-
nowość
Zaufaj, puść i kochaj - ebook
Zaufaj, puść i kochaj - ebook
„Zaufaj, puść i kochaj” to finał trylogii Zaufania — opowieść o wierze, która dojrzewa przez ból, przebaczenie i odwagę kochania mimo wszystko. O zaufaniu, które nie kończy się na „Zaufaj” i „Zaufaj i puść”, lecz prowadzi aż do miłości. III tom dla wielu czytelników staje się początkiem nowej drogi. To książka o miłości bez warunków, która nie szuka swego i dojrzewa w ciszy, bólu i zachwycie. Autorka prowadzi przez historie zwykłych ludzi, którzy w obliczu choroby, straty i samotności odnajdują siłę, by kochać bardziej. Pokazuje, jak leczyć serce z dawnych zranień, przyjąć siebie z delikatnością i zaufać Bogu do końca. W książce znajdziesz wyjątkowy rękopis s. Hedwige Popiel z karmelu Pater Noster na Górze Oliwnej — słowa o Miłości, Prawdzie i Jezusie, po których trudno pozostać obojętnym. To duchowa podróż ku uzdrowieniu. Przypomina, że śmierć nie jest końcem, a cierpienie może stać się początkiem nowego życia. Dla Ciebie, jeśli chcesz kochać bez lęku, przebaczyć i naprawdę żyć.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Wiara i religia |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788394125967 |
| Rozmiar pliku: | 7,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Uśmiechała się do ludzi tym swoim promiennym uśmiechem, który tak często wprawiał ich w zachwyt. Jakby w jej łagodnie niebieskich oczach zapalało się światło. I nagle wszystko przy niej robiło się takie radosne, takie dobre, pełne spokoju. Dokładnie takie jak ma być.
I nawet jeśli ktoś widział ją raz w życiu, tego uśmiechu podobno nie mógł zapomnieć. Mówią, że i wysłannik papieża, i biskupi też się do tego przyznawali.
Są ludzie, których spotykasz, ale zostaje w tobie z nich tyle, ile z mijanego krajobrazu za oknem pociągu.
Z nią było inaczej. Jakby zostawiała ślad w każdym człowieku, który pojawiał się na jej drodze. Z czasem dopiero odkryłam, że to nie był tylko jej ślad…
Nigdy jej nie spotkałam. Niewiele o niej słyszałam. Wiedziałam tylko, że mniej więcej wtedy, kiedy się urodziłam, wyjechała do Ziemi Świętej. I tam już została. Nie pamiętałam nawet jej imienia.
Tak niewiele w ogóle wtedy wiedziałam o mojej rodzinie. Za komuny takie rzeczy trzymało się w ścisłej tajemnicy. O takich mówiło się: wrogowie ustroju socjalistycznego. Powoli zaczynałam się tej mojej rodziny uczyć. Ja – brzydkie kaczątko, któremu nagle i niespodziewanie ktoś objawił, że jego przodkowie byli łabędziami.
Jest rok 1988. Jestem kelnerką w restauracji L’Olive Bleu, przy najdłuższej ulicy Paryża, tuż obok Ogrodu Luksemburskiego.
Potrafię już nosić osiem talerzyków z serami naraz, ale nie umiem się zaprzyjaźnić z francuskim korkociągiem. Wino do otwarcia nadal najchętniej podaję moim klientom. Nie jestem z siebie dumna, ale przynajmniej nie zostawiam połowy korka w butelce.
W przerwie obiadowej biegam sprzątać i prasować. Pracuję po szesnaście godzin. A potem jeszcze nocny powrót do domu metrem, przez cały Paryż. Czuję się jak Kopciuszek, który z własnej woli nie poszedł na bal. Mam jednak swój ważny powód: zarabiam na własną kawalerkę. Wzięłam na to rok urlopu dziekańskiego, tuż przed magisterką na poznańskiej polonistyce.
Nagle przychodzi list. Jest napisany łamaną angielszczyzną. Nazwisko nadawcy nic mi nie mówi.
„Dowiedziałam się od Ann Gorski z Genewy, że jesteś we Francji. Jestem Twoją ciocią i chciałabym Cię poznać, kiedy następnym razem będę w Paryżu. Mówisz po francusku?
Anne de Villette”.
Nie mogę w to uwierzyć. Ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby mnie znaleźć! I oto nagle zjawia się w moim _chambre de bonne_, na piątym piętrze bez ubikacji i wody, za to z widokiem na Łuk Tryumfalny, Dobra Wróżka. Zaprasza mnie na ślub mojego nieznanego kuzyna Jeana. A potem kupuje mi piękną suknię z bufkami w kolorze pudrowego różu. Sama też ma podobną, tylko w bardziej wyrazistym odcieniu.
Ciocia jest drobna, ma krótko obcięte, ciemne jeszcze wtedy włosy, prawdziwy wulkan energii. Mówi mocnym, niskim, lekko zachrypniętym głosem. Pali Gouloisy, kaszle zbyt często i pięknie się uśmiecha.
Co roku od stycznia jej mąż, stryj Henri zaprasza połowę Francji do siebie na polowania. Konne, z psami... Przez całą zimę ciocia ma co robić! Ale dla stryja wszystko!
Pisze do mnie regularnie, przekazując wieści o całej rodzinie. Nie zawsze jej odpowiadam. Odpisywanie na listy to od dzieciństwa jedna z moich największych słabości. Ona się jednak nie zraża i pisze do mnie dalej. Nazywam ją _tante de château_: Ciocia z Zamku. Ona każe mi mówić do siebie po prostu: T’Anne.
To u niej, w jednym z ich zamków w Masywie Centralnym, w regionie Donjon, spełniam swoje dziecięce marzenie. Śpię w prawdziwym łożu z baldachimem.
Szybko się jednak okazuje, że taki zamek to nie bajka! Samo mycie okien co roku zajmuje cioci i jej służącej Georgette aż trzy miesiące! A co dopiero mówić o utrzymaniu...
– Ciociu... Macie tyle cennych obrazów, mebli, porcelany, biżuterii, tkanin... przecież wystarczy od czasu do czasu coś sprzedać i będzie! – nieśmiało podpowiadam. A ciocia patrzy tylko na mnie tymi swoimi oczami sarny i mówi:
– Moniko, ale jak sprzedać? Przecież to są wszystko pamiątki rodzinne...
Zawsze kiedy jadę do Taizé, wpadam do nich na krócej lub dłużej. Idziemy wtedy z T’Anne krętymi schodami do domku lalek, który ciocia urządziła w jednym z pokoi na ostatnim piętrze.
– _Viens, on vas astiquer l’argenterie_ – to jedno z pierwszych wyrażeń, które zapamiętuję. A my polerujemy srebrne przybory do czesania lalek, miniaturowe miedziane garneczki i patelnie z kuchni dla lalek, którą sama zrobiła.
A potem ciocia wyjmuje teczki i skoroszyty, pełne fotografii, map, listów, pieczęci i złożonych w harmonijkę płacht z drzewem genealogicznym. Cierpliwie tłumaczy mi, „skąd nasz ród” i jak to jest, że trzy wieki temu z Francji i Litwy przez Rosję zawędrował do Polski. Robi to z tak urzekającą lekkością, jakby od dawna była zaprzyjaźniona z tymi wszystkimi osobami z dawnych czasów.
A ja niemal widzę w jej opowieściach moją praprababkę Gabryelę Kossakowską, kobietę o gołębim sercu, zawsze pierwszą do pomocy innym... I całą tę zupełnie nieznaną mi wcześniej rodzinę...
A prababka Zofia Krasicka ? To był dopiero anioł! Kto by pomyślał, że nie minie trzydzieści lat, a jej córka Jadwiga zaprosi mnie w tajemniczą podróż, której sama bym sobie na pewno nigdy w życiu nie wymyśliła.
T’Anne zna moje najgłębsze sercowe sekrety. I jedna z pierwszych dowiaduje się, że zostanę mamą.
Potem już nie jeżdżę do Taizé, czekam, aż Tymek trochę podrośnie. Długo się nie widzimy. Czasem tylko rozmawiamy przez telefon.
Ciocia odchodzi nagle, w 2008 roku. A ja nie zdążę się z nią nawet pożegnać. O pogrzebie dowiaduję się już po... I o tym, że walczyła z nowotworem, o którym mi nie powiedziała. Jak to kobieta z żelaza.
Zostaje mi na szczęście kilka zdjęć, a w uszach dźwięk jej śmiechu, kiedy się przekomarzałyśmy albo kiedy przerażona wleciałam w środku nocy do jej sypialni:
– Ciociu, ratuj! Do mojego pokoju wleciał nietoperz i lata jak oszalały od ściany do ściany...
Zostają jej opowieści i mądrości, którymi mnie, zawsze ich zgłodniałą, karmiła. Jak choćby ta:
– Nigdy nie wysyłaj listu w złości. Napisz, co chcesz, od razu, ale poczekaj do rana albo i kilka dni, aż ci przejdzie, i zredaguj go jeszcze raz.
Raz jej nie posłuchałam. I do dzisiaj mnie skręca w środku, po co ja ten głupi list wysłałam…
W dziesięciolecie jej śmierci wracam do Francji. Jak zwykle w drodze z Taizé jadę, by wreszcie się z nią pożegnać... Zapalam znicz i w rodzinnym grobowcu czytam po raz pierwszy w życiu jej pełne nazwisko: Anne de Mauléon-Narbonne de Nébias, żona Henriego de Chantemerle de Villette. I niemal słyszę jej charakterystyczny kaszel...
Z wielkim wzruszeniem przytulam wujka Henriego, który nadal na co dzień jada na srebrnej zastawie... Już mniej poluje, za to przejął po cioci genealogiczne porządki w archiwach, w których jest cała historia Francji... I kawałek polskiej :)
Z motylami w brzuchu odwiedzam dawne pokoje, zaglądam do opuszczonego domku lalek, gdzie nikt od tak dawna nie czyścił już sreber… Dopominam się bezwstydnie o słynne maślane ciasteczko _galette de Georgette_.
A potem moja kuzynka Ania, która mieszka tu, w okolicy, zabiera mnie do Château de Contresol. I znowu mogę się nacieszyć widokiem wysmukłych wież mojego ulubionego zamku Kopciuszka z baldachimem i kryształowymi szybami…CZŁOWIEK ŻYJE, DOPÓKI ŻYJĄ JEGO HISTORIE
Są takie miejsca, w których czas płynie inaczej. I opowieści, które chcemy, żeby nigdy się nie skończyły... A są też takie historie, które tylko czekają, żeby się zacząć...
Jak w tej opowieści o dwóch sąsiadkach.
Mieszkają koło siebie, dom w dom, od czterdziestu lat. Ile to kaw już wspólnie wypiły, ile łez sobie wzajemnie ocierały, ile tajemnic wyszeptały.
Pewnego dnia obie ze smakiem skrobią widelczykami po porcelanowyh talerzykach. Dojadają ostatnie kęsy jeszcze ciepłej, pachnącej cynamonem szarlotki. Rozmawiają o tym, co będzie, jak pójdą na emeryturę. Nagle gospodyni odgarnia nerwowym ruchem siwiejący kosmyk włosów za ucho. Lekko odchrząkuje:
– Słuchaj. Tak mi trudno jest cię o to prosić, ale... Czy mogłabyś mi pożyczyć pięćset złotych? Muszę kupić porządną maszynę do szycia, bo stara już nie nadąża. A u mnie na koncie resztki.
– Teraz nie dam rady. Ania jedzie na Erasmusa do Rzymu i chcemy jej trochę pomóc na starcie. Może za kilka miesięcy. Przy okazji, tyle lat się już znamy i tyle razy już cię miałam zapytać. Co trzymasz w tej szufladce? – Pokazuje na stary, wysłużony sekretarzyk.
Stoi niedaleko okna. Z brązowo-pomarańczowego drewna światło wydobywa falistą grę słojów. Bogato rzeźbione nogi, jak kolumny, zielony blat do pisania, a nad nim półeczka i pięć szufladek. Te po bokach mają drewniane toczone uchwyty. Ta podłużna, w środku, zamykana jest na kluczyk.
– A wiesz, nie wiem. Od zawsze była zamknięta. Kiedy dostałam ten sekretarzyk po babci Werze, to już kluczyka nie było. Pewno zgubił się przy przeprowadzce. Czasem się zastanawiam, jaką babciną tajemnicę kryje. Może jakieś listy miłosne? Szkoda, że nie da się otworzyć.
– To może spróbuj podważyć?
– Mówisz? Ale czy to coś da?
Pani domu zbiera talerzyki i idzie do kuchni po nóż. Wsuwa go w wąską szczelinę. Mocuje się przez chwilę, próbuje podważyć, ale nic z tego. Szufladka nie wygląda, jakby się chciała otworzyć. Próbuje jeszcze raz, delikatnie, żeby nie uszkodzić. Nic. Więc jeszcze raz. Już chce odpuścić, ale tym razem zamek puszcza. Skrytka odsłania swoje wnętrze. Niestety, żadnych listów tam nie ma. Tylko małe porcelanowe puzderko w kobaltowe kwiatki.
To, co widzi w środku, odbiera jej mowę. Aż jej zasycha w gardle.
– A niech to!
Na aksamitnej poduszeczce leży złoty pierścionek z ogromnym kamieniem. Cały otoczony dookoła mniejszymi. Bierze go ostrożnie w dwa palce, podchodzi do okna, a wtedy promienie słońca zaczynają swój migotliwy taniec.
– Czy to... – Sąsiadki patrzą to na pierścionek, to na siebie, z niedowierzaniem.
– Ale czy to możliwe?
– To chyba brylant! – mówią równocześnie.
Pierścionek błyszczy nie tylko tysiącami złotówek. Za które nie jedną, ale chyba wszystkie maszyny do szycia można by ze sklepu wykupić.
Błyszczy czymś, czego wycenić się nie da.
Siłą charakteru, świadomością siebie i mocnym poczuciem własnej wartości. Tak, właśnie to musiała mieć w sobie babcia Wera, kiedy jeszcze nosiła go na swoim palcu. A przed nią jej mama. I mama jej mamy.
Jakie historie ze sobą niosły?
Ile takich brylantów kurzy się gdzieś na półkach, za książkami, pod skrzypiącą podłogą. Czasem są blisko, na wyciągnięcie ręki. Tylko właściciel o tym nie wie.
Skarbonki, skarbczyki i skarbce opowieści... Tylko czekają, aż ktoś je kiedyś uwolni. I znowu będą mogły ożyć. A człowiek żyje, dopóki żyją jego historie.
I na mnie czekał taki skarb. Tylko o tym nie wiedziałam.DZIAŁANIE POZWALA ODKRYĆ SENS, A SENS PROWADZI DO DZIAŁANIA
W historii z ciocią Dziunią, czyli siostrą Hedwige, która znienacka zaczęła się dla mnie w Jerozolimie w 2018 roku, było podobnie jak z ciocią Anne. Choć ona sama nigdy nie napisała do mnie listu. Napisała jednak coś innego.
Coś, co czekało na mnie kilkadziesiąt lat…
Ja tej historii sama bym sobie na pewno nie wymyśliła. Mam nieodparte wrażenie, że to ona mnie znalazła i najpierw delikatnie, a potem z coraz większą gorliwością upominała się, bym odkrywała kolejne jej karty.
Przecież zatrzymałam się u karmelitanek w Hajfie, bo tylko chciałam odpocząć chwilę i uciszyć trochę swoje myśli, by rozeznawać dalszą drogę. Właśnie tam, na Górze Karmel, skąd Karmel wziął swój początek. Tutaj w grocie zamieszkiwał prorok Eliasz, tutaj podobno też zatrzymała się Maryja z Józefem i Jezusem, w drodze powrotnej z Egiptu. A ten klasztor jest pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny z Góry Karmel, nazywanej u nas Matką Boską Szkaplerzną. Już od kilku lat i ja też noszę ten szkaplerz.
Skąd mogłam wiedzieć, że trafię tam na siostrę Marie Joséphine, której wspomnę o nieznanej mi z imienia cioci, o której opowiadała mi kiedyś moja mama. A jedyne, co pamiętam, jest to, że była karmelitanką gdzieś w Ziemi Świętej. I że ona mi odpowie, że to mogła być Hedwige. Po polsku Jadwiga. Że była bardzo duchową kobietą, trochę, jakby żyła w innym wymiarze. I że była przełożoną w Karmelu Pater Noster, w Jerozolimie. Tym, w którym z takim ogromnym szlochem modliłam się rok wcześniej. Nie rozumiejąc, skąd te łzy…
Z Hajfy miałam ruszać na Szlak Jezusa. Nie planowałam przystanku w Karmelu w Nazarecie. A jednak właśnie tam zatrzymałam się na noc. Drzwi otworzyła mi siostra w brązowych okularach i z mocno krzaczastymi brwiami. Normalnie jest za klauzurą, a tylko tego dnia wyjątkowo zastępowała chorą siostrę kołową. Gdyby wcześniej s. Marie Joséphine nie pokazała mi filmu o Małej Arabce, nie rozpoznałabym, że to jest właśnie ta siostra, która tak pięknie opowiadała w tym dokumencie o palestyńskiej świętej. I pewno nie zaczęłabym serdecznej rozmowy, w której jakimś dziwnym trafem od razu wspomniałam, że moja ciocia Hedwige też była w Karmelu.
Do dzisiaj pamiętam, jak zbladła i popatrzyła na mnie jak na ducha.
– Hedwige Popiel to twoja ciocia?
A ja już wiem, że właśnie odnalazłam ślad mojej nieznanej cioci. Imienia nie pamiętałam, ale Popiel to nazwisko mojej babci, a Hedwige była jej siostrą.
Z ogromnym wzruszeniem i radością patrzy na mnie, jak na dawno wyczekiwanego gościa, i mówi:
– To była święta siostra. Umarła na moich rękach… Mam jeszcze jej zdjęcie… Poczekaj, zaraz ci przyniosę.
I wtedy widzę ją po raz pierwszy w życiu.
Potem kolejne karty tej nieprawdopodobnej historii zaczynają się przede mną otwierać, jakby tylko czekały, aż ktoś je odkryje. A kiedy już je odczytam, one jakby znowu czekały, abym odkryła je także przed światem. Na kartach tej książki.
O początkach tej historii opowiadam w dwóch poprzednich tomach Trylogii Zaufania. Ten drugi _Zaufaj i puść_ pisałam nad brzegiem Jeziora Galilejskiego, dokładnie w miejscu, o którym opowiada św. Jan w ostatnim rozdziale swojej Ewangelii. Tym o ostatnim połowie, śniadaniu na skale i rozmowie o miłości, która miała tak poważne skutki.
I właśnie tam, w Tabdze, mam to szczęście, by przeżywać Wielkanoc 2022. W Wielki Piątek sama, w zupełnie pustym kościele Prymatu Piotra, pochylam się ku Niemu. Leży na kamiennym _Mensa Christi,_ stole Chrystusa. Chleb Życia. Chleb Miłości. Przybity do krzyża. Bo sam tak chciał. Bo chciał mnie nakarmić. Żebym już nigdy nie była głodna. I spragniona. I bym żyła. Bo mnie kocha. Tak na śmierć i życie...
Opieram głowę na krzyżu, tuż przy Jego głowie w cierniowej koronie. A potem opieram ją na Jego sercu. Jak przyjaciółka. Bo przecież tak mnie nazwał na krótko przed swoim odejściem. Że to nie o mnie? Że nie było mnie wtedy w Wieczerniku? Ależ jestem. Jestem w Wieczerniku zawsze, kiedy przełykam biały krążek Jego Ciała, za mnie wydanego. Wydanego... bo nie ma miłości bez dzielenia się sobą.
I ja wtedy staję się Ciałem i Krwią Chrystusa. Ale tutaj nie kończy się ta historia. Biskup Robert Barron mówi o tym z wielką mocą na Kongresie Eucharystycznym w Indianapolis, w 2024 roku. „Staję się Ciałem i Krwią Chrystusa wydawaną i przelewaną dla innych z miłości”.
Wydawaną i przelewaną za innych z Miłości! To jest moc Eucharystii.
No przecież, tak po ludzku, to się nie mieści w głowie...
Ciało i Krew Chrystusa to Słowo w działaniu. Słowo – Czyn. Słowo – Czasownik. To słowo, które nie tylko opisuje, ale ma moc sprawczą. Żydzi określali je: Dawar.
Dla Greków był to Logos. Słowo, które wszystkiemu nadaje sens.
Jan, w prologu swojej Ewangelii, którą obie z ciocią Dziunią tak lubimy, opowiada o tym Słowie, rozumiejąc, że są to dwie strony jednego medalu. Dawar i Logos.
Działanie pozwala odkryć Sens, a Sens prowadzi do działania.
I właśnie na tej skale, na której zbudowano potem kościół, Jezus – Słowo, które stało się Ciałem, pyta po swoim zmartwychwstaniu Piotra, czy Go kocha. Po grecku_: Agapas me?_ Jakby już zapomniał o zdradzie.
A jeśli liczy się tylko miłość?
W ciemnym kościele jest cicho... Tylko zza drzwi słychać, jak fale Jeziora Galilejskiego uderzają o brzeg. Widać je przez wąskie okno. Za nim, hen na drugim brzegu, Tyberiada, rozświetlona tysiącem świateł, migających jak brylanty.
W tej ciszy mogę wreszcie usłyszeć swoje myśli.NIE MAM CZŁOWIEKA
Od czasu mojego uzdrowienia na skale Golgoty nauczyłam się ufać. A potem, w kolejnych latach, choć z większym trudem, puszczać. Ale kochać? Czy ja w ogóle umiem kochać kogoś innego oprócz mojego syna Tymka? Tak bezwarunkowo? Tą _agape_, o którą Jezus pytał Piotra? Albo chociaż _filia_?
Moja głowa ochoczo przytakuje. Ale serce?
To dla mnie bolesny temat. Wstydliwy nawet. Tyle razy, szukając bratniej duszy, wchodziłam w ślepe zaułki. I nie zawsze uczyłam się na błędach. Niby tyle w mojej historii już zaleczone, zagojone, ale wolałabym, żeby nikt nie patrzył mi na rany. Te, które ktoś mi zadał... te, które ja komuś zadałam... Sama też staram się nie patrzeć. Tylko czasem, kiedy jakieś wspomnienie znienacka ukłuje, blizny pamięci na moment puszczają.
Ile to razy bywało, że relacje okazywały się jak kupon totolotka, w czasie wielkiej kumulacji. Z ogromną nadzieją skreślałam szóstkę. Tym razem już na pewno się uda! W razie czego liczyłam choć na piątkę. A nawet niech będzie i czwórka. A wychodziło jak zawsze. Kupon lądował w koszu. Mokry od łez.
Z tej skały Miłości: _Mensa Christi_ i ze skały kilkaset metrów dalej, na której Jezus rozmnożył pięć chlebów i dwie ryby, przez stulecia pielgrzymi odłupywali okruchy. Wierzyli, że ich uzdrowią. I moje serce tyle razy było poodłupywane przez ludzi, o których myślałam, że może zostaną na zawsze. A i oni okazywali się tylko pielgrzymami.
Pokruszone to moje serce. Poplątane. Pogubione.
Z czasem odkryło pewne lekarstwo. Nauczyło się w porę zamykać, przy pierwszych oznakach zagrożenia.
Zaryglowane. Zamrożone. Głuche. Żeby tylko się nie bać. Żeby nie bolało.
Ale przecież nie chciałam być kobietą bez serca. Nie chciałam się też pogubić. Na szczęście zawsze mogłam wybrać pewną autostradę. Z serca do głowy. W głowie czułam się komfortowo. Wszystko było elegancko, pod kontrolą, sprawdzone tyle razy na tylu poligonach świata. Rozum prowadził emocje na smyczy. Jak trzeba, zakładał kaganiec. Dawałam sobie order, kiedy wszystko działało jak należy. A kiedy nagle ściany marzeń o domu rozsypywały się, jedna po drugiej, jak domek z kart, miałam swoje pewne strategie. Wycofanie i ucieczka – za to spokojnie mogłabym dostać epolety generała. W najlepszym wypadku – cisza i czekanie.
I tylko ta myśl, w dzień ginąca pod hałdami codziennych spraw, co nad ranem potrafi obudzić natarczywym pukaniem. Trzy słowa z opowieści o chorym człowieku, który przez trzydzieści osiem lat leżał na zaimprowizowanym posłaniu w Jerozolimie, na brzegu sadzawki, zwanej Betesda. Po hebrajsku: dom miłosierdzia albo dom łaski. To było tuż obok domu, w którym mieszkał Joachim i Anna i gdzie według jednej z tradycji urodziła się Maryja. I w pobliżu miejsca, gdzie przy łuku Ecce Homo zaczyna się Via Dolorosa.
Wraz z innymi chorymi czekał, kiedy anioł poruszy wodą, a on pierwszy zdąży się zanurzyć i zostanie uzdrowiony. I te słowa, zapisane przez Jana, które mnie tak bardzo dotykają:
Nie mam człowieka.
Przez prawie czterdzieści lat ten mężczyzna żyje nadzieją, że może w końcu da radę. Może ktoś jednak przyjdzie, ktoś mu poda na czas rękę. Pomoże wejść... Że dotknie wody i jego cierpienie się skończy.
Wcale nie prosi Jezusa o uzdrowienie. Pewnie nawet nie wie, kim jest ten człowiek, który zauważa właśnie jego w takim tłumie potrzebujących. I który zadaje mu dziwne pytanie, czy chce wyzdrowieć.
Chory mężczyzna odpowiada, ale nie jak inni chorzy, którzy błagali Jezusa o cud. Nic nie mówi o swojej wierze ani nadziei. Mówi tylko o tym, jak jest. Jakby już przez tyle lat czekania uszły z niego wszystkie emocje. Szczerze odpowiada, że nie ma człowieka. I zawsze przegrywa. Bo zawsze jest przed nim ktoś inny. Lepszy. Szybszy...
A Jezus czyta w jego sercu. Widzi jego intencję. Czy to była jego wola i wytrwałość? A może raczej rezygnacja. Zwątpienie. Poddanie się, bo przecież i tak już nic się nie zmieni? I uzdrawia go. Nawet, jeśli on sam o nic dla siebie nie prosi...
Jak ja mu zazdroszczę. Ja jeszcze przecież ciągle siedzę i czekam. Na swojego Człowieka. Z nadzieją i wiarą, że woda się poruszy... A wtedy wejdę do niej. A On w jednej chwili uzdrowi moją miłość. Że otworzy moje serce.
Ufam, że i mnie odnajdzie w tłumie i powie mi:
– Wstań, Moniko, weź swoje łoże i chodź!
Mówi się, że piekło jest wybrukowane dobrymi intencjami... Ja wierzę, że to niebo jest wybrukowane. Intencjami miłości. I jeśli są one szczere, to niechby nawet przyszło czekać i pięćdziesiąt lat, to przecież nie pozostaną bez odpowiedzi.
Gładzę przyjemnie chłodną skałę. Wspominam tamtą noc, w marcu 2018 roku, kiedy wystarczyły Mu zaledwie ułamki sekund, żeby uleczyć całą moją przeszłość. Moją historię. Wszystkie te rany odrzucenia i niedokochania. Wspięłam się po schodach z tym wszystkim, co we mnie jest, na Golgotę. I dotknęłam skały, na którą spłynęła Jego krew. A On dobrze wiedział, co we mnie wymaga pierwszej pomocy. Pewnie czuł, że nawet jeśli nie zawsze udaje mi się zastosować do wszystkich zaleceń, to jednak ufam lekarzowi.
A teraz, cztery lata później, w Tabdze, kładę głowę na drewnianym krucyfiksie w ciemnym kościele i na kolanach błagam, żeby uzdrowił jeszcze moje dziś i moje jutro. Żebym poczuła, że można mnie pokochać. Żeby ktoś nakarmił, co jeszcze we mnie głodne. Dał mi pić tam, gdzie pustynia. Żeby spojrzał na mnie tym mocnym, pełnym ognia wzrokiem, pełnym miłości. Żebym poczuła, że mnie naprawdę widzi. Czuję, że przyszedł ten czas.
Czasem oglądam w komórce rolki z najbardziej emocjonujących występów z „Mam Talent”.
Jurorzy mają tam dwa przyciski. Czerwony i złoty. Trzy czerwone wykluczają z gry. Złoty daje natychmiastową przepustkę do półfinału.
Wyobrażam sobie, jak to jest stanąć na takiej scenie. Z tym moim ukochanym talentem, który próbuję pomnażać i który teraz już nie będzie tylko mój. Wszyscy na mnie patrzą, ale czy ktoś mnie naprawdę zobaczy?
Jak ogromna musi to być niepewność i lęk. I jaka nadzieja. Jedno dotknięcie przycisku może odmienić mój los.
Za każdym razem ściska mnie w gardle, kiedy ta ręka uwalnia złoto… Jakie to są emocje! Zaskoczenie, niedowierzanie, szczęście, poczucie spełnienia, łzy radości w opadającym złotym, skrzącym się jak brylanty pyle…
Nagły plusk Jeziora Galilejskiego i spojrzenie na skałę i krzyż przypomina mi, że przecież w moim życiu już jest taki Ktoś…
Kto powstrzyma rękę, nawet jeśli zasługuję na niejeden czerwony krzyżyk… I nigdy nie wykluczy mnie z gry…
Kto w zachwycie sypnie złotem, by mi pokazać, jak wyjątkowa jestem! I że mnie widzi i we mnie wierzy.
Chyba częściej muszę patrzeć na krzyż…BYĆ MIŁOŚCIĄ, KTÓREJ SZUKAM
Może już najwyższy czas, żebym przestała się oglądać na innych i szukać człowieka. Może już najwyższy czas, żebym to ja nauczyła się kochać. I żeby to była prawda. Nie tylko słowa. Żebym to ja sama była miłością. Nie ukrywam, że przydałby się tu cud. Bo jeśli nie, to jest zadanie na całe życie.
A cena wysoka. Będzie trzeba odryglować, odmrozić, odbezpieczyć serce. Zostać, kiedy wszystko podpowiada, by uciec. Otworzyć uszy, ale zamknąć czasem usta. Zaopiekować się lękiem. Wytrzymać. I pogodzić się, że może boleć. Że będzie boleć, jeśli ta miłość jest prawdziwa. Czy jestem na to gotowa?
I... jaka ma być ta miłość?
To akurat potrafię wyrecytować z pamięci. Mało kto chyba choć raz nie słyszał Pawłowej recepty na miłość w jego Pierwszym Liście do Koryntian.
Patrzę, jakie jest jej tłumaczenie w mojej oprawionej szmaragdowo Biblii Pierwszego Kościoła. Zawiera pierwszy polski przekład Septuaginty. Czyli Biblii Siedemdziesięciu. Tylu tłumaczy zaprosił na przełomie III i II wieku przed Chrystusem król Aleksandrii Ptolemeusz II. Mieli przetłumaczyć Torę, czyli Stary Testament z hebrajskiego i aramejskiego na grekę. Każdy z nich miał zrobić swój przekład, niezależnie od innych. Jak mówi tradycja, na końcu okazało się, że wszystkie tłumaczenia były identyczne. I tę właśnie Biblię, w świetle Ewangelii, miał cytować Jezus, kiedy nawiązywał do Starego Testamentu.
Znajomy opis stworzenia świata z Księgi Rodzaju ma tam pełniejsze tłumaczenie. Zamiast znanego choćby z Tysiąclatki: „I widział Bóg, że było dobre”, tutaj jest: „I widział Bóg, że było dobre i piękne”. Zawsze czułam, że dobre, to za mało. To skradło moje serce. Jestem ciekawa, czy w 13 rozdziale Pawłowego listu też mnie coś tak pięknie zaskoczy.
Miłość jest wielkoduszna i życzliwa. Nie zazdrości, nie przechwala się, nie pyszni. Nie jest grubiańska. Nie szuka swego, gniewem się nie unosi, zła nie podejrzewa, nie cieszy się z krzywdy, a bardzo cieszy się prawdą. Wszystko wybacza, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję. Wszystko znosi. Nie kończy się nigdy!
Zamiast: _Miłość nie pamięta złego_, to tłumaczenie pokazuje inny, tak ważny sens w relacjach. Nie po fakcie, kiedy już to zło się stanie, ale zanim... Żeby się właśnie nie stało:
_Nie podejrzewa_ zła...
Te słowa mocno się zadomowiły w mojej pamięci. To było w czasach, kiedy droga św. Jakuba do jego grobu w Santiago de Compostela nie była jeszcze tak popularna jak dziś. Siedzimy przy obiedzie w czasie któregoś z moich storytellingowych szkoleń dla firm rodzinnych. Nie pamiętam już jego imienia ani jak wyglądał, ale pamiętam jego opowieść o Camino. I jego narzeczonej. Ta wspólna droga miała być ich przygotowaniem do małżeństwa. Pamiętam, że już na początku potwornie sobie obtarł nogi, aż do krwi. Ale się nie poddał i szedł dalej, normalnie, mimo bólu. Aż w końcu go zaakceptował jako stałego towarzysza podróży i wtedy przestał go zauważać. A w czasie tej drogi ustalali ze swoją dziewczyną coś w rodzaju kontraktu albo wizji, jakimi zasadami będą się kierować w swojej rodzinie. I tam właśnie, na pierwszym chyba miejscu było to zdanie, które mnie na nowo tak bardzo poruszyło w tym tłumaczeniu.
W prawie to się chyba nazywa: domniemanie dobrej wiary. W psychologii: domniemanie dobrych intencji. Co znaczy, że jeśli mamy do siebie zaufanie, to zawsze zakładamy, że druga strona chce dla nas jedynie dobrze.
Po kilkunastu latach od tamtej rozmowy nadal myślę, że tyle bliskich relacji byłoby tak pięknych i spokojnych, gdyby wzajemnie sobie zaufać. Uwierzyć w dobre intencje tego, którego kocham i wybieram. Tym bardziej, gdy tym kimś jest Najlepszy Scenarzysta Świata. Czy nie jest tak, że miłość to dialog? W którym nieufność rodzi nieufność, a miłość rodzi miłość?
Kiedyś, dawno temu, usłyszałam jedną z najbardziej nieprawdopodobnych historii. Myślałabym, że to fikcja, gdybym na pewno nie wiedziała, że zdarzyła się naprawdę. To opowieść o kobiecie, której szczęśliwe małżeństwo w mgnieniu oka stało się drogą krzyżową. Nagle obca w swoim domu. Tam, gdzie kiedyś było ciepło i przytulnie, teraz wieje chłodem. Choć nie zawiniła nic, została przez jakichś obcych ludzi pomówiona o wszystko, co najgorsze. Dowiedziała się o tym dopiero po kilku latach. Nie wiem, co ja bym w rozpaczy zrobiła na jej miejscu. Ale wiem, co zrobiła ona. Nie broniła się, nie próbowała udowodnić swoich racji. Przyjęła swój krzyż i od tego dnia jej codzienną modlitwą było, żeby nie przestać kochać swojego męża.
I tak przez trzydzieści lat. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, ile ją to musiało kosztować. Ale, jak Maryja, rozważała wszystko w swoim sercu. I dalej robiła wszystko, co robi dobra żona i matka. A nawet więcej. Każde jej obumarłe ziarno wydało stukrotny owoc. W ludziach, których Bóg stawiał na jej drodze. Choć jej serce krwawiło, nigdy się nie skarżyła. Nikt nawet nie wiedział, jak cierpi. I po prostu kochała. W dobrej wierze. I codziennie błagała Boga, by ocalił tę jej miłość. I tak się po trzydziestu latach stało. Nagle, jak gdyby nigdy nic, mąż wrócił z naręczem kwiatów do domu... Nic nie tłumaczył, a ona nie pytała. I żyli szczęśliwie jeszcze wiele kolejnych lat. A kiedy siedziała przy nim, tuż przed śmiercią, usłyszała: „Dziękuję!”.
Miłość cierpliwa jest. Łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się gniewem, nie szuka swego, wszystko znosi, wszystko przetrzyma, we wszystkim pokłada nadzieję. Nigdy nie ustaje...