Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zaufaj mi, Anno - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 kwietnia 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zaufaj mi, Anno - ebook

Druga część serii z dziennikarką śledczą, Anną Rogozińską.

Pełna napięcia i zwrotów akcji opowieść o kobiecie, która wie czego chce i konsekwentnie dąży do celu. To historia o szukaniu prawdy i o tym, że czasem trzeba komuś zaufać.

Anna Rogozińska, ambitna dziennikarka TV przeprowadza wywiad z politykiem, którego syn wypadł z balkonu podczas imprezy sylwestrowej. Ojciec nie wierzy w przypadkową śmierć. Anna próbuje ustalić prawdziwy przebieg wypadków ale otrzymuje oficjalny zakaz zajmowania się tą sprawą.

Jednak kiedy pojawiają się nowe ofiary wśród uczestników feralnej imprezy, robi wszystko, by odkryć prawdę. Czy uda się jej wykorzystać znajomość z przystojnym prokuratorem? Kim jest morderca i czy uderzy ponownie? Jaki związek z zabójstwami mają dopalacze? Odpowiedź na wszystkie te pytania przyniosą zbliżające się Walentynki...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7406-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Roz­dział 1

45 dni do walen­ty­nek

Z tru­dem wciąga nosem kolejne por­cje powie­trza. Mie­sza­nina gazów i aero­zoli jest bla­do­zie­lona. Mógłby przy­siąc, że widzi dwu­ato­mowe czą­steczki tlenu, krą­żące wśród azotu. Zachwy­całby się nimi dłu­żej, gdyby nie rosnąca tem­pe­ra­tura oto­cze­nia.

Bla­do­zie­lona chmura drażni jego skórę. Musi koniecz­nie wyjść na zewnątrz, by unik­nąć popa­rze­nia. Dokład­nie w tej chwili ruszyć nogą! Jedną. Zmo­bi­li­zo­wać orga­nizm. Od cze­goś powi­nien zacząć. Sku­pić się i otwo­rzyć bal­kon, zanim tem­pe­ra­tura wzro­śnie na tyle, by bez pro­blemu sto­pić tytan.

– Powie­trza…

Na twa­rzy czuje języki ognia. W myślach oce­nia ich war­tość: tysiąc sześć­set stopni Cel­sju­sza. Nie chce otwie­rać ust i dzie­lić się tym odkry­ciem z kum­plami.

W końcu w takiej chwili każdy myśli tylko i wyłącz­nie o sobie.

Sku­pie­nie. Prawa noga unosi się i opada kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów dalej. Po chwili dołą­cza do niej lewa. Znowu prawa. Dłoń z wysił­kiem poszu­kuje celu wyprawy. Klamka, którą chce zła­pać, bawi się z nim w „kotka i myszkę”. Za każ­dym razem kiedy wyciąga rękę, by jej dotknąć, ona w ostat­niej chwili prze­ska­kuje w bok i śmieje mu się w twarz. Odpo­wiada recho­tem. Jest prze­cież o wiele inte­li­gent­niej­szy od klamki. W końcu ją oszuka. Pomaga sobie drugą ręką i ostat­kiem sił osiąga cel.

Tak muszą czuć się hima­la­iści w dro­dze na szczyt.

Kolejna myśl napawa go dumą. Poko­nuje swoje gra­nice. Dotyka nie­moż­li­wego. Za chwilę osią­gnie swój Mont Eve­rest.

Okno bal­ko­nowe się otwiera, a on z bólem głowy robi duży krok. Zro­biłby jesz­cze jeden, ale zatrzy­muje go sta­lowa balu­strada.

– Pię… knie tu!

Mor­ska bryza przy­jem­nie chło­dzi roz­grzane policzki. Soczy­sta zie­leń powala go na kolana. Jest wszę­dzie. Na dachach, bal­ko­nach, para­pe­tach, podwórku i samo­cho­dzie, który stał w miej­scu nie­do­zwo­lo­nym.

– Grze­chu? Co robisz? – docho­dzą głosy z wnę­trza miesz­ka­nia.

Nie potrafi ich roz­szy­fro­wać. Są męskie czy dam­skie? Zna­jome czy obce? Czy to ma w ogóle jakieś zna­cze­nie? Nie będzie ich słu­chał. Będzie żył, jak chce, oglą­dał, co chce, i wdy­chał, co wdy­cha.

Kuca i z bli­ska przy­gląda się bal­ko­no­wej posadzce. Ni­gdy nie widział takiej trawy. Puszy­stej jak pianki mar­sh­mal­lows.

– Grze­chu! Chodź tu!

Nie wie, dokąd miałby iść, bo nie wie, gdzie się znaj­duje. Zagu­bił poję­cia „tu” i „tam”. Dobrze mu z tym. Przy­jem­nie i pięk­nie. Tak wła­śnie odczuwa słowo „relaks”.

Trawa rośnie nawet na kra­wę­dzi balu­strady. Inten­sywna zie­leń zachęca, aby się odprę­żyć. Wyta­rzałby się w niej.

– Prze­pro­sisz mnie i będziemy kwita, OK?

– Co? – mówi, zdzi­wiony, bo męż­czy­zna zada­jący pyta­nie poja­wia się w zasięgu jego wzroku.

Nie roz­po­znaje go, ale się boi. Tylko czego? Że nie­zna­jomy zadep­cze wypie­lę­gno­waną trawę? Że zużyje jego tlen?

– Prze­pro­sisz mnie, a ja zapo­mnę…

– Sam się prze­proś! – war­czy. – Spie­przaj. Zamknij drzwi. Gorąc tu leci.

Kolejna myśl go zadzi­wia. Ktoś musi dbać o tę trawę, by w takim upale zacho­wała żywy kolor.ROZDZIAŁ 2

Roz­dział 2

33 dni do walen­ty­nek

– Dla milio­nów Pola­ków roz­po­czął się nowy rok: czas posta­no­wień i szans na lep­sze życie. A dla pana?

W takich sytu­acjach Anna Rogo­ziń­ska czuła się jak kro­ko­dyl w wodzie. Nabie­rała szyb­ko­ści i zwin­no­ści. Z kamer i świa­tła reflek­to­rów czer­pała życiową ener­gię. Odbi­jała ją i wzbo­ga­cała świa­tło swoim nie­po­wta­rzal­nym wdzię­kiem. Annę kochali nie tylko widzo­wie i sze­fo­wie sta­cji Primo TV, lecz także kamery. Lubiła tak myśleć.

Obiek­tywna prawda nie­znacz­nie róż­niła się od subiek­tyw­nych odczuć. Widzo­wie powoli oswa­jali się z nazwi­skiem „Rogo­ziń­ska”. Koja­rzyli je z sen­sa­cyj­nymi wia­do­mo­ściami pre­zen­to­wa­nymi w pro­gra­mach infor­ma­cyj­nych oraz z pew­nym gło­śnym wywia­dem. Roz­mową, która pozwo­liła dzien­ni­karce wspiąć się na kolejny szcze­bel zawo­do­wej dra­biny.

Odczu­cia sze­fów tele­wi­zji mogłyby sta­no­wić przed­miot kil­ku­stro­ni­co­wej ana­lizy psy­cho­lo­gicz­nej. Naj­kró­cej rzecz ujmu­jąc, można powie­dzieć, że były ambi­wa­lentne. Szef poznań­skiego oddziału Primo TV, szef pro­gra­mowy, szef finan­sowy i wresz­cie szef wszyst­kich sze­fów. Każdy z nich darzył ambitną pra­cow­nicę zupeł­nie innymi uczu­ciami. Było z czego wybie­rać. Od fascy­na­cji, przez podziw i obawę… aż po uprze­dze­nie.

– Dla mnie w jed­nej chwili wszystko stra­ciło sens. Po co robić posta­no­wie­nia? Wal­czyć o lep­sze życie? W syl­we­stra umarł mój syn. – Roz­mówca pano­wał nad emo­cjami. Trzeź­wym wzro­kiem wpa­try­wał się to w dzien­ni­karkę, to w kamerę. Słowa wyrzu­cał z sie­bie z pręd­ko­ścią kara­binu maszy­no­wego, ale jed­no­cze­śnie wyraź­nie akcen­to­wał kropki i prze­cinki. Cisza była rów­no­praw­nym skład­ni­kiem jego wypo­wie­dzi. Jakby za pomocą kon­tra­stu wypo­wie­dzi z ciszą chciał wyra­zić część towa­rzy­szą­cej mu żałoby. – Syn. Jedyny i uko­chany. Świat zawa­lił mi się na głowę.

Szcze­rość bijąca z wyzna­nia męż­czy­zny kłuła w uszy. Dzien­ni­karka nie spo­dzie­wała się takiego roz­woju wypad­ków. Przy­go­to­wała się na roz­mowę z męż­czy­zną mają­cym pre­ten­sje do wszyst­kich, kie­ru­ją­cym oskar­że­nia wobec poli­cji, pro­ku­ra­tury, pogo­to­wia ratun­ko­wego lub budow­lań­ców. Zamiast tego w stu­diu poja­wili się szpa­ko­waty poli­tyk w śred­nim wieku oraz ona. Jego żałoba. Poli­tyk sie­dział na fotelu, a ona stała obok. Przy­brała ludzką postać. Była potężna, zgar­biona i pod­pie­rała głowę rękoma opar­tymi na brzu­chu.

Roz­mówca nie wsty­dził się towa­rzy­stwa żałoby. Otwar­cie mani­fe­sto­wał jej obec­ność. Jakby publiczne ujaw­nie­nie uczuć miało mu pomóc zaak­cep­to­wać obecny stan rze­czy, zła­go­dzić inten­syw­ność doznań.

– Zdą­ży­li­ście sobie zło­żyć życze­nia? – Z wyczu­ciem zadała kolejne pyta­nie.

Kon­tro­lo­wała wszyst­kie aspekty pro­gramu tele­wi­zyj­nego. Zaufa­nie roz­mówcy. Wie­działa, jak je zdo­być i utrzy­mać. Praca z kamerą. Kon­trola mimiki i gestów. Dosto­so­wa­nie się do uwag reali­za­tora, roz­brzmie­wa­ją­cych od czasu do czasu w jej uchu. Nie było rze­czy, które spra­wia­łaby jej trud­ność.

Posia­dała jesz­cze jedną umie­jęt­ność, która pozwa­lała jej awan­so­wać. Dosko­nale wyczu­wała odbiorcę. Wie­działa, że świa­tem rzą­dzą słupki oglą­dal­no­ści. Miliony par oczu, które trzeba czymś zain­te­re­so­wać i któ­rym trzeba na bie­żąco dostar­czać krwa­wych szcze­gó­łów, by nie poszu­ki­wały doznań w kon­ku­ren­cyj­nych sta­cjach.

– Nie. Grze­gorz zgi­nął w tra­gicz­nym wypadku kil­ka­na­ście minut przed pół­nocą. Nie jestem w sta­nie opi­sać bólu, który prze­szył moje serce. Trzy­dzie­ści lat opieki nad dziec­kiem. Ocze­ki­wa­łem, że to on pochowa mnie, nie ja jego. Nocą nie mogę spać, cho­dzę po domu i sły­szę płacz mojej żony.

Głos Ksa­we­rego Króla prze­bie­gał nie­spo­strze­że­nie przez prze­wody słu­chowe tele­wi­dzów, obi­jał się o mózg i docie­rał do serca, po czym się w nie wgry­zał. To była przej­mu­jąca roz­mowa tra­fia­jąca do wszyst­kich ludzi mają­cych dzieci lub odro­binę wyobraźni. Wywiad gwa­ran­tu­jący wysoką oglą­dal­ność. Publiczne babra­nie się w bólu. Cudze emo­cje. To one pozwa­lają mediom rosnąć w siłę.

Miliony Pola­ków wpa­try­wało się w swoje tele­wi­zory. Patrzyli na Annę Rogo­ziń­ską. O tym marzyła, kiedy stu­dio­wała dzien­ni­kar­stwo. Wizu­ali­zo­wała sobie te chwile pod­czas wyko­ny­wa­nia nic nie­zna­czą­cych zle­ceń w pierw­szych mie­sią­cach pracy w poznań­skim oddziale ogól­no­pol­skiej tele­wi­zji.

Ojciec wyśmie­wał wizje przy­szłego życia córki i nazy­wał je mrzon­kami. Ona tylko wzru­szała wtedy ramio­nami, bo miała świa­do­mość, że suk­ces sam do niej nie przyj­dzie. Musi na niego zapra­co­wać, a im wcze­śniej zacznie, tym szyb­ciej poczuje się speł­niona.

– Mał­żonki nie ma z nami…

– Nie. – Król zamilkł i spu­ścił głowę. Przez chwilę wyda­wało się, że nie powie nic wię­cej. Jed­nak po teatral­nej pau­zie się ode­zwał, ale uni­kał wzroku dzien­ni­karki. – Nie jest jesz­cze w sta­nie… nor­mal­nie funk­cjo­no­wać. Ja sam wal­czę z bólem wewnętrz­nym, poczu­ciem straty i zwy­czaj­nym ludz­kim odru­chem ukry­cia się przed świa­tem. Zgo­dzi­łem się jed­nak poroz­ma­wiać z panią z waż­nego powodu. Chcia­łem prze­strzec innych. Chcia­łem powie­dzieć rodzi­com, by nie odkła­dali niczego na póź­niej. By kochali swoje dzieci bez względu na to, w jakim są wieku. Nikomu nie życzę, by spo­tkał się z taką nie­spra­wie­dli­wo­ścią jak ja. Mój syn był dla mnie wszyst­kim!

– Czy możemy przez chwilę pomó­wić o Grze­go­rzu? Jakim był czło­wie­kiem?

– Grześ miał trzy­dzie­ści lat. Skoń­czył w marcu. Ode­brał sta­ranne wykształ­ce­nie. Ukoń­czył stu­dia… Był dobrym dziec­kiem, dobrym oby­wa­te­lem. Miał pracę. Był roz­sądny, wykształ­cony i uło­żony. Nie lubił ryzyka. W życiu nie wychy­lałby się z bal­konu tak, by spaść. Kie­dyś, gdy był małym chłop­cem, mimo ostrze­żeń żony sza­lał na huś­tawce tak bar­dzo, że w końcu z niej spadł. Ple­cami ude­rzył o zie­mię. Pła­kał wtedy bar­dzo gło­śno. Na długo zapa­mię­tał tę lek­cję. Nie był lek­ko­du­chem. Nie szu­kał wra­żeń.

– Jed­nak w syl­we­stra wypadł z bal­konu.

– Był­bym wdzięczny, gdyby trzy­mała się pani fak­tów. – Męż­czy­zna, mimo że opo­wia­dał o intym­nych i bole­snych szcze­gó­łach życia swo­jego syna, zacho­wy­wał trzeź­wość umy­słu. Skar­cił dzien­ni­karkę spoj­rze­niem. – Pro­ku­ra­tor na­dal pro­wa­dzi śledz­two. To, że wypadł z trze­ciego pię­tra przez nie­uwagę, jest tylko jedną z hipo­tez.

– Pan w nią nie wie­rzy?

– Nie. Grześ nie wychy­lałby się nie­bez­piecz­nie z bal­konu znaj­du­ją­cego się tak wysoko.

– Ale to był syl­we­ster, mógł wypić troszkę za dużo…

– Co też pani insy­nu­uje? Grześ był zbyt odpo­wie­dzialny. Nie zaprze­czam, pew­nie wypił piwo… jedno lub dwa, ale na miłość boską, nie był głupi! Wie­dział, że nie jest Super­ma­nem, że nie umie latać. Nie wysko­czyłby spe­cjal­nie. Nie chciał popeł­nić samo­bój­stwa. Nie miał powo­dów, by zakoń­czyć życie w takim momen­cie.

– Nie miał – powtó­rzyła Anna, aby spro­wo­ko­wać gościa do wyzna­nia, które będzie mogło funk­cjo­no­wać w mediach przez kolejne dni. – Czyli jak pan myśli: co się stało tej feral­nej nocy?

– Nie wiem. Wiem, że Grześ nie wypadł przy­pad­kiem. Będę to pod­kre­ślać w każ­dej roz­mo­wie z mediami. Nie wypadł przy­pad­kiem!

Anna współ­czuła swo­jemu roz­mówcy. Widać nie­szczę­ście nie prze­biera w ofia­rach. Nie puka do drzwi. Wyważa je i nic sobie nie robi z pro­te­stów zdzi­wio­nych gospo­da­rzy. Wcho­dzi bez­czel­nie do bied­nych i boga­tych, do nie­wy­kształ­co­nych i uczo­nych, do nie­po­rad­nych życiowo i świet­nie usta­wio­nych.

Ksa­wery Król, czo­łowy poli­tyk rzą­dzą­cej par­tii, odczu­wał taką samą pustkę po śmierci syna jak bez­ro­botny ojciec, któ­rego dziecko zmarło nagle i nie­spo­dzie­wa­nie.

– Do jutra! – Głos ope­ra­tora kamery wycho­dzą­cego ze stu­dia przy­wró­cił ją do rze­czy­wi­sto­ści.

– Pa! – odkrzyk­nęła i się­gnęła po płyn do dema­ki­jażu.

Zmy­wa­niu pro­fe­sjo­nal­nego maki­jażu, będą­cego kwin­te­sen­cją jej zawodu, towa­rzy­szyło poczu­cie zado­wo­le­nia. Kolejne war­stwy pod­kładu, bazy sili­ko­no­wej, korek­to­rów, pudru i różu, nada­jące cerze Anny Rogo­ziń­skiej jed­no­lity odcień, pozo­sta­wały na płat­kach kosme­tycz­nych. Skóra sta­wała się różowa, a miły dreszcz eks­cy­ta­cji draż­nił zmy­sły.

Dzien­ni­karka mogła być z sie­bie dumna. Po raz kolejny – w pro­fe­sjo­nal­nej masce, ukry­wa­ją­cej jej praw­dziwą, nie zawsze dosko­nałą twarz – poka­zała, na co ją stać. Teraz Ania Rogo­ziń­ska, kobieta żądna suk­ce­sów, mogła pozwo­lić sobie na małą przy­jem­ność.

Basen. Tak. Miała ochotę na reset. Oczysz­cze­nie umy­słu. Uwol­nie­nie napię­cia mimo­wol­nie maga­zy­no­wa­nego w mię­śniach.

Wyrzu­ciła brudne waciki do kosza i już miała opu­ścić stu­dio, gdy usły­szała wibra­cje. Z torebki wyjęła komórkę.

_Wyglą­da­łaś cudow­nie. Widzimy się dzi­siaj?_

Wia­do­mość od Łuka­sza zmu­siła ją do zapla­no­wa­nia czte­rech ostat­nich godzin, które mie­ściły się w defi­ni­cji słowa „dzi­siaj”.

_Dzi­siaj?_

Odpo­wiedź na to pyta­nie reto­ryczne przy­szła zbyt szybko.

_Za godzinę u mnie. Mam dla cie­bie newsa. Bar­dzo cie­ka­wego!_

Dwie godziny póź­niej sie­działa na kana­pie w miesz­ka­niu Łuka­sza Zawod­nego, trzy­ma­jąc w ręku kie­li­szek czer­wo­nego wina.

– Mani­pu­lo­wał? Mną? Nie wie­rzę!

Wcze­śniej prze­pły­nęła spory dystans i poko­nała zaśnie­żone drogi, by dotrzeć z Kór­nic­kiego Cen­trum Rekre­acji i Sportu do miesz­ka­nia na poznań­skim Grun­wal­dzie. Myślała, że zużyła na te czyn­no­ści całą swoją ener­gię.

Zmę­czona, padła na kanapę. Łukasz przy­niósł wino, kie­liszki i talerz wypeł­niony róż­nymi serami. Anna nie zamie­rzała się ruszać, jed­nak gdy tylko usły­szała tezę doty­czącą mani­pu­la­cji, zaczęła pro­te­sto­wać i żywo gesty­ku­lo­wać.

– Nie wie­rzę!

– Uwierz. Tra­fi­łaś na wytraw­nego gra­cza, który w mediach chciał sprze­dać obraz zała­ma­nego ojca, przy­tło­czo­nego nie­spra­wie­dli­wo­ścią tego świata. Przy­znaję: udało mu się. Tym­cza­sem moje źró­dło donosi, że w krwi Grze­go­rza Króla zna­le­ziono feny­lo­ety­lo­aminę. To dość popu­larna sub­stan­cja psy­cho­ak­tywna.

– Psy­cho­ak­tywna?

– Tak. Potocz­nie zwana dopa­la­czem.

– Suge­ru­jesz, że facet przed śmier­cią brał dopa­la­cze?

Anka odsu­nęła się od Łuka­sza. Chciała mu się uważ­nie przyj­rzeć. Nie żar­to­wał. Jego twarz była poważna. Spod rękawa nie­bie­skiego T-shirta jak zwy­kle wysta­wał frag­ment tatu­ażu. Pazur, który ją intry­go­wał. Pół roku temu nie wie­działa nawet, do jakiego ptaka należy. Wysta­wał bez­wstyd­nie i pro­wo­ko­wał. Na wszyst­kich kola­cjach, które wtedy były jedy­nie spo­tka­niami sta­rych zna­jo­mych, roz­pra­szał ją i dener­wo­wał.

Kiedy Łukasz uno­sił rękę, aby przy­wo­łać kel­nera do ich sto­lika, rękaw odsła­niał kolejny frag­ment. Chciała wtedy zerwać z niego koszulkę i zoba­czyć tatuaż w cało­ści.

– Nie suge­ruję. Ja to wiem. Brał. Pew­nie dzięki temu wyda­wało mu się, że potrafi fru­wać. Wyle­ciał z bal­konu na wła­sne życze­nie. Nagle oka­zało się, że nie jest pta­kiem, a jego twarz w zaska­ku­jąco szyb­kim tem­pie zbliża się do betonu. Cho­ciaż – zwąt­pił przez chwilę – nie wiem, jak dzia­łają dopa­la­cze. Czy Król w ogóle był w sta­nie zauwa­żyć, że nie fru­nie…

– OK, wziął dopa­la­cze. – Anna pró­bo­wała oddzie­lić fakty od hipo­tez. – Tylko to jest pewne, jeśli twoje źró­dło nie kła­mie.

– Dla­czego mia­łoby kła­mać? – Obu­rzył się. – To spraw­dzony infor­ma­tor.

– Dobra, facet wziął jakieś świń­stwo, też mi coś. Była prze­cież noc syl­we­strowa. Czas naj­więk­szego sza­leń­stwa, zabawy i…

… i tra­ce­nia kon­troli nad sobą – dokoń­czył wypo­wiedź za nią i uśmiech­nął się zna­cząco.

Anka zro­zu­miała alu­zję, a jej ciało prze­szedł miły dreszcz. Odpo­wie­działa podob­nym uśmie­chem. Musiała przy­znać, że wspólne tra­ce­nie kon­troli z Łuka­szem wycho­dziło jej po mistrzow­sku.

Poznali się pod­czas stu­diów. Ona, zajęta bok­so­wa­niem się ze swoim ówcze­snym ide­ałem męż­czy­zny, zauwa­żała tylko zaokrą­glony
brzuch Zawod­nego. Tak wyraź­nie odzna­czał się pod koszulką, że sku­tecz­nie odwra­cał uwagę od cie­płego spoj­rze­nia i serca wycią­gnię­tego na dłoni.

Ponow­nie spo­tkali się przy­pad­kiem po latach. Łukasz wydo­ro­ślał. Chło­pak w przy­bru­dzo­nych zamszo­wych butach i z dużym brzu­chem stał się atrak­cyj­nym męż­czy­zną. Jako że nie znała lep­szego powier­nika tajem­nic dają­cego wspar­cie duchowe, obie­cali sobie przy­jaźń.

Wytrwali w posta­no­wie­niu przez chwilę, po czym zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nie stra­cili nad sobą kon­trolę.

– Nie można zakła­dać, że chciał fru­wać – zapro­te­sto­wała. – To nacią­gane i bar­dzo zło­śliwe!

– Masz rację, ale zobacz… Przy­go­to­wy­wa­łaś się do wywiadu, zbie­ra­łaś infor­ma­cje. – Pró­bo­wał dowieść swo­ich racji, a jed­no­cze­śnie dolał wino do już pustych kie­lisz­ków. – Nie dotar­łaś do tej o dopa­la­czach, mimo że wia­domo o tym od kilku dni. Dostęp do niej mają nie­liczni.

– Ktoś, kto robił bada­nie – Anka zaczęła wyli­czać osoby, które musiały znać wynik ana­lizy krwi – pro­ku­ra­tor, który zle­cił czyn­no­ści, poli­cjant pro­wa­dzący śledz­two…

– I rodzina – uzu­peł­nił jej wypo­wiedź o słowa, które nie chciały jej przejść przez gar­dło.

– Czyli ojciec – powtó­rzyła w końcu i uświa­do­miła sobie, że rze­czy­wi­ście mogła paść ofiarą mani­pu­la­cji. – Masz rację, musiał wie­dzieć.

Spu­ściła głowę. Chciała w spo­koju prze­ana­li­zo­wać wyda­rze­nia ostat­nich godzin. Mimo że dro­bia­zgowo przy­go­to­wała się do wywiadu z poli­ty­kiem, roz­mówca ją zasko­czył. Był szczery i otwarty. Zamiast agre­syw­nego rot­twe­ilera, któ­rego się spo­dzie­wała, w stu­diu tele­wi­zyj­nym poja­wił się skrzyw­dzony coc­ker-spa­niel.

Czy Ksa­wery Król mógł ją wyko­rzy­stać, by osią­gnąć swój cel? Ją? Spe­cja­listkę od mani­pu­la­cji?

– Wie­dział i sta­rał się wybie­lać syna.

– Łukasz, wiesz, jak jest. Rodzice czę­sto widzą swoje dzieci w zupeł­nie innym świe­tle. Założę się, że twoi też są na­dal świę­cie prze­ko­nani, że stro­nisz od alko­holu i ni­gdy nie zapa­li­łeś papie­rosa. Król mógł nie wie­dzieć o tym, że jego syn bie­rze dopa­la­cze.

Łukasz wstał i pod­szedł do okna. Chwilę postał, opie­ra­jąc się o para­pet, po czym uchy­lił okno. Anna nie pro­te­sto­wała. Tem­pe­ra­tura roz­mowy rosła, a wypite wino miło roz­grze­wało ją od środka. Mroźne powie­trze wpa­dło do pokoju wypeł­nio­nego zapa­chem męskich per­fum i sera ple­śnio­wego.

– Nie, nie wie­rzę! – Łukasz wró­cił na kanapę. – Facet jest poli­ty­kiem od lat, ma kupę kasy. Wie wszystko o wszyst­kich. Na każ­dego ma haka. Nie uwie­rzę, że jego syna­lek ni­gdy nie spra­wiał żad­nych pro­ble­mów. Wiesz, jakie są dzieci takich ludzi? Na pewno jest się do czego przy­cze­pić i Król dobrze o tym wie. Przed­sta­wił widzom two­jej sta­cji wyide­ali­zo­wany obraz syna i miał w tym jakiś inte­res. Założę się! Tylko jesz­cze nie wiem jaki…

Łukasz Zawodny od dzie­się­ciu mie­sięcy pra­co­wał w poznań­skiej gaze­cie codzien­nej. Odpo­wia­dał za przy­go­to­wa­nie infor­ma­cji inter­wen­cyj­nych. „Wszyst­kie zadymy w Pozna­niu są moje – w taki spo­sób zwykł zazna­ja­miać obcych z zakre­sem swo­jej pracy – i pobi­cia, i trupy”.

O pracy mógł roz­ma­wiać bez prze­rwy. W pracy. W dro­dze do domu. W domu. W łazience. W kuchni. W łóżku. W dro­dze do pracy. Dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę. Sie­dem dni w tygo­dniu. Podob­nie jak Anna.

Sprawa śmierci syna Ksa­we­rego Króla inte­re­so­wała Łuka­sza o wiele bar­dziej niż poja­wie­nie się zwy­kłego trupa. Ksa­wery Król był od lat szarą emi­nen­cją rzą­dzą­cej par­tii poli­tycz­nej, a poli­tyka była koni­kiem Zawod­nego. Stu­dio­wał poli­to­lo­gię. Jego praca magi­ster­ska doty­czyła wła­śnie poli­tycz­nego public rela­tions.

– Jest poli­ty­kiem, trudno zaprze­czyć, ale jest też OJCEM, który stra­cił syna, a to jest może teraz naj­waż­niej­sze – Anka pro­te­sto­wała. Prze­cież kilka godzin wcze­śniej czuła na sobie auten­tyczny ból roz­mówcy.

– Ojcem – Łukasz nie zamie­rzał zmie­nić zda­nia – który dwa tygo­dnie po śmierci syna udziela wywiadu w two­jej tele­wi­zji. Na żywo. Nie wydaje ci się to podej­rzane?

Gdyby miała sku­pić się na podej­rza­nych szcze­gó­łach, pew­nie zna­la­złaby ich kilka. Zle­ce­nie na ten wywiad dostała od Gra­bow­skiego – szefa poznań­skiego oddziału Primo TV. Popro­sił ją do sie­bie i powie­dział, że sprawa jest na tyle deli­katna, że tylko ona może dobrze się nią zająć.

Rogo­ziń­ska spoj­rzała na zega­rek. Zbli­żała się pół­noc. Nie chciała dłu­żej zasta­na­wiać się nad tym, czy Ksa­wery Król jest dobrym akto­rem i czy ją wyko­rzy­stał. Nie dzi­siaj. Czuła, że nara­sta zmę­cze­nie, a sen­ność koniecz­nie chce zamknąć jej oczy.

– Łukaszku, myślę, że prze­sa­dzasz. Ludzie mają prawo prze­ży­wać żałobę w dowolny spo­sób. Jedni zamy­kają się przed świa­tem. Dru­dzy udają, że nic się nie stało. Jesz­cze inni wycho­dzą na śro­dek sali i krzy­czą, bo chcą zwró­cić na sie­bie uwagę spo­łe­czeń­stwa.

– Myślę, że powin­naś…

Anka nie zamie­rzała słu­chać auto­ry­tar­nego tonu głosu Łuka­sza. Bez słowa opu­ściła pokój, prze­ry­wa­jąc mu w pół słowa. Gło­śno zamknęła za sobą drzwi od łazienki.

– Anka, to ty jesteś dzien­ni­karką. – Żale wylała szep­tem bez­po­śred­nio do lustrza­nego odbi­cia. – To ty odno­sisz suk­cesy. To twoje nazwi­sko jest coraz bar­dziej roz­po­zna­walne. To ty awan­su­jesz. Nie musisz słu­chać jego zale­ceń. To, że jest face­tem i pro­wa­dzi rubrykę w gaze­cie, nie upraw­nia go do poucza­nia.

Opłu­kała twarz zimną wodą, uspo­ko­iła emo­cje i wró­ciła do pokoju. Łukasz sie­dział roz­po­starty na kana­pie. Miał zamknięte oczy i słu­chał muzyki. Zdzi­wiła się. Nie zauwa­żyła, by w tle ich roz­mowy roz­brzmie­wał Van­ge­lis. Musiał włą­czyć ulu­bioną płytę pod­czas jej nie­obec­no­ści.

– Zdra­dzisz mi swoje źró­dło? – przy­tu­liła się do niego.

Oto­czył ją ramie­niem i przy­su­nął do sie­bie. W jego obję­ciach czuła się bez­pieczna.

– A zosta­niesz dziś na noc?ROZDZIAŁ 3

Roz­dział 3

32 dni do walen­ty­nek

– Halo? Kocha­nie? Wczo­raj wyglą­da­łaś cud­nie!

Renata Rogo­ziń­ska miała spe­cy­ficzne wyczu­cie czasu. Dzwo­niła do córki zawsze w naj­mniej odpo­wied­nim momen­cie.

Tego dnia dźwięk infor­mu­jący o przy­cho­dzą­cym połą­cze­niu roz­legł się z samego rana. Ania zdą­żyła zasiąść do stołu, a Łukasz nało­żył jajecz­nicę na tale­rze.

– Halo?

Roz­mą­cone i gorące kurze jaja wyglą­dały tak sma­ko­wi­cie, że Anka wpa­ko­wała do ust tyle, ile się zmie­ściło. Było to dale­kie od zasad savoir-vivre’u, ale nie zamie­rzała jeść zim­nego dania. Roz­mowy z matką nie nale­żały do krót­kich.

– Dzię­kuję – odpo­wie­działa z peł­nymi ustami. – Co sły­chać, mamo? – Stra­te­giczne pyta­nie miało być otwar­ciem mono­logu rodzi­cielki, tak by Anka w spo­koju mogła dokoń­czyć śnia­da­nie.

– Żyję. Wczo­raj zapo­mnia­łaś do mnie zadzwo­nić! – Zamiast nie­po­ha­mo­wa­nego sło­wo­toku otrzy­mała wyraź­nie wyar­ty­ku­ło­waną pre­ten­sję.

– Nie zapo­mnia­łam – skła­mała. – Byłam pad­nięta. Nie mia­łam siły. Gdy wró­ci­łam do domu, od razu poszłam spać.

Prze­łknęła ostatni kęs chleba i ode­szła od stołu. Łukasz wyglą­dał na nie­za­do­wo­lo­nego. Sta­rał się co prawda pano­wać nad emo­cjami, ale zdra­dzały go przy­spie­szony oddech i nie­na­tu­ralny wyraz twa­rzy. Mina Łuka­sza mówiła sama za sie­bie.

– Wła­śnie, bo pra­cu­jesz i pra­cu­jesz, zamiast pomy­śleć o sobie. Odpo­cząć. Do matki przy­je­chać. Koniecz­nie z narze­czo­nym.

– Mamo. – Anka pró­bo­wała pro­te­sto­wać. Wizja kolej­nej wizyty w domu rodzin­nym i naga­by­wa­nia Łuka­sza przez matkę nie była kusząca.

– Co „mamo”? Sie­dzisz w tej swo­jej tele­wi­zji od rana do wie­czora. Bie­gasz za ludźmi, uże­rasz się z roz­mów­cami, pra­cu­jesz na awans, ale czy masz czas zadbać o sie­bie? Jadłaś już śnia­da­nie? A wczo­raj jadłaś kola­cję? Obiad? Mówię tobie po raz kolejny! W końcu żołą­dek się roz­re­gu­luje i będziesz miała pro­blemy. Zoba­czysz. Weź kilka dni urlopu. Należy ci się. Kiedy mia­łaś ostat­nio waka­cje? Przy­jedź do mnie na dłu­żej. Posie­dzimy razem, poga­damy.

Swo­bodny mono­log matki pły­nął ze słu­chawki, zmie­nia­jąc jedy­nie co kilka minut odcień prze­ka­zy­wa­nych uczuć. Pre­ten­sje, tro­ska, roz­czu­le­nie, nakazy. Ania nie miała zamiaru go prze­ry­wać. Nor­mal­nie pro­te­sto­wa­łaby gło­śno albo wymy­śli­łaby powód, dla któ­rego pil­nie musi zakoń­czyć roz­mowę.

Tym razem jed­nak roz­mowa… roz­mowa tele­fo­niczna, bo tak chyba można nazwać sytu­ację, w któ­rej jedna osoba dzwoni do dru­giej i opo­wiada jej o swo­ich odczu­ciach, była dzien­ni­karce na rękę.

Pod­czas przy­go­to­wy­wa­nia śnia­da­nia Łukasz poru­szył pewien deli­katny temat. Nie wie­działa, jak zare­ago­wać. Co powie­dzieć? Śmiać się czy pła­kać? Zażar­to­wała, stwier­dza­jąc, że jest mistrzem psu­cia kli­matu. Po sma­ko­wi­tej nocy zaser­wo­wał to.

– Weź tego swo­jego prze­sym­pa­tycz­nego chło­paka – matka kon­ty­nu­owała mono­log – i przy­jedź­cie cho­ciaż na cały week­end. Prze­cież wiesz, że miej­sca w domu jest dużo, roz­lo­kuję was odpo­wied­nio. Córuś, pomyśl pro­szę o rodzi­nie! _Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odcho­dzą_ – głos Renaty Rogo­ziń­skiej się zała­mał – _zostaną po nich buty i tele­fon głu­chy._

Ania nie musiała widzieć matki, by wie­dzieć, że w tej chwili po jej policz­kach spły­wają łzy. Cyto­wa­niu księ­dza Jana Twar­dow­skiego zawsze towa­rzy­szyły łzy.

– Ale dobrze się czu­jesz? – sta­rała się zmie­nić temat. Matka nie mogła się roz­kleić.

– Dobrze, dobrze. Co prawda ciśnie­nie mi ska­cze. Nogi okrop­nie rwą. W ogóle nie mogę spać. Przy­sy­piam na kil­ka­na­ście minut, po czym budzę się tak ścierp­nięta, że mogła­bym cho­dzić po ścia­nach. Taki to ból. Nie wiem, czy to sta­rość czy to te mrozy. Cią­gle mi zimno.

– Rozu­miem. Mamuś, mar­twię się o cie­bie. Obie­cuję, że zoba­czymy się nie­ba­wem. Dziś śnieg sypie jak osza­lały, jecha­ła­bym do Pobie­dzisk dwie godziny w jedną stronę. Jutro muszę być w War­sza­wie. – Odtwa­rzała w myślach zawar­tość kalen­da­rza. – Wpadnę w sobotę albo w nie­dzielę. Na kawę. Jeste­śmy umó­wione?

– Tak. – Matka ode­tchnęła z ulgą. Momen­tal­nie pozbyła się płacz­li­wego tonu. – Upiekę coś pysz­nego.

Anka odło­żyła tele­fon i wró­ciła do kuchni. Łukasz sie­dział przy pustym tale­rzu.

– Sorry, matka dzwo­niła. – Uśmiech­nęła się bez­rad­nie i roz­ło­żyła ręce.

– Ma kobieta wyczu­cie czasu.

To trzeba jej przy­znać, Anna potwier­dziła rado­śnie w myślach. Zazwy­czaj tele­fon od matki ją iry­to­wał. Tym razem oka­zał się wyba­wie­niem od nie­wy­god­nej roz­mowy.

– Jest taka samotna, chciała sobie poga­dać. Prze­cież nie mogłam jej zbyć. O rany! – Spoj­rzała na zega­rek i zdała sobie sprawę z tego, że powinna się tele­por­to­wać. – Już jest ósma? Muszę lecieć do pracy.

– Samotna? – Nie­za­do­wo­lony Łukasz wzru­szył ramio­nami. Tele­fon spra­wił, że nie zdą­żyli poroz­ma­wiać. – To kup jej psa.

– Myślisz, że czwo­ro­nóg zastąpi jej męża? Osza­la­łeś?

Anka wybie­gła z klatki scho­do­wej w roz­pię­tej kurtce i szalu nie­dbale powie­szo­nym na szyi. Ter­mo­metr okienny wska­zy­wał minus trzy i pół stop­nia Cel­sju­sza. Pierw­szy podmuch powie­trza spra­wił, że poczuła się pełna ochoty do pracy. Powie­trze było rześ­kie i w przy­jemny spo­sób uko­iło jej roz­grzane policzki.

Wie­działa, że temat, który poru­szył Łukasz, sam nie znik­nie. Tym razem udało jej się odsu­nąć roz­mowę w cza­sie. Następ­nym razem musi się do niej przy­go­to­wać. Świa­do­mie ode­brała tele­fon od matki, bo wie­działa, że może roz­ma­wiać z nią tak długo, dopóki nie będzie musiała wybiec z domu, spóź­niona. Tak, zda­wała sobie sprawę z tego, że Łukasz będzie nie­po­cie­szony. Wie­działa, że to nie­uczciwe zagra­nie. Nie miała jed­nak innego pomy­słu, jak zmie­rzyć się z bestią, tema­tem tabu.

Dopiero co przy­wy­kła do zmiany sta­tusu zna­jo­mo­ści z Łuka­szem. Do wspól­nych nocy koń­czą­cych się śnia­da­niem. Do pla­nów week­en­do­wych. Nie­spo­strze­że­nie stali się parą. Cie­szyła się obec­no­ścią Zawod­nego, chło­nęła jego atrak­cyjny zapach i jed­no­cze­śnie wal­czyła z głę­boko zako­do­waną ostroż­no­ścią w spra­wach uczu­cio­wych.

Samo­chód Rogo­ziń­skiej, przy­kryty śnieżną koł­drą, cze­kał na udzie­le­nie pierw­szej pomocy. Otwo­rzyła drzwi, wrzu­ciła do środka torebkę i usia­dła na miej­scu kie­rowcy. Samo­chód po nocy spę­dzo­nej na ulicy był wyzię­biony. Kie­row­nica nie­przy­jem­nie mro­ziła dło­nie. Anna uru­cho­miła sil­nik. Przy­jemne war­cze­nie przy­nio­sło obiet­nicę, że za chwilę we wnę­trzu pojawi się cie­plej­sze powie­trze.

– Cho­lera, zosta­wi­łam ręka­wiczki u Łuka­sza. – Przy­po­mniała sobie, że kiedy wycho­dziła z miesz­ka­nia, widziała je na szafce z butami. Nie miała jed­nak ochoty wra­cać. – Trudno.

Zaci­snęła zęby i z kie­szeni znaj­du­ją­cej się w drzwiach pasa­żera wyjęła czer­woną szczotkę. Zanim zabrała się do odśnie­ża­nia citro­ena, poczuła zimno. To mróz, który wcze­śniej wydał jej się jedy­nie rześ­kim powie­trzem. Zapięła więc kurtkę i otu­liła się sza­lem. Kolejne ruchy ręki spra­wiały, że auto odzy­ski­wało atrak­cyjne kształty i fabryczny kolor. Przód, prawy bok, lewy bok, tył. Kolo­rów nabrała także twarz Anki. Z nosa zaczął kapać wod­ni­sty katar.

Zanim dotarła do pracy, jesz­cze dwu­krot­nie wal­czyła z nastę­pu­ją­cymi po sobie falami gorąca i zimna. Gdy poko­ny­wała kolejne skrzy­żo­wa­nia w dro­dze do firmy, czuła, że za chwilę się ugo­tuje. Wnę­trze samo­chodu wypeł­niło się gorą­cym powie­trzem. Znowu zaczęła roz­pi­nać kurtkę, roz­plą­ty­wać szal. Nawet palce, wcze­śniej nie­malże zmro­żone, zaczęły tra­cić sztyw­ność. Zdą­żyła już zapo­mnieć o tym, że były zdrę­twiałe.

Przed firmą nie zna­la­zła wol­nego miej­sca par­kin­go­wego, więc musiała zosta­wić samo­chód nieco dalej. Przy­mu­sowy spa­cer spra­wił, że tego poranka po raz kolejny zaata­ko­wał ją przej­mu­jący chłód.

Że też rtęć nie ma pro­blemu z rela­tyw­no­ścią, pomy­ślała.

Słu­pek jedy­nego metalu nor­mal­nie wystę­pu­ją­cego w sta­nie cie­kłym zawsze wska­zy­wał war­to­ści bez­względne. Waha­nia zale­żały jedy­nie od tem­pe­ra­tury mie­rzal­nej.

Wewnętrzny ter­mo­metr czło­wieka wario­wał i oce­niał jedy­nie tem­pe­ra­turę odczu­walną. Przy więk­szym wie­trze minus trzy i pół stop­nia Cel­sju­sza odbie­rał jak silny mróz. Podob­nie działo się przy dużej wil­got­no­ści, prze­mo­cze­niu czy prze­mę­cze­niu.

Anna wbie­gła do firmy, spóź­niona. Przy­wi­tało ją suche i cie­płe powie­trze. W fir­mie kalo­ry­fery pra­co­wały pełną parą, podob­nie jak zespół Primo TV. Nie zdą­żyła jed­nak zabrać się do pracy. Pro­sto z kuchni, w któ­rej przy­go­to­wała sobie her­batę, tra­fiła na dywa­nik do szefa.

Dywa­nik był gra­fi­towy, puszy­sty i zapewne miły w dotyku.

– Pani Aniu, ser­decz­nie gra­tu­luję. – Kamil Gra­bow­ski zaczął bez wstępu, dzięki czemu nie­po­kój dzien­ni­karki został ogra­ni­czony do mini­mum.

Spon­ta­niczne wizyty w gabi­ne­cie dyrek­tora poznań­skiego oddziału Primo TV mogły mieć trzy pod­łoża: gło­śna bura, cicha pochwała lub przy­dzie­le­nie zada­nia spe­cjal­nego. W ostat­nim poję­ciu mie­ściło się wszystko. Kukuł­cze jajo, szansa życia, misja samo­bój­cza.

– Gra­tu­luję. – Tłu­sta głowa szefa kiwała się na krót­kiej szyi. Ruch powta­rzał się ryt­micz­nie jak u pla­sti­ko­wego psa wożo­nego w latach osiem­dzie­sią­tych na tyłach polo­ne­zów lub dużych fia­tów. – Roz­mowa z Kró­lem została prze­pro­wa­dzona wzor­cowo. Wie­dzia­łem, że tylko pani jest w sta­nie wyko­nać to zada­nie bez zarzutu.

Pochwały z ust szefa są bez­cenne, ale Anna pra­gnęła cze­goś wię­cej. Zbyt długo pra­co­wała w branży, by cie­szyły ją puste słowa. Nikt nie musiał mówić jej, że jest dobra. Wie­działa o tym.

Rogo­ziń­ska chciała wię­cej. Wię­cej moż­li­wo­ści pracy z kamerą na żywo. Wię­cej wywia­dów. Wię­cej wystą­pień na ogól­no­pol­skiej ante­nie. Wię­cej wszyst­kiego. Roz­po­zna­wal­no­ści, pie­nię­dzy… suk­cesu.

– Dzię­kuję – odpo­wie­działa bez eks­cy­ta­cji.

– Muszę przy­znać, że jeste­śmy zado­wo­leni.

– Czyli co? Suk­ces?

– Myślę, że tak, ale cze­kamy jesz­cze na wyniki oglą­dal­no­ści.

Jeste­śmy zado­wo­leni, cze­kamy na wyniki. Jacy my? Ta myśl nie dawała Ance spo­koju. My? Gra­bow­ski i kto? War­szawa? Taki tok rozu­mo­wa­nia byłby naj­bar­dziej praw­do­po­dobny, ale w tyle głowy maja­czyła jesz­cze jedna moż­li­wość. A może Gra­bow­ski i… Król?

Jej wro­dzone uczu­cie ostroż­no­ści, wczo­raj dodat­kowo nakar­mione wąt­pli­wo­ściami doty­czą­cymi mani­pu­la­cji, uważ­nie nasta­wiło uszu. Zle­ce­nie na wywiad z poli­ty­kiem zała­ma­nym śmier­cią syna dostała od Gra­bow­skiego. Dokład­nie w tym pokoju, w oto­cze­niu puszy­stego dywanu i mebli w kolo­rze wenge.

– To wszystko? – Chciała zmie­nić oto­cze­nie i uwol­nić się od teo­rii spi­sko­wych.

– Tak, dzię­kuję. – Uśmiech­nięty Gra­bow­ski po raz kolejny kiw­nął głową.

– Dzię­kuję. – Wstała i odwdzię­cza­jąc się taką sama miną, dodała. – Chcia­łam przy­po­mnieć jesz­cze, że jutro nie będzie mnie w pracy.

– Jak­że­bym mógł o tym zapo­mnieć! – Gwał­tow­nej zmia­nie nastroju towa­rzy­szył gry­mas twa­rzy. – Jedzie pani na audien­cję do cen­trali.

Ance zro­biło się gorąco. By­naj­mniej nie z powodu reak­cji szefa. Pokrę­tło regu­lu­jące pracę kalo­ry­fera w gabi­ne­cie szefa usta­wione było na mak­si­mum. Gorąco ata­ko­wało jej stopy odziane w modne ocie­plane obu­wie. Tem­pe­ra­tura ciała rosła i subiek­tyw­nie, powoli zbli­żała się do tem­pe­ra­tury wrze­nia.

Mocno stą­pała po ziemi. Nie była pozba­wiona świa­do­mo­ści, że osią­ga­niu suk­cesu towa­rzy­szy zazdrość innych ludzi. Kamil Gra­bow­ski nie ukry­wał fru­stra­cji. Wiel­bił ją kie­dyś, hołu­bił i wychwa­lał przy każ­dej oka­zji. Nagle prze­stał.

– Jeśli łudził się, że będę pupil­kiem poznań­skiego Primo TV do końca życia, to zna­czy, że jest głupi – opo­wia­dała Łuka­szowi o sytu­acji panu­ją­cej w pracy. – Prze­cież musi zda­wać sobie sprawę z tego, że wszy­scy, któ­rzy zaczy­nają dla niego pra­co­wać, trak­tują poznań­ski oddział jak przy­sta­nek na tra­sie, jak tram­po­linę… Każdy marzy o sto­licy! Niektó­rzy zostają tu z przy­zwy­cza­je­nia, ale więk­szość tkwi tutaj z braku innych moż­li­wo­ści. Ja poświę­ci­łam wiele, by zasłu­żyć na awans. Jeśli Gra­bow­ski tego nie rozu­mie, to jego pro­blem.

Pro­ku­ra­tor Wik­tor Braun zna­lazł wresz­cie czas, by usiąść przy swoim biurku i przez chwilę pomy­śleć. Powi­nien napi­sać do sądu wnio­sek o uchy­le­nie tajem­nicy ban­ko­wej, żeby zaj­rzeć na rachu­nek ban­kowy pew­nego szem­ra­nego biz­nes­mena, jed­nak wzrok pro­ku­ra­tora padł na książkę leżącą na półce. Jej szata gra­ficzna znacz­nie odbie­gała od sąsia­du­ją­cych z nią praw­ni­czych pozy­cji.

– Czas sku­pić się na wnio­sku. – Upo­mniał sam sie­bie, bo cały czas roz­pra­szały go wyda­rze­nia, któ­rych świad­kiem był przed połu­dniem.

Poło­żył ręce na kla­wia­tu­rze, zamknął oczy i sta­rał się sku­pić na wnio­sku.

_Wie­rzę w prawo. Wie­rzę w świę­tość sali sądo­wej i maje­stat spra­wie­dli­wo­ści. Wie­rzę też, że sprawy nie zawsze są takie, na jakie wyglą­dają, że nie­kiedy fak­tami można mani­pu­lo­wać tak, jak magik mani­pu­luje publicz­no­ścią. Jedną ręką robi coś nie­istot­nego, odwra­ca­jąc naszą uwagę, a w tym samym cza­sie drugą wyko­nuje sztuczki_¹_._ Wie­lo­krot­nie powta­rzał to jak man­trę. Słowa Mar­tina Vaila sta­no­wiące frag­ment prze­mó­wie­nia przed ławą przy­się­głych dawały Wik­to­rowi poczu­cie, że panuje nad umy­słem i odnaj­duje spo­kój.

Dło­nie Brauna zaczęły płyn­nie prze­su­wać się nad kla­wi­szami, a na ekra­nie przy­by­wało liter.

Postać Mar­tina Vaila – cho­ler­nie dobrego, dia­bel­nie prag­ma­tycz­nego, agre­syw­nego i cynicz­nego praw­nika – sta­no­wiła dla Wik­tora Brauna wzór godny naśla­do­wa­nia.

Na pyta­nie, ile razy prze­czy­tał książkę _Pier­wotny strach,_ któ­rej autor stwo­rzył postać genial­nego praw­nika, odpo­wia­dał: przy­naj­mniej kilka razy za mało. Tę pozy­cję trak­to­wał jak biblię.

Ekra­ni­za­cję powie­ści, zaty­tu­ło­waną _Lęk pier­wotny,_ oglą­dał tra­dy­cyj­nie przy­naj­mniej raz do roku – w dniu swo­ich uro­dzin. Richard Gere zespo­lił się w wyobraźni Brauna z posta­cią praw­nika bro­nią­cego prze­ra­żo­nego Edwarda Nor­tona debiu­tu­ją­cego na dużym ekra­nie.

– …tak więc dowody uzy­skane tą drogą – dyk­to­wał dło­niom – sta­no­wić będą jedyny dostępny pro­ce­sowo kie­ru­nek reali­za­cji celów postę­po­wa­nia przy­go­to­waw­czego.

Tele­fon sta­cjo­narny, który stał na biurku, roz­dzwo­nił się i prze­ry­wał pro­ku­ra­to­rowi prze­mowę na kilka słów przed fini­szem. Braun przez chwilę pró­bo­wał zlek­ce­wa­żyć dzwo­nek. Gdy uświa­do­mił sobie, że nie może zebrać myśli w hała­sie, pod­niósł słu­chawkę.

– Halo! – burk­nął, nie­za­do­wo­lony.

– Panie pro­ku­ra­to­rze – roz­legł się usłużny głos recep­cjo­nistki – przy­szła pani Anna Rogo­ziń­ska. Nie była umó­wiona. Wpu­ścić?

Anna? Znał ją jako Anię, uko­chaną córkę pro­mo­tora. Stary Rogo­ziń­ski wpro­wa­dzał Wik­tora w taj­niki zawodu. Dzie­lił się doświad­cze­niem, udzie­lał rad i był ojcem chrzest­nym suk­cesu pro­ku­ra­tora. To dzięki Rogo­ziń­skiemu Braun dotarł do Pro­ku­ra­tury Okrę­go­wej w Pozna­niu i zaj­mo­wał cał­kiem przy­jemny gabi­net na czwar­tym pię­trze.

Kie­dyś widy­wał Anię Rogo­ziń­ską dość czę­sto. Rzadko jed­nak roz­ma­wiali. Dzie­liła ich róż­nica pię­ciu lat. Gdy on stu­dio­wał prawo, ona bie­gała w wytar­tych dżin­sach i uczyła się do spraw­dzianu z che­mii. Nawet gdyby chcieli poroz­ma­wiać, nie mie­liby o czym.

Czas mijał. Wik­tor piął się po szcze­blach kariery, a Ania zmie­niała się w Annę. Skoń­czyła liceum, potem stu­dia na Uni­wer­sy­te­cie Adama Mic­kie­wi­cza, a z jej twa­rzy znik­nęły prysz­cze. O tym, że jest dzien­ni­karką, usły­szał na pogrze­bie pro­mo­tora. Sprawa była gło­śna i dość kon­tro­wer­syjna. Zło­śliwi mówili, że córka przy­czy­niła się do śmierci ojca.

Zamie­nili wtedy kilka słów. Nie wie­dział jesz­cze, że czę­sto­tli­wość ich roz­mów dia­me­tral­nie się zmieni. Anna poja­wiła się w sądzie pół­tora tygo­dnia temu. Jak pies goń­czy cze­kała czuj­nie pod salą, w któ­rej Braun koń­czył roz­prawę. Przy­wi­tała się i bez zbęd­nych roz­mów o pogo­dzie prze­szła do kon­kre­tów. Przy­go­to­wy­wała się do wywiadu z Ksa­we­rym Kró­lem – ojcem mło­dego męż­czy­zny. Wik­tor zaj­mo­wał się sprawą jego śmierci. Pro­siła o pomoc i prze­ka­za­nie nie­jaw­nych infor­ma­cji. Ewi­dent­nie chciała wyko­rzy­stać ich nikłą pry­watną rela­cję. Szu­kała kon­tro­wer­syj­nych hipo­tez.

– Nie ma mowy – odpo­wie­dział wtedy tak lodo­wa­tym tonem, że w budynku sądu zro­biło się zim­niej niż na dwo­rze.

Miał nadzieję, że zro­zu­mie. Była prze­cież bystra. Wyglą­dała zupeł­nie ina­czej niż kie­dyś. Z kaczątka wyrósł łabędź. Mimo to nie zamie­rzał nara­żać pozy­cji zawo­do­wej w imię jakiejś zna­jo­mo­ści. Nie do końca sta­rej, ale też nie­zbyt nowej. Daw­nej zna­jo­mo­ści w nowej odsło­nie.

– Wpu­ścić? – recep­cjo­nistka powtó­rzyła pyta­nie, zanie­po­ko­jona bra­kiem odpo­wie­dzi.

– Przy­kro mi. Pro­ku­ra­tor jest zajęty.

Ewe­lina Wój­cik poin­for­mo­wała kobietę sto­jącą przy ladzie i wró­ciła do wyko­ny­wa­nia innych obo­wiąz­ków. Z doświad­cze­nia wie­działa, że odpo­wiedź odmowna oraz nastę­pu­jący po niej brak kon­taktu wzro­ko­wego w dzie­więć­dzie­się­ciu pię­ciu pro­cen­tach przy­pad­ków spra­wiają, że petent rezy­gnuje z zamiaru wej­ścia do budynku.

– Nie szko­dzi, pocze­kam.

Kobieta nie rezy­gno­wała. Wręcz prze­ciw­nie. Roz­pięła kurtkę, odwi­nęła szal z szyi.

– Ale ja pani nie wpusz­czę. – Uprzejmy ton recep­cjo­nistki zmie­nił się w lodo­wato kate­go­ryczny. – Pro­ku­ra­tor pani nie przyj­mie.

– Prze­ka­zała pani mu moje nazwi­sko, niczego nie prze­krę­ciła? Anna Rogo­ziń­ska.

– Sza­nowna pani, mówię, że pro­ku­ra­tor wyko­nuje czyn­no­ści, jest zajęty i nie ma zna­cze­nia, jak pani się nazywa. – Ewe­lina Wój­cik zgod­nie z instruk­cjami kiw­nęła głową na ochro­nia­rzy sto­ją­cych za bram­kami.

Jeden z nich pod­szedł do recep­cji i sta­nął, naru­sza­jąc prze­strzeń oso­bi­stą dzien­ni­karki.

Anna szyb­kim spoj­rze­niem prze­ana­li­zo­wała sytu­ację. Pro­ku­ra­tura Okrę­gowa w Pozna­niu. Wej­ście dla wybra­nych mają zapew­nić recep­cjo­ni­ści, ochro­nia­rze i bramki – pra­wie jak na Ławicy, czyli poznań­skim lot­ni­sku. Oczy­wi­ście, mogła spró­bo­wać sfor­so­wać sys­tem zabez­pie­czeń, ale wtedy zary­zy­ko­wa­łaby nie tylko powa­le­niem na zie­mię. Taki incy­dent mógłby zostać wyko­rzy­stany prze­ciwko niej. Na to nie mogła sobie pozwo­lić.

– Do widze­nia. – Uśmiech­nęła się zło­śli­wie do recep­cjo­nistki.

Wie­działa, że wróci. Jeśli nie dziś, to jutro. Kie­dyś uda jej się wejść do środka i zadać pyta­nia pro­ku­ra­to­rowi.

Ochro­niarz odpro­wa­dził ją wzro­kiem do drzwi, po czym wró­cił za bramki.

Anna Rogo­ziń­ska przez chwilę stała przed gma­chem miesz­czą­cym wszyst­kie poznań­skie pro­ku­ra­tury rejo­nowe, pro­ku­ra­turę okrę­gową i ape­la­cyjną. Budy­nek sfi­nan­so­wany przez Mini­ster­stwo Spra­wie­dli­wo­ści został oddany do użytku w dwa tysiące ósmym roku. Swoim kształ­tem przy­po­mi­nał sze­reg równo uło­żo­nych segre­ga­to­rów.

– Jest jak wszy­scy pro­ku­ra­to­rzy – stwier­dziła sar­ka­stycz­nie – rów­nie ide­alny, sztywny i lodo­waty. – Ostatni epi­tet roz­ba­wił ją naj­bar­dziej, bo z para­pe­tów zwi­sały sople lodu.

Okna przy­po­mniały jej o tym, że zawsze była wierna zasa­dzie: jeśli nie wpusz­czą cię drzwiami, wejdź oknem.

– Może innym razem. Pocze­kam, aż zima odpu­ści.

Drę­twie­jące palce i pie­kące uszy przy­po­mniały jej o mroź­nej aurze. Posta­wiła koł­nierz, a z torebki wyjęła rzadko uży­waną czapkę. Gdy wci­snęła ją na głowę, poczuła przy­jemne cie­pło.

W tej samej chwili w torebce roz­legł się dzwo­nek tele­fonu.

– Halo? – Nie zdą­żyła spoj­rzeć na ekran, by usta­lić, kto dzwoni. Tele­fon jak zwy­kle ukry­wał się gdzieś na dnie torebki. Zdą­żyła ode­brać w ostat­niej chwili.

– Bądź uprzejma pocze­kać przed budyn­kiem.

Nie musiała cze­kać zbyt długo, ale i tak czuła, że stopy przy­ma­rzają jej do pod­łoża. Widocz­nie zimowe buty, które miała na nogach, nie były przy­sto­so­wane do mie­szanki śniegu i mrozu.

– Cześć – ucie­szyła się, kiedy ujrzała zna­jomą postać.

– Witaj – Wik­tor Braun odpo­wie­dział jak robot zapro­gra­mo­wany, aby się dobrze zacho­wy­wać.

Pozdro­wił ją, bo tak wypa­dało. Nie wyra­ził emo­cji. Nie oka­zał uczuć zwią­za­nych ze spo­tka­niem. Prze­szedł obok niej, nie zatrzy­mu­jąc się. Poszła za nim. Przy­sta­nęli z boku budynku, aby unik­nąć wzroku cie­kaw­skich urzęd­ni­ków.

– Media skła­da­jące wizytę pro­ku­ra­to­rowi, i to bez uprze­dze­nia?! To nie­do­pusz­czalne! – zga­nił ją.

Nie­do­pusz­czalne, nie­do­pusz­czalne, powtó­rzyła w myślach, mie­rząc go uważ­nie wzro­kiem. Zaczęła od stóp. Gdy dotarła do głowy, obli­zała spierzch­nięte usta. Zacho­wy­wał się jak dupek, ale wyglą­dał sma­ko­wi­cie. Zmęż­niał, wyprzy­stoj­niał, pozbył się iry­tu­ją­cej brody, którą nosił pod­czas stu­diów. Wyra­zi­ste brwi, z któ­rych kie­dyś żar­to­wała, nada­wały jego twa­rzy intry­gu­jący wyraz.

– Jakie media? – Roze­śmiała się, uzna­jąc, że musi roz­luź­nić atmos­ferę. Gdyby Wik­tor był tak obu­rzony, na jakiego sta­rał się wyglą­dać, nie zszedłby do niej. – Widzisz tu jakąś kamerę? Apa­rat foto­gra­ficzny albo cho­ciaż notat­nik?

Stał bli­sko niej i uważ­nie ją obser­wo­wał. Spod ele­ganc­kiego płasz­cza Vistuli wysta­wał gar­ni­tur dobrej jako­ści. Wik­tor wyglą­dał jak model z okładki eks­klu­zyw­nego pisma. Gdy prze­su­nął ręką mię­dzy swo­imi blond wło­sami, Rogo­ziń­ska przy­po­mniała sobie, że w czar­nej czapce over­size, którą kilka minut wcze­śniej nacią­gnęła na głowę, nie wygląda naj­le­piej. Za późno było jed­nak na jej ścią­gnię­cie.

– Jaki jest cel two­jej wizyty?

Cel two­jej wizyty – Anka powtó­rzyła w myślach. – Boże, jaki jesteś ofi­cjalny. Jakby cię wła­śnie odmro­żono i uwol­niono z hiber­na­cji.

– Chcia­łam poroz­ma­wiać. – Nie kła­mała. Chciała roz­ma­wiać zawo­dowo, ale miała też ochotę na pry­watną roz­mowę przy kawie w zacisz­nym i cie­płym lokalu.

– Poroz­ma­wiać?

– Pry­wat­nie poroz­ma­wiać – dopo­wie­działa.

– I dla­tego przy­szłaś do mnie do pracy…

Nie­bie­skie oczy Brauna wpa­try­wały się w twarz dzien­ni­karki. Dokład­nie tak samo przy­glą­dał się jej ojciec, gdy pró­bo­wała wmó­wić mu, że coś się zepsuło. Oczy­wi­ście, samo się zepsuło.

– Przy­szłam.

– Mam wyczu­lony nos. Wyczu­wam pro­blemy.

Anka spoj­rzała naj­pierw na jego pro­por­cjo­nalny nos, a póź­niej popa­trzyła mu w oczy. Mogłaby się w nich zapaść.

– Jestem tu pry­wat­nie.

– Pry­wat­nie w pro­ku­ra­tu­rze? Nie żar­tuj, pro­szę.

– Dobra – ska­pi­tu­lo­wała. – Powie­dzia­łeś ostat­nio, że sprawa śmierci Grze­go­rza Króla jest w toku, że nie wyklu­czy­łeś jesz­cze udziału osób trze­cich.

Kiedy Gra­bow­ski dał jej zle­ce­nie prze­pro­wa­dze­nia wywiadu na żywo, chciała się do niego przy­go­to­wać. Usta­liła, że śledz­two w spra­wie śmierci syna poli­tyka pro­wa­dzi pro­ku­ra­tor o zna­jomo brzmią­cym nazwi­sku „Braun”.

Skon­tak­to­wała się z Wik­to­rem, powo­łała się na przy­na­leż­ność do klanu pro­ku­ra­tora Rogo­ziń­skiego i pró­bo­wała umó­wić spo­tka­nie. Braun odmó­wił bez skrę­po­wa­nia. Nie miała więc innego wyj­ścia. Zacza­iła się na niego w sądzie, bo liczyła na to, że nawet jeśli prze­grała bitwę o infor­ma­cje, to wygra całą wojnę.

W bez­po­śred­nim spo­tka­niu ze mną nikt nie ma szans, nawet uczeń mojego ojca – pomy­ślała dzien­ni­karka.

– Powie­dzia­łem też, że jeśli potrze­bu­jesz infor­ma­cji, to powin­naś skon­tak­to­wać się rzecz­ni­kiem Pro­ku­ra­tury Okrę­go­wej w Pozna­niu.

Nie tego spo­dzie­wała się po chło­paku, któ­rego w mło­do­ści widy­wała regu­lar­nie w domu rodzin­nym. Po latach przy­wi­tał ją zdzi­wio­nym uśmie­chem, cie­płym uści­skiem dłoni i chłod­nymi sło­wami nie­wiele róż­nią­cymi się od tych, któ­rymi poczę­sto­wał ją dzi­siaj.

– Pro­szę – zaskom­lała, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę. – Cho­ciaż ano­ni­mowo coś powiedz. Nie zacy­tuję cię. Potrze­buję punktu zacze­pie­nia.

– Zacze­pie­nia? Wywiad był wczo­raj. Prze­słu­cha­łaś na żywo ojca ofiary. Czego się jesz­cze cze­piasz?

Wypo­wia­dał słowa w lodo­waty spo­sób i tylko para wodna wycho­dząca z jego ust świad­czyła o tym, że jest czło­wie­kiem.

– Jeśli jesz­cze tego nie zauwa­ży­łeś, jestem kobietą – pro­wo­ko­wała Anna. Lepiej czuła się w dwu­znacz­nych roz­mo­wach niż lodo­wa­tych wymia­nach zdań. – Mogę się cze­piać.

Cze­kała na reak­cję, mimo że zda­wała sobie sprawę, że jej postura w tam­tej chwili nie potwier­dzała wypo­wie­dzia­nej tezy. Kobiece kształty skry­wała pod puchową kurtką, względ­nie łabę­dzią szyję omo­tała sza­lem, a włosy i część twa­rzy ukryła pod wielką czapką.

– Nie znam się na kobie­tach. – Z ust Brauna wydo­by­wała się para wodna.

Chęt­nie pomo­głaby mu się poznać. Tak jak jej ojciec wpro­wa­dzał Brauna w taj­niki zawodu, tak ona mogłaby z peł­nym poświę­ce­niem wpro­wa­dzać go w kobiecy świat. Poka­zać to i owo i patrzeć, jak jego lodo­wate spoj­rze­nie się ocie­pla.

Prze­pro­wa­dzi­łaby go przez przy­śpie­szony kurs pod nazwą _Kobie­cość dla opor­nych praw­ni­ków_ i poka­za­łaby, że spon­ta­nicz­ność nie jest zaka­zana, uśmiech pomaga w roz­mo­wach, a nie­winny flirt spra­wia, że krew pły­nie szyb­ciej.

Pomo­głaby mu nie­zo­bo­wią­zu­jąco. W prze­ciw­nym razie Łukasz byłby nie­po­cie­szony.

– Ale sta­rej kum­peli nie pomo­żesz?

– W tej spra­wie nic się nie zmie­niło. – Wik­tor z minuty na minutę sta­wał się coraz bar­dziej lodo­waty.

– A jed­nak… wydaje mi się, że się zmie­niło. Moje źró­dło donosi, że we krwi Grze­go­rza Króla zna­le­ziono dopa­la­cze. Możesz to potwier­dzić? Albo temu zaprze­czyć?

– Nie mogę roz­ma­wiać o Grze­go­rzu K. Skoro jesteś w posia­da­niu szcze­gó­ło­wych infor­ma­cji, to nie poj­muję, w jakim celu przy­cho­dzisz do pro­ku­ra­tury i chcesz ze mną roz­ma­wiać. Muszę wra­cać. Zimno tu. Do widze­nia. – Odwró­cił się i odszedł, nie cze­ka­jąc na reak­cję Rogo­ziń­skiej.

Dzien­ni­karka nie zdą­żyła odpo­wie­dzieć. Chciała zażar­to­wać, że sprawa Grze­go­rza jest tylko pre­tek­stem, bo tak naprawdę przy­szła, by zacią­gnąć go do łóżka. Wyobra­żała sobie, że tylko w taki spo­sób jest w sta­nie spro­wo­ko­wać go do oka­za­nia jakich­kol­wiek emo­cji.

Póź­niej uznała, że jego lodo­wate zacho­wa­nie i niska tem­pe­ra­tura powie­trza spra­wiają, że nie chce jej się otwie­rać ust.

Nie byłoby zimno, gdy­byś wpu­ścił mnie do środka, pomy­ślała.

W dro­dze do Zakładu Medy­cyny Sądo­wej zaczął pró­szyć śnieg. Jakby za mało leżało go na chod­ni­kach i jezd­niach. Anna zapar­ko­wała samo­chód pod drze­wem. Oble­pione śnie­giem, wyglą­dało na roślinę w depre­sji.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: