek!
— Tak, wszystko jest bardzo miłe! — powiedziała.
Ale teraz nie zaczęli się już śmiać i Wiktor spojrzał na zegarek.
— No to trzymaj się! — powiedział.
— Trzymam się.
Wyszła z nim razem przed wędzarnię, patrzyła, jak wsiada na motor; podniosła dłoń, kiedy ruszył. Dziewczęta stanęły za nią na progu, także podniosły ręce. Zetka zachichotała.
— Stara Smardzewska na górze klnie — powiedziała Ana.
— Klnie? Dlaczego?
— Nie lubi, jak kto przyjeżdża na pyrkaczu. Córkę jej taki jeden wywiózł.
— Ale nie ma już więcej córek?
— Nie, ani jednej.
— No to o kogo się boi? O nas chyba nie.
Weszły do środka. Na górze u wylotu schodów stała stara kobieta.
— Pojechał? — zapytała.
— Pojechał — odpowiedziały dziewczęta.
Chciała się cofnąć, ale zatrzymał ją widok Doroty.
— To jest ta, na którą czekaliście?
— Tak.
— Taka młoda?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.