-
nowość
Zaufaj i puść - ebook
Zaufaj i puść - ebook
Drugi tom trylogii Zaufania to zaproszenie do odwagi. Bo zaufać to jedno, ale puścić to, czego kurczowo się trzymasz, to inna historia. Ta książka pomaga zrozumieć, czemu nie wszystko dzieje się po Twojej myśli. „Zaufaj i puść” prowadzi Cię głębiej w drogę zaufania Bogu — tam, gdzie uczysz się oddawać kontrolę. Opowiada, jak przestać zamartwiać się tym, co wczoraj, i bać się tego, co jutro. Jak w codziennych decyzjach odnaleźć wolność, której źródłem jest Ten, który Cię prowadzi. Autorka zabierze Cię śladami Jezusa po Galilei i pokaże, jak w rozmowie, spojrzeniu i ciszy odkrywać obecność Boga. To książka o życiu w rytmie łaski: bez udawania i presji. Uczy, jak puścić — nie po to, by stracić, ale by zyskać pokój i przestrzeń na cuda. Dla Ciebie, jeśli masz dość kontroli i chcesz znów poczuć, że życie jest dobre — nawet gdy nie rozumiesz wszystkiego. „Lekkość i prostota, z jaką autorka pisze o sprawach duchowych, to wartość absolutna.” — Artur Żmijewski
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Wiara i religia |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788394125936 |
| Rozmiar pliku: | 21 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Musiałam tam wrócić. W rok po naszym zaskakującym spotkaniu w Jerozolimie chciałam się przekonać, czy to nie była tylko iluzja. Czy On naprawdę mnie kocha. I… czy ja naprawdę kocham Jego? I czy potrafię Mu jeszcze zaufać?
Koniec stycznia 2019 roku. Kiedy się budzę w samolocie, na moim zegarku jest czwarta. Ale zaraz. Czwarta? A już ciemno za oknem? Zaczynam czytać. Za jakiś czas znowu patrzę na zegarek. Znowu jest czwarta.
Już nie mogę się doczekać, kiedy wylądujemy w Tel Awiwie. Stamtąd ruszę do Galilei. Jego śladami.
Pytam sąsiadkę z lewej.
– Czwarta? Nie! Dochodzi ósma. – Mówi po angielsku, twardo wymawiając „r”. I już wiem, że należy do Narodu Księgi, jak określają siebie Izraelczycy. Gdyby były wybory Miss Antypatii, to dałabym tej kobiecie Grand Prix. Grymas ust, niechętne spojrzenie. Jakby mnie oceniała. Jakby mówiła: „Nawet nie próbuj się do mnie zbliżyć. Nie lubię cię!”.
I pewno myślałabym tak przez całą podróż, gdyby nie ten moment, kiedy samolot podrywa się do lotu. A ona nagle obiema rękami zasłania sobie twarz. Aż się cała trzęsie. Byłam pewna, że ta jej niedostępna, nieprzyjazna mina mówi mi coś o mnie. I sama też od razu poczułam niechęć do tej kobiety.
Zupełnie jak w tej historii o sąsiadach.
– No tego już za wiele! I to teraz, kiedy jej akurat potrzebuję. A tyle razy mówiłem, żeby jej nie ruszać bez pytania! Na pewno ktoś mi ją ukradł! Ale kto?
Adam czuje, jak mu żyłka zaczyna pulsować w skroni. Lekarz nie kazał mu się denerwować, ale jak tu się nie denerwować, kiedy…
– Zaraz, zaraz… Na podwórku syn sąsiada jakoś podejrzanie szybko zamyka za sobą drzwi drewutni. A zawsze mieli otwarte.
– Przecież on wygląda zupełnie jak złodziej. To widać po jego minie, gestach. A ten fałszywy uśmiech! I te jego chytre oczka… Wypisz wymaluj złodziej siekier. Tak, to na pewno on!
– Już ja mu pokażę! – Mężczyzna z furią kopie stos równo ułożonych brzozowych klocków. Drewno z chrzęstem opada na boki.
Aż tu nagle…
– Zaraz, zaraz, co tam błyszczy? – Adam nachyla się i widzi swoją siekierę.
Kiedy następnego dnia chłopak sąsiadów idzie przez podwórko, Adam przygląda mu się uważnie.
– No, nie… gdzie ja miałem oczy. Ma taką sympatyczną twarz. Całkiem szczerze się uśmiecha. No przecież widać, że w tym chłopaku nie ma ani grama złodzieja siekier!
Z nagłą sympatią patrzę na przestraszoną kobietę… Robi mi się głupio. No, nie… gdzie ja miałam oczy. Ta jej niechęć wzięła się z mojej głowy. Ochoczo opowiedziałam sobie o mojej sąsiadce opowieść kompletnie wyssaną z palca! A ona się po prostu panicznie boi latać! To, co widziałam na jej twarzy, to nie była niechęć do mnie. To był jej strach.
I nagle dociera do mnie: To, co jest, jest. A to, co myślę, że jest, niekoniecznie jest.
Zagaduję ją, wypytuję, co w Polsce robiła, żeby tylko czymś zająć jej uwagę. Kiedy mój syn Tymek był mały, zawsze przy starcie samolotu udawałam komentatora sportowego:
– I proszę państwa, słyszymy, jak grzeją się już silniki. I rusza, rusza nasz Robert Kubica. Mknie jak strzała, wysuwa się na prowadzenie, proszę państwa, co za emocje…
Tymek się śmiał i kiedy samolot leciał już nad dachami naszego Poznania, czułam, jak jego kurczowo zaciśnięta rączka powoli rozluźnia się w mojej…
– Na zakupach byłam, w Poznaniu. – Budzi mnie ze wspomnień głos sąsiadki.
Jak się okazuje, Izraelczycy często jeżdżą z Tel Awiwu do Poznania na zakupy. Wszystko jest, a dużo taniej. Widzę, że niby ze mną rozmawia, ale cały czas nerwowo zerka mi przez ramię w okno. Dotykam lekko jej ramienia i mówię:
– Niech się pani nic nie martwi, pani jest ze mną! Pani jest ze mną i nic się nie stanie.
A ona patrzy na mnie nagle z taką ufnością, jak bym wiedziała, co mówię.
A ja naprawdę mam wrażenie, że tak jest. No przecież sama sobie tej podróży nie wymyśliłam! Skoro zaledwie trzy dni temu posłuchałam impulsu serca i spontanicznie kupiłam tani bilet na samolot – a teraz lecę do Galilei, to widocznie tak właśnie ma być. I nic się teraz nie stanie. A jednak się myliłam.
Jeszcze raz patrzę na zegarek. Znowu czwarta. Ale że mój granatowy Swatch z dwunastoma cyrkoniami jak gwiazdami w koronie Maryi nagle stanął? Tak po prostu?
Nie lubię nosić zegarka, ale ten jest szczególny. Kupiłam go na pamiątkę, na lotnisku w Genewie. Poleciałam tam w drugą rocznicę śmierci mojej ukochanej cioci Ann. Była dla mnie jak druga mama. I to ona uczyła mnie, jak być mamą. Choć bez słów. Jak nikt inny potrafiła sprawić, że każdy, kto z nią rozmawiał, czuł się widziany i słyszany. A ja podglądałam, jak ona to robi, i marzyłam, że kiedyś się tego od niej nauczę.
Choć wychowała się w rodzinie protestanckiej, mówiła, że nie wierzy w Boga. Jednak nie znałam nikogo, kto by potrafił tak kochać innych. To od niej ja – chrześcijanka mogłam się uczyć, co to znaczy żyć na co dzień przykazaniem miłości.
Tak bardzo chciałam być przy niej i trzymać ją za rękę, kiedy będzie odchodzić.
Nie zdążyłam.
Chciała odejść sama. Żeby nikt jej nie zatrzymywał.
Zdążyłam tylko przez telefon jej powiedzieć, jak bardzo, bardzo ją kocham. I że zawsze będę ją kochać. I że może odejść. Jeśli chce. Choć serce mi pęka.
Ciocia już nic nie mówi. Słyszę tylko jej świszczący oddech. Kuzynka Constance powie mi potem, że się uspokoił, kiedy do niej mówiłam.
Sprawdzam wszystkie możliwe połączenia. Pierwszy samolot do Genewy odlatuje dopiero rano. Choć dzieli nas ponad tysiąc kilometrów, całą noc palę gromnicę. Modlę się, trochę śpię, trochę czuwam. Mam nadzieję, że ciocia jakoś da mi znać…
Jest 8 maja 2012 roku. W oknie nad moim łóżkiem pierwsza smuga światła. Świta. I nagle ogarnia mnie błogi spokój. I zalewa taka ogromna fala miłości. Czuję, że ciocia Ann wraca do życia. A mi wraca nadzieja. Zdmuchuję świecę. Nie będzie już potrzebna.
Jak na szpilkach czekam na poranek, na telefon od Constance i na dobre wieści.
Dzwoni jakoś koło siódmej.
– Ciocia odeszła nad ranem. Sama. Tak, jak chciała…
Kilka godzin później wchodzę do jej pokoju – sypialni i zarazem pracowni w kolorach umbryjskiej ziemi. Pełnym malowanych jej ręką portretów rodzinnych i akwareli weneckich kanałów i gondoli. Nagle tak pełnym jej nieobecności.
Leży na swoim łóżku. Tym samym, na którym tyle razy opowiadałyśmy sobie najbardziej sekretne karty naszych historii. I na którym baraszkowaliśmy w pidżamach z Tymkiem, a ona pełna zachwytu robiła nam zdjęcia. Dla mnie to były zwykłe gilgotki i wygłupianki. Ona widziała coś więcej.
– _Look_, Monika – to zdjęcie: matka i syn. Zobacz, jaka opowieść o czułości…
Zawsze widziała więcej. Bo zawsze miała ucho do słuchania. Nawet wtedy, kiedy jej ramię, do którego się przytulałam, robiło się mokre od moich łez. Była moim światłem, kiedy mi w sercu robiło się ciemno.
Pewnego dnia zamówiłam dla niej specjalny czarny kubek. Kiedy wlewała do niego gorącą herbatę, pojawiał się na nim napis: _You are my funiculum!_ Jesteś moim punktem podparcia! Tak mawiał Archimedes: „Dajcie mi punkt podparcia, a poruszę ziemię”. Jej wiara we mnie i w Tymka i jej miłość do nas sprawiała, że czułam, że naprawdę mogę poruszyć ziemię.
W pokoju pali się świeca. Ten zapach jaśminu i patchuli czuję jeszcze czasem nawet dzisiaj. Spoglądam na ciocię Ann. Piękna. Kochana. Wraz z jej irlandzką siostrzenicą i moją szwajcarską kuzynką myjemy ją delikatnie i owijamy płóciennym całunem. Tak, jak chciała. Ostatni gest miłości. Jak dobrze, że dane nam to było.
I jak dobrze, że ciocia mogła zostać w domu. I że mogę tu jeszcze z nią posiedzieć. Jak dawniej… Pogładzić ją czule. Być i patrzeć. Modlić się. I tak zapada noc…
Choć niby jest jeszcze, a przecież już jej tutaj nie ma. I już nigdy tutaj nie zobaczę jej ciepłych, dobrych oczu, w których odbija się niebo.
Jakie będzie jej niebo… skoro nie potrafiła w nie uwierzyć? I nagle mój wzrok wędruje na półkę przy jej łóżku. W czarnej, karbowanej skórzanej oprawie ze złoconymi stronami – Pismo Święte.
Na pierwszej stronie cytat ołówkiem, napisany ręką cioci:
Caritas omnia sperat. Caritas numquam excidit.
Miłość we wszystkim pokłada nadzieję. Miłość nie ustaje.
I już wiem, jakie będzie jej niebo.
Na komodzie srebrna taca, na niej butelka czerwonego wina i moje ulubione kieliszki z czeskiego szkła. Pytam Constance, czy ciocia spodziewała się gości. I nagle dociera do mnie… Zadbała o nas dokładnie tak samo po śmierci, jak to robiła za życia, kiedy na każdego gościa z Polski zawsze czekał przy łóżku stosik najlepszych szwajcarskich czekolad.
Ach… ta ciocia Ann. Jakby chciała nam powiedzieć: Nie smućcie się! Niech to dobre wino rozweseli wasze serca. Tak bardzo za nią tęsknię…
Ciocia zawsze nosiła swatche i śmiała się, że w Szwajcarii mało już zegarków chodzi jak w szwajcarskim zegarku. Była ekonomistką i córką Seána Lestera, ostatniego sekretarza generalnego Ligii Narodów, która po wojnie przekształciła się w ONZ. Wyszła za najmłodszego brata mojego dziadka ze strony taty, stryja Krzysztofa. W Szwajcarii reperował swoje wątłe zdrowie, studiował historię. Jak nikt umiał rozbawiać towarzystwo i sprawić, że nieśmiała Irlandka Ann wybuchała śmiechem.
Obydwoje całe życie pracowali w ONZ. Stryj aktywnie działał jako Kawaler Maltański, a później jako szambelan papieski. Nie spotkałam drugiej takiej osoby, która z taką lekkością poruszała się w gąszczu drzew genealogicznych. Z wielką pasją potrafił godzinami opowiadać o każdej rodowej gałęzi, herbie, rodzinnych koneksjach… tak jakby mówił o swoich starych dobrych znajomych.
To u nich po raz pierwszy zobaczyłam nasz herb rodzinny. Na niebieskim tle podkowa, z dwoma krzyżami, a u jej stóp – półksiężyc, jak w obrazie Maryi z Ostrej Bramy. Ładny. Ale – szczerze – niewiele mnie to jeszcze wtedy interesowało. Miałam ze dwadzieścia lat. Dopiero niedawno poznałam mojego tatę, więc to jego historii byłam najbardziej ciekawa.
– Boża Wola. Pamiętaj, Moniko. To herb Górskich. To twój herb. – Stryj Krzyś spojrzał na mnie znacząco zza swoich rogowych okularów. Słyszałam, co mówi. Ale musiało minąć jeszcze trzydzieści parę lat, zanim naprawdę usłyszałam te dwa słowa…
BOŻA WOLA
Z gabinetu stryja pamiętam masywne, drewniane biurko z połyskiem miodu, na którym pisał swoje książki i artykuły. Ścian nie było widać. Skrywały się dyskretnie za półkami dosłownie uginającymi się od książek. Pachniało przyjemnie kurzem historii, jak w bibliotece. Wszędzie stały stare, metalowe, porcelanowe i te największe, kamienne, moździerze. Po swojej śmierci całą tę kolekcję stu moździerzy stryj podarował Zamkowi Królewskiemu w Warszawie.
W czasach komunizmu razem z ciocią współtworzyli polską kulturę w ramach Fundacji Kościelskich, której przewodniczył i która właśnie u nich w domu, w Genewie, przyznawała młodym pisarzom i poetom nagrody literackie. A ja nie mogłam uwierzyć, że w ich kuchni pijają kawę ci wielcy profesorzy – autorzy podręczników, z których się uczyłam do egzaminów na polonistyce.
Całe życie pomagali innym. A jak oni się kochali!
Stryj Krzyś dał mi korzenie. A ciocia Ann skrzydła. Już tyle lat minęło od jej śmierci, a nadal tak bardzo za nią tęsknię. Tak bardzo mi brakuje jej szerokiego, lekko figlarnego uśmiechu, dobrego spojrzenia niebieskich oczu, jej wnikliwych pytań i słuchania.
Pierścionek z szafirowym oczkiem, z którym się nie rozstaję, zapach perfum w błękitnej butelce L’Eau de Merveilles, których od tamtej pory używam, i ten mój zegarek w kolorze nocnego nieba to dla mnie takie drobne, codzienne znaki, że nie całkiem odeszła.
A teraz ten zegarek nagle stanął.
No tak, pewno mi bateria padła, przecież kupowałam go już rok temu. Mam niewiele kasy, a w Izraelu wszystko jest dużo droższe. Trudno, obędę się bez zegarka.
Wstaję, by odłożyć na półkę torbę, i nagle widzę, że bateria leży z boku siedzenia. Jakimś trafem wypadła z zegarka, który miałam na ręce. Dziwne. To mi się dotąd nigdy nie zdarzyło. Wkładam ją na miejsce. Zegarek rusza.
Kiełkuje we mnie takie dziwne przeczucie. Jakby czas się dla mnie nagle zatrzymał. Albo jakby nabierał innego wymiaru…
Ale to nic, to pewnie przypadek – racjonalizuję.
Cała ta podróż nadal jest dla mnie jedną wielką niewiadomą. Po raz pierwszy ja, anonimowa perfekcjonistka na odwyku, nie wiem nawet, gdzie będę spała. Z wyjątkiem dwóch pierwszych dni.
Sama nie wiem dlaczego, ale coś mi podpowiada, żeby moją podróż zacząć od Karmelu. Żeby na dzień lub dwa tak totalnie, w ciszy, oddać ten czas Jezusowi. Modlić się razem z siostrami, pobyć, ile sił starczy, przed Najświętszym Sakramentem, zaufać i zobaczyć, co się dalej wydarzy.ON NIE WYWAŻA DRZWI. ZAWSZE PUKA. I CZEKA
Jakoś nie mam żadnych wątpliwości, że to ma być najpierw Karmel na górze, od której cały Karmel wziął swoją nazwę. Mount Carmel. Na jej szczycie jest grota, w której chronił się prorok Eliasz. Kiedyś odważny i waleczny, teraz zagubiony, rozbity i zalękniony. I to w momencie, kiedy osiągnął największy sukces! W totalnej depresji woła na pomoc Boga. Ale Bóg nie pozwala mu zostać w jego bezpiecznej kryjówce. Każe mu zmierzyć się z życiem. Wyjść z groty i iść dalej, na górę Horeb. Dopiero tam przyjdzie do niego.
Nie w wichurze. Nie w ogniu. Ani w trzęsieniu ziemi. Ale w łagodnym powiewie. W szepcie delikatnej ciszy. Wzrusza mnie ta subtelność wszechmocnego Boga. Nie wyważa bram. Nie wyłamuje drzwi. Zawsze puka. I czeka.
Może dlatego jest mi tak blisko do zakonów kontemplacyjnych, gdzie to, co najważniejsze, dzieje się tak subtelnie, w ciszy. Cisza ma swoją wagę. Czasem ciąży, przygniata do ziemi. A czasem potrafi być tak zwiewna i lekka. Wystarczy dać czasowi czas. Wielka cisza rodzi wielkich ludzi.
Pod koniec XIII wieku w grotach na zboczu tej góry zaczęli się pojawiać inni pustelnicy. Z nich narodził się zakon karmelitów. Dzisiaj jest tam klasztor męski, Stella Maris. Gwiazda Morza, jak nazywano Matkę Bożą. Podobno stamtąd jest przepiękny widok na Hajfę i całą zatokę.
Jakoś dziwnie ciągnie mnie do tej Góry Karmel. Sprawdzam w Internecie – nawet nie wiedziałam, że kilkaset metrów dalej są też karmelitanki klauzurowe. O… to coś dla mnie! I jak dobrze, że mówią po francusku. Bardzo lubię ten język. Lata w Paryżu i Brukseli zrobiły swoje. Od razu czuję się jak w domu. Okazuje się, że wszystkie Karmele w Ziemi Świętej należą do prowincji francuskiej, szukam więc dalej… O, jest też Karmel w Nazarecie.
Piszę maila, najpierw do Hajfy, że chciałabym przyjechać, że szukam prawdziwej miłości i próbuję jakoś rozpoznać swoje dalsze powołanie. I że chcę przez dwa dni z nimi pomieszkać, pomodlić się i pytać Boga, co dalej.
W odpowiedzi dostaję list od samej siostry przełożonej:
„To niesamowite, że akurat w dniu, w którym Franciszek spotyka się z młodzieżą w Panamie, młoda osoba chce do nas przyjechać i poświęcić ten czas na rozpoznanie drogi”.
Odpisuję: „Siostro, młoda tak, duchem, ale ciałem to tak już nie za bardzo”. Na szczęście przyjmą mnie. Muszę tylko jak najszybciej dojechać z lotniska w Tel Awiwie. Lądujemy przed dwudziestą pierwszą, a siostry bardzo wcześnie wstają na modlitwy. Nie chciałabym, żeby musiały na mnie zbyt długo czekać.
To może z Hajfy pojadę jeszcze na jedną noc do karmelitanek do Nazaretu? Stamtąd zaczyna się Szlak Jezusa. Takie izraelskie czterodniowe mini Camino. To będzie piękny początek. Ranna jutrznia z siostrami i msza święta, potem na chwilę do Bazyliki Zwiastowania, gdzie Maryja powiedziała Bogu TAK, i w drogę…
Ale jak przekonać siostry, żeby mnie przenocowały?
Na szczęście mój niekonwencjonalny przewodnik duchowy dał mi za pokutę, żebym się skontaktowała z ojcem Janem Kantym z poznańskiego Karmelu, który przez wiele lat był misjonarzem najpierw w Afryce, a później na Górze Karmel. Jego nazwisko do dziś otwiera tam każde drzwi. Sam jest jedną wielką chodzącą historią.
Nie znam człowieka, a mam mu jeszcze zawracać głowę? Tak mi zawsze trudno prosić kogoś o pomoc. Każdy ma tyle swoich spraw. Mam jeszcze dorzucać moje? No, ale nie mam wyjścia. Pokuta to pokuta. Mój przewodnik duchowy dobrze wiedział, co robi.
Po mszy świętej idę na furtę. Jeszcze nie zdążyłam zadzwonić, kiedy nagle ciemne masywne drzwi się otwierają. W drzwiach stoi niewysoki zakonnik w brązowym, lekko sfatygowanym habicie i z łysinką otoczoną wianuszkiem siwych włosów. Z uśmiechem od ucha do ucha pyta mnie:
– Pani do kogo?
– Szukam ojca Jana Kantego – odpowiadam nieśmiało.
Uśmiecha się jeszcze szerzej.
– To ja!
Lekko mnie zatkało. Akurat teraz? Przy drzwiach?
– Właśnie ktoś miał tu przyjść do mnie do spowiedzi.
Opowiadam mu o swoich galilejskich planach. Rozmawia ze mną jak ze starą dobrą znajomą. Po chwili wyciąga notes, coś w nim sprawdza.
– Muszę zapisać, o której godzinie będzie odprawiona msza święta w Burundi dzisiaj i jutro w intencji pani podróży. Zadzwonię do sióstr do Hajfy i do Nazaretu, niech się pani o nic nie martwi!
Mój przewodnik duchowy ojciec Marek też mówi, że o nic nie muszę się martwić, bo będzie mi cały czas towarzyszył modlitwą. Kiedy wiem, że ktoś się za mnie autentycznie modli, to czuję, jakbym miała najlepsze ubezpieczenie podróży. Daje mi to ogromne poczucie bezpieczeństwa! Dla mnie taka modlitwa nie jest czyimś ulotnym słowem rzuconym na wiatr, ale ma wymiar konkretny, dotykalny, jak koło ratunkowe, którego można się chwycić w potrzebie.
Patrzę na moją sąsiadkę z samolotu. Nie wiem, czy jest wierzącą Żydówką, ale mam wrażenie, że teraz, kiedy podchodzimy do lądowania, jest jakby spokojniejsza. Zagaduję ją o samochód. Chyba wypożyczę już na lotnisku, szybciej będę u sióstr w Hajfie.
Generalnie boję się jeździć samochodem, zwłaszcza w obcych miejscach, ale bez przesady, w końcu to tak niewielki kraj jest, dam przecież radę. Jak będę jechać autobusem czy pociągiem, to pewno nie dotrę tam przed północą, a siostry wcześnie chodzą spać.
– Ja pani pomogę, nie ma problemu! Zaraz zobaczymy w Internecie.
Rozmawia z mężem, sprawdzają coś.
Lądujemy bezpiecznie. Przesiadamy się do autobusu. Obok stoi ten szczupły Arab z samolotu, który mi tak podejrzanie wyglądał.
Uff! Więc jednak to nie był zamachowiec! Ale dlaczego co chwila na mnie łypie?
W pewnym momencie mówi do mnie płynną polszczyzną:
– Ja pani nie radzę wynajmować samochodu w Tel Awiwie. Wiem, co mówię, jeżdżę tutaj po drogach, to jest bardzo niebezpieczna trasa, trudno się zorientować w znakach, większość napisów jest tylko po hebrajsku… Naprawdę, nie radzę.
– Ale ja muszę dojechać do Hajfy, do sióstr.
– To lepiej pociągiem. Jak pani nie zdąży na ten o dwudziestej pięćdziesiąt osiem, to następny jest o dwudziestej drugiej. Też jadę w tamtą stronę. Mieszkam niedaleko Hajfy. Brat ma po mnie przyjechać na lotnisko. Może się pani zabrać ze mną.
To, co wtedy czuję, to uczucia ambiwalentne. W głowie jakbym była w kolejce górskiej. W górę i w dół…
Boże, idealnie, brat po niego przyjedzie, weźmie mnie, szybciej dojadę do sióstr. Mówi po polsku, piętnaście lat mieszka w Polsce, w Szczecinie. To może zaryzykuję? Ale przecież jeszcze chwilę temu myślałam, że to terrorysta. A jeśli mnie porwie? A może naprawdę chce mi pomóc?
Co tu robić? Biję się z myślami. No nie wygląda jakoś, żeby chciał mnie poderwać, widać, że sam się zastanawia, gdzieś dzwoni.
– Właśnie rozmawiałem z bratem, brat ma taksówkę, będzie czekał na lotnisku. Więc jeśli pani chce, to proszę bardzo, może pani z nami jechać. Odwieziemy panią do samej Hajfy albo w pobliże Hajfy, zależy, jaka będzie droga. Wiem, gdzie te siostry mieszkają. W razie czego stamtąd jest autobus albo taksówka, nie ma problemu.
A mi tylko serce wali.
Boże Święty, niezły początek mojej trasy… Mam tylko nadzieję, że za chwilę nie okaże się, że to koniec. Sama chętnie pomagam, więc normalnie jestem dość ufna w takich sytuacjach, ale ta jest wyjątkowa.
Kobieta? Sama? Z obcym mężczyzną? Po nocy? W Izraelu?
Dyskretnie proszę jeszcze moją sąsiadkę z samolotu, żeby z nim pogadała i wyczuła. Mówi, że jej zdaniem jest OK, że sprawia dobre wrażenie.
No to jeszcze ostatnia, najwyższa instancja:
– Dobra, Panie Boże, Ty tu jesteś moim przewodnikiem. Daj mi jakiś znak, jeśli jednak nie mam z nim jechać. Tylko wyraźny!
Rozglądam się, ale mojego Araba już nie ma. Oddycham z ulgą, choć też i z żalem. Jeszcze kontrola na przejściu granicznym. Wszędzie długie kolejki. Trochę się stresuję, bo zanim dają wizę, pytają o hotel, a ja przecież nie mam żadnej rezerwacji. Przy jednej budce tylko kilka osób. Idę tam, podaję paszport, celnik tylko patrzy na mnie i wbija mi wizę. Tak bez słowa? Dziwne.
Z drugiej strony czeka na mnie mój Arab. No tak. Oni mają osobne przejścia graniczne.
– Mam na imię Sharif.
– Monika.
– To co, jedziemy?
– Ale ja muszę jeszcze do bankomatu! – Jak zwykle nie zdążyłam wymienić przed wylotem pieniędzy.
Pokazuje mi, gdzie iść i czeka cierpliwie.
No chyba nie mam równo pod sufitem. Mam przy sobie kartę i pieniądze. Jeszcze raz uważnie patrzę na niego. Dobrze mu z oczu patrzy. I znaku nie było. Jadę.
Brat czeka w białym busie. Przez całą drogę w ogóle się nie odzywa. Dziwnie się czuję. Rozmawiam z Sharifem. Jest muzułmaninem. Pięknie opowiada o swojej mamie i rodzinie. Właśnie się pożegnał z dziewczyną w Polsce. To już wiem, dlaczego był taki posępny. A ja tak źle o nim myślałam! Kolejny złodziej siekier… Jak to można skrzywdzić człowieka.
Nagle brat mówi, że jednak nie dojadą do samej Hajfy. Muszą mnie wysadzić bliżej. Ale stamtąd już niedaleko. Lekko panikuję. To niech mi zamówią taksówkę. Gdzie ja po nocy będę się tłuc, kiedy siostry czekają?
– Nie ma problemu. – Szarif dzwoni do kolegi. – Ma taksówkę, zawiezie cię. Masz pieniądze? Czy ci dać? – I zaczyna grzebać w saszetce.
Przecież mam, wyciągnęłam na lotnisku.
A on nagle podaje mi jakiś mały, plastikowy kwadracik.
– Wiesz co? To weź chociaż kartę SIM, jak będziesz potrzebowała Internetu. Możesz wykorzystać moją polską, mnie się już nie przyda. A może chcesz się czegoś napić? – Taki serdeczny, opiekuńczy… – Zapisz sobie mój numer, jeśli czegoś będziesz potrzebowała. Internet już masz.
To Anioł Stróż może być muzułmaninem?PRZYNAJMNIEJ SIĘ UŚMIECHNIJ!
Kolega w taksówce już czeka na przystanku. Jeszcze kwadrans i dzwonię do bramy w kamiennym murze. Otwiera mi drobna siostra o oliwkowej skórze. Ma na imię Laureen i jest z Ekwadoru. Mimo późnej godziny śmieje się do mnie. Szczerze, od ucha do ucha. To jest jedna z tych rzeczy, które uwielbiam w Karmelu. Ich niewymuszony, życzliwy uśmiech.
Zauważyłam to na Islandii, kiedy robiłam dla TVP Polonia reportaż o polskich karmelitankach w Hafnarfjörður. Jedna z sióstr, chyba miała na imię Beata, mówi mi, jak dwa razy uciekała z domu, żeby wstąpić do Karmelu. Pierwszy raz jej się nie udało – rodzice ją znaleźli.
– Ale na Islandię mają dalej. I jakoś się z tym musieli pogodzić.
To ona mi opowiada, ile razy przekonały się, że kiedy się o coś prosi Jezusa, to trzeba być bardzo precyzyjnym.
– Kiedy potrzebujesz pieniędzy, to módl się konkretnie o tyle, ile ci potrzeba. Jeszcze się nie zdarzyło, żebyśmy nie dostały nagle, od jakiegoś nieznanego dobrodzieja, dokładnie takiej kwoty. Co do korony! Tak sobie radzimy z pilnymi remontami w naszym domu – śmieje się.
Nie wiem, jak to jest, ale właśnie w zakonach klauzurowych uderza mnie zawsze to, ile siostry mają w sobie radości i niezwykłego poczucia humoru! Ciągle się uśmiechają, dowcipkują, bez skrępowania wybuchają śmiechem. A nie wychodzą poza mury klasztoru czasem i kilkadziesiąt lat. Jak one to robią?
Z zazdrością zerkam przez kraty i podglądam w czasie modlitw siostrę Laureen. Ma w sobie taką świeżość, energię. Uśmiecha się, gdy śpiewa psalmy, gdy modli się w ciszy. Nawet w czasie mszy świętej. Nie daje mi to spokoju. Zagaduję ją o to kiedyś na korytarzu.
– No przecież Pan Jezus przychodzi do nas teraz. Nie wczoraj, nie jutro. Kiedy wchodzę na mszę świętą, to wszystkie moje „przedtem” i „potem” zostawiam przed progiem kościoła. Zanurzam się całkowicie w Miłości Jezusa, który oddał za mnie swoje życie. I jest ze mną we mszy świętej. Teraz! To jak mam się nie śmiać? Jak się mam nie cieszyć?
Jestem u sióstr na Górze Karmel zaledwie półtora dnia, a takich korytarzowych rekolekcji mam kilka. Za każdym razem tak niespodziewanie, bo akurat jakaś siostra na kogoś czeka albo akurat zamiata korytarz, kiedy przechodzę. I jakimś trafem od każdej z tych sióstr słyszę jakieś jedno zdanie, jedną myśl… I to jedno zdanie, ta jedna myśl jest po prostu w punkt! Dokładnie to, co potrzebowałam.
Najwięcej czasu spędzam z Francuzką, siostrą Marie Joséphine od św. Teresy. Przez czterdzieści lat nazywano ją matką – była przełożoną, mistrzynią nowicjatu, znowu przełożoną… Przez czterdzieści lat zarządzała wspólnotą, formowała nowe siostry, koordynowała wszelkie prace. I nagle – to wszystko się kończy. Odchodzi z funkcji. Z matki na powrót staje się siostrą. W tym samym miejscu, gdzie wszystkie ostateczne decyzje należały do niej, teraz nie zależy od niej już żadna. Nawet kwiaty, które kiedyś sadziła przy alejce, teraz inne siostry wykopują, bo chcą mieć tam tylko trawę. Mniej roboty przy pieleniu.
Wyobrażam sobie, jakie to musi być trudne. Tak nagle, z dnia na dzień oddać kontrolę, przestać czuć się odpowiedzialną za wszystkich i wszystko. Ja bym chyba tak nie potrafiła! Mój syn już dawno jest pełnoletni, a ja ciągle namawiam go, żeby wziął cieplejszą kurtkę, kiedy w zimie wychodzi z domu. Tak trudno jest wyrobić sobie nowy nawyk, jeszcze trudniej zastąpić nim stary. A jeszcze, kiedy jest się mamą… Jak ona sobie z tym radzi?
– _Bien oui, Monique… c’est plutôt intéressant!_ To całkiem interesujące. Moje życie rozpina się teraz między dwoma biegunami. Z jednej strony jest oderwanie, z drugiej – radość. Trzeba po prostu puścić.
Trzeba wypuścić z ręki kontrolę. Muszę przestać być przełożoną. Kiedyś ja o wszystkim decydowałam. Teraz robią to inni. Nie powiem, nie jest to takie proste. Uczę się tego. I teraz chodzi o to, żeby to robić z radością. Patrzeć na to i całkowicie puścić! Ale nie tak przez zaciśnięte zęby! Tylko żeby to mnie autentycznie cieszyło! Że to, jak inni coś teraz robią, to też jest dobrze. Nie musi być tak, jak ja chcę. Nie musi być po mojemu. Może być po innemu. I to też może cieszyć.
Mam dwie proste zasady: „Nigdy nie mówię o nikim tego, czego bym nie chciała, żeby o mnie mówiono”. A druga: „Przynajmniej się uśmiechnij”. I tylko myślę, co mogę z siebie tej drugiej osobie podarować.
Takie to mi siostra Marie Joséphine robi rekolekcje za kratami.
– A znasz naszą Małą Arabkę? – Podaje mi żółtopomarańczową książkę.
– Nigdy o niej nie słyszałam.
– To nasza karmelitańska święta z Palestyny. Najbliżej jej chyba do Tereski od Dzieciątka Jezus z Lisieux.
Obie urodziły się w pierwszych dniach stycznia, tylko Mariam Baouardy urodziła się dwadzieścia siedem lat wcześniej, w Galilei, między Hajfą a Nazaretem. Mariam była trzynastym dzieckiem, Tereska dziewiątym. Obie jako małe dziewczynki straciły matki. Obie były mistyczkami. Im bardziej były uznawane przez ludzi, tym bardziej doświadczały ciemności. Takiej okrutnej do zniesienia oschłości serca. Jakby Jezus, który tak je kochał, nagle je teraz odrzucił. A one Mu nadal ufały. Do końca. I obie zmarły jako młode dziewczyny. Tereska miała dwadzieścia cztery lata, siostra Maria od Miłości Ukrzyżowanej – trzydzieści dwa. Poczytaj.
Na okładce tytuł po polsku. _Mała Arabka. Listy._
– A może film zobaczysz? Powiesz mi, co myślisz.
Uuu… Kiedy słyszę takie słowa, dostaję gęsiej skórki. Nie dość, że jestem reżyserem i sama zrobiłam grubo ponad setkę filmów dokumentalnych i reportaży, to jeszcze całe życie jestem belfrem, który tego uczy. Moja poprzeczka jest ustawiona więc bardzo wysoko. A jeszcze film katolicki… przy całym szacunku, nie muszę nawet oglądać, żeby czuć, jak będzie ociekać z niego lukier… Nie chcę krytykować, ale nie będę przecież udawać. Głupio mi jednak odmówić tej miłej siostrze.
No i mam jakąś szczególną słabość do świętych, które – jak Mała Tereska i Mała Arabka – nie miały żadnego wykształcenia. Nie studiowały filozofii, teologii ani psychologii. Mariam nie umiała nawet czytać. Ledwo co pisała.
A do tego, o czym mówią, wielu teologów, filozofów i psychologów dochodzi w pocie czoła nieraz przez całe życie. Im wszystko zostaje podarowane. Widzą. Słyszą. Rozumieją. Nie umysłem, ale sercem. Tereska zostaje nawet ogłoszona Doktorem Kościoła. I to zaledwie w stulecie swoich urodzin. A papież Leon XII, inspirowany listami Mariam, pisze encyklikę o Duchu Świętym. Nie muszą się stawać mistrzyniami duchowości. Po prostu nimi są.
Jakoś tak naturalnie ufam im. Bo wiem, że same sobie tego nie wymyśliły!
Najbardziej wzrusza mnie ich totalne zaufanie Bogu. Bez rozpamiętywania tego, co było wczoraj, bez nadmiernej troski o jutro albo o to, co może im się przydarzyć. I ich niezwykła, niewymuszona i nieudawana pokora. Tereska mówi na siebie mały kwiatek. Mariam – małe nic.
Pamiętam, jak z wypiekami na twarzy, jeszcze w liceum chyba, czytałam oprawioną w niebieskie płótno ze złotymi tłoczonymi napisami książkę _Dzieje duszy_, w której Tereska opowiada z tak wielką prostotą i szczerością o swoim życiu. I swojej bezgranicznej miłości do Jezusa. To można kochać aż tak? A potem Żółty Zeszyt, w którym jej rodzona, a jednocześnie zakonna siostra Agnieszka zapisała ich rozmowy w ciągu czterech ostatnich miesięcy życia umierającej na gruźlicę Małej Tereski.
To chyba ona pierwsza zasiała na mojej mało żyznej wtedy glebie wiary ziarno proszenia. Odkrywałam potem, jaki obfity wydaje plon, kiedy jest ukorzenione w zaufaniu. „Bóg ma jedną słabość: nie może się oprzeć sercu, które Mu ufa”.
I ta jej dewiza z Pieśni nad pieśniami:
– Pociągnij mnie, pobiegnijmy.
No jak tu nie dać się pociągnąć? Jak tu nie pobiec?
A Mariam:
– Chodźmy, rozbudźmy świat!
Jak tu nie iść, budzić go? No jak?
Tak mi się podoba, że u obu mistyczek, jak u sióstr bliźniaczek, francuskiej i palestyńskiej, dewiza jest taka dynamiczna. „Ruchy, ruchy”. Tak podobne do mojej, zaczerpniętej od Stevena Pressfielda: „Do roboty!”.
Tak samo jest ze św. Piotrem. Biegnie do grobu, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście nie ma tam ciała Jezusa, jak mówiła Maria Magdalena. Albo kiedy po zmartwychwstaniu wyskakuje z łodzi i rzuca się wpław przez wody Jeziora Galilejskiego, kiedy tylko rozpoznaje, że przy żarzących się węglach na brzegu robi mu śniadanie sam Jezus.
Jezus jest drogą. A drogą się idzie. Czasem biegnie. Ale nie stoi się w miejscu, chyba żeby na chwilę odpocząć, zachwycić się widokiem i ruszyć dalej.
Czytam wstęp do _Listów_ Małej Arabki do swoich przewodników duchowych. Dosłownie nie mogę się oderwać. Co to za święta!
Kiedy dwunastu braci Mariam Baouardy umarło, jeszcze jako niemowlęta, jej rodzice idą do Betlejem, żeby w Grocie Narodzenia wybłagać córkę. Dziewięć miesięcy później, 5 stycznia 1846 roku przychodzi na świat Mariam. A rok później jeszcze urodzi się brat Boulos.
Kiedy ma trzy lata, rodzice jedno po drugim umierają. Rodzeństwo zostaje rozdzielone. Mariam nigdy już nie spotka swojego brata. Ma trzynaście lat, kiedy służący jej stryja, muzułmanin atakuje ją, gdy mówi mu, że jest gorliwą chrześcijanką i nie przejdzie na islam. Podrzyna jej gardło i porzuca na ulicy, na pewną śmierć. Wtedy po raz pierwszy objawia jej się Matka Boża. I po raz pierwszy widzi niebo. Ale musi wrócić na ziemię, bo „jej księga jeszcze nie jest skończona”.
Później traci wzrok i mimo że lekarze nie dają jej szans, znowu – jak mówi – dzięki modlitwie cudem go odzyskuje. Wstępuje do zakonu Józefitek, ale po postulacie nie przyjmują jej, dając do zrozumienia, że jej życie duchowe znacznie wykracza poza ramy zakonu czynnego. Aż w końcu przyjmują ją do Karmelu w Pau, w południowej Francji, niedaleko Lourdes.
Jakby patrzeć z boku, dostała tyle darów, że niejednego świętego mogłaby obdarować. Lewitacje, czytanie w duszy, proroctwa, wizje… Ale nigdy nie przywiązuje się do tego, co przeżywa. O ekstazach, które trwają nieraz i kilka dni, mówi tylko: „Spałam”. A o swoich stygmatach myśli, że to trąd.
Kiedy przez czterdzieści dni kusi ją szatan, czuje dosłownie, jak jakaś siła popycha ją, żeby zrobiła coś strasznego. Omal nie wyrywa komunii świętej z ręki swojej przełożonej. Każda dobra myśl, po której czuje pokój, zaufanie, pokorę, natychmiast bombardowana jest inną, podważającą wszystko, o czym myśli i co robi. Jakby z każdym promieniem światła natychmiast pojawiał się cień. A czasem i ogromna chmura, która w mgnieniu oka przesłania całe światło.
A jednocześnie nawet wśród największej ciemności potrafi powiedzieć: „Panie Boże, z całej mojej woli jestem z Tobą”. A to, co miało ją najbardziej oddzielić, paradoksalnie najbardziej zbliża ją do Jezusa i Marii. Szczególnie blisko jej do Ducha Świętego, którego najczęściej prosi o pomoc:
_Duchu Święty, natchnij mnie._
Miłości Boga, pochłoń mnie.
Po prawdziwej drodze, prowadź mnie,
Maryjo, moja Matko, spójrz na mnie,
Z Jezusem błogosław mnie.
Od wszelkiego zła,
od wszelkiej iluzji,
Od wszelkiego niebezpieczeństwa
_zachowaj mnie._
W Betlejem, na wzgórzu, gdzie król Dawid został przez Samuela namaszczony na króla i skąd ruszał Jezus, by czterdzieści dni pościć na pustyni, stoi dziś klasztor karmelitanek. To miejsce jak i kształt klasztoru, okrągłe mury, które mają przypominać Wieżę Dawidową, miał w wizji podpowiedzieć Mariam – siostrze Marii od Miłości Ukrzyżowanej sam Jezus. A architekci nie mogli się nadziwić precyzji projektu. No sama by sobie tego raczej siostra Maria nie wymyśliła.
Tutaj też jest pochowana Maleńka Nic, która mówiła, że „tym, co gubi świat, jest nasze ja. To z niego bierze się nasz smutek i lęk. Tam, gdzie nie ma ja, jest pokój i radość”.
Zgubić siebie, żeby znaleźć Boga. Tak, to ma sens. Teraz już chętnie zobaczę ten film, żeby dowiedzieć się, jak ona to robiła.TYLKO NIE MYŚL O RÓŻOWYM SŁONIU
Oglądam film w rozmównicy. Dokument, fabularyzowane wstawki. Nie jest najgorszy. Operatorsko trochę nierówny, widać, że chyba kilku operatorów filmowało. Piękne zdjęcia mieszają się z takimi, gdzie operator postawił nie na jakość, ale „jakoś”. Jakoś to będzie. Wiele wypowiedzi, księża mówią dość sztywno, ale za to dwie karmelitanki tak pięknie o niej opowiadają. Tak autentycznie, szczerze, widać, że dla nich siostra Maria nadal żyje. Najważniejsze, że film rzeczywiście daje wyobrażenie o tym, kim Mariam Baouardy była i kim – dla tak wielu – nadal jest.
Opowiadam siostrze Marie Joséphine o swoich przemyśleniach. Słucha uważnie, czasem kiwa głową. I nagle, bez zastanowienia mówię jej:
– A wie siostra? Ja miałam ciocię w Karmelu, gdzieś w Ziemi Świętej. Nie wiem dokładnie gdzie, wydaje mi się, że chyba w Jerozolimie.
– A jak miała na imię?
Aż głupio mi się przyznać, ale nie pamiętam. To była siostra mojej babci ze strony taty. Już pewno raczej nie żyje. Po co ja w ogóle o tym mówię? Bez sensu!
– Hedwig?
– Jadwiga. No może tak. Mogła być Jadwiga. Ale pamiętam, że myśmy z mamą nie miały z nią za wiele kontaktu. Moja mama opowiadała mi, że do niej napisała list i opowiedziała trochę o nas, trochę o sytuacji w Polsce. I nawet dostała odpowiedź od tej cioci, że ona oczywiście się za nas modli, ale że właściwie to żyje w świecie ducha i że już trochę jest poza tym światem. Pamiętam, że mama nawet czuła się tym listem nieco rozczarowana i rozżalona.
A siostra Marie Joséphine uśmiecha się coraz szerzej:
– Och, to cała Hedwig, to mogła być ona. To była tak duchowa siostra, ona po prostu żyła w zupełnie innym wymiarze. Pamiętam, że miała na biurku taką misę pełną cytatów ze swojej ukochanej Ewangelii św. Jana. Każda siostra, która wchodziła do jej celi, miała sobie jeden wyciągnąć, przeczytać i odłożyć z powrotem. Była w Karmelu Pater Noster w Jerozolimie.
– Pater Noster? – Czuję, jak robi mi się trochę słabo. To ten Karmel, na Górze Oliwnej, w którym rok temu tak długo się modliłam. Tyle moich łez tam się polało. Niemal fizycznie czułam, że to miejsce jest dla mnie w jakiś sposób niezwykłe i wyjątkowe. Choć wtedy zupełnie nie miałam pojęcia dlaczego.
Wtedy jeszcze nie wiem, że właśnie zaczyna się w moim życiu nowa historia, której sama, nawet w najśmielszych wyobrażeniach, bym sobie nie wymyśliła. Tamta modlitwa w Pater Noster to był wstęp. A spotkanie z siostrą Marie Joséphine na Górze Karmel to jest jej pierwszy rozdział.
Następnego dnia wczesnym popołudniem jadę z Hajfy do Nazaretu. Siostry sprawdziły autobusy, to niecała godzina jazdy. Trochę panikuję, bo gubię się w takich krajach, w których nie znam języka, a jeszcze bardziej – alfabetu. Tutaj angielski wcale nie jest tak popularny. Często szybciej się dogadam po rosyjsku. Kiedyś bardzo dobrze mówiłam w tym języku. Lubiłam go, bo to język Mandelsztama, Okudżawy, Bułhakowa, Dostojewskiego, Gogola… Ale ja uże mnogo zabyła…
Jeszcze z moją orientacją w terenie. No i… samotna kobieta… Narrator w mojej głowie tak lubi mi przeszkadzać, kiedy chcę się właśnie skupić na linijkach zapisanych przez Najlepszego Scenarzystę Świata. Przecież podróżuję po świecie prawie od pół wieku… Jak to jest, że nagle o tym zapominam i słyszę tylko jego podszepty, jakbym przestrajała się na zupełnie inne fale? Że przestaję widzieć światło, a widzę tylko cień?
A potem się dziwię, że zgodnie z myśleniem tunelowym, jak to nazywają psycholodzy, świat podsuwa mi hojnie te wszystkie atrakcje, których z takim entuzjazmem najbardziej się obawiam.
– Tylko nie myśl teraz o różowym słoniu…
I już nie mogę przestać o nim myśleć.MIKROCZYNKI NA MAKROSKALĘ?
Kiedy wysiadam na dworcu autobusowym w Hajfie, za Chiny nie mogę z hebrajskich krzaczków odczytać numeru autobusu. Chodzę od Annasza do Kajfasza. Szukam kogoś, kto mi podpowie, którym autobusem dojadę do Nazaretu. W końcu jakimś cudem wsiadam w ten mój. Jedziemy sprawnie, ale na wjeździe do miasta utykamy w korkach. Autobus posuwa się w tempie 5 km/h i co chwilę się zatrzymuje. A ja coraz bardziej się denerwuję, że nie dość, że nie zdążę na wieczorne modlitwy, to jeszcze będę musiała czekać pod klasztornym murem. W końcu dojeżdżamy do skrzyżowania. Kierowca pokazuje mi przystanek po przeciwnej stronie, tam, gdzie droga idzie dość stromo pod górę. Jeszcze jedna przesiadka i będę u sióstr.
Oddycham z ulgą. Czekam na autobus. Zazwyczaj w takich sytuacjach zaglądam ludziom w oczy, uśmiecham się, czasem zagadnę. Ale tutaj stoję jak kołek. To jednak inna kultura. Nie wiadomo, jak ktoś to zrozumie. Poza tym jestem zmęczona, zaczynałyśmy z siostrami dzień o szóstej rano. A tu już ciemno. I plecak ciężki…
Na przystanku pojawia się jakaś dziewczyna. Potem druga i trzecia. Widać, że Arabki, ale bez chust. Tłumek czekających rośnie, a autobusu jak nie było, tak nie ma.
Nagle podchodzi do mnie jedna z tych dziewczyn i pyta łamaną angielszczyzną, dokąd jadę. Bo jeśli tak długo ten autobus nie przyjeżdża, to może coś się stało.
– Jadę do sióstr karmelitanek, tam na górę.
– Aaa, wiem. To może jak moja mama podjedzie tu wcześniej, to nas zabierze, OK?
Miło, że proponuje. I na szczęście kobieta! Może zdążę do sióstr na czas?
Stoję tam i stoję, i nagle słyszę:
– To co? Jedziesz?
Tak się zamyśliłam, że nawet nie zauważyłam, jak na przystanku zatrzymało się jakieś auto. Kiwają z niego do mnie córka i jej matka. Chyba zaryzykuję. Wsiadam. Wszyscy znają tu karmelitanki, a mama codziennie chodzi do kościoła tuż obok.
– Do meczetu? – upewniam się.
– Nie, do kościoła katolickiego.
Arabka? Dziwne.
Wąska uliczka ostro wspina się w górę. Już jesteśmy na miejscu. Wysadzają mnie pod samą bramą. A we mnie wzbiera fala wzruszenia.