Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Zaufaj - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
26 grudnia 2025
57,00
5700 pkt
punktów Virtualo

Zaufaj - ebook

W świecie, w którym coraz trudniej zaufać innym, Bogu, a czasem nawet sobie, ta książka jest jak kompas, który pomaga odnaleźć drogę. „Zaufaj” to zbiór poruszających opowieści z życia autorki i ludzi, którzy w sytuacjach granicznych odkrywają, że życie, nawet w chaosie i w bezsensownym nieraz świecie, ma sens. Autorka zabierze Cię w podróż do Ziemi Świętej, Nowej Zelandii i Włoch. I pokaże, jak działa Bóg. Nie od święta, ale na co dzień. W przypadkowym na pozór spotkaniu, w słowie, które przychodzi w samą porę i nawet w ciszy. Nie musisz mieć wszystkiego pod kontrolą, żeby Twoje życie zaczęło się układać. Wystarczy zaufać. Że Ktoś bardzo, ale to bardzo Cię kocha. I już nie musisz się bać! „Zaufaj” się nie czyta, ale przeżywa. To towarzysz w chwilach zwątpienia i przypomnienie, że Twoja historia też ma sens. Dla Ciebie, jeśli czujesz, że Twoja wiara wystygła i potrzebujesz na nowo uwierzyć, że Bóg wie, co robi. "Zaraża radością. Przeczytałem ją jednym tchem." — Artur Żmijewski

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788394125905
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZANIM ZACZNIESZ CZYTAĆ, CHCĘ CI POWIEDZIEĆ, ŻE…

Kiedy czasem budzę się o trzeciej w nocy z pierwszego snu, w moim owiniętym jeszcze niczym kołdrą mózgu zapala się nagła myśl. Jakbym znowu była na egzaminie: Jak jest? Dobrze? Czy źle?

Wiaderko z czarnymi myślami już czeka w pogotowiu, żeby się wylać i na długo odgonić spokój.

Jaka ulga, kiedy przez opary snu przebije się jasna myśl: Wszystko jest, jak ma być.

Aż pewnego dnia pojawia się pytanie:

A jeśli moje życie to scenariusz?

Biała kartka, która jest już przez Kogoś zapisana. Tylko na pierwszy rzut oka tego nie widać.

Kiedyś na takiej kartce, która leżała przy moim łóżku, drobnym maczkiem wypełniałam szczelnie każdą godzinę, czasem nawet kwadrans. Linijka po linijce, żeby wszystko się zgadzało.

Potem w punktach, grubą kreską kreśliłam najważniejsze cele dnia. To dawało mi poczucie bezpieczeństwa. I przekonanie, że moje życie ma sens. Że dokądś zmierza, że dokądś dojdę, że mam nad nim kontrolę.

Aż wydarzało się coś i nagle całe akapity znienacka były wykreślane, słowa w rozsypce, nijak nie można było doszukać się w tym logiki, a na kartce pojawiało się coraz więcej pustych miejsc. Nic tylko wyrwać ją, zgnieść w kulkę i rzucić tak, by wylądowała prosto w koszu.

Kto nie wie, jak boli zawiedziona nadzieja? A im więcej nadziei, tym więcej łez. Ale po każdym, najdłuższym nawet płaczu w końcu trzeba wytrzeć nos.

– Tak widocznie miało być – kwituję w końcu, kiedy coś złego mnie spotyka.

Do dziś pamiętam, jak jeszcze w liceum denerwuje to moją przyjaciółkę Dorotę. Nie może się z tym zgodzić.

– Nie jesteś przecież jakąś marionetką w rękach Boga.

Nawet gdyby tak było, to mi jakoś te sznurki nie przeszkadzają, skoro pociąga za nie sam Mistrz.

Ciągle tylko nie potrafię zrozumieć, jak to jest z tą naszą wolną wolą.

Jeśli moje życie to scenariusz, opowieść zapisana od początku do końca, to czy jest tam cała moja historia? I z góry jest zapisane, co wybiorę?

To w końcu mogę wybrać czy nie?

A jeśli mogę, to co wybrać, żeby było najlepiej?

Podejmowanie decyzji zdecydowanie nie jest moją najmocniejszą cechą. Każdą sytuację widzę z tylu możliwych stron, jakbym rozkładała nigdy niekończący się wachlarz. Każdej przyglądam się, badam, analizuję. I jak tu wybrać? Skąd mam wiedzieć, która decyzja jest tą właściwą? W dodatku, kiedy tak bardzo sobie nie ufam. Tyle już kiepskich decyzji w życiu podjęłam, że przy każdej kolejnej jeszcze bardziej się boję. Powoli i niepostrzeżenie w moich żyłach zaczyna krążyć lęk…

Jak Izraelici na pustyni, czterdzieści lat błądzę, szukając po omacku odpowiedzi na te pytania.

Kilkanaście ostatnich lat to droga wyjątkowo stroma, ciągle pod górę, ostrym żlebem, pełnym osypujących się znienacka spod nóg kamieni. Jak na tę pustynną górę, nad Jerychem, gdzie przez czterdzieści dni pościł, a potem był kuszony Jezus.

Czuję opór wiatru. Ledwo idę. W nagłych powiewach do oczu sypie się piasek. Bywa, że ze zmęczenia czuję w gardle łzy, które odbierają mi oddech.

Nie ma szans, żebym doszła.

I w końcu jedna szybka decyzja sprawia, że idę w inną stronę. A za kolejnym zakrętem droga prowadzi prosto na szczyt. I te widoki… Koło spirali zaczyna się odwracać. I już nigdy nic nie będzie takie samo jak przedtem.

Jakie były pierwsze kroki? Niewielu opowiadałam tę historię…

1. KTO PISZE NAJLEPSZE SCENARIUSZE?

To było najbardziej emocjonujące zebranie w mojej firmie, w jakim kiedykolwiek uczestniczyłam.

Sala konferencyjna na parterze, z dużymi oknami wychodzącymi na skrzyżowanie ulic Krzywoustego i Serafitek w Poznaniu. Wiosenny poranek 2011 roku. Wokół owalnego stołu tłoczą się najlepsi dziennikarze, operatorzy i montażyści poznańskiej TVP. Dyrektorka ośrodka coś mówi. Wszyscy mają dość ponure miny. Od kilku ładnych lat żyjemy w ciągłym stresie i poczuciu zagrożenia. Pracy coraz mniej, płacy coraz mniej, misji coraz mniej. I to ciągłe widmo zwolnień grupowych, powracające jak mantra.

Niemiłe. Nie. Okrutnie niemiłe.

Ale to ciągle moja ukochana TVP. Choć z roku na rok i z miesiąca na miesiąc, wraz z kolejnymi zmianami rządów i zarządów, staje się coraz mniej ukochana. Przez czternaście lat pracy w TVP mam szefów z każdej partii. Wszystkie mówią pięknie i wzniośle o misji telewizji publicznej, a potem wszystkie robią dokładnie to samo. Ale że ja, jak Krzysztof Kieślowski, sama stanę się trybikiem w jakiejś maszynie, którą obraca zupełnie kto inny w obcych mi celach?

Jest czerwiec 2002 r. Jak co roku robię dla Dwójki reportaże i relacje ze spektakli Festiwalu Teatralnego Malta. Ostatni spektakl. Północ. My na nogach od rana. Jeszcze ten teatr z Niemiec, potem kilka godzin snu, a rano szybki montaż relacji dla Grażyny Torbickiej. Jak co dzień. Uwielbiam z nią pracować! Zawsze przygotowana, zawsze profesjonalna, z wielką klasą i wdziękiem. Taka sama na planie, jak poza nim – serdeczna, życzliwa, potrafiąca słuchać.

Kręcimy. Symultaniczna scena w kilku kontenerach, w których na białych płóciennych paskach, jakby bandażach, zwieszają się głowami w dół aktorki. Ostra, transo­wa muzyka, dymy.

Nagle traaaach. Klapa jednego z kontenerów zatrzaskuje się. Słychać przeraźliwy krzyk aktorki. Myślimy, że to część spektaklu. Nagle teatralne reflektory gasną i tylko słychać krzyk:

– Ambulans! Ambulans!

Dość szybko przyjeżdża karetka na sygnale. Stoimy jak sparaliżowani. Mamy nadzieję, że za chwilę odjedzie stąd również na sygnale, wioząc aktorkę do szpitala. Po ciągnących się w nieskończoność minutach karetka odjeżdża… Cisza.

W tę upalną noc nagle robi mi się zimno…

Właśnie z moją ekipą nagraliśmy czyjąś śmierć. Robiłam już wcześniej filmy o umieraniu i mam ogromny szacunek do człowieka i do śmierci, do jego godności. To jedna z moich kluczowych wartości dziennikarza.

Ale teraz pracuję w TVP i domyślam się, co oni z tym dalej mogą zrobić. Czuję, jakby żołądek ściskały mi jakieś metalowe szczypce. Cichcem biorę kasetę od operatora i jadę do domu. Nie mogę spać. Przewracam się z boku na bok. Co zrobić? Zniszczyć kasetę? Udać, że zgubiłam? A może nikt się nie domyśli, że akurat nagraliśmy ten właśnie fragment? Rozumiem już, co czuł Kieślowski, kiedy kręcił swój dokument Dworzec. I co spowodowało, że ostatecznie odszedł od dokumentu.

Nad ranem telefon od dyrektora:

– Natychmiast kasetę!

Próbuję coś tłumaczyć. Że zabezpieczyłam dla policji jako dowód.

– A dla kogo pani pracuje? Dla policji czy dla nas? Natychmiast kasetę do telewizji. – Ton nieznoszący sprzeciwu.

Jadę do telewizji na Serafitek. Daję kasetę. I tylko błagam go, żeby uszanowali młodą aktorkę i jej rodzinę i nie pokazywali tego fragmentu. Moje prośby nie mają dla niego znaczenia. A to, co dla mnie jest tak ważne, dla niego w ogóle się nie liczy.

– Zrobimy, jak będziemy uważać.

I tak zrobili. W ogólnopolskim Magazynie Reportażowym wyemitowali śmierć na żywo. I to był mój materiał…

Czuję się współwinna. Coś we mnie pęka.

Rozumiem, że telewizja jest od pokazywania wiadomości. Ale przecież można to było zrobić inaczej. Z szacunkiem. Chwilę później montuję relację dla Dwójki. Pokazujemy spory fragment spektaklu Antagon Theater Action. Tuż przed wypadkiem „zejście do czerni”. I tylko słychać dźwięki tego, co się tam wtedy działo. Biały napis tłumaczy tę tragiczną sytuację.

To jest pierwszy raz, kiedy czuję, że chyba nie chcę już pracować w tej mojej, dotąd ukochanej, telewizji. Pierwszy impuls. Początek końca.

Mijają kolejne lata, a ja coraz bardziej tracę nadzieję, że to się zmieni.

I wtedy słyszę TO…

Od tego momentu zaczynają się chyba dwa najtrudniejsze tygodnie w całym moim życiu zawodowym. Tak jak i pozostali uczestnicy pamiętnego zebrania dostaję wybór. Mogę odejść z TVP, w której pracuję od czternastu lat i w której mogę robić to, co kocham najbardziej na świecie – reżyserować filmy, które zawsze były dla mnie pomostem do ludzi i do ich opowieści. To tu dla Jedynki, Dwójki, Trójki i TVP Polonia zrobiłam około stu sześćdziesięciu filmów dokumentalnych, reportaży i felietonów. Kilka docenionych nagrodami na festiwalach w Polsce i na świecie.

Wybór mam taki: mogę odejść dobrowolnie, z odpowiednią odprawą, wiadomo, albo zostać i biernie czekać na dalszy ciąg. A może jednak w końcu się poprawi? Może zmieni się ekipa, może nas sprywatyzują, może wróci na antenie czas na dokumenty, kulturę, piękno…

Przez całe te dwa tygodnie równo o trzeciej w nocy budzi mnie łomot serca. Żołądek i jelita skręcają się w supeł. Na plecach strużka potu.

Co wybrać?

W książce Spełnij marzenie, marzenie spełni Ciebie. 12 lekcji życia od Wielkiego Kanionu opisałam już swoją sytuację. A więc tylko w dwóch słowach – sama wychowuję syna, wtedy dziesięciolatka, i opiekuję się mamą, która jest po kolejnym przerzucie jednego ze swoich czterech nowotworów. Żyję kiepsko, bo kiepsko, ale żyję z filmów. W tym ostatnim okresie robię średnio jeden, dwa filmy dokumentalne w roku. Wynagrodzenie za film rozkłada się na kilka miesięcy, ale nie narzekam. Taki mój wybór.

Nie chcę stracić mojego od tylu lat zakochanego, jak na pierwszych randkach, spojrzenia na sztukę filmową. I zacząć przeliczać filmy „na sztuki”. Nie interesuje mnie naskórek życia. Dlatego nigdy nie chciałam pracować w newsroomie. Wiadomości pojawiają się i znikają. Zapalają wiele gwałtownych emocji, ale przemijają jak trawa.

Chcę jak internista albo kardiolog zaglądać w głąb człowieka i szukać tego, co nie przemija. Ze zwykłych na pozór zdarzeń wyłuskiwać niezwykłe, wspólne nam wszystkim wartości. Wsłuchiwać się w prawdziwe opowieści, bo to one nadają sens naszemu bezsensownemu nieraz światu.

Na szczęście mam jeszcze drugą nogę. Nie wyprę się. Belfer ze mnie z krwi i kości. Odkąd zaczęłam robić filmy, uczę, jak opowiadać językiem filmowym, studentów: najpierw w Brukseli, w szkole dziennikarstwa, którą sama skończyłam, a po powrocie do Polski – na dziennikarstwie UAM, potem na Uniwersytecie SWPS i WSB.

Nigdy nie zapomnę, jak kiedyś w czasie strajku tramwajarzy jedna z moich ulubionych studentek, Kasia, szła pieszo z drugiego końca Poznania na zajęcia do gmachu TVP, wtedy przy alei Niepodległości. Chłonęła wiedzę jak gąbka. Czułam, że to będzie jej miejsce. Ale nie lukrowałam przed nią pracy w telewizji. Wiedziałam, że jeśli nie uda mi się jej skutecznie zrazić, będzie nasza. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. I tak się stało. Przez wiele lat była dziennikarką i prezenterką TVP, a potem TVN. I nagle, w samym szczycie swojej kariery, poszła, a raczej poleciała z całą rodziną za swoimi marzeniami. Dzisiaj jest znana jako Mama na Zanzibarze. Kasia Werner, to o niej mowa.

Co tu dużo mówić. Lubię dzielić się wiedzą i lubię moich studentów, a studenci chyba lubią moje zajęcia. No i dobrze jest mieć takie dwie nogi.

Wykładowcą na UAM zostaję w tym samym czasie, kiedy zaczynam pracować w TVP. I gdyby nie pewien mroźny, lutowy poranek 2009 roku, pewno tak by było do dzisiaj. Tymczasem po rocznej przerwie na rehabilitację melduję się w rektoracie, żeby podpisać umowę na kolejny rok.

– Ale nie mamy dla pani umowy.

– Jak to? Proszę sprawdzić. Na pewno jest! Pan dziekan mówił, że jest gotowa, że cieszy się, że wracam do pracy, i mam tylko przyjść podpisać!

Umowa się jednak nie znajduje. I tak, po czternastu latach bezpiecznej pracy, na etacie w TVP i na UAM, czuję, jakbym stanęła na skraju przepaści.

Co teraz?

Napisałam praktyczny podręcznik visual storytellingu, znalazłam sekretną formułę tworzenia Oscarowych opowieści, to może zacznę szkolić?

Może pójdę na swoje?

Ale jak ma się to udać, skoro w życiu nie wypełniłam nawet żadnego PIT-a? Nie bardzo wiem, czym się różni marketing od PR-u, a ROI kojarzy mi się jedynie z francuskim królem? Na dodatek jestem chora, kiedy mam rozmawiać o pieniądzach.

Nie umiem. Nie dam rady.

Pytam Reginę, koleżankę i szkoleniowca, czy w ogóle da się wyżyć ze szkoleń i utrzymać nie tylko siebie, ale i syna. A ona zadaje mi tylko jedno pytanie: ile zarabiam w telewizji. Do dziś pamiętam błysk rozbawienia w jej oku, kiedy słyszy moją odpowiedź.

– Tyle? Tyle to ty zarobisz w jeden dzień.

Gdybym posłuchała tego, co paniczny strach szepcze mi do ucha, nigdy bym się nie przekonała, czy to prawda. Rezygnacja z etatu jawi mi się wtedy jak własnoręczne podpisanie na siebie wyroku skazującego. No dobrze, ale jaką mam gwarancję czegokolwiek, jeśli zostanę w TVP?

W tamtym czasie mam dwóch mentorów. Pierwszym jest Irlandka, moja najukochańsza ciocia Ann, córka ostatniego sekretarza generalnego Ligi Narodów Zjednoczonych, dzisiaj ONZ. Drugim – Piotr Voelkel, człowiek, który w urzekający sposób łączy kulturę i biznes, założyciel m.in. VOX-a, szkół da Vinci i Uniwersytetu SWPS. Nie mogę wytrzymać tego napięcia i dzwonię do jednego i drugiego. Więcej razy niż nakazuje przyzwoitość.

Piotr mówi mi tak:

– Gdybym jutro się obudził i okazało się nagle, że przez noc był jakiś totalny krach i nie mam już na swoim koncie ani miliona, nie zmartwiłbym się tak bardzo. Wiem, co umiem. Wierzę w siebie. Zacisnąłbym zęby i rano zaczął wszystko od nowa.

A ciocia Ann swoim zwyczajem najpierw mnie po prostu słucha. Słucha moich płaczów, lęków i nadziei i mniej więcej po godzinie mówi:

– Monika, kto jak nie ty? A poza tym pamiętaj, masz mnie. Wiem, że nie będziesz mnie potrzebować. I nie wiem, ile jeszcze pożyję, ale wiedz, że zawsze możesz na mnie liczyć.

Ostateczną decyzję podejmuję po rozmowie z Alicją. Razem pracujemy w TVP: ja na etacie dziennikarza i reżysera, ona jako główna księgowa. Najlepiej zna moją głęboką niechęć do jakichkolwiek druczków z cyferkami, które pod jej czujnym okiem tyle razy musiałam ciągle od nowa wypełniać.

– Moniko, nic się nie martw, ja ci pomogę! – Patrzy na mnie swoimi dobrymi, niebieskimi oczami, a jej uśmiech dodaje mi odwagi.

Co tam. Lepiej wspominać życie z radością: „Nie wierzę, że to zrobiłam!” niż z żalem: „Szkoda, że się nie odważyłam!”. Razem odchodzimy z TVP. I do dzisiaj Alicja z anielską cierpliwością i wyrozumiałością dotrzymuje słowa!

To dziwne, ale tamte dwa koszmarne tygodnie walki ze sobą, z tą bojaźliwą, niepewną i bojącą się ryzyka Moniką, kończą się jak ręką odjął, kiedy podejmuję decyzję. Przy okazji odkrywam, jak to z tymi decyzjami jest. Nigdy nie ma pewności na sto procent. Jeśli podejmuję dobrą decyzję – to na sto procent wygrywam. Jeśli się okaże, że nie, to przegrywam tylko w połowie.

W liceum miałam poprawkę z matematyki, więc może nie do końca dobrze liczę, ale tak czy inaczej wychodzi mi, że podejmując jakąkolwiek decyzję, mam i tak większe szanse sukcesu niż porażki. Dobrze liczę?

Ale decyzje podejmować jest trudno. Jeszcze trudniej samemu. A na bliskich z podejmowaniem trudnych decyzji nie zawsze można liczyć. Oni nie siedzą we mnie i nie wiedzą tak naprawdę, czego najbardziej potrzebuję. Chcą mnie za wszelką cenę chronić. Niekoniecznie rozwijać.

Rozwój to zmiana. A zmiany nie zawsze lubimy. Boimy się ich. Tak przynajmniej mówią psycholodzy. Dlatego potrzebujemy wsparcia ludzi, którzy chcą się rozwijać podobnie jak my, którzy mają te same obawy co my i podobną nadzieję na to, że się nam uda.

Jak dobrze, że znalazłam takie osoby, choć bycie przedsiębiorcą, z mojej perspektywy, to bardzo samotna droga. Nawet kiedy jak ten przewodnik Górski prowadzę na moich kursach ze sobą grupę ludzi, moje poczucie odpowiedzialności za tę grupę i wszystko, co się po drodze wydarzy, potrafi mocno dociążyć plecak. A trudno wtedy mówić innym: „Jestem taka zmęczona! Poniesie ktoś za mnie?”.

Gdybym wtedy pamiętała, że wcale nie jestem sama! Że wystarczy zapytać… albo poprosić… Że ten odczuwalny ciężar, który tak mnie przygniata do ziemi, to nie jest prawdziwa waga życia. Że jest Ktoś, dla Kogo moje życie jest tak ważne, że poniesie ze mną każdy ciężar, choćby nie wiem, jaki był ciężki i ile razy miał pod nim upaść. A i życie swoje odda, bylebym tylko ja uratowała swoje.

W tamtym czasie takie myśli jednak nie mieszczą się na mojej codziennej liście spraw do załatwienia. Może tylko czasem, na mszy świętej, którą tak planuję w niedzielę, żeby mi pasowała do programu dnia.

Na modlitwę zwykle rano czasu brakuje, a wieczorem już padam z nóg. Zasypiam od razu, zanim zdążę zrobić znak krzyża. I zaraz znowu dzwoni budzik. Wyrywam z notesu białą kartkę, na której za chwilę znajdzie się nowa, długa lista zadań na kolejny dzień. I w pośpiechu nie zauważam, że tam jest już coś zapisane. Że czeka na mnie gotowy scenariusz, i to nie jeden.

A kto pisze najlepsze scenariusze?

Napisałam ich trochę w swoim życiu, więc bez wahania wskazałabym moich mistrzów: Krzysztof Kieślowski, w duecie z Krzysztofem Piesiewiczem, Robert Bolt od Misji, Eric Roth od Forresta Gumpa, David Franzoni od Gladiatora.

Później słuchając setek, a może tysięcy historii ludzi, o których robiłam filmy dokumentalne i reportaże, przekonałam się, że najlepsze scenariusze pisze samo życie.

Aż wydarza się w moim życiu coś, co sprawia, że jeszcze inaczej zaczynam patrzeć na historie innych. I na moją własną historię. I czuję, jakby Ktoś nagle przywrócił mi wzrok.

Ale wtedy, kiedy podjęłam jedną z najbardziej dramatycznych decyzji w życiu, pracuję jeszcze tak, jakby ten scenariusz zależał tylko ode mnie.2. FABRYKA OPOWIEŚCI

Przez sześć miesięcy, dzień i noc, przygotowuję cykl warsztatów dla reporterów. I myślę, wymyślam, na­myś­lam się.

W tym czasie Tymek, mój syn, mówi mi tak:

– Mamo, a wiesz co? Jak ty robisz warsztaty, to ja też zrobię swoje. Jak to z czego? Sama mówisz, że trzeba uczyć tego, na czym znasz się najlepiej na świecie.

Tydzień później ma już swoją stronę internetową i wydrukowane plakaty. Technicznie postawić stronę pomógł mu mój chrześniak Janek, a Tymek napisał teksty i wymyślił logo.

Tekst na stronie zaczyna się tak:

„Cześć, jestem Tymek, mam 9 lat i od 4 lat bawię się Lego.

Kiedyś jak budowałem, potrzebowałem kwadratowego klocka, ale nie mogłem go znaleźć, więc przystąpiłem do innych metod. Wziąłem prostokątny element, nóż i zacząłem piłować klocek na środku, myśląc, że rozdzieli się na dwie części…

Albo puściłem statek z Lego na wodzie, ale się zatapiał, więc nagle pomyślałem, że pobawię się w Titanic…

Takie miałem przygody, a czy Wam też zdarzały się takie historie?

Zapraszam Was w pełną przygód podróż w 6 dni dookoła Lego!

Chciałbym, żebyście się wyzwolili od instrukcji (może już się wyrwaliście) i budowali z instrukcji, ale w głowie, według własnych pomysłów. Żebyście dali się ponieść własnej wyobraźni…”.

Po kolejnym tygodniu ma komplet uczestników i listę oczekujących.

A ja… Ja ciągle jeszcze myślę, co tu zrobić, jak to zrobić… Mam też wielu doradców.

Wiesz, jak mają na imię?

Bracia Niedasie: Niedarad i Zaraz, panowie: Ciniewyjdziech, Niemaszkiedyk, Zczymdoludek i królowa doradców – pani Tamtajestlepsza. Jeszcze wtedy nie wiem, że z nimi nie wolno się wdawać w żadną dyskusję. Jedyny na nich sposób, to ściszyć im fonię.

W ferworze emocji jakoś zapominam, żeby do rozmów zaprosić najważniejszego Doradcę. A On się dyskretnie nie narzuca.

Po sześciu miesiącach mam wreszcie przygotowany cykl pięciu warsztatów. Ściągam największe sławy dokumentalistyki i reportażu z Polski.

Nigdy nie zapomnę tej soboty 12 lutego 2011 roku. Czuję się jak matka, która po raz pierwszy pokazuje swoje dziecko. Moja firma. Fabryka Opowieści. To nic, że jednoosobowa.

Ma to być szkoła reportażu video, praktyczne warsztaty sztuki opowiadania językiem filmu dla reporterów prasy, radia i TV. Rozmawiamy nawet z Mariuszem Szczyg­łem, czy nie połączyć sił.

Warsztaty poprowadzą najwybitniejsi specjaliści od dokumentu i reportażu w Polsce: wielokrotnie nagradzana Lidia Duda, Barbara Paciorkowska, wieloletnia szefowa Magazynu Ekspresu Reporterów, Remigiusz Zawadzki, szef festiwalu reportażu Camera Obscura, i ja.

Nie mogę się doczekać, kiedy już będziemy tu mogli podzielić się z dziennikarzami tym, na czym znamy się najlepiej – sztuką opowiadania historii. Tak bardzo tego dzisiaj brakuje. A tego w Polsce nikt nie uczy.

Piękne fabryczne logo i czcionkę do niego projektuje ówczesna magistrantka UAP, Ania Kruk… Tak, tak, TA Anna Kruk od pięknej biżuterii.

Pisze o nas prasa, mówią w radiu, pokazują w TV.

Serce mi bije. Fabryka po raz pierwszy „wychodzi na salony”.

Patrzę na rzędy pustych krzeseł. Ale czy w ogóle ktoś przyjdzie?

Z każdym otwarciem drzwi uśmiecham się coraz szerzej i szerzej.

Na pierwszych warsztatach gościnna sala kawiarni Sweet Surrender, w słynnej kamienicy Borejków z Jeżycjady, wypełnia się aż po brzegi. Trzeba otworzyć białe drzwi, żeby ci, którzy się nie zmieścili, mogli się przysłuchiwać z drugiej sali. Jest siedemdziesiąt osób. Fruwam dziesięć centymetrów nad ziemią.

Na drugich warsztatach, miesiąc później, białe drzwi są już zamknięte. Jest nas tylko sześcioro.

Siódmy jest mój syn Tymoteusz, wtedy dziesięciolatek.

Na kolejnych podobnie.

Te pierwsze zajęcia były bezpłatne.

Te drugie już nie.

Po sześciu miesiącach ciężkiej pracy mojej i moich dwóch dzielnych współpracowniczek: Agaty i Agnieszki, prawda puka boleśnie do drzwi. Przez te sześć miesięcy nie zarobiłam nic. Wszystko zjadły koszty. Wychodzę na zero.

Totalna klapa. Porażka.

Moi doradcy Ciniewyjdziech, Tamtajestlepsza i Niedaś najwidoczniej mieli rację! Moje poczucie wartości boleśnie się potłukło. Z wysokiego drzewa spadłam.

Mogłam wziąć przykład z Tymka. Zamiast myśleć, szybciej zacząć działać. Wcześniej sprawdzać swoje myśli w praktyce.

Załamuję się.

Kto wie, jak potoczyłyby się moje losy – a może nawet losy reportażu w Polsce – gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że te sześć miesięcy inwestycji tylko swojego czasu i wyjścia bez długów to całkiem dobry wynik biznesowy… Gdybym wtedy mocniej zacisnęła zęby… A przede wszystkim, gdybym przed podjęciem ostatecznej decyzji wytrwała w ciszy wystarczająco długo, by usłyszeć głos Tego, Który Najlepiej Wie, o Co Chodzi…

Jest mi głupio i wstyd. Przed samą sobą.

Bez etatu, z raczkującą firmą, która upadła, zanim się jeszcze podniosła.

Z synem, którego sama szkoła kosztuje miesięcznie więcej niż alimenty.

Co mam teraz robić?3. JAKĄ HISTORIĘ O SOBIE SOBIE OPOWIADAM?

Kiedy rok wcześniej, jeszcze na wózku inwalidzkim, piszę doktorat o reportażu jako sztuce opowiadania, natrafiam w źródłach anglojęzycznych, że istnieje coś takiego jak storytelling biznesowy.

Zaczynam szukać i czytać, coraz więcej czytać.

Zaczynam myśleć i coraz więcej myśleć.

I wtedy znajduję ogłoszenie, które zmienia wszystko. W sopockim Sheratonie ma być wielki międzynarodowy kongres marketingowy. Cena biletu kilkakrotnie przekracza moje możliwości finansowe. A jeszcze dojazd i hotel. Nie, nie ma szans! A jednak coś w duchu mi podpowiada, że mam tam jechać. Że nie ma biznesu bez marketingu. To powinien być mój pierwszy krok.

Opowiadam o tym na spacerze mojemu synowi. Idziemy po białych, betonowych stopniach na Łęgach Dębińskich. A Tymek patrzy na mnie z tym swoim uśmiechem za milion dolarów i mówi:

– Mamo, ty na pewno coś wymyślisz. Górscy się nie poddają!

Na tamtym kongresie nie tylko dowiaduję się wreszcie, czym marketing różni się od PR-u i że ROI nie ma nic wspólnego z francuskim królem, ale też poznaję tony innych przydatnych informacji.

Przełomowym momentem okazuje się damska toaleta, w czasie przerwy. Jak ja zacznę o storytellingu, to nie mogę skończyć i każde miejsce jest do tego dobre. Z wielkim entuzjazmem opowiadam o tym komuś, kto nieopatrznie zadał mi jedno niewinne pytanie: „Czym się zajmujesz?”.

Przysłuchuje się temu sympatyczna blondynka, Joanna. Piękna czarna suknia i ten naszyjnik od Orskiej! Ma ­­klasę kobieta! Miesiąc później wpadamy na siebie na jakimś wykładzie na SWPS.

– Zaczynamy z Ewą Voelkel-Krokowicz nowy projekt w Poznaniu. Centrum Sztuki, Designu i Biznesu. Będzie się nazywać Concordia Design. Może byś chciała poprowadzić szkolenie ze storytellingu?

– Uuuuu… Jaaaa????… Yyyyyy… No pewnie!

Znowu z niepewnością i drżeniem czekam na pierwsze szkolenie. Czy ktoś w ogóle się zapisze? Jest znacznie droższe niż moje warsztaty reporterów w Fabryce Opowieści, a w Polsce o storytellingu w 2012 roku mało kto jeszcze słyszał.

Nie dość, że jest komplet, to aż samej trudno mi uwierzyć, kiedy to szkolenie z miesiąca na miesiąc przyciąga coraz więcej osób. A w końcu roku okazuje się hitem sprzedaży. Błogosławię Reginę. Wraca mi nadzieja. Moje poczucie wartości, zmięte jak kartka w koszu, nagle rozprostowuje się i szybuje w niebo.

Tak, jakby całe moje życie miało sens tylko wtedy, gdy ktoś doceni i zauważy to, co robię. Jakby to, kim jestem, nie wystarczało. Jakby to w ogóle nie miało wartości.

Jaką ja historię opowiadam sobie… o sobie? Zaczynam uważniej przyglądać się temu, co mi się w życiu przydarza. Zaczynam dostrzegać, że nawet kiedy nie mam na to wpływu, to na coś zawsze mam wpływ.

Mam wpływ na opowieść, którą sobie o tym w głowie opowiem.

I nagle dociera do mnie, że to, co czuję, te wszystkie nastroje, ten emocjonalny rollercoaster biorą się w prostej linii właśnie z tej opowieści z mojej głowy. I to one zdecydują o tym, co zrobię albo czego nie zrobię. Jak wtedy, gdy po raz pierwszy zrozumiałam, że moje życie to opowieść.4. W TRZYDZIEŚCI SEKUND MOŻNA ZMIENIĆ WSZYSTKO

Pamiętam to jak dziś… 23 lutego 2009 roku Slumdog, milioner z ulicy dostaje 8 Oscarów. A ja… nowe życie. A było to tak.

Każdy dzień tamtej zimy pędzi jak kolejka górska. Mam dwa etaty i trzeci w domu. Samotna matka to jeszcze da się wytrzymać, ale samotna matka bez babci – to dopiero wyzwanie. Już przy porannej kawie płakać mi się chce ze zmęczenia.

Tymek ma osiem lat i jedzie na swój pierwszy obóz szermierczy gdzieś koło Koszalina. Czy to nie za wcześ­nie? Ale dobra, niech jedzie. A ja pojadę w tamte okolice do Pogorzelicy. Do SPA. Pierwszy raz w życiu.

On nie będzie wiedział, że ja tam jestem, a ja tam będę na wszelki wypadek. No właśnie… Jak obóz się skończy, to zrobię mu niespodziankę. Przyjedzie do mnie, tam jest aquapark i jeszcze kilka dni zostaniemy razem.

Pakuję książkę mojego ulubionego Coveya o tym, jak być szczęśliwą rodziną. Marzy mi się, żeby tam razem z Tymkiem napisać taką misję naszej rodziny, żeby nam było lepiej razem. Biorę jeszcze kilka książek z biblioteki. W wolnej chwili trochę popracuję. Może w końcu uda mi się napisać ten doktorat? Waham się przez moment, czy Tymka jednak nie zabrać samochodem i podrzucić do ośrodka pod Koszalinem. W końcu to ta sama droga. Ale potem mówię sobie:

– No nie, mama kwoka. Niech on już lepiej jedzie ze wszystkimi.

Po piątej rano odprowadzam go na dworzec PKP w Poznaniu. Dziwnie mi się robi, kiedy wsiada do pociągu.

Pierwszy raz beze mnie.

Jest bardzo ślisko. Kiedy wracam z dworca, w Radio Merkury mówią:

– Jeżeli tylko nie musisz, nie wyjeżdżaj dziś samochodem.

A ja jestem strasznie zmęczona, bo dopiero skończyłam zdjęcia do filmu. W dodatku sama stałam za kamerą. A temat trudny i ważny. Dla Magazynu Ekspresu Reporterów. Mam nadzieję, że poprawi on los jednego dziecka. Małej Alicji, która ma dwa i pół roku, i przez opieszałość urzędów ciągle nie może być adoptowana. Być może przy tej okazji uda się poprawić los wielu takich dzieci, które w pogotowiu opiekuńczym często zbyt długo czekają na adopcję. Wpadłam na szalony pomysł. Krystyna Czubówna użyczy swojego głosu tej małej Alicji. Już się z nią umówiłam, wszystko dograne. Za dwa tygodnie montaż.

Ach, pojadę jednak. Szkoda mi każdego dnia. Tam sobie wypocznę.

Wsiadam do samochodu. Wcześniej było trochę lodu, ale teraz droga nie jest najgorsza. Wreszcie jestem prawie pod Koszalinem. Już widzę siebie na masażu gorącą czekoladą. Robi mi się błogo. Przyspieszam.

Grzybnica, tam są takie kręgi kamienne. Byłam tu kiedyś. I naprawdę poczułam jakąś energię z przeszłości. I teraz, kiedy mijam to miejsce, nagle znowu czuję coś dziwnego. Na sekundę spoglądam w prawo, między drzewa. Odwracam wzrok na szosę i koła zaczepiają o nasyp ze śniegu na poboczu. I nagle nic więcej nie mogę zrobić. Moja toyota pędzi ślizgiem wprost na nadjeżdżające z przeciwka auto.

W ułamku sekundy pojawia mi się w tyle głowy taka myśl: Wszystko będzie dobrze!

Najpierw jedno uderzenie, potem drugie. Zderzam się z samochodem, a potem jeszcze ze skarpą w lesie. Dwa w jednym. Straszny trzask, huk, a potem swąd spalenizny… Do dzisiaj, kiedy coś trzaśnie koło mnie, podskakuję.

No, jak to? Przecież nic się nie miało stać. A ja cała dygoczę, chyba żebra mi połamało, nie mogę oddychać.

Nagle mam takie zmysły wyostrzone. Wszystko czuję, wszystko słyszę. Cała jestem w tym bólu. To wszystko się dzieje tak, jakby się działo i nie działo jednocześnie. I taka instynktowna myśl: Muszę natychmiast uciekać. Bo się zapali. Próbuję drzwiczki od strony kierowcy, ale nie mogę otworzyć. Zakleszczone. Nie mogę wyjść. Jakimś cudem przechodzę przez miejsce dla pasażera. Stoję obok auta i mówię sobie:

– Jezu, muszę usiąść, bo zaraz zemdleję. – Rozglądam się dokoła. – Ale gdzie tu usiąść, kiedy wszędzie śnieg. Przecież się przeziębię.

I tak stoję i stoję. Dwóch panów z auta, z którym się zderzyłam, podchodzi do mnie, a może ja do nich… Już nie pamiętam. Ten ich samochód stoi na środku jezdni. Jakie szczęście, że nic im się nie stało!

– Czy tam ktoś jechał z tyłu? – pytają.

Podążam za ich wzrokiem. Tył mojego auta jest sprasowany w harmonijkę. Fotelik Tymka zmiażdżony. Gdyby tam siedział mój synek… Robi mi się słabo…

– Czy wzywać pogotowie?

– Tak, koniecznie. Czuję, że zaraz zemdleję.

– Niech się pani położy tutaj na naszym tylnym sie­dzeniu.

Leżę i czekam na zmiłowanie. Jeszcze jacyś ludzie się zatrzymują na poboczu. Para, małżeństwo chyba. Patrzą na mnie z troską i pytają:

– Czy możemy jakoś pani pomóc?

– Tak, tam są moje książki z biblioteki, porozrzucane na śniegu w lesie i moja czerwona walizka.

Może teraz przeczytają te słowa. Chciałabym im bardzo podziękować. Tacy przejęci, kochani. Pozbierali mi to wszystko, przynieśli walizkę.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij