- promocja
- W empik go
Zaufaj mi - ebook
Zaufaj mi - ebook
Luke Dantry pracuje dla swego ojczyma Henry'ego – jedynego członka rodziny, jaki mu jeszcze pozostał – anonimowo poszukując w internecie potencjalnych terrorystów. Henry stoi na czele waszyngtońskiej firmy analityczno-doradczej Shawcross, która na zlecenie międzynarodowych korporacji opracowuje raporty o zagrożeniach ze strony ekstremistów. Na jednym z ultralewicowych forów Luke natrafia na grupę fanatycznych anarchistów, której nadaje miano Mrocznej Drogi. Nie zdaje sobie sprawy, że został namierzony, że ludzie, których tropi, znają jego tożsamość. Mroczna Droga jest znacznie lepiej zorganizowana i bardziej niebezpieczna, niż podejrzewał. I nie jest jedyną organizacją, która wzięła go na cel. Nagle wszystko, w co wierzył, okazuje się kłamstwem, a jego przyjaciele – wrogami. Porwany, postawiony w sytuacji bez wyjścia, zostaje wciągnięty w grę, której znaczenia nie rozumie. Aby uratować życie, oczyścić swoje dobre imię i pokrzyżować działania terrorystów, planujących potworne zamachy, Luke musi znaleźć odpowiedź na wiele dręczących go pytań. Klucz do nich tkwi w jego własnej przeszłości, w zagadkowej śmierci ojca.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7612-4 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Staruszek spędził całe swoje życie otoczony niewyobrażalną potęgą i bogactwem – aż do dzisiaj. Ubrany w podniszczone spodnie i wytartą marynarkę, w zabłoconych butach, siedząc na parkowej ławce w szare londyńskie popołudnie i karmiąc gołębie, wyglądał jak aktor z podrzędnego teatru grający rolę emeryta, który nie ma z czego żyć. Okruchy, które rzucał ptakom, były wielkości małych diamentów.
Mężczyzna w szarym garniturze, który stał obok niego i udawał, że rozmawia przez komórkę, nie patrzył na staruszka; obserwował ludzi przechadzających się po parku, wypatrując zagrożenia. Młoda para trzymająca się za ręce; dwóch nastolatków, którzy bezskutecznie próbowali sprawiać wrażenie twardych i wyluzowanych; elegancko ubrana matka pchająca przed sobą wózek, która śmiała się do telefonu, poprawiając kocyk dziecku; para staruszek kurczowo ściskających swoje torebki, jedna z pań monologowała, a druga tylko się przysłuchiwała i potakiwała. Ludzie ci nie stanowili zagrożenia.
Mężczyzna w szarym garniturze chciał się uśmiechnąć na widok przebrania, które wybrał staruszek, ale śmiech byłby zgubny w skutkach. Trzeba znosić fanaberie bogaczy. Nikt nie śmiał się z miliarderów, niezależnie od ich wybryków.
– Ledwo pana poznałem, Wasza Wysokość – powiedział mężczyzna w szarym garniturze. Znów rozejrzał się po parku, nie odejmując milczącego telefonu od ucha.
– Spójrz, jak ze sobą walczą – odpowiedział po arabsku staruszek, patrząc na gołębie bijące się o chleb, dziobiące bruk i siebie nawzajem. – Tańczą dla mnie, jakbym trzymał je na sznurku. – Rzucił kolejną porcję okruchów i zaśmiał się, gdy ptaki szybko podreptały w ich kierunku.
Nie tylko ptaki tak się zachowują, pomyślał mężczyzna w szarym garniturze. Jednak czekał, aż staruszek znów przemówi. Przecież, jak większość tyranów, uwielbiał dźwięk własnego głosu.
– Wszystko gotowe? – zapytał staruszek.
– Tak – odpowiedział mężczyzna. „Prawie” byłoby dokładniejszą odpowiedzią, ale staruszek nigdy nie interesował się szczegółami. Wkrótce wszystko będzie gotowe. Wtedy będzie mógł zacząć zmieniać świat.
– Twoi ludzie są gotowi na przyjęcie pieniędzy?
– Tak. Pański bankier bardzo nam pomógł. Założył konta, zatarł ślady, aby nie wzbudzać podejrzeń. – Z trudem panował nad emocjami, miał ochotę powiedzieć: Tak, stary głupcze, a teraz daj mi to, czego chcę, i zejdź mi z oczu. Mężczyzna w szarym garniturze zadał pytanie, z którym tu przyszedł: – Muszę wiedzieć, ile pan chce zainwestować.
– Pięćdziesiąt milionów dolarów teraz. – Książę przebrany za żebraka rzucił ostatnią garść okruchów gołębiom i z uśmiechem przyglądał się, jak biegną i walczą o resztki. – Jeśli w ciągu następnych pięciu lat zamachy, które proponujesz, okażą się udane, to również kolejne pięćdziesiąt milionów na dalszą działalność.
Mężczyzna w szarym garniturze miał wrażenie, że wokół klatki piersiowej zaciska mu się obręcz, poczuł pulsowanie krwi w skroniach. Przez jego ręce miało przejść sto milionów dolarów. Jednak nie okazał żadnych emocji. Wciąż trzymał komórkę przy uchu.
– Ataki jedenastego września nie kosztowały nawet miliona dolarów.
– Tak, ale to nie były długoterminowe inwestycje. Ja oferuję o wiele więcej. Proponuję wielokrotność środków wykorzystanych jedenastego września. – Staruszek spojrzał na mężczyznę w szarym garniturze i przez chwilę jego skóra naciągnęła się w okropnym uśmiechu. – Chcę, aby w ciągu najbliższych lat rezultaty też były wielokrotnie większe. Niech się wykrwawiają.
– Tak będzie.
Staruszek milczał przez chwilę; słychać było tylko szum samochodów i trzeszczenie gałęzi poruszanych wiatrem.
– To inwestycja w przyszłość dla lepszego świata – powiedział. Gołębie tłoczyły się wokół jego stóp, dopraszając się okruchów. Przepędził je z obrzydzeniem.
– Jest pan hojny.
Staruszek spojrzał w górę.
– Jeśli mnie zawiedziesz, zginiesz, i zginą wszyscy, na których ci zależy.
Mężczyzna w szarym garniturze odpowiedział:
– Groźby i kopniaki działają na psa. Nie na mnie. Nie musi się pan martwić. – Nie lubił, kiedy mu grożono. Jednak nie okazał tego po sobie.
– Wybrałeś odpowiednich... ludzi? Nie mam ochoty polegać na głupcach lub amatorach.
– Tak. Mamy gotowy do działania zespół i ciągle werbujemy. Najpierw nastąpi wstępna fala zamachów. Dla odciągnięcia uwagi, zmylenia i zasiania paniki. Ci bojownicy, którym uda się przeprowadzić te początkowe operacje, zostaną wyróżnieni możliwością udziału w fazie drugiej, którą stanowi zmasowany atak. Nazywamy ją Piekielny Ogień. Dużo ofiar, ogromne straty gospodarcze. Obiecuję, że to będzie warte pańskich pieniędzy.
Staruszek znów uśmiechnął się do mężczyzny w szarym garniturze.
– Wykorzystaj dobrze moje pieniądze. – Wstał z ławki, otrzepał się z okruchów i odszedł, płosząc ptaki.
Pięćdziesiąt milionów, pomyślał mężczyzna w szarym garniturze. Na to właśnie liczył. Dostatecznie dużo, aby świat pożałował. Wystarczy, aby zyskać szacunek. Odwrócił się i wyszedł z parku, chowając telefon do kieszeni.
Piętnaście metrów za nim kobieta z wózkiem chichotała do telefonu. Pochyliła się i poprawiła nieco kocyk otulający śpiące maleństwo. Zaoferowała się, że zabierze córeczkę przyjaciółki na spacer – to pozwoli jej na chwilę tak potrzebnego wytchnienia. Młoda mama prawie nie spała w ciągu kilku ostatnich dni i ta propozycja niemal doprowadziła ją do łez wdzięczności.
– Jane, wiem, że jesteś w mieście tylko na chwilę. Nie masz tu nic do załatwienia?
– Nic ważnego. Kochanie, zrób sobie przerwę od pieluch i płaczu. Zabiorę ją na długi spacer. – I tak zrobiła, podając dziecku odrobinę lekarstwa na alergię, kiedy tylko nieco się oddaliły, żeby mała spała przez cały ten czas.
Dziecko w wózku stanowiło dla Jane świetny kamuflaż.
Jane sprawdziła ustawienia mikrofonu parabolicznego i cyfrowej nagrywarki, które leżały obok drzemiącego maluszka. Trzymając przy uchu specjalnie przerobioną komórkę, słyszała słowa miliardera i człowieka w szarej marynarce tak wyraźnie, jakby stali tuż obok. Obaj mówili po arabsku, ale to jej nie przeszkadzało. Rozumiała każde słowo.
Pieniądze przejdą z rąk do rąk. Czas zacząć realizację jej planu. Poczuła dreszcz emocji i strach jednocześnie.
Wyjęła swój prawdziwy telefon i wybrała numer. Odjechała wózkiem, kiedy spostrzegła, że w jej stronę idą dwie starsze kobiety. Starsze panie lubią oglądać małe dzieci. Nie chciała, żeby zauważyły jej zestaw podsłuchowy.
– Tak?
– Tu Jane – powiedziała po angielsku.
– I?
– Pieniądze zostaną przesłane do Ameryki. Pięćdziesiąt milionów. Zaczynamy dzisiaj. Idziemy na całość.
– Idziemy.
Jane odłożyła słuchawkę. Powiedziała tylko to, co konieczne.
Wyszła z parku, nucąc śpiącemu dziecku wesołą melodię. Niebo szarzało, ale dla Jane był to najpiękniejszy dzień w życiu.
Pięćdziesiąt milionów dolarów, aby znów rozpanoszył się chaos podobny do tego z jedenastego września. Mimo uśmiechu poczuła, że zaschło jej w gardle.
Mikrofon i resztę wyposażenia zostawiła w hotelu. Musiała zdążyć na dzisiejszy lot i napisać sprawozdanie dla przełożonych. Nie wspomni w nim o pięćdziesięciu milionach i zbliżających się zamachach, będzie musiała trochę popracować nad nagraniem z parku. Mała dziewczynka w wózku zaczęła się budzić i popłakiwać. Jane nuciła jej całą drogę do domu.2
Luke Dantry był najniebezpieczniejszym człowiekiem na świecie. Oczywiście nie zdawał sobie z tego sprawy; teraz chciał się po prostu przebiec i odświeżyć nieco umysł.
Biegł. Gdyby ktoś się mu przyjrzał, nie dostrzegłby, jak bardzo jest niebezpieczny; zobaczyłby tylko tyczkowatego dwudziestoczterolatka o przydługich, kręconych, ciemnobrązowych włosach, ubranego w szorty i koszulkę z napisem Psycholodzy robią to na kozetce. Nie przepadał za tą koszulką, głupawym prezentem od byłej dziewczyny, ale była to jedyna dostatecznie czysta rzecz, którą mógł włożyć na dzisiejszą trasę prowadzącą wzdłuż Jeziora Lady Bird, w samym sercu Austin. Jego błękitne oczy były skupione na wytyczaniu ścieżki wśród przechodniów. Nie przystawał, by popatrzeć na twarze ładnych dziewcząt, światło odbijające się od powierzchni jeziora czy też ruchome cienie rzucane przez gałęzie dębów. Omijał powolnych biegaczy, pędzących rowerzystów, psy rwące się na smyczy. Musiał się spieszyć, żeby wrócić do pracy. To ona rządziła jego myślami dzień i noc.
Powietrze w Austin było chłodne, niezbyt wilgotne – ledwie minęła połowa marca i letnie upały nie przejęły jeszcze władania nad miastem. Cudownie było poczuć powiew wiatru, który choć na kilka chwil oczyszczał jego umysł ze zmartwień.
Luke minął most prowadzący do centrum i zwolnił tempo. Pochylił się, ciężko dysząc. Zza koszulki wyślizgnął mu się medalik, srebro anielskiego miecza połyskiwało w słońcu. Ostrożnie schował go z powrotem; czuł jego chłód na rozgrzanej skórze. Wyprostował się i minął ostatnie trzy przecznice dzielące go od apartamentowca, w którym znajdowało się jego mieszkanie. Dostał je od ojczyma, kiedy wrócił do Austin na studia. Pomachał portierowi, który spojrzał na niego z lekką przyganą.
– Ile kilometrów? – spytał portier.
– Tylko trzy.
– Tylko trzy? Przyłóż się trochę. – Portier miał gorliwsze podejście do biegania niż Luke.
– Późno wstałem.
– Po co ci mieszkanie w centrum, skoro nigdy nie wychodzisz do klubów albo się zabawić?
– Skąd wiesz, że tak nie jest? – Luke uśmiechnął się do portiera.
– Na nocnej zmianie widzę, kto imprezuje, kto był w dzielnicy Warehouse, a kto na Szóstej Ulicy. Ty nigdy nie wracasz późno.
– Teraz większość czasu spędzam w Internecie.
– To przestań. – Portier wyszczerzył się do niego. – Życie jest zbyt krótkie.
Podjechała winda i Luke powiedział:
– Postaram się trochę poprawić swój poziom imprezowania.
– Nie dzisiaj. Twój ojczym na ciebie czeka. Przyjechał kilka minut temu.
– Dzięki. – Drzwi się zamknęły i Luke wcisnął przycisk dziesiątego piętra. Henry już wrócił z Waszyngtonu, a Luke nie skończył jeszcze projektu. Wziął głęboki oddech.
Winda otworzyła się i wyszedł na krótki korytarz prowadzący do jego apartamentu. Drzwi były lekko uchylone; Henry zapomniał je zamknąć. Typowe. Luke otworzył je i zawołał: – Hej, to ja. – Zamknął drzwi za sobą i usłyszał skrobanie długopisu po papierze, dźwięk, który zawsze kojarzył mu się z Henrym.
Ojczym siedział przy stole w jadalni i pisał coś w notesie, przed nim leżała otwarta, gruba książka, jego walizka stała na podłodze obok. Luke wiedział, że nie należy mu przeszkadzać, kiedy myśli, a proces ten może być długi i skomplikowany. Henry podniósł dłoń, nie przestając pisać, prosząc o cierpliwość, zatem Luke podszedł do lodówki i wyjął butelkę wody; pijąc chciwie, słuchał, jak pióro Henry’ego skrobie po papierze, i spoglądał na zapierający dech w piersiach widok na jezioro i rozciągający się za nim park Zilkera.
– Przepraszam, Luke – powiedział Henry z zakłopotanym uśmiechem. – Pracuję nad kilkoma raportami jednocześnie i moje pomysły kiełkują w szalonym tempie.
– Masz za dużo pracy.
– Czuję, że nadchodzą zmiany. Jak się biegało? – Henry podniósł wzrok znad notatnika. Był około pięćdziesiątki, szczupły, siwe włosy miał lekko zmierzwione i ciągle przegarniał je palcami, kiedy mówił, marynarka również była wygnieciona. Henry nie umiał elegancko podróżować.
– Ostatnio moim jedynym wysiłkiem jest siedzenie przed komputerem. – Luke podszedł do Henry’ego, a ten wstał i nieporadnie go objął.
– Cóż, idź, weź prysznic, a ja zabiorę cię na porządną kolację. W twojej lodówce nie ma nic jadalnego. – Odchylił się nieco i spojrzał na swojego pasierba. – Jesteś blady, chudy i powinieneś się ogolić. Chyba za dużo od ciebie wymagam.
– Chciałem się przyłożyć do tego projektu. Martwię się, że nie dostajesz ode mnie informacji, które są ci potrzebne.
Henry usiadł i znów założył okulary. Jego nos był lekko skrzywiony – zawsze wmawiał Luke’owi, że złamano mu go w barowej bójce, ale Luke wiedział, że Henry nigdy nie przestąpił progu baru.
– Te dane, które mi przesłałeś, były niezwykle... zajmujące.
– Obawiam się, że to tylko internetowe brednie jakichś zgorzkniałych nieudaczników.
– Nigdy nie wiadomo, czy takie brednie nie staną się początkiem czegoś większego. Czegoś niebezpiecznego.
– Zbieranie bredni nie musi skutkować namierzeniem i powstrzymaniem ekstremistów, nim ci posuną się do przemocy.
– To ja o tym decyduję.
Luke dopił wodę.
– Chciałbym wiedzieć, kim jest twój klient. Chcę wiedzieć, komu zależy na szukaniu potencjalnych terrorystów w Internecie.
Henry złożył kartkę, na której pisał, schował ją do kieszeni i zamknął książkę. Jej tytuł brzmiał Psychologia ekstremistów. Było to arcydzieło Henry’ego; napisał je kilka lat wcześniej, jako pokłosie zamachu bombowego McVeigha, ale przeszło niezauważone, aż jedenasty września wszystko zmienił, a jego teorie o osobowości terrorysty okazały się słuszne. Po tym, jak przez kilka lat piastował stanowiska naukowe na całym świecie – będąc kimś w rodzaju naukowca-podróżnika, podobnie jak ojciec Luke’a – w zeszłym roku założył własną grupę analityczno-doradczą w Waszyngtonie, którą nazwał Shawcross. Jej członkowie prowadzili badania i pisali o psychologii oraz jej roli w rządzeniu, terroryzmie i ekstremizmie, w przestępczości międzynarodowej i wielu innych dziedzinach. Wśród jego klientów były najważniejsze osobistości z Waszyngtonu, Londynu, Paryża i reszty świata: członkowie rządów odpowiedzialni za podejmowanie decyzji i międzynarodowe spółki, które chciały chronić swoją działalność przed zagrożeniami ze strony terrorystów i fanatyków.
– Nie mogę ci powiedzieć. Nie teraz. Przykro mi.
– Zastanawiam się tylko... powinniśmy dostarczyć te informacje policji. Lub powinien to zrobić twój klient.
– Znalazłeś jakieś dowody na faktyczną działalność przestępczą? – Henry zdjął okulary w drucianych oprawkach.
– No nie.
– Ale odkryłeś potencjalne źródła takiej działalności?
– Chodź i sam spójrz na najświeższe wieści z Mrocznej Drogi.
Luke usiadł przy komputerze.
Miał listę ponad stu stron, grup dyskusyjnych i internetowych forów, które przeglądał, próbując rozmawiać z ludźmi o ekstremalnych lub wprost niebezpiecznych pomysłach na rozwiązanie problemów świata. Otworzyło się okienko z raportem dotyczącym odpowiedzi na różnorodne komentarze, które umieścił w Internecie, zanim poszedł biegać. Wszystkie nazwy użytkowników i hasła przechowywał w pliku tekstowym na swoim macu, ponieważ nie był w stanie ich spamiętać. Zalogował się do pierwszej listy dyskusyjnej, gdzie poruszano tematy od reformy imigracyjnej aż po prywatyzację ubezpieczeń społecznych. Tutaj poglądy uczestników forum były raczej prawicowe i jego umiarkowane wypowiedzi zebrały od wczoraj liczne reakcje. Luke spojrzał na nie pobieżnie; na ogół komentujący zgadzali się ze sobą nawzajem i wspólnie się nakręcali. Zalogował się jako MrEagle, pod tym nickiem pisał, i przedstawił o wiele bardziej umiarkowane poglądy na zagadnienie imigracji. Wkrótce jego opinie zostaną zjadliwie zaatakowane, a wszystkie komentarze będzie musiał pozbierać i ocenić. Będzie pisał także pod innymi nickami, zgadzając się z tymi, którzy atakowali jego pierwotne poglądy, sprawdzając, czy traktują przemoc jako rozwiązanie.
Czasem ignorowali jego zaczepki; innym razem byli skłonni przyznać, że przemoc jest rozwiązaniem problemu.
Luke wszedł na kolejne forum, znalazł tym razem ultralewicowe miejsce, gdzie mógł kogoś rozdrażnić. Jego wyważone komentarze, które umieścił wczorajszej nocy pod dyskusją na temat najemników, spotkały się zarówno z opryskliwym sprzeciwem, jak i nieuzasadnioną furią, która niemal buchała z ekranu.
– Mroczna Droga? – zapytał Henry. – A, tak. Twoje określenie dla tych ludzi.
Luke używał tej nazwy od tygodni, ale zabiegany Henry zawsze zapominał. Dużo podróżował w ciągu ostatnich dni i widocznie zmiana stref czasowych dała mu się we znaki.
– Nazywałem ich Wściekli Kąsacze, ale to brzmiało jak nazwa jakiejś punkowej kapeli. Pewnej nocy przyśniło mi się, że rozsierdzony tłum fanatyków różnej maści gonił mnie po długiej drodze w ciemność. Nazwałem ich zatem „Mroczna Droga”.
– Mroczna Droga. Hm. To dosyć ponure. – Henry miał dziwny wyraz twarzy, nagle się zasępił, a potem uśmiechnął.
– Dzisiejszego wieczoru kwestionowano już moją męskość, mój patriotyzm i moją inteligencję. – Luke wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekko. – Muszę jeszcze sprawić, żeby ci, z którymi niby się zgadzam, zaczęli mówić, dzięki czemu sprawdzę, czy rzeczywiście pociąga ich przemoc.
– Mąciciel, jak zwykle – skomentował Henry z uśmiechem. – Zatem wciąż dostajesz wiele odpowiedzi.
– O połowę więcej niż w listopadzie, kiedy zaczynałem. Myślę, że to anonimowość, którą zapewnia Internet; ludzie wyrażają swoje poglądy o wiele dosadniej. A ci tutaj szukają osób, które poprą ich zapatrywania. Dlatego złość i poczucie domniemanej niesprawiedliwości tak się potęgują.
– Ile danych udało ci się zebrać dotychczas?
Luke spojrzał na ekran. Najbardziej warte uwagi, ekstremistyczne wypowiedzi zostały przejrzane, skopiowane i zapisane do bazy danych.
– Mam teraz prawie dziesięć tysięcy komentarzy od około sześciu tysięcy osób, zebranych w ciągu ostatnich czterech miesięcy.
– Wow.
– To dziwne. Czuję się jak gliniarz, który udaje trzynastoletnią dziewczynkę prowokującą starych zboczeńców. Tylko że ja próbuję zwabić następnego Timothy’ego McVeigha, kolejnego zamachowca z Madrytu lub naśladowcę Al-Kaidy tutaj w Ameryce.
– Naprawdę myślisz, że niektórzy z nich są aż tak niebezpieczni?
– Spójrz na dzisiejszą kolekcję. – Wyświetlił jeden z komentarzy pochodzących z bazy danych. – Nie dziwi mnie, że wielu z nich jest przeciwnych rządowi.
Zacznijmy od początku. Zabijmy wszystkich sędziów, połóżmy kres ich dożywotnim funkcjom.
– Może ten facet chciał sobie po prostu ulżyć, może jest niegroźny. To jego pierwszy wpis, muszę poczekać i sprawdzić, czy nie pociągnie tego dalej. Jeśli tak, to jest potencjalny trop do zbadania.
Henry potarł usta.
– Przyduś go. Sprawdź, co jeszcze powie.
– Tu masz coś od jednego z moich regularnych korespondentów – powiedział Luke. – ChicagoChris. Jest na kilku forach dla anarchistów...
– Zorganizowani anarchiści. Bardzo mi się podoba ten pomysł.
– ...uwielbia gadać o ekoterroryzmie. – Luke nacisnął klawisz i na ekranie pojawiła się długa lista komentarzy autorstwa ChicagoChrisa z ostatnich kilku dni:
Na początek spalić na popiół każdy McPałac. Poważny zamach na strzeżone osiedle powinien być czytelną wiadomością. Nie zabijać ludzi, tylko ich ostrzec i zrównać ich domy z ziemią. Sabotaż maszyn budowlanych. Trzeba zacząć działać, żeby ocalić ziemię.
Ludzie, którzy ją niszczą, zasługują na nieszczęścia, jakie ich spotykają.
Zbrodnie dokonywane na naturze są jak najgorsze morderstwo. Winię za nie koncerny naftowe i budowlane. Znam tych gości, wiem, jak się zachowują, kiedy się im nie przyglądamy. To szumowiny. Zabić ich, zabić ich wszystkich, a coś się zmieni. Zmiany czuć w powietrzu. Nadchodzą szybkim krokiem. Chcę być częścią nawałnicy, która je wywoła.
– Czarujący typ – stwierdził Henry.
– Wierzy w każde swoje słowo. Wysyła mi dużo e-maili przez grupy dyskusyjne. Jestem jego nowym, najlepszym przyjacielem w sieci. On jest nie tylko szalony, Henry, on jest zdeterminowany. To przerażające.
– W raporcie z zeszłego miesiąca wspomniałeś, że jest jednym z tych, którzy mogą posunąć się do przemocy.
– Tak, jest obiecujący. – Luke wykrzywił się. – Ale to wariat.
– Nie interesują mnie wariaci. Interesują mnie oddani sprawie. To duża różnica.
– Nie jestem w stanie diagnozować tych ludzi. Mogę tylko katalogować ich komentarze. Mam nadzieję, że masz wystarczająco dużo informacji do swoich badań. – Przyglądanie się całej tej nienawiści sprawiło, że czuł się zmęczony. – Dla twojego klienta.
Henry wyczuł w głosie Luke’a natrętne pytanie.
– Mówiłem ci, że muszę trzymać jego dane w tajemnicy.
– Niech zgadnę. To rząd. Chcą obserwować tych ludzi, upewnić się, że tylko rzucają ostre słowa i nie zaczną kupować broni, podkładać bomb w autobusach czy brać na cel polityków.
– Nie mogę powiedzieć. Ale wiem, że mój klient będzie niezwykle zadowolony z twojej pracy.
– Dziwię się, że mi nie ufasz. Zawsze ufałeś – powiedział Luke.
– I zawsze będę. Jednak klient jasno określił swoje wymagania. Gdybyś pracował na pełny etat, był oficjalnie zatrudniony, wtedy może... – Henry wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo.
– Nie nadaję się do pracy w grupie badawczej.
– Daj spokój. Jesteśmy naukowcami, mamy tylko ładniejsze garnitury – odpowiedział Henry. – Niech zgadnę. Sam chciałbyś coś napisać na podstawie tych danych. Może jakiś zaczątek twojego doktoratu.
– Chciałbym – przytaknął Luke. – Ale szanuję to, że wynająłeś mnie do tych badań. To twoje dane, nie moje.
– Luke, rozumiem, dlaczego tak cię ciągnie do zgłębiania umysłów tych, którzy myślą, że przemoc rozwiąże każdy problem. – Cisza, jaka zapadła, stała się nagle krępująca. – Jednak nie da się wyjaśnić, dlaczego dochodzi do przemocy. To nie przywróci życia twojemu ojcu. – Henry chrząknął, spojrzał na wspólne zdjęcie Luke’a z ojcem. Zacisnął wargi i lekko pochylił głowę, jakby pod niewidzialnym ciężarem.
Henry był urodzonym mówcą, jednak jego przemówienia sprawdzały się na mównicy, a nie w towarzystwie. Spędził tak wiele czasu z nosem w książkach i tak późno założył rodzinę, że Luke musiał się przyzwyczaić do dobrodusznych, lecz niezręcznych wypowiedzi swojego ojczyma.
– Wiem, ale mam nadzieję, że te poszukiwania pozwolą znaleźć kolejnego dupka, który chce dla sprawy zabijać niewinnych ludzi.
Luke nie patrzył na Henry’ego. Nie patrzył też na zdjęcie, które stanowiło jedyną ozdobę kominka. Był na nim Warren Dantry i siedmioletni Luke trzymający okonia, którego przed chwilą wyłowił z jeziora Virginia. Pamiętał zapach świeżej ryby, aromat sosen, promienie słońca na skórze i cichy śmiech ojca. Szczęśliwe wspomnienia jednej z rzadkich chwil, które spędził z ojcem, na długo przed tym, nim zło, wcielone w osobę bezlitosnego mechanika lotniczego Ace’a Beere’a, pozbawiło go taty. Zło, które Luke starał się zrozumieć.
Lektura chaotycznych tłumaczeń Ace’a Beere’a spisanych przed samobójczą śmiercią – porzuconych w hangarze lotniska, po tym, jak zabił ojca Luke’a i kilkoro innych ludzi – podsyciła pragnienie Luke’a, aby zrozumieć psychologię zbrodniczego umysłu.
Zrobiłem to, bo tak mi kazał Bóg, to był jedyny sposób na odzyskanie dumy, odwet na moim pracodawcy. Musiałem wybrać jakiś lot, a w tym byli profesorowie, którzy są bezużyteczni dla społeczeństwa. Nikt nie będzie za nimi tęsknił.
Bezsensowne śmieci, ale w tym długim liście musiał być jakiś zalążek odpowiedzi, wyjaśnienie. Luke nigdy go nie znalazł.
– Wyjaśnij mi coś – poprosił Luke. – Chodzi o twojego klienta. Kimkolwiek jest, chce znaleźć potencjalnych terrorystów, nim przejdą od ideologii do przemocy. To nie jest jedynie wymyślny projekt badawczy.
– Luke. Typowanie terrorystów to coś o wiele więcej niż tylko zaczepianie frustratów na forach internetowych.
– Przecież już wiemy, że mnóstwo ekstremistów kontaktuje się przez Internet. Moglibyśmy skupić się na nich, zniechęcić ich, zanim zdecydują się na ostateczne kroki, sprawić, żeby przemoc wydała im się nieatrakcyjna albo niemożliwa... – Luke wstał od komputera i podszedł do okna. – Każdy z tych ludzi może okazać się niegroźny albo być jak bomba zegarowa. Dziesięć tysięcy komentarzy, tysiące ludzi, ale nie mogę dowieść, że którykolwiek z nich stanie się terrorystą. Doprawdy, następna faza projektu powinna opierać się na obserwacji, żeby sprawdzić, czy da się ich przekonać, że przemoc nie jest wyjściem.
– Świetnie się spisałeś, mój klient przejrzy te dane. Nie wiadomo, być może znalazłeś następnego McVeigha lub kolejną osobę, która wyśle wąglika do Kongresu, albo kogoś, kto zechce przejąć obowiązki Al-Kaidy. Spędziłeś nad tym tyle czasu, że zaczynam się zastanawiać, czy to nie jakaś niezdrowa obsesja.
– Nie, chcę skończyć projekt, ale...
– Ale co?
– Konta pocztowe, które musiałem założyć. Z listów tych ludzi jasno wynika, że są przekonani, iż chcę dołączyć do ich wojny... Martwię się, że mogą mnie znaleźć. Chociaż korzystam z różnych adresów i używam kilku fałszywych nicków. Można mnie namierzyć, jeśli ktoś się postara.
– Ale oni są po drugiej stronie ekranu, w sieci. – Henry postukał w monitor. – Ty nie żyjesz na krawędzi, Luke.
– Chyba nie. – Już nie. Nigdy nie mówił Henry’emu o tym, co się działo po śmierci ojca, kiedy uciekł z domu i dwa miesiące mieszkał na ulicy. Nie było po co; to był mroczny okres w jego życiu, który dawno się skończył.
– Zastanawiałem się, czy nie zawiózłbyś mnie jutro na lotnisko. Mój lot jest po południu. Cały ranek mam spotkania na uniwersytecie. – Zupełnie, jakby nie słyszał, że czegoś się boję, pomyślał Luke, po prostu przeszedł do kolejnej kwestii.
– Jasne.
Na ekranie pojawiła się odpowiedź na jeden z fałszywych komentarzy Luke’a:
Masz racje. Wojna na tle rasowym jest nieunikniona w tym kraju. Trzeba zmusić wszystkich nieporządanych do opuszczenia tego kraju. Jak zaczniemy ich zabijać, to sie zacznom spieszyć. Może sie spotkamy i pogadamy o tym. Zobacze, czy muwisz serio.
Henry przeczytał wiadomość.
– Twoja przynęta działa, Luke. Bardzo dobrze. Posłuchaj mnie. – Luke pomyślał z rozrzewnieniem, że teraz Henry będzie się starał zachowywać jak ojciec. Zaraz położy mi dłoń na ramieniu... o tak. A teraz czas na niezdarne rady. – Luke. Wiesz, że nienawidzę ckliwości. Ale...
– Jestem całą twoją rodziną. – Zamilkł na moment. – Tę wyjątkową chwilę zawdzięczasz grupie Shawcross.
– No, Luke. – Henry zdobył się na rzadki u niego uśmiech. – Kiedy żeniłem się z twoją mamą, obiecałem jej, że zaopiekuję się tobą, gdyby jej się coś stało. Dla mnie to było poważne zobowiązanie.
Jego matka. Schował jej zdjęcia, kiedy dowiedział się, że Henry go odwiedzi; ich widok był dla ojczyma zbyt bolesny. Od wypadku samochodowego minął zaledwie rok.
– Henry, nie traktuj mnie, jakbym był dzieckiem. Nie musisz mnie pilnować.
– Trudno zmienić przyzwyczajenia. – Henry chrząknął, jakby miał ochotę na kolejne przemówienie albo prezentację. Najwyraźniej miał problemy ze spojrzeniem na Luke’a. – Całe moje życie, oprócz ciebie, to ta grupa badawcza. Zacznij dla mnie pracować. Chciałbym ją kiedyś przekazać tobie. – Ostatnie słowa wypowiedział bez namysłu.
– Wow, Henry. Nie wiem, co powiedzieć. – Poczuł się wzruszony. Zaszczycony. Henry był trochę dziwakiem – skupiony na badaniach, zastanawianiu się nad trendami politycznymi na świecie, swoich książkach i artykułach – był jednak jedyną rodziną, jaką miał Luke. Świat bez rodziny to bardzo samotne miejsce. Luke uważał, że dla Henry’ego musiało to być wręcz nieznośnie samotne miejsce, dopóki nie ożenił się z jego mamą. Między Lukiem i jego ojczymem nie zawsze dobrze się układało, ale Luke nigdy nie wątpił, że Henry kocha go na swój sposób.
Na monitorze pojawił się komentarz:
Masz rację, w Ameryce przydałaby się nam jakaś porządna bomba na obwodnicy, wyczyścić atmosferę, niech Potomac stanie się ściekiem dla całego ludzkiego śmiecia w stolicy, zacznijmy od nowa.
Kolejny świr, który chciał się pokazać. Porządna bomba w odróżnieniu od nieporządnej. Ci ludzie sprawiali, że dostawał gęsiej skórki.
– Mój Boże – powiedział Henry, wpatrując się w komentarz. – To kolejny powód, dla którego chcę, abyś ze mną pracował. Masz wyniki. Zgódź się. Proszę, Luke. Proszę.
Błaganie było zupełnie nie w stylu Henry’ego i Luke poczuł wdzięczność.
– Zastanowię się nad tym. Najpierw trochę się powłóczę Mroczną Drogą.
– W porządku. Muszę podzwonić, a potem idziemy na kolację. Idź się umyć. – Ojczym poklepał go po ramieniu i poszedł do pokoju gościnnego.
Luke spojrzał na monitor, osiem kolejnych paszkwili, uśmiechnął się z powodu zjadliwości niektórych komentarzy. Nie chciał się do tego przyznać, ale szydzenie z ludzi o tak ekstremalnych poglądach uzależniało. Zastanawiał się, pomimo obaw, jakie miał z powodu osób, które wkurzył, czy łatwo byłoby mu z tego zrezygnować. Zanurzony w Internecie był draniem, mącicielem, twardzielem, który nie brał zakładników. Nie odpowiadał mu typ naukowca, który, pisząc, najpierw się zastanawia, jakie reakcje spowodują jego słowa.
Luke poszedł do łazienki wziąć prysznic. Myjąc włosy, rozmyślał o tysiącach ludzi, z którymi się zetknął – wkurzonych, zgorzkniałych, tak zapalonych w swej nienawiści, że byli ślepi na szczegóły czy okoliczności denerwujących ich wydarzeń. Ignorowali nawet moralność. Internet łączył ich wszystkich, elektroniczne nici oplątywały kraj, miał niemiłe poczucie, że ludzie, którym nadał miano Mrocznej Drogi, mogą go dosięgnąć, w jednej chwili przejrzeć jego kłamstwa.
* * *
Luke nienawidził lotnisk. Ostatni raz widział swojego ojca na Dulles dziesięć lat temu. Za każdym razem, kiedy otwierała się przed nim chłodna przestrzeń terminalu, myślał o swoim ojcu; dłoń wystająca z mankietu marynarki, podniesiona w geście pozdrowienia, ubrania Luke’a wciąż zmięte pożegnalnym uściskiem.
– Dobrej podróży, tato – powiedział.
Ojciec stał blisko niego. Był przystojnym mężczyzną o przystrzyżonej brodzie, gęstej, przedwcześnie posiwiałej czuprynie i intensywnie niebieskich oczach.
– Wrócę niebawem. Opiekuj się mamą.
– Dobrze.
– Mam ci przywieźć trochę ryb w kieszeni? – Ich wspólny żart od czasu, kiedy w wieku pięciu lat Luke po złapaniu okonia natychmiast włożył go do kieszeni i zostawił tam na kilka godzin. Jego spodnie trzeba było spalić.
– Nie. Mama by się wściekła.
– Mama musiałaby ci kupić nowe ubrania – powiedziała mama z uśmiechem, dotykając ramienia ojca.
Wtedy ojciec delikatnie zmierzwił mu włosy.
– Będę za tobą tęsknił w każdej chwili.
– To chyba trochę za dużo – odparł Luke. Miał czternaście lat i ojcowska miłość okazywana w miejscach publicznych trochę go krępowała. Chciał wracać do samochodu, odpalić znowu grę komputerową i przejść kolejny poziom. Westchnął i przewrócił oczami, żeby pokazać zniecierpliwienie.
– Kiedy będziesz miał dziecko, zrozumiesz, jak to jest cały czas za kimś tęsknić.
– Uspokoję cię, że właśnie udało mi się zrobić dziecko jednej dziewczynie.
– Ha, ha – zaśmiał się ojciec, a potem spojrzał na niego z udawanym zaskoczeniem.
– Żartowałem – powiedział Luke. – Dwóm dziewczynom.
– Dowcipniś. – Ojciec pocałował go w czoło. – Bądź dobrym chłopcem. Muszę dogonić pozostałych. – Szybki pocałunek z mamą i ojciec poszedł. Jechał na ryby razem ze swoimi kolegami profesorami do Karoliny Północnej. Odszedł na zawsze. Luke nawet nie zobaczył go w trumnie. Ciało pochłonęły szare fale Atlantyku. Spacerował po plaży, najbliżej jak się tylko dało miejsca, gdzie spadł samolot, zastanawiając się, czy usłyszy ciepły baryton ojca w huku fal. To była szalona myśl, ale po długim okresie żalu i tygodniach błąkania się po ulicach jako uciekinier przebywanie w pobliżu miejsca, gdzie zginął ojciec, przynosiło mu dziwną ulgę.
Ojciec stał się jedynie mglistym widmem, pozostało po nim ledwie kilka wyraźnych wspomnień – pływanie w basenie przy domu na przedmieściach Wirginii, spacer po kampusie w Georgetown do biura ojca, mecz Redskinsów, kiedy Luke miał pięć lat, noszenie na barana, palec ojca poruszający się po rozgwieżdżonym niebie, kiedy nazywał wszystkie gwiazdy i konstelacje. To światło, mówił ojciec, wędrowało do nas setki lat. Światło gwiazd to coś, co trwa długo. Szersza perspektywa. Pamiętaj zawsze o tym, że trzeba czasu i szerszej perspektywy, Luke.
Potrzebował teraz rady swojego ojca. Wiedział, że znalazł się na rozdrożu.
Luke zaparkował bmw, które Henry kupił mu jako nagrodę za skończone studia, na krótkopostojowym parkingu. Henry wyskoczył z siedzenia pasażera. Jego spotkania się przedłużyły i mieli mało czasu. Luke wyciągnął niewielką torbę Henry’ego z bagażnika.
– Włożyłem ci do torby kopię mojego ostatniego sprawozdania i najświeższej bazy danych – powiedział Luke. – Możesz postraszyć współpasażerów, czytając to na głos. Wszyscy świetnie by się bawili.
– Jak to zatytułowałeś? – Henry uśmiechnął się do niego, kiedy wsiedli do parkingowej windy.
– Przejażdżka Mroczną Drogą.
– Brzmi jak tytuł kiepskiej płyty rockowej.
– Tak, ale podtytuł to już delikatny jazz: Bieżąca analiza ekstremizmu w Internecie.
Henry się zaśmiał.
– Dzięki za twoją pracę, Luke. Spotkanie z tobą to była najlepsza część mojej wizyty; próba przekonania moich kolegów naukowców, że grożą nam niebezpieczeństwa, nie była już tak przyjemna.
– Twoi koledzy nie chcą cię słuchać?
– Uważam, że zbliżają się groźne ataki. A oni traktują to tak, jakbym mówił, że niebo się wali. – Henry nie umiał powstrzymać gniewu. Szli w stronę terminalu lotniska w Austin; wiosenna bryza była chłodna, ale słońce mocno dogrzewało. – No więc, co z moją ofertą pracy?
– Jeśli ją przyjmę, to moje oficjalne zajęcie będzie polegało na... myśleniu. Mama uznałaby to za zabawne.
– Twoja matka byłaby z ciebie niezwykle dumna. – Cisza, zawsze około dziesięciu sekund po tym, jak obaj wspomnieli matkę Luke’a. – Byłaby dumna z tego, że razem pracujemy. – Zatrzymali się, czekając, aż policjant wstrzyma ruch, żeby mogli przejść na drugą stronę ulicy, Henry podziękował mu skinieniem głowy.
– Nie jestem pewien, czy przy takiej pracy moje psychologiczne studia na cokolwiek się zdadzą. Jednak zabawa w berka ze świrami uzależnia.
– Niebezpieczeństwo uzależnia – powiedział Henry. Luke pomyślał, że dla Henry’ego niebezpieczne jest pewnie zastawienie kogoś samochodem lub postawienie pięciu dolarów w kasynie. – Ale twoje badania, Luke, są przede wszystkim ważne. – Henry zatrzymał się przed terminalem. Skrzywił się. – Koło historii znajduje się teraz w krytycznym momencie, Luke. Świat stał się o wiele mniejszy, niż kiedykolwiek to sobie wyobrażaliśmy. Ludziom o pewnych... gwałtownych skłonnościach łatwiej nawiązać kontakt z podobnymi sobie. Mógłbyś nam pomóc ich zrozumieć i z nimi walczyć.
– Chciałbym, żebyś mi powiedział, kto jest twoim klientem.
– Przyjmij tę posadę, to się dowiesz. – Przystanęli przy elektronicznej odprawie American Airlines. Henry wpisał swoje dane, a automat wypluł jego kartę pokładową. Luke podszedł z nim do kolejki ludzi czekających na przejście przez bramki kontrolne.
– Nie chcę... – Luke przerwał.
– Czego synu? – Henry nieczęsto nazywał go synem. Tylko wtedy, kiedy się o niego martwił.
– Nie chcę, żeby ta propozycja brała się z litości, Henry. Tylko dlatego, że obiecałeś mamie.
– To dobrze, bo nie robię tego z litości. Wykonałeś dla mnie wspaniałą pracę, Luke, obserwując... Mroczną Drogę, jak to pięknie określiłeś. Jednak nie zaproponowałbym ci posady z litości. Za bardzo cenię sobie ciebie i moją firmę.
Super, pomyślał Luke, wyszedłem na gbura. Jedyny członek twojej rodziny proponuje ci pracę, a tobie udaje się go obrazić.
– Nie to miałem na myśli. Wiem, że mówisz serio. – Luke chrząknął i poczuł nerwowy skurcz w środku. – Dobrze, przyjmę tę ofertę.
W oczach Henry’ego pojawiła się niespodziewana ulga.
– Naprawdę bardzo się cieszę z twojej decyzji. I jestem z ciebie dumny. Wspólna praca będzie, no wiesz, super.
Luke nie mógł powstrzymać uśmiechu. Definicja tego, co było „super” w mniemaniu Henry’ego, była dość wyjątkowa. Monografie na temat ekonomii politycznej, rozprawy o historii terroryzmu, wszystko to, według Henry’ego, było super. Być może dzięki temu ich relacje staną się łatwiejsze... doroślejsze. Nie będzie go traktował jak dziecka.
– Masz rację, będzie super.
Henry’emu nie udało się ukryć szczęścia – rozjaśniło mu twarz.
– Zadzwonię jutro i zajmiemy się papierami.
– Dzięki, Henry.
– Idź do domu i prześpij się trochę. Daj sobie na jakiś czas spokój z Mroczną Drogą. Posiedź trochę na słońcu.
– Będzie mi brakować potrząsania tym drzewem, żeby obserwować, jak spadają z niego zgniłe jabłka.
– Ty i ja zmienimy świat.
– Trudne zadanie.
– Możemy zmienić świat. Zaufaj mi. – Henry uścisnął mu dłoń i niezgrabnie go przytulił. Luke odwzajemnił uścisk. Potem Henry odwrócił się i dołączył do kolejki.
Luke wyszedł na zewnątrz i skierował się w stronę parkingu.
„Zmienimy świat”, powiedział Henry. Przynajmniej nie brakowało mu ambicji.
Luke zatrzymał się przed parkingiem, próbując sobie przypomnieć, gdzie zostawił swoje bmw.
– Luke, hej, jak leci? – Poczuł ciężką rękę obejmującą go za ramię. Twarz mężczyzny – około trzydziestki, szatyn, krzywy, nerwowy uśmiech – pojawiła się tuż obok. Zbyt blisko. Luke zaczął się wycofywać.
Poczuł ucisk czegoś metalowego na karku.
– Nie krzycz, Luke. Nie uciekaj. Broń jest wycelowana w twój kręgosłup. Czy możesz się uspokoić na chwilę? – Mężczyzna przyciągnął Luke’a do siebie tak blisko, że mógł szeptać mu do ucha. Był ubrany w drogi, prążkowany garnitur, miał klasyczny, granatowy krawat. Jego twarz była lekko nabrzmiała, rozmiękła; nie wyglądał na faceta, który nosi broń na co dzień. Luke czuł jego miętowy oddech i nerwowy pot.
– Nie...
Mężczyzna mocniej przycisnął broń do karku Luke’a. Luke zamilkł. Nie pamiętał, jak się oddycha. Nie z bronią przyłożoną do kręgosłupa, schowaną pod marynarką. To niemożliwe. To się nie dzieje naprawdę.
– Zaparkowałeś w rzędzie H. Chodźmy. Powoli. Spokojnie.
– Weź kluczyki, no weź. – Luke wreszcie coś z siebie wykrztusił. Podniósł kluczyki drżącą dłonią. Ogarnęła go panika. Tak powinno się postępować; po prostu oddaj mu samochód. Samochód można odkupić.
– Nie, zatrzymaj kluczyki, Luke. Ty prowadzisz.
– Co chcesz...
– Musimy odwiedzić kilka miejsc i spotkać się z kilkoma osobami. – Prowadził Luke’a w kierunku rzędu H. – Wszystko będzie dobrze.
Rodzina, młodzi rodzice i ich dwie córeczki mające może sześć i cztery lata, zbliżali się w ich kierunku. Młodsza z dziewczynek śpiewała głośno, fałszując, i tańczyła między rzędami samochodów.
– Zawrzyjmy układ – powiedział cicho mężczyzna. – Krzyknij, próbuj uciekać, a zastrzelę całą tę czwórkę. Jeśli będziesz grzeczny, nic się im nie stanie.
To nie może się dziać ze mną. Luke zacisnął usta. Jego skóra kurczyła się pod naciskiem lufy. Starał się nie patrzeć na twarze dwojga rodziców, dziewczynka z zapałem fałszowała. Po prostu szedł.
Dzieliło ich jeszcze jakieś półtora metra, mężczyzna z bronią powiedział spokojnym, biznesowym tonem:
– Chcę, żebyś po powrocie do biura jeszcze raz sprawdził wszystkie konta...
– Tak – zdołał wykrztusić z siebie Luke. – Rozumiem. – Każdy mięsień w jego ciele chciał się zerwać do ucieczki, do biegu. Ale ta rodzina. Jezu. Nie mógł ryzykować ich życia.
Luke napotkał wzrok starszej z dziewczynek – odsunęła się trochę od fałszującej siostry, której głos echem odbijał się w garażu.
Uśmiechnęła się do niego i poszła dalej, matka skarciła młodszą córkę:
– Emma, wystarczy tego śpiewania. Mamusię będzie strasznie bolała głowa.
– Dobra robota – wysyczał mu do ucha mężczyzna. – Wsiądziemy do twojego samochodu. Walcz lub zacznij krzyczeć, a załatwię tego miłego tatuśka. – Mężczyzna głośno przełknął ślinę.
– Samochód jest twój, weź go sobie, proszę...
– Rób, co ci każę. – Zmusił Luke’a, aby ten wsiadł do samochodu od strony pasażera i przesunął się nad skrzynią zmiany biegów na siedzenie kierowcy, cały czas trzymając mu lufę na karku. Luke usiadł za kierownicą, a mężczyzna zamknął drzwi od strony pasażera.
– Czego u diabła chcesz? Proszę, po prostu mnie wypuść...
– Jedź. Nie skupiaj na nas uwagi, bo zabiję ciebie, a potem każdego, kto nas zauważy. – Z kabury ukrytej pod płaszczem wyciągnął stalowy nóż. Jego krawędzie były dobrze zaostrzone. Luke poczuł, jakby w gardle miał pełno piachu. – Widzisz? To gorsze niż spluwa. Mogę cię zranić, ale nie zabić, żebym mógł cię jeszcze pomęczyć. Włącz silnik.
Luke posłuchał, trzęsły mu się ręce, oddychał nierówno. Wmawiał sobie, że musi zachować spokój. Myślał o tych długich tygodniach, które, jako czternastolatek, spędził samotnie, uciekając przed żalem, ukrywając się przed policją, chadzając bocznymi ścieżkami, łapiąc stopa, żeby przedostać się z Waszyngtonu na przylądek Hatteras. Tam, gdzie zaczynał się ocean, który pochłonął jego ojca. Wtedy, raz, widział broń i udało mu się uciec. Znów może mu się udać, trzeba tylko poczekać na odpowiednią chwilę.
– Wyjeżdżaj, nie gadaj ze strażnikiem.
Luke wycofał samochód ze stanowiska postojowego i wyjechał z garażu, mrużąc oczy przed światłem. Dwa punkty pobierania opłat były otwarte; był środek popołudnia, ruch spowodowany wieczornymi lotami jeszcze się nie zaczął.
– Tu masz pieniądze na parking – powiedział mężczyzna. – Ja stawiam. – Podsunął Luke’owi pod nos pięciodolarowy banknot, który lekko zadrżał.
On też jest przerażony, zdał sobie sprawę Luke, ale ta myśl go nie uspokoiła. Spanikowany mężczyzna uzbrojony w pistolet i nóż był bardziej przerażający niż wyrachowany porywacz.
Luke chwycił banknot i opuścił szybę.
– Pański bilet? – spytał strażnik. Był to wyrośnięty dzieciak, na oko jeszcze w college’u, krótko ostrzyżone ciemne włosy, szeroki, przyjacielski uśmiech.
Luke sięgnął do kieszeni płaszcza i poczuł, że nóż dotyka jego żeber, tak aby strażnik tego nie widział. Wyrwał bilet z kieszeni i podał go strażnikowi wraz z pomiętym banknotem.
Strażnik wydał mu resztę drobnymi.
– Wszystko w porządku?
Większość ludzi nie zwróciłaby na to uwagi. Luke usłyszał swój niespokojny głos:
– Choroba lokomocyjna, ciężki lot.
– Życzę poprawy. – Drewniana bramka podniosła się i opadła.
Ostrze noża przeszło przez jego koszulę i niemal zjechał z drogi.
– Myślisz, że jestem głupi, Luke? Naprawdę? Chciałeś, żeby cię zapamiętał?
Luke wykrzywił się z bólu. Ostrze się cofnęło i poczuł, jak z rany wypływa mu cienki strumyczek krwi.
– Nie, niczego nie chciałem. Zrobiłem tak, jak mi kazałeś...
– Właśnie zapłaciłeś za krótkookresowy parking, ale narzekałeś na ciężki lot. Pasażerowie tu nie parkują. Chciałeś, żeby cię pamiętał, kiedy będzie rozmawiał z policją.
Luke wzdrygnął się, a potem skupił na drodze.
– Nie wiem co powiedzieć. Zraniłeś mnie... odbiło ci?
– Zawrzyjmy układ. – Najwyraźniej było to jego ulubione powiedzonko. – Ty sprawiasz problemy, a ja rozcinam ci żołądek, żebyś mógł zobaczyć, co masz w środku. Rozumiesz?
– Tak, rozumiem.
– Wyjedź z lotniska. Jedź na wschód autostradą numer siedemdziesiąt jeden.
– Zrozum, naprawdę nie wiem, co powiedzieć...
– Nie zgrywaj głupka, to mnie wkurza.
Luke wjechał na autostradę 71, która prowadziła przedmieściami Austin i dalej, na wschód, do Houston. Włączył się do ruchu. Nóż zniknął, ale przy żebrach Luke miał teraz lufę.
– Jedź do Houston.
Trzy godziny drogi. Trzy godziny z tym wariatem u boku. Ta myśl wytrąciła go z równowagi. Czego chciał ten facet? Znał moje imię. Wiedział, gdzie zaparkowałem.
– Houston... dlaczego?
– Dowiesz się, kiedy dojedziemy. Zjedź na bok, spróbuj spowodować wypadek albo zgrywaj odważniaka i zacznij ze mną walczyć, a jesteś trupem. Jeśli będziesz mnie słuchał, wyjdziesz z tego żywy. A teraz się zamknij i jedź.
– Jesteś szalony! Proszę, wypuść mnie! – Wariat. To słowo dudniło mu w głowie. Facet, który wyglądał zwyczajnie, ale jego misją była przemoc. Luke ponownie na niego spojrzał.
– Nie jestem szalony – powiedział mężczyzna i Luke dostrzegł, że mówił prawdę. Ani śladu szaleństwa w spojrzeniu. Facet był całkowicie skupiony na tym, co robił.
Jesteś jednym z nich? – pomyślał Luke. Jednym z ludzi, których wywabiłem z ciemności?
Wtedy zdał sobie sprawę, że Mroczna Droga właśnie go dopadła.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------