- W empik go
Zatoka trujących jabłuszek - ebook
Zatoka trujących jabłuszek - ebook
ZATOKA TRUJĄCYCH JABŁUSZEK – istnieje naprawdę, w przeciwieństwie do Klubu Mało Używanych Dziewic, który ożył tylko na kartach książek Moniki Szwai.
Jego „matki założycielki” zdobyły sobie wszakże taką sympatię Czytelników, jakby były najprawdziwsze w świecie. Czy to znaczy, że takie „dziewice” drzemią w wielu z nas? Że - podobnie jak one – wiemy, co w życiu jest najważniejsze i że niekoniecznie jest to zrobienie kariery za wszelką cenę? Że umiemy, a przynajmniej próbujemy dostrzegać piękno w świecie – takim, jaki jest? Że ciągnie nas do drugiego człowieka? Że staramy się po prostu być szczęśliwymi ludźmi?..
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-64-0 |
Rozmiar pliku: | 713 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I z uściskami dla Tych Wszystkich (a to się częściowo pokrywa), którzy byli obecni na rufie „Daru Młodzieży”, najpiękniejszego statku na świecie, w dniu, kiedy wodowaliśmy konspekt tej książki...
I ze specjalnymi uściskami dla komendanta Białej Fregaty, kapitana żeglugi wielkiej Mirosława Peszkowskiego, zwanego Pestką wśród tych, którzy słuchają szant... oraz Ani Peszkowskiej, autorki słów wielu pięknych pieśni, w tym „Mony”, której słuchając, wjechałam kiedyś w zupełnie inny samochód...
Ach, dla takich chwil warto jest żyć!1
Tylko trzeba mieć autocasco!– Płyń po morzach i oceanach wiedzy, a kiedy już dobijesz szczęśliwie do brzegu, nieś sławę naszego liceum, które oby stało się prawdziwą szkołą dla Europejczyków, ludzi światłych i inteligentnych! Irenko, możesz lać!
Taką to nietypową formułę wodowania wygłosiła lekko wzruszonym głosem Agnieszka Borowska, a Irenka Michałek, której udzieliły się emocje, chlusnęła ze sporego kielicha bezalkoholowym szampanem prosto na świeżo wyprasowaną śnieżnobiałą koszulę Dawida Niepiery. Bez mała setka uczniów nowiutkiej szkoły mieszczącej się w starej szczecińskiej kamienicy przy ulicy Storrady wydała z siebie radosny wrzask. Liceum wypływało na szerokie wody.
Patent na inaugurację stosowną dla miasta portowego i stoczniowego wymyśliła kiedyś Agnieszka w żartach, sugerując zresztą walnięcie Niepiery w łeb butelką prawdziwego szampana. Bystry młodzian o urodzie gibona przyjął żart za dobrą monetę, z pomocą koleżanki Jagulki Grosik nieco patent zmodyfikował i opowiedział o wszystkim paru kolesiom, którzy wraz z nimi dwojgiem przeszli do nowego liceum ze szkoły Rozbickich. Kolesie łyknęli pomysł i udali się do pani dyrektor z petycją, aby w taki właśnie sposób szkółkę zwodować. Zawsze to jakaś zabawa – rozumowali słusznie.
Uroczystość odbyła się dokładnie wtedy, kiedy uczniowie pozostałych szkół kraju w pozycji na baczność słuchali drętwych przemówień swoich dyrektorów. Tu nikt nie stał na baczność. Uczniowie i nauczyciele zebrali się przed budynkiem, grupa inicjatywna z drugiej klasy sprawnie rozdała obecnym plastikowe kieliszki-szampanki, a kiedy Niepiera był już mokry, strzeliły korki pozostałych butelek i złocisty, bąbelkowy, choć bezalkoholowy napój popłynął do owych szampanek.
Wyjaśnijmy jeszcze, że zaszczytu bycia oblanym dostąpił nasz stary przyjaciel gibon, ponieważ to on figurował na liście uczniów pod numerem pierwszym. Oblewająca Irenka Michałek z kolei zapisała się do liceum na Storrady ostatnia. Niczego nie pozostawiono przypadkowi.
– Wznieśmy kielichy! – Donośny głos profesora Frajmana od biologii z łatwością górował nad rozchichotaną młodzieżą. – Niech żyje nasza szkoła! Evviva studio!
Młodzież nie wiedziała, co to znaczy „evviva studio”, wrzasnęła więc kolektywnie „hura!” i wypiła to, co miała nalane. Znaczy „szampan Piccolo o smaku brzoskwiniowym”, raczej ohydnym.
– Ależ to świństwo – powiedział pogodnie Frajman. – Nikt mi nie wmówi, że dobrze jest być dzieckiem. Agnieszko, wygłosisz mowę?
– Jasne! – Dyrektorka i współwłaścicielka liceum promieniała, co z kolei przyprawiało o radosne bicie serca stojącego obok współwłaściciela szkoły i jej (Agnieszki, nie szkoły) aktualnego amanta – notariusza Brańskiego. Amanta, dodajmy, absolutnie prawdziwego. Agnieszka nie musiała sobie tym razem wyobrażać romansu, bowiem notariusz leciał na nią jak szalony i przy każdej okazji dawał temu wyraz. Zerknęła w jego kierunku i zobaczyła człowieka doskonale szczęśliwego. Troszkę ją to zaniepokoiło, ale nie pora teraz była na życie osobiste. – Jurek, a może ty im coś powiesz?
Brański tylko pokręcił głową. To był JEJ dzień. Zrozumiała jego intencje i zwróciła się w stronę wciąż chichoczącego tłumku.
– Halo, halo – powiedziała głośno. – Będę do was mówić! Dajcie mi szansę!
Nie używała żadnego nagłośnienia, jednak była doskonale słyszalna. Młodzi ludzie przestali hałasować, zaintrygowani dziwną w sumie dyrektorką. Wprawdzie wszyscy ją już znali ze wstępnych rozmów kwalifikacyjnych, ale teraz okazja była oficjalna, dyrekcja powinna wbić się w garsonkę i gadać do mikrofonu co najmniej kwadrans, nie przejmując się, czy ktoś jej słucha, czy nie. Ta cała Borowska miała na sobie obfitą kwiecistą suknię do kostek, bardzo elegancką, stonowaną kolorystycznie i absolutnie nieurzędową. Niektórym bardziej oczytanym uczennicom skojarzyła się z blondwłosą wersją Scarlett O’Hary. Taki jakiś miała ten sznyt. Niestety, brakowało w jej otoczeniu Rhetta Butlera. Choć było paru przystojniaków, w tym cherubiński blondyn z niebieskimi oczkami i wstrząsająco długimi rzęsami. Kilka dziewczyn zdążyło się już założyć, do czego to ciacho w szkole służy. Przeważała opinia, że jest wuefistą. Wyglądał na wuefistę. Choć mógłby mieć potężniejszą klatę.
Agnieszka przedstawiła Brańskiego i grono nauczycielskie. Wuefista bez klaty okazał się fizykiem. Boże, jaki on ma cudny ten uśmiech! Chemik też nie najgorszy… Za to gość od biologii to egzot jakiś kłapciaty, najbrzydszy belfer świata. Pchają się do niego różni tacy, co wyglądają, jakby go znali. Ach, to ci, co tu przyszli razem z dyrektorką i częścią nauczycieli. Może coś w nim jest. A te nauczycielki rozpromienione takie, zadowolone, bez sensu, przecież wakacje właśnie się skończyły, a nie dopiero zaczynają. I też poubierane jak nie do szkoły. No, nie wszystkie, część. Trzeba przyznać, że nie wyzywająco. Elegancko, ale swobodnie. Stanowiły rażący kontrast z większością uczennic, które przyodziały się w konwencjonalne białe bluzki i ciemne spódnice.
Dyrektorka skończyła pobieżną prezentację nauczycieli i leciała dalej.
– Nie wiem, czy lubicie długie, ideologiczne przemówienia – tu zabrzmiało ciche, ale stanowcze buczenie. – Ja nie przepadam, zwłaszcza kiedy sama mam je wygłaszać. W związku z tym niczego już nie wygłoszę, tylko będę życzyła nam wszystkim przyjemnej współpracy. Cała reszta dotrze się w praniu. Proponuję, żebyście udali się do swoich gabinetów. Każda klasa będzie gospodarzem jakiegoś gabinetu, poznacie się nawzajem, moi koledzy podadzą wam podstawowe komunikaty porządkowe i pożegnamy się do jutra. Chyba że macie teraz do mnie jakieś pytania, to chętnie odpowiem.
Zapadła normalna w takich okolicznościach cisza, którą po chwili przerwał na poły nieśmiały, na poły arogancki pisk:
– Czy możemy ubierać się tak jak pani?
Dwie czy trzy nowe nauczycielki prychnęły karcąco, ale dyrektorka nawet się nie uśmiechnęła.
– Jasne. W naszej szkole nie obowiązuje umundurowanie. Ogranicza nas tylko poczucie stosowności. To znaczy może być kolorowo, ale nie wściekle kolorowo, i prosimy, żeby nie eksponować przesadnie swoich wdzięków. W sensie dekolty i wprost przeciwnie.
– Co to znaczy „wprost przeciwnie”? – zapiszczał inny głos skontrapunktowany przez męski rechocik.
– Tyłek na wierzchu – objaśniła uprzejmie dyrektorka. – W szkole… zresztą nie tylko… jest objawem złego gustu. Uważamy, że bycie bezguściem to wprawdzie nie grzech, ale duży wstyd.
Kilka panienek zaczerwieniło się gwałtownie i usiłowało bezskutecznie obciągnąć na sobie mikroskopijne kawałki materiału występujące w roli spódniczek. Notariusz Brański wewnętrznie pękał ze śmiechu, ale trzymał się dzielnie i wyglądał jak uosobienie obojętności. Agnieszka podobała mu się jak nigdy. A właściwie jak zawsze. Co za wspaniała kobieta!
Wspaniała kobieta skonstatowała, że więcej pytań nie ma, i zaprosiła wszystkich do szkoły. Tuż za drzwiami oczy dziewcząt ucieszył woźny i konserwator Marcin, posiadacz imponującej klaty, wywijający klasycznym szkolnym dzwonkiem. Uczniowie nie wiedzieli jeszcze, że dzwonek w tej szkole stanie się wyłącznie rekwizytem okazjonalnym. Na co dzień granice lekcji i przerw wyznaczać będzie jedynie zegarek nauczyciela. Agnieszka nienawidziła dzwonków szkolnych tak samo jak budzika. Jedno i drugie uważała za źródło niebezpiecznych nerwic. W JEJ szkole – nie do przyjęcia.
Kolejne zaskoczenie czekało uczniów w klasach. Spodziewali się wysprzątanych pomieszczeń z ławkami ustawionymi w równy rządek. Posprzątane niby nawet było, w tym sensie, że nie brudno, ale stoliki i krzesła upchnięto niedbale w kącie gabinetu.
– To dlatego, że sami sobie ustalimy, jak chcemy siedzieć – wyjaśnił swoim nowym uczniom Jarek Dąbrowa, chemik ściągnięty z renomowanego szczecińskiego liceum przez swojego kolesia z piaskownicy, Bodzia Domaniuka. – To jest gabinet chemiczny, więc musicie uwzględnić konieczność wykonywania doświadczeń. Chodzi o to, żebyście dobrze widzieli, co robię na moim stole i żebyście sobie wzajemnie nie przeszkadzali, kiedy sami będziecie produkować na przykład materiały wybuchowe.
– Semtex – mruknął lekko pryszczaty pierwszoklasista, Romek Górski, w gimnazjum zwany Jasnogórskim z powodu niemal białych włosów.
– Semtex nie – odpowiedział stanowczo chemik. – Na semtex nie mamy licencji od Czechów. Sami sobie coś wymyślimy. Co proponujecie?
– W sensie pirotechniki? – drążył Jasnogórski.
– Nie, w sensie umeblowania – Jarek Dąbrowa rozbłysnął zniewalającym uśmiechem.
Jak było do przewidzenia, dwadzieścia minut później wszystkie dziewczyny siedziały możliwie najbliżej nauczycielskiego stołu. Jarek nie miał wprawdzie cherubińskiej urody swojego przyjaciela, ale też był zdecydowanie przystojny. W typie Macieja Silskiego, rockowego wokalisty z kropką na czole. Tyle że bez kropki.
Dziki rumor rozbrzmiewający w całej szkole upewnił Agnieszkę, że ustawianie mebli w gabinetach przebiega zgodnie z planem.
– Po co to? – spytał ciekawie Brański. – Żeby uczniowie poczuli się u siebie?
– Między innymi. – Agnieszka dolała mu kawy z kremowego dzbanuszka w kwiatki. Siedzieli we dwoje w gabinecie „armatorskim”, jak to określił gibon Niepiera, od jakiegoś czasu zafascynowany wszystkim, co miało związek ze statkami i morzem.
– Poza tym niech siedzą, jak im wygodnie. Niech się uczą szanować pomysły innych, bo to wiesz, w różnych klasach różnie te mebelki będą ustawione. I niech sobie pohałasują, to im dobrze zrobi. W ich wieku hałasowanie jest konieczne do życia. Kurczę, Jurek, patrz, jak nam się udało…
– Myślałaś, że nam się nie uda?
– Wiedziałam, że się uda, ale miałam pewne wątpliwości co do tego szaleńczego tempa. Pobiliśmy rekord świata w prędkości zakładania szkoły średniej. Nie… powiem ci uczciwie: nie sądziłam, że zaczniemy już w tym roku szkolnym.
– To i ja powiem uczciwie: też nie miałem pewności. Jesteś genialna, Agnieszko. Podziwiam cię. Słuchaj, chciałbym ci przedstawić moich synów, moich rodziców, no, rodzinę w ogóle, brata… kiedy mogłabyś? Obiecałaś, że za mnie wyjdziesz, więc sama rozumiesz…
Agnieszka jakby odrobinę spięła się w sobie, co Jerzy natychmiast spostrzegł.
– No, obiecałam, ale przecież nie zaraz! Teraz mamy początek roku, muszę się zająć szkołą. Jest w fazie organizacji tak naprawdę, jeszcze tysiąc rzeczy wyjdzie i trzeba będzie szybko reagować. Poza tym musimy przemyśleć, co z moim mieszkaniem, co z panią Różą… Nie mogę jej znienacka zostawić samej sobie. W ogóle nie mogę jej zostawić. Jurek, błagam, daj mi trochę czasu.
Notariusz Jerzy Brański westchnął – jak to on, dyskretnie i prawie niezauważalnie.
– Szefowie! – W uchylonych drzwiach pojawiła się głowa sekretarki Ewy Borzęckiej. – Sorry. Telefon. Kuratorium. Łączyć cię teraz, Agnieszko?
– Tak, proszę.
Agnieszka rozłożyła ręce w geście mającym symbolizować niechętne poddanie się wyższej konieczności. Notariusz uśmiechnął się nieco krzywo. Wyglądało mu na to, że ukochana kobieta odetchnęła z ulgą.
•
Tylko jeden nauczyciel nie był obecny na uroczystym wodowaniu nowego liceum. Slawista na etacie anglisty, Irlandczyk Noel Hart, leciał właśnie samolotem z Dublina do Szczecina, a wraz z nim spory bagaż, który wraz z kilkoma tobołami nadanymi na cargo miał stanowić jego dobytek na najbliższych kilka lat. Noel siedział przy oknie, intensywnie wpatrując się w białe obłoki pod sobą i nad sobą, niewiele go one jednak obchodziły. Zastanawiał się, czy na pewno dobrze robi, zamieniając w miarę spokojne bytowanie nauczyciela akademickiego w niepełnym i dość dowolnym wymiarze godzin pracy na pełnoetatowe zatrudnienie w liceum, gdzie młodzież jest jeszcze niedojrzała i jeden Bóg wie, jakie może mieć pomysły. Wszystko przez nadmiernie romantyczną atmosferę wielkich żaglowców. Zgodził się przyjąć tę fuchę telefonicznie… Michalina złapała go na pokładzie irlandzkiej brygantyny „Asgard II” na wodach Finlandii; trwały regaty, wszyscy chodzili pięć centymetrów nad ziemią… Potem było jeszcze gorzej: finał regat w Szczecinie, setka żaglowców w porcie, kilka dni radosnego zamętu… no, dał się trochę zwariować. Każdy by się dał, gdyby właśnie odzyskiwał rodzinę. Nie żonę, broń Boże, żony w żadnym wypadku Noel nie zamierzał odzyskiwać, ale córkę. Małą Misię, która w międzyczasie stała się już Misią niemal czterdziestoletnią. Coś takiego, czterdziestoletnia córka!
To by oznaczało, że on jest stary. Za chwilę będzie miał zięcia, który przekroczył pięćdziesiątkę… nie wiadomo jak dawno temu. Misia jest w ciąży. Za kilka miesięcy on sam zostanie dziadkiem.
W Irlandii wszystko wydawało się prostsze. Oczywiście, po jakichś dwudziestu latach od wyjazdu z Polski, kiedy przestał się łudzić, że Bożenka pozwoli mu kiedykolwiek spotkać się z Michaliną. Inna rzecz, że był idiotą, nie próbując skontaktować się z dorosłą już córką. Z drugiej strony może podświadomie czekał na to, żeby dorosła córka skontaktowała się z nim?
Z drugiej strony, z trzeciej strony. A jakież to ma dzisiaj znaczenie?
Z czterdziestej czwartej strony – dobrze będzie oddalić się jakoś definitywnie od drogiej Stephanie. Ona, na szczęście, nienawidzi podróżować, przerażało ją nawet pokonanie dystansu z Dublina do Killybegs, dzięki czemu nie siedziała mu bezustannie na garbie i nie otaczała opieką. Może też trochę dlatego, że nie podał jej dokładnego adresu. Bóg w swojej niezmierzonej łaskawości obdarzył nas wszak telefonią komórkową – tak sobie to tłumaczył – a ta znakomicie wystarcza do utrzymania podstawowych kontaktów. Zresztą spotykali się co jakiś czas w Dublinie, kiedy przyjeżdżał wykładać na uczelni, gdzie ona była doktorem literatury angielskiej, specjalistką od średniowiecznych eposów, których on szczerze nie cierpiał. Czyniła mu wtedy wiele wyrzutów, a on, człowiek miękki, przepraszał, kajał się fałszywie i ostatecznie poddawał jej czułości i troskliwości. Przy najbliższej zaś okazji zwiewał do swojej nadmorskiej kryjówki, ona zaś pozostawała w objęciach „Beowulfa”.
Stewardesa miłym głosem poprosiła Noela, aby zapiął pas. Samolot zaczynał właśnie podchodzić do lądowania. Noel uśmiechnął się do sympatycznej dziewczyny. Do licha, czyżby panienka używała tych samych perfum co Stephanie?
Zapinając pas, zastanawiał się, czy to, co odczuwa względem Stephanie, to wyrzuty sumienia, czy nie. Trochę może tak, z drugiej strony jednak trudno pozwolić się zagłaskać na śmierć.
Masz ci los, znowu zaczął – z drugiej strony, z trzeciej strony! Hamlet to przy nim mistrz świata w precyzowaniu poglądów na czas.
Dość tego. Jest, jak jest. Samolot właśnie siada na pasie w Goleniowie. Misia na niego czeka. Nowe życie na niego czeka. Może jest to życie dziadka, ale kto powiedział, że dziadkowie już tylko patrzą na księżą oborę?
Zadowolony z przypomnienia sobie tego trudnego i kompletnie bezsensownego idiomu, Noel przeciągnął się w fotelu. Ahoj, przygodo! Kiedy mieszkał w Polsce, słyszał coś takiego w radiu. Ahoj, przygodo! Jakaś audycja w Trójce. Ciekawe, czy jest jeszcze Trójka…
•
Nika Mokrzycka siedziała w swoim pokoju i nie miała najmniejszego zamiaru chodzić na żadne inauguracje. Oczywiście wiedziała, że w końcu będzie musiała pójść do szkoły, ale przecież nie dzisiaj. Jutro, pojutrze. Popojutrze. Dziś nie.
– Czy ty, Nicole, kompletnie zwariowałaś? Co ty sobie właściwie wyobrażasz?
Matka jest beznadziejna. Nawet nie stać jej na oryginalne wyrażenie pretensji. „Co ty sobie wyobrażasz?”. Każda matka w ataku furii zadaje to kretyńskie pytanie.
– Nic sobie nie wyobrażam. Nie muszę. Ja wiem, jak wyglądają inauguracje roku szkolnego i ja ich nienawidzę. Mogę chodzić do szkoły po to, żeby się uczyć, ale nie mam zamiaru robić z siebie małpy.
– Małpę robisz z siebie tu i teraz! Ubieraj się na galowo i wychodź! Słyszysz?
Matka była purpurowa.
– Nigdzie nie idę. A ty się tak nie gorączkuj, bo afrykańskiej dzidzi zaszkodzisz.
Matka złapała się za brzuch.
Oczywiście nic po niej jeszcze nie było widać, dzidzia została poczęta jakieś dwa i pół miesiąca temu, w czasie afrykańskiej wycieczki matki i jej nowego męża na śniegi Kilimandżaro. Niemniej matka cackała się sama z sobą jak ze śmierdzącym jajkiem i palpitowała przy każdej okazji. Aż dziw, że dzisiaj o tym zapomniała i zajęła się Niką. To znaczy wypychaniem jej na szkolne uroczystości. Teraz jednak przypomniała sobie, co jest najważniejsze, złapała głęboki oddech, wydała nieartykułowany i już niegroźny okrzyk, po czym poleciała na taras, aby natychmiast zażyć świeżego powietrza i uspokoić niechybnie zdenerwowaną dzidzię.
Nika zaśmiała się sama do siebie i padła z powrotem na łóżko. Było to śliczne białe łóżeczko w typie dziewczyńskim, metalowe, z aniołkami przy oparciu i czterema ozdobnymi gałeczkami na obu szczytach. Cały pokój urządzony był rozkosznie i po dziewczyńsku. Nika nie miała jednak wątpliwości, że kiedy matka zabierała się do tych wszystkich przeróbek i nowego wyposażania jej pokoju (Nika leżała wtedy w szpitalu w Szczecinie), miała na celu nie tyle sprawienie córce przyjemności, ile własną zabawę w dom. Tylko patrzeć, jak zacznie wyposażać równie rozkoszny pokoik dziecięcy – jest w domu taki nieduży, akurat między sypialnią rodziców i salonem.
No, no. Nie rodziców. Państwa Kaczmarków, za przeproszeniem.
Fajny ten dom, obiektywnie biorąc – jednopoziomowy, za to rozległy, z trzema wyjściami – jednym od frontu i dwoma od strony ogrodu. A jedno z tych dwóch jest osobistym wyjściem Niki, z jej pokoju na słodki ganeczek. Salon z kolei otwiera się na zabójczy taras, wielki jak małe lotnisko. Można tam wydawać przyjęcia na czterdzieści osób. Kiedy jest więcej gości, rozstawia się stoły na trawniku.
No i co z tego wszystkiego, skoro nikomu w tym fajnym domu na niej nie zależy – kompletnie nie zależy.
Nika usiadła po turecku na swoim cacanym łóżeczku i popadła w zamyślenie.
Niestety, była całkowicie pewna, że ma rację i że naprawdę ani jej własna matka, ani tym bardziej pan Kaczmarek nie przejmują się zbytnio tym, co się z nią dzieje, co ona myśli i czuje. Wiele razy analizowała zachowanie ich obojga i swoje własne odczucia, i zawsze wychodziło jej to samo. Nie można powiedzieć, że stanowiła w domu jakieś specjalne obciążenie czy przeszkodę, co to, to nie. Pana Kaczmarka stać było na utrzymanie jeszcze z pięciu lub sześciu przybranych córeczek i prawdopodobnie tak samo by ich nie zauważał, jak nie zauważał Niki.
Nie, to nie jest właściwe określenie. On ją właściwie zauważał i nawet czasem z nią rozmawiał, ale tak, jakby rozmawiał z własnym kotem. Dawał jej przyzwoite kieszonkowe – z taką samą obojętnością, jakby sypał kotu whiskasa. Najbardziej był jednak zajęty sobą samym, swoim biznesem i rozmaitymi przyjemnościami typu golf, podróże, jazda konna i terenowe samochody. Im większe i na wyższych kółkach, tym lepiej. W zakres przyjemności wchodziła również aktualna pani Kaczmarkowa. Chyba nawet pan Kaczmarek się ucieszył z tego, że zaszła w ciążę, bo może wreszcie będzie miał syna. Pierwsza żona rozczarowała go dwiema córkami, na szczęście po rozwodzie wyjechała z obiema do Francji i uwolniła byłego męża od odpowiedzialności za potomstwo, wiążąc się z facetem sześć razy bogatszym od pana Kaczmarka.
Nika zastanowiła się głębiej. Czy pan Kaczmarek nie traktował przypadkiem matki jak rasowej kobyły, która może dać mu wystrzałowe źrebię?
Nie, to by jednak krzywdziło faceta. On matkę nawet lubił, w taki pobłażliwie protekcjonalny sposób. W ten sam pobłażliwie protekcjonalny sposób traktował Nikę, tyle że ona mu zwisa. Zwisa też matce, którą obchodzi wyłącznie pan Kaczmarek, obiektywnie przystojny i miły facet, nadzwyczaj dobrze sytuowany, nie to co kapitan Mokrzycki na etacie porucznika na żaglowcu Akademii Morskiej.
Zwisanie komukolwiek nie wydawało się Nice do przyjęcia. Ojciec robił wrażenie, jakby mu nie zwisała. To on zapłacił za implanty kostne, które Nice wszczepiono, a nie dziany ojczym.
Pomijając implanty – ojciec rozmawiał z nią jak z myślącą istotą. Przejmował się jej nastrojami. Zwierzał jej się. Razem planowali jego nowe małżeństwo i całkowitą reorganizację życia rodzinnego. Z ciocią Grosik. Z Jagą, córką cioci, i z Niką…
Poczuła nieprzyjemne mrowienie w okolicach serca. Czy to wszystko przypadkiem nie było jedną wielką dziecinadą? Był sobie festiwal żaglowców, wszyscy częściowo potracili głowy, powpadali sobie w objęcia – a potem festiwal się skończył, wszyscy wrócili do swoich zajęć, ciocia lata koło chorych dzieci, ojciec gania po pokładzie jakichś kursantów (Nika miała mgliste pojęcie o obowiązkach zastępcy dowódcy „Daru Młodzieży”), a ona, Nika, powinna się zająć nadrabianiem edukacji, nadszarpniętej odrobinę przez „przygodę z rakiem”.
Matka tak to kiedyś nazwała. Przygoda z rakiem. Boże święty, chyba miała kompletnie wyłączone myślenie w tej chwili. Przygoda!
Jeśli rzeczywiście wszyscy wrócili grzecznie do rzeczywistości i ma być jak dawniej, to ona, Nika, wpadnie w jakąś otchłań rozpaczy, zupełnie jak Ania z Zielonego Wzgórza. Tak, to chyba Ania wpadała w otchłań rozpaczy.
O nie! W nic takiego wpadać nie będziemy. Choroby lubią wracać, kiedy im się stworzy sprzyjające warunki. Nie ma lepszych warunków jak załamania i otchłanie rozpaczy. Żadnych więcej „przygód z rakiem”! Trzeba zagonić do roboty te wszystkie geny po tatusiu – geny zdecydowania, odwagi, determinacji…
Nika nie była pewna, czy dobrze użyła słowa „determinacja”, więc sprawdziła w Internecie. Owszem, dobrze. No więc jej też tego nie zabraknie.
Na początek trzeba dać matce nieco popalić. Niech sobie powoli zacznie zdawać sprawę, jak miło będzie w wielkim domu, kiedy Nikusia z niego zniknie.
•
Lilianna Bronikowska, dawno emerytowana fryzjerka i perukarka teatralna, dama lat sześćdziesiąt siedem, wciąż elegancka, energiczna i kochająca życie, siedziała na walizkach i czekała na synka Edusia. Miał się pojawić lada chwila i zabrać ją z wygodnego mieszkania na Zygmunta Starego do Bóg wie jakiego domu we wsi o haniebnej nazwie Stolec. Wprawdzie Eduś proponował kilka razy, żeby przyjechała do tego Stolca i zobaczyła sobie dom i kobietę, z którą się związał, ona jednak nie znalazła na to dotąd ani czasu, ani chęci. W zasadzie wolała nawet teraz jechać w nieznane – miało to posmak przygody. Nie survivalu, który pani Lilianna uważała za wyjątkowe kretyństwo, tylko właśnie przygody. Niezbyt ryzykownej, dodajmy, gdyż pani Bronikowska, której mąż wykładowca klepał wprawdzie biedę i umarł na zawał w stanie wojennym, była doskonale na stare lata wyposażona przez swojego świętej pamięci tatusia, doktora Nałęcza, rozchwytywanego ginekologa położnika z doskonale prosperującą prywatną praktyką. Mogła więc w razie czego wrócić ze wsi i do końca życia mieszkać w trzech obszernych pokojach z kuchnią, biegając do teatrów i opery na ploteczki (wszędzie tam miała przyjaciół, a zwłaszcza przyjaciółki) i na przedstawienia, które z lubością krytykowała (jak wiadomo, nic się nie równało ze spektaklami sprzed lat i z aktorami czasów minionych).
Eduś pojawił się w okolicach południa, jak to on, zadowolony i uśmiechnięty. Mama Bronikowska spojrzała na niego z pewnym rozrzewnieniem: jaki on przystojny! To ona doradziła mu kiedyś ostrzyżenie ciemnych włosów na lotniskowiec – oczywiście nie wiedziała, że ta twarzowa fryzura tak idiotycznie się nazywa, ale była świeżo pod wrażeniem obejrzanego w telewizji po raz trzeci filmu z Harrisonem Fordem i Wilemem Dafoe, w którym to filmie obaj panowie jechali do Wenezueli czy może Kolumbii w celach awanturniczych. A może jeden z nich już tam był, a drugi dojechał? Mama B. nie pamiętała tego dokładnie, ale bardzo podobała jej się fryzura jednego amerykańskiego snajpera z tego filmu. Oczywiście sama ostrzygła syna i efekt okazał się olśniewający.
Ciekawe, co ma na głowie ta jego nowa donna? Pani Lilianna była zdania, że po fryzurach ich poznacie. Pierwsza żona Edusia czesała się na topielicę, co w najmniejszym stopniu nie wzbudzało zaufania. Osoby czeszące się na topielicę bywają nastawione egoistycznie i nie potrafią stworzyć prawdziwego domu rodzinnego. No i rzeczywiście, inkryminowana Gosia po dwóch latach pretensji i cichych dni rzuciła biednego Edusia i złapała jakiegoś kauzyperdę z własną wypasioną kancelarią adwokacką. Było do przewidzenia!
Niestety, nowa donna Edusia miała na głowie jeszcze coś gorszego. Była ostrzyżona niechlujnie i co najmniej trzy miesiące temu, a jej włosy szczotki nie widziały od Bóg wie kiedy. Umyła je, owszem, jednak nie wymodelowała ani nic. Zwisały smętnie wokół twarzy – może nawet niebrzydkiej, ale jakby trochę zaszczutej. Mama Bronikowska znała się na twarzach. Donna, jakjejtam, Marcelina (imię z Beaumarchais, słowo daję! W „Weselu Figara” pęta się jakaś Marcelina!) starała się udawać swobodę i wesołość, ale gdzieś głęboko w jej oczach krył się smutek i strach.
Ciekawe, czego ona się boi?
A smutnym ludziom pani Lilianna nie wierzyła z zasady.
•
– Pani Michalina! Oczom nie wierzę. Szczęść Boże, pani Misiu. Pięknie pani wygląda.
– Szczęść Boże księdzu! Pięknie wyglądam, bo jestem, kurczę, szczęśliwa jak królewna z bajki. Ma ksiądz trochę czasu?
– Mam. To jest cud, ale mam. Zamierzałem nawet oddawać się grzesznym rozrywkom, ale skoro pani przyszła, to z radością zrobię nam obojgu herbaty i zaproszę panią pod krzaczki, które pani własnoręcznie zasadziła…
– Z księdza pomocą. A poza tym dobrzy ludzie sadzili. Widzę, że wszystko pięknie rośnie i nawet nie choruje. Przędziorek nie dobierał się znowu do iglaków?
– Dobierał się, ale zwalczyliśmy łobuza w zarodku. Pan Zbieraczyk bardzo fachowo się opiekuje ogrodem.
Istotnie, hospicyjny ogród prezentował cały późnoletni urok, na jaki było go stać. Michalina patrzyła z przyjemnością na ładnie skoszoną trawę, zdrowe krzewy i uporządkowane rabaty bylinowe. Część róż kwitła w najlepsze i nie było na nich ani jednej mszycy, ani jeden listek nie zwijał się w trąbkę. Widać pan Zbieraczyk naprawdę wziął sobie do serca zadanie, którego się podjął.
– On miał u was mamę, prawda?
Ksiądz Hieronim przyniósł właśnie pod krzak jaśminu dwa kubki z pięknie pachnącą herbatą i talerzyk niemniej pięknie pachnącego ciasta upieczonego przez jakąś wolontariuszkę. Domyślił się, o kogo pyta Michalina, i skinął głową.
– Tak. Leżała u nas dwa lata. Pan Zbieraczyk nie miał żadnej możliwości opiekowania się nią w domu, bo ona, biedaczka, nie mogła się ruszać z łóżka. Tu miała dobrze, a syn odwdzięcza się nam, jak potrafi. Dla niego to też jakaś forma ucieczki od samotności.
– On nikogo nie ma?
– Właściwie nikogo. Jakieś ciotki w południowej Polsce, też starsze panie. I dzieci tych ciotek. A tu ma grób żony, grób matki. I teraz ten ogród. Czyli, kochana pani Misiu, pani ogród po raz kolejny zrobił coś dobrego. Przynosi nam radość, a teraz daje sens życia panu Zbieraczykowi. Ja też tu czasem dłubię, wie pani?
– Bardzo zdrowo – zaśmiała się Michalina. – Niech zgadnę, róże ksiądz przycina.
Ksiądz też się zaśmiał.
– Tak, co do róż, to są moje i nikomu nie oddam sekatora. Za nic. Uważam, że nauczyłem się bardzo fachowo ciąć.
– Widzę. Pięknie się rozkrzewiły. Tnie ksiądz bez litości?
– Bez litości. W miarę nisko. One to lubią. A co u pani?
Michalina uśmiechnęła się marząco.
– Kwitnę jak te księdza róże. Zostałam prawidłowo przycięta swojego czasu. To ksiądz mnie chlasnął przy ziemi i odciął, co przekwitło. I wyrzucił. No, jestem z moim Grzegorzem, to ksiądz wie. Znalazłam ojca, to też już księdzu kiedyś mówiłam, jak byłam na inspekcji iglaków. A teraz mam dwie nowości. Nie, trzy. Ojciec przyjechał do Szczecina z tej swojej Irlandii, zamieszkał z nami na Rozmarynowej… ale będziemy się przenosić, to znaczy Grzegorz i ja, do Zdrojów, do mojej mamy. Nie chcemy, żeby zostawała sama. To raz. Po drugie, proszę mi gratulować, będę miała dziecko. Zawahała się nagle. – O kurczę, ksiądz chyba nie powinien mi gratulować, bo dziecko jakby nieślubne… Ale tu by była właśnie ta trzecia nowość, bo my z Grzesiem chcemy się pobrać.
Ksiądz uśmiechał się i najwyraźniej nie miał zamiaru ustawiać Michaliny do pionu.
– Cieszę się, pani Misiu. Ładnie się pani układa.
– No właśnie. W dużej mierze dzięki księdzu. Naprawdę, niech się ksiądz nie śmieje. To ksiądz mnie kopnął we właściwym kierunku… przepraszam za kolokwializm. Bo dalej bym się tak snuła między grobami.
– Widocznie znalazłem się we właściwym czasie we właściwym miejscu – powiedział filozoficznie ksiądz. – Może to przypadek, a może zamysł Najwyższego. Najważniejsze, że kilka osób może teraz Panu Bogu dziękować. Ma za co.
– No właśnie. Pamięta ksiądz nasze wszystkie rozmowy na te tematy… ani ja, ani Grzegorz nie jesteśmy specjalnie kościelnie zorientowani, ale chyba chcielibyśmy mieć ślub w kościele. Nie wiem, czy ksiądz nie uzna tego za niewłaściwe…
– Pani Misiu, ja już pani kiedyś powiedziałem: nie będę pani nawracał. Skoro ma pani taką potrzebę, mam na myśli ślub – to mogę się tylko cieszyć.
– Naprawdę? To ja się też cieszę. Bo dla mnie jedynym księdzem, który mógłby nam tego ślubu udzielić, jest właśnie ksiądz.
– Jako ten, co to… we właściwym kierunku?
– Tak. Jako ten. Czy jest to możliwe? Oczywiście nie myślałam o ślubie w kaplicy hospicyjnej…
Ksiądz podrapał się łyżeczką po głowie.
– No tak, nasza kaplica jest bardzo ładna, ale może istotnie niekoniecznie… Nieważne. Pani Misiu, ja już mam pewien pomysł, tylko muszę go, powiedziałbym, rozpracować. Proszę dać mi trochę czasu. Kiedy chcecie ten ślub?
– A dałoby się pod koniec września? Żeby jeszcze złapać złotą jesień, a nie pluchy, ksiądz rozumie…
– Myślę, że dałoby się. Pani Misiu, ja z radością was połączę… sama pani wie, dla mnie to też będzie miłe urozmaicenie po tych wszystkich pogrzebach…
– Ksiądz się ze mnie śmieje!
– A skądże. Nie z pani, tylko do pani.
Michalina poprawiła się na solidnej ławce zbudowanej zapewne przez kolejnych wdzięcznych.
– Jest jeszcze jedna sprawa, proszę księdza. Te… szkolenia małżeńskie, czy jak to się tam nazywa. Kursy. Wie ksiądz, co mam na myśli.
– Wiem. Nauki przedmałżeńskie. Nie jestem jednak pewien, czy państwu są one naprawdę potrzebne. Znam i panią, i pana doktora, pana doktora od lat zresztą, wcześniej niż los mnie zetknął ze zmokniętą dziewczyną pod platanem. To był platan?
– Chyba platan. Albo dąb. Nie pamiętam, co tam rośnie.
– Kora mu obłazi.
– A, to platan. Ale to nie choroba. One tak mają, platany. Rozumiem, że darujemy sobie nauki i tak dalej?
– Myślę, że możemy. Cieszę się, pani Misiu, że ładnie się pani wszystko ułożyło. Naprawdę. I gratuluję z całego serca. Będziemy w kontakcie w sprawie ślubu, dobrze?
– Dobrze. A proszę mi jeszcze coś powiedzieć, bo mnie strasznie ksiądz zaintrygował…
– Tak, pani Misiu?
– Te grzeszne rozrywki… Jakim grzesznym rozrywkom może się oddawać ksiądz taki jak ksiądz?
– Ach, to… Ja, pani Misiu… tylko proszę, niech pani się ze mnie nie śmieje. Ja gram na komputerze w kulki. Bardzo mnie to pochłania ostatnio.
– Matko moja, w jakie kulki?
– No, takie kulki. Ja mam dużą kulkę, a dokoła mnie latają małe. Niebieskie i pomarańczowe. Ja zjadam niebieskie, a pomarańczowe zjadają mnie, więc muszę je omijać. Pełno ich wszędzie, ale jakoś daję sobie z nimi radę. A co jakiś czas jestem nieśmiertelny i wtedy mogę zjadać pomarańczowe. Potem przestaję być nieśmiertelny… No dobrze, zdaję sobie sprawę, że to dziwnie brzmi. Może nawet trochę bluźnierczo. Ale zawsze byłem przekonany, że Pan Bóg ma największe poczucie humoru we wszechświecie… I niech się pani ze mnie nie śmieje, bo pani ślubu nie dam!
•
Notariusz i ostatnio biznesmen oświatowy Jerzy Brański siedział na starym fotelu w rodzinnym domu na Pogodnie. W innych starych fotelach i na równie starych krzesłach siedzieli jego rodzice, mecenas Ewa Brańska i sędzia Andrzej Brański, oraz dwaj synowie, Andrzej Junior i Jerzy Junior, studenci prawa, którzy korzystali jeszcze z akademickiej wolności przed wyjazdem na uniwersytety w Warszawie i Krakowie. Na stoliku stały kieliszki ze znakomitym koniakiem i urocze miśnieńskie półmiseczki z ptifurkami. Notariusz i biznesmen Brański czuł się w tej chwili jak jedna z ofiar własnego ojca, który na wydziale prawa systematycznie wykańczał co tępszych studentów, zakładając, że prawnik nie ma prawa być nygusem i niedoukiem. Wezwano Jerzego na rodzinny dywanik w sprawie Agnieszki, która dzień wcześniej uczestniczyła w rodzinnej kolacji i która (Agnieszka, nie kolacja) zrobiła na rodzinie jak najlepsze wrażenie.
– Dziadku, czy ja mogę przewodniczyć? – wyrwał się najmłodszy w zgromadzeniu Jerzy Junior, zwany w rodzinie Jurusiem. Tak go nazwała kiedyś babcia i, niestety, zostało.
– Jeśli twoja babka nie ma nic przeciwko temu, to proszę bardzo – zgodził się sędzia Brański. – Przewodnicz.
Mecenas Ewa Brańska pobłażliwie skinęła ręką. Niech się dziecko wprawia.
– O, przepraszam, ja mam coś przeciwko – zaprotestował notariusz. – Nie będzie mnie przesłuchiwał mój własny syn. I to młodszy. Mogę z wami rozmawiać, ale normalnie, bez tego prawniczego cyrku. Po coście zwołali ten konwentykiel? Agnieszka wam się nie podoba?
– Przeciwnie – powiedziała rodzina jednogłośnie.
– Twoja Agnieszka jest wspaniałą kobietą, mój drogi – dodał ojciec, uśmiechając się na wspomnienie obiektu rozmowy. – W tym cała rzecz.
– No to o co wam chodzi, do diabła? Przepraszam cię, mamo, najmocniej.
– Nie przepraszaj, synu. Oni są okropni. Ale ja też chciałabym wiedzieć, czy wiążesz z Agnieszką jakieś konkretne plany. Zrozum, nas po prostu zżera ciekawość.
– I chcieliśmy, tato, żebyś wiedział, że w razie czego jesteśmy z tobą – dołożył starszy syn Andrzej Junior. – Masz nasze całkowite i absolutne poparcie. Uważamy, że ona do ciebie pasuje idealnie.
– Coś podobnego! – wyrwało się Jerzemu. – A wyglądacie, jakbyście mnie chcieli skazać na śmierć.
– Widzisz, synu, jak to pozory mylą – zmartwił się obłudnie senior rodziny. – Źle nas oceniłeś. To teraz już nie matacz, tylko opowiadaj. Żenisz się z nią?
Cztery pary oczu zachłannie wpatrzyło się w notariusza.
Jerzy westchnął i wzruszył ramionami.
– Uważam, że robisz błąd, zwlekając – powiedziała ostrożnie jego matka, odczekawszy kilkanaście sekund. – Jeśli będziesz się za długo namyślał, Agnieszka gotowa pomyśleć, że ci na niej nie zależy… a może naprawdę ci nie zależy?
Atmosfera egzaminu jakby…
.
.
.