Zaufanie. One Of Six. Tom 2 - ebook
Zaufanie. One Of Six. Tom 2 - ebook
Zaufanie to ich jedyna broń. Ale co, jeśli to właśnie ono ich zgubi?
Po ucieczce z luksusowego ośrodka narciarskiego w Eagle Creek, gdzie tajemnice i kłamstwa niemal doprowadziły ich do zguby, sześć osób wierzyło, że najgorsze mają już za sobą. Nowe miejsce – spokojne Belville – miało być dla nich szansą na oddech i odbudowanie zaufania. Zamiast tego staje się kolejną areną strachu.
Kiedy seria niewyjaśnionych wydarzeń zaczyna burzyć ich kruchy spokój, każdy z nich musi zmierzyć się nie tylko z cudzymi sekretami, ale także z własnymi demonami. Uczucia, które miały ich połączyć, teraz grożą rozbiciem grupy. Stare rany się otwierają, a granica między lojalnością a zdradą staje się coraz mniej wyraźna.
Jak daleko się posuną, by ochronić swoje sekrety? I komu będą mogli zaufać, gdy gra stanie się śmiertelnie niebezpieczna?
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8417-073-1 |
| Rozmiar pliku: | 941 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
trzymasz w rękach drugi tom dylogii One of Six. Dlatego też niniejsza książka zaczyna się od rozdziału 49. Jeżeli nie znasz jeszcze tomu pierwszego, odłóż ją i zacznij od One of Six. Zdrada. Tylko wtedy treść tego tomu będzie mieć sens.
Ponadto chcemy zaznaczyć, że w tej książce znajdziesz następujące motywy: objawy zespołu stresu pourazowego (PTSD), opisy mobbingu, stalkingu, depresji, przemocy oraz morderstwa.
Wszystkim, którzy to czytają, życzymy jak najlepszej lektury.
Autorka, tłumaczka, wydawcaPROLOG
ONE OF SIX
W dłoni człowieka znajduje się trzydzieści dziewięć mięśni – wszystkie kurczą się w wyrazie ekscytacji, gdy czytam nagłówki. Szary gazetowy papier, który moim zdaniem jeszcze lata temu, przed digitalizacją, powinien był wylądować na śmietniku cywilizacji, drży mi ledwie zauważalnie między palcami. Dotąd nigdy w życiu nie zdarzyło mi się kupić gazety – aż do dzisiejszego poranka. Jak w jakimś amerykańskim filmie podczas przebieżki przez miasto z pozbawionym smaku i koloru hot dogiem za trzy dolary w dłoni zatrzymały mnie sensacyjne nagłówki krzyczące z przypiętych klamerkami gazet na wystawie kiosków:
KRWAWA ZBRODNIA ZAMIAST KARIERY MARZEŃ
SZCZYT STRACHU. TYLKO PIĘCIORO OCALAŁYCH
GÓRSKA MASAKRA W ORTIZ GRAND RESORT
Prycham, spoglądając na zdjęcie wiszące przede mną na tablicy korkowej i domagające się uwagi na równi z paragonami, biletami lotniczymi i potwierdzeniami rezerwacji z hoteli. Zostało wykonane moim telefonem – i wydrukowane. Zazwyczaj nie mam ciągot do autoekspresji, ale to zdjęcie stanowi dokumentację mojego pierwszego sukcesu – i zarazem mojej porażki – toteż należało je wyciągnąć z elektronicznego niebytu i uczynić namacalnym dowodem pracy twórczej. To dla mnie coś nietypowego. To coś innego niż moja zwykła czujność i umiłowanie kontroli rzeczywistości, w której przyszło mi żyć. Ślady cyfrowe łatwo wymazać. Przynajmniej kiedy się jest mną, ponieważ mam wyższy iloraz inteligencji od przeciętnego człowieka, rozumiem i przetwarzam rzeczywistość lepiej, wykorzystuję skuteczniejsze mechanizmy i rozwiązuję problemy.
Mogę jednak uznać, że istniała potrzeba, by uwolnić tę fotografię z mechanicznego więzienia karty pamięci w moim telefonie. By nadać jej ciało, formę, powołać do życia. Bawią mnie nagłówki, za które zapewne ci pozbawieni twarzy i imion szalejący reporterzy dostali dodatkową gwiazdkę za kreatywność. Wszyscy nadinterpretują, fantazjują, narzucają czytelnikom narrację, która zdecydowanie za często nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Oczywiście to starannie wykalkulowany efekt, a nie dzieło przypadku – nieodmiennie jednak zaskakuje mnie, jak bezczelne i bezceremonialne kłamstwa uchodzą w mediach. Masakra. Tylko pięcioro ocalałych. Krwawa zbrodnia. Żałosne.
Ostrożnie podnoszę wciąż trzymaną w dłoni gazetę, jakby była odbezpieczonym granatem odłamkowym. Ten nagłówek jest moim ulubionym. Czarne litery, tak ciężkie od farby, że zostawiają ślady na opuszkach palców, otulają mi serce niczym utkany ze srebra koc. Schlebiają mi. Mnie i moje czyny wynoszą na tron zbudowany z iluzji, nadinterpretacji i hiperboli, każą się kłaść cieniem na społeczeństwie i jego codziennych lękach, a ze mnie czynią mroczną postać rodem z koszmarów:
MŁODZI LUDZIE PRZEŻYLI KOSZMAR
UCIECZKA PRZEZ SZCZYTY GÓR
PRZED POTENCJALNYM SERYJNYM MORDERCĄ
„Seryjny morderca”. Te słowa to raczej sonet niż proste złożenie liter. Naturalnie to określenie jest absolutnie niepoprawne, a ja zazwyczaj uważam takie niekompetentne dziennikarzyny za zakałę społeczeństwa. Lecz w tym konkretnym przypadku uznaję je za swoistą wizję przyszłości, prognozę, która wkrótce stanie się ciałem.
Mój wzrok wędruje od przyciągającego uwagę nagłówka tekstu wydrukowanego mniejszą, przysadzistą czcionką:
Eagle Creek, Colorado. Zaczęło się od obiecującej szansy na karierę, a skończyło koszmarem, w którym jednej z pięciu ofiar nie udało się uniknąć śmierci. Pięcioro kandydatów zaproszono na pięciodniowe assessment center w ekskluzywnym ośrodku narciarskim o nazwie Ortiz Grand Resort. Lecz to, co zaczęło się jako niewinna rekrutacja, szybko zmieniło się w tragedię pełną tajemnic i niebezpieczeństw. A dla jednego z kandydatów skończyło się zgonem.
Pięcioro wybrańców, jak dziś media nazywają tych studentów – Luca Murphy (20), Devan Sandoval (22), Leander Cole (23), Christine Parker-Bell (21) oraz Paul Barnes (21) – ruszyło do Eagle Creek, by zaprezentować swoje kompetencje w nadziei na otrzymanie intratnej posady. Wkrótce jednak nieznany sprawca zakłócił tę idyllę: zhakował konta w mediach społecznościowych należące do Paula Barnesa i ujawnił osobiste informacje dotyczące ofiary. W ten sposób zagroził nie tylko prywatności Barnesa, lecz także jego związkowi z Christine Parker-Bell.
Malowniczy pejzaż przeistoczył się w ponure miejsce, gdy Barnes zniknął bez śladu, nie informując o swoich planach nikogo z konkurencji. Sytuacja uległa pogorszeniu, kiedy grupa wraz z Jacobem Gullinghamem, siostrzeńcem właścicieli ośrodka, oraz Aną Kasakow, jego pracownicą, zostali zasypani przez wyjątkowo nagłą śnieżycę.
W dalszej kolejności grupę przeraziła awaria prądu oraz brutalna wręcz napaść na Lucę Murphy. Ci, którym udało się przeżyć, uciekli w góry i dokonali tam makabrycznego odkrycia: odnaleźli zwłoki Paula Barnesa, na wpół zasypane śniegiem i porzucone na wzniesieniu.
Grupa znalazła schronienie w zamkniętej stacji wyciągu narciarskiego, gdzie w końcu otrzymała pomoc od Jacoba Gullinghama i trafiła do pobliskiego szpitala.
Policyjne śledztwo rzuciło cień podejrzeń na Matthew I., technika z resortu. Mężczyzna został ujęty. Według naszego anonimowego źródła w telefonie podejrzanego znaleziono jednoznaczne dowody na to, że I. szantażował ofiarę. Przedmiot szantażu stanowiły między innymi dowody zdrady Parker-Bells, osobiste informacje dotyczące kryminalnej przeszłości ojca Barnesa oraz zarzuty defraudacji ze strony Jacoba Gullinghama, siostrzeńca właściciela ośrodka, Gregory’ego Ortiza. Biuro tego ostatniego wielokrotnie odrzucało prośbę o komentarz.
Żadna z osób zainteresowanych do tej pory nie zajęła publicznie stanowiska wobec zajść.
Trwa dochodzenie, lecz wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi. Minie jeszcze sporo czasu, nim zagoją się rany tych, którzy przeżyli zdarzenia w ośrodku.50
ONE OF SIX
Oparcie mojego krzesła skrzypi niczym dobrze znana kołysanka. Mam wrażenie, że dźwięki przybierają na sile, gdy jest chłodno. Niskie temperatury kurczą plastikowe łączenia w materiale i sprawiają, że zaczyna trzeszczeć. To doprawdy fascynujące, jak bardzo ten tani i zwyczajny mebel da się porównać ze stanem emocjonalnym mojej pozostałej piątki. I oni kurczą się pod wpływem chłodu, drżą i gniją. Może i ich łączenia się zmieniają. Nie mam zbyt wysokiego mniemania o sobie, ale moim zdaniem to całkiem możliwe, że to efekt mojego wpływu na ich istotę. Może staję się częścią ich istnienia niczym pasożyt, który pożera ich od wewnątrz i nie daje się odkryć, póki nie jest już za późno.
Odwracam głowę i spoglądam na otwarte okno. Potem przenoszę wzrok na zegar w dolnej części mojego ekranu. Od jakichś osiemnastu godzin, siedmiu minut i około czterdziestu pięciu sekund nie zamykam okna. Samochody przemierzają ulice na dole mimo chłodu, ujemnych temperatur mrożących powietrze i część świata. W pokoju panuje lodowaty ziąb. Ma to na mnie niezwykły wpływ – aż dziwne. Zdrętwiałe z zimna palce, wzór, który mróz namalował na szybie jakieś dwie godziny temu, nikła mgła, wydobywająca się z moich ust, ilekroć je otwieram, i zaraz znikająca – wszystko to sprawia, że wracam do przeszłości. W czasie i przestrzeni. Wracam do tamtej nocy, gdy skończyła się pierwsza runda. A może do tej, gdy Paul został wyeliminowany z gry. Albo do tej, gdy okazało się, że lustra weneckie w domkach wcale nie są tak skuteczne, jak obiecywał ten, kto je wymyślił. Tamtej nocy dręczyło mnie pytanie, czy ktoś z nich zbliżył się do szyby na tyle, by przycisnąć twarz do jej lodowatej powierzchni, tak mocno, aż ta pokryje się parą gorącego, wyczekującego oddechu. Czy ktoś z nich tam został, czy obserwował. Czy czekał.
Zapewne nie. Gdyby to zrobili, odkryliby, że ta z pompą obiecywana prywatność to jedno wielkie kłamstwo. Że w tym papierowym świecie nie ma nic dość solidnego, dość niezawodnego, by ktoś z jasno postawionym celem nie zdołał tego pokonać. Lecz jak nader często w trakcie mojego relatywnie krótkiego czasu spędzonego na ziemi, przekonuję się, że dusze szerokich mas nie mają ochoty szukać luk w systemie czy kłamstw w obietnicach. Nie chcą ich odnajdywać i przekonywać się, że żyją w rzeczywistości złożonej zasadniczo z barwnych, pięknych iluzji.
Tamtej nocy Luca Murphy stanowczo nie chciała tego widzieć. To jasne. Właśnie dlatego ujrzała ślady ode mnie, rzec można: pozdrowienia z niewidzialności.
Usnęła, nie zauważając, że obserwuję każdy jej sen. Że wciągam ją w siebie, zatruwam, wracam do jej niewinnej podświadomości w postaci koszmarnego snu. Buziaczki!
Przenikliwy sygnał odrywa mnie od myśli tak gwałtownie, jakby wyciągnięto mnie z głębin na powierzchnię wody i skąpano w jaskrawym blasku słońca. Siadam prosto i poprawiam słuchawkę w lewym uchu. Usypiająca muzyka na czekanie niemal przyprawiła mnie o zawroty głowy, ale gdy po drugiej stronie odzywa się życzliwy głos, mój umysł wyostrza się jak za przekręceniem pokrętła.
– Proszę pana? Jest pan tam jeszcze? – dopytuje pozbawiona twarzy kobieta, Sofia Jiménez.
– Naturalnie.
– Dziękuję, że pan zaczekał. – Słysząc to, przewracam oczami, ale nie przestaję się uśmiechać, ponieważ można rozpoznać układ i napięcie mięśni twarzy po tonie głosu. – Omówiłam tę kwestię i chętnie przyjmę pańską rezerwację.
Powoli unoszę brwi.
– Doprawdy?
– Nasz hotel otwiera się dwunastego listopada. Jak rozumiem, chciałby pan wynająć naszą luksusową chatkę o nazwie Bobrowa Tama?
– Tak. – Mój głos brzmi chłodniej niż jeszcze przed kilkoma sekundami, ale nie mam nad tym kontroli. – Szczerze mówiąc, jestem zaskoczony, że tak szybko na nowo otwierają państwo podwoje.
Milczenie trwa krótką chwilę.
– Obawiam się, że nie rozumiem.
No jasne.
– Widziałem państwa nazwę odmienianą w mediach przez wszystkie przypadki. Nie żywiłem wielkiej nadziei, że wkrótce po tamtych zdarzeniach zaczną państwo przyjmować rezerwacje.
Znowu milczenie. Zapewne szuka właściwych słów albo jakiegoś świstka, na którym ma napisane, jak dokładnie powinna odpowiadać na to pytanie.
– Cieszymy się, mogąc ponownie witać naszych gości. Jeśli pragnie pan złożyć rezerwację, będę potrzebowała pańskich danych.
Moje oczy odruchowo zwężają się do szparek.
– Ponadto czytałem, że domki zostały wyłączone z użytku z uwagi na problem z dojazdem.
– Tak jak mówiłam, z przyjemnością potwierdzam rezerwację. Zapewniam pana, że nie będzie najmniejszych problemów.
Między nami zawisają niewypowiedziane słowa, próbują pokonać nieprzepartą przepaść między naszymi rzeczywistościami. Wreszcie znikają. Nie będzie już żadnych problemów. Żadnych porównywalnych z trupem w śniegu, awarią prądu… całym tym paskudztwem, które dręczyło to miejsce.
– Przepraszam, jest pan tam jeszcze?
– Tak.
– Będę potrzebować pańskiego nazwiska. Potwierdzenie rezerwacji otrzyma pan pocztą lub e-mailem, jak pan woli.
Nie lubię niespodzianek. A zaskakuje mnie niepomiernie, że Ortiz i jego zarządcy postanowili mimo wszystko reanimować ośrodek. Zimnymi, zdrętwiałymi palcami przebiegam po touchpadzie i otwieram stronę Ortiz Grand Resort. Samodzielnie przechodzę między rozmaitymi menu, aż znajduję księgę gości. Przypomina złowieszczy, zabójczy miraż.
– Nazywam się Barnes – odpowiadam gładko. Mój głos brzmi przyjaźnie, niemal wesoło. Jakby przez całe moje życie nigdy nie rozbrzmiała w nim żadna ponura nuta. – Proszę zrobić rezerwację na nazwisko Barnes.51
LUCA
Devan obejmuje Anę, po czym podchodzi do mnie. Potrzebuje jakichś dwóch, góra trzech sekund, by pokonać dzielącą nas odległość, a jednak ten czas wydaje się całymi godzinami. Jego delikatny zarost zmienił się w zapuszczony, trzydniowy, włosy też ma dłuższe. Włożył T-shirt i dżinsy, a przez rękę ma przerzuconą sportową kurtkę. Ogółem wygląda mniej schludnie niż podczas naszego pobytu w Kolorado. Nie widziałam go od czterech tygodni. Raz rozmawialiśmy przez wideoczat, ale to było tuż po tym, jak przyjechałam do rodziców. Nie miałam pojęcia, jak bardzo tęskniłam za widokiem jego twarzy. Może wręcz zapomniałam, jak czuję się w jego towarzystwie. Serce wznawia bieg bolesnym uderzeniem i zaraz zaczyna walić dwa razy szybciej niż normalnie.
Nie mam pojęcia, jak powinnam się zachować. Zanim jednak zdołam choćby odnaleźć jedną trzeźwą myśl, Devan już jest obok mnie i przyciąga mnie do siebie. Tak po prostu. Nie prosi o pozwolenie, w ogóle nic nie mówi. Zamiast tego łapie mnie za ramiona i przytula do swojej twardej, ciepłej piersi. Przez ułamek sekundy stoję jak słup soli, a potem moje ciało jakby zaczyna żyć własnym życiem, ignorując umysł. Wypuszczam głośno powietrze, owijam ręce wokół jego pasa i zamykam oczy. Tulę się do niego przez moment, nie zwracając uwagi na wszystko to, co tak niedawno tłumaczyłam i Anie, i sobie samej.
Po kilku sekundach czuję policzek Devana na czubku głowy.
– Hej, tygrysiczko – mamrocze.
Wyrywa mi się zduszony śmiech.
– Hej. To chyba najokropniejszy zwrot jak dotąd.
– Uznam to za komplement.
Odrywam się od niego z oporami. Najchętniej zostałabym w jego ramionach na zawsze, z dala od świata, ale to tylko komplikowałoby sprawy. Spoglądam na niego, potem na Anę.
– Co to ma znaczyć?
Gdyby Ana nie zapewniała kilka minut temu, że nie miała pojęcia, jak się mają sprawy między mną a Devanem, obawiałabym się, że postanowiła nam w ten niefortunny sposób dopomóc.
– Nie mam zielonego pojęcia – odpowiada Devan. On też mnie puścił, ale stoi blisko, bliżej, niż zakładałyby platoniczne relacje, że tak to ujmę. – Ana pytała, kiedy będę na kampusie, a potem powiedziała, że mam tu przyjść. Sądziłem, że będziesz wiedzieć.
Marszczę brwi.
– Czyli przyjechałeś dzisiaj?
Ucieka spojrzeniem.
– Będę tu do środy. Na jednym egzaminie obecność jest obowiązkowa, poza tym muszę porozmawiać z kilkoma profesorami.
Walczą we mnie dwa uczucia: z jednej strony czuję rozczarowanie, że to nie mnie, tylko Anie powiedział o swoim przyjeździe, z drugiej – wiem, że nie mam prawa być zła na jego zachowanie. To ja poprosiłam o czas, o przerwę, to ja ignorowałam jego telefony, a na wiadomości odpowiadałam monosylabami.
Uśmiecham się więc tylko, próbując zignorować nerwowość i ucisk w brzuchu. Odwracam się do Any, spoglądam na nią wyzywająco:
– Co jest?
Nagle i na jej twarzy pojawia się zdenerwowanie. Przygryza wargę tak mocno, że ta aż bieleje, po czym głową wskazuje łóżko.
– Siądźcie. To długa historia.
Jakaś część mnie pragnie zwyczajnie zwiać z pokoju. Albo jak dziecko zakryć dłońmi uszy i udawać, że Any oraz Devana wcale tu nie ma. Chcę się zachować jak tchórz i tak długo ignorować problem, aż sam zniknie. Nie mam ochoty rozmawiać z Aną o tym, co się stało w Eagle Creek, nie mam też ochoty siedzieć obok Devana, jakby nic się między nami nie stało. Wolałabym, żeby sobie poszedł, a mimo to wiem, że powinniśmy porozmawiać. Teraz, skoro wreszcie tu jest. Przynajmniej na tyle zasłużył.
Nie robię jednak i nie mówię nic. Nie dlatego, że jestem taka dobra czy taka dzielna, ale dlatego, że wiem – to bez sensu. Mijam Devana i siadam na łóżku, wspinam się na materac, podwijam nogi pod siebie, a on w tym czasie opada na skraj mebla. Ana zajmuje miejsce naprzeciwko nas, na krześle przy biurku. Dłonie wsuwa między kolana, głośno wypuszcza powietrze.
– Stresujesz mnie – stwierdzam i spoglądam na nich oboje przelotnie, marszcząc czoło.
– Coś się stało? – pyta cicho Devan.
Ana kręci głową, uśmiecha się, ale ten uśmiech nie sięga oczu.
– Nie do końca. Luca, wiem, że unikasz tego tematu, ale obawiam się, że musimy o tym porozmawiać.
Czuję, jak krew napływa mi do twarzy, gdy Devan odwraca się w moją stronę. Milczy, ale w jego spojrzeniu widzę tysiąc niewypowiedzianych pytań.
– No dobrze – mamroczę.
– Nie wiem, jak to najlepiej powiedzieć, więc postaram się krótko i bezboleśnie, dobra? – Rozgląda się, ewidentnie czekając na reakcję. Kiwam głową. – Moim zdaniem to nie Matthew Ismar zamordował Paula.
I już. Bez wyjaśnienia, bez wstępu. Ana tak po prostu siedzi i na nas patrzy.
Unoszę prowokacyjnie brew.
– Że co?
– Nie sądzę, że to Matthew Ismar jest mordercą – powtarza rzeczowo, jakby samo echo jej słów miało coś zmienić. – A przynajmniej nie sądzę, żeby zrobił to sam.
– Dobra, dobra, wolniej – rzuca Devan, powstrzymując mnie przed naprawdę niemiłym komentarzem o niepotrzebnym dramatyzmie w rozmowie. – Od początku. Sprowadziłaś mnie tutaj i wpadłaś do Luki, bo uważasz, że policja złapała nie tego, co trzeba?
– Tak. – Wzrusza ramionami i wydaje się niemal kurczyć pod naszymi spojrzeniami. – Wiem, jak to brzmi. Serio, naprawdę długo o tym myślałam. Ale gdybym do was po prostu zadzwoniła, nie wysłuchalibyście mnie porządnie. A to ważne, żebyście wysłuchali.
– Ana – zaczynam znużonym głosem – wysłuchaliśmy cię. Nie zrozum mnie źle, ale naprawdę sądzisz, że lepiej sobie radzisz ze śledztwem niż policja? Że to wszystko, o czym tak myśla-łaś, nie zostało już sprawdzone? Mówimy o morderstwie. Absolutnie nie wierzę, żeby policja to olała i po prostu złapała pierwszą osobę, która się nawinęła. Mają dowody.
– Jakie dowody?
– Wiadomości, w których Ismar szantażował Paula – informuję dobitnie. – Mieli je już tamtej nocy, gdy ściągnęli nas z wyciągu, nie pamiętasz? Ten gość był technikiem, mógł bez problemu spreparować całą tę awarię prądu. Miał motyw. To wszystko ma aż za dużo sensu.
Ana prostuje się dyskretnie.
– A co, jeśli te wiadomości zostały sfabrykowane? To, że ktoś ma długi, nie znaczy jeszcze, że będzie szantażować czy wręcz mordować ludzi. Ja też mam długi, a jakoś nie zamierzam nikogo zamieniać w lody na patyku.
– Ludzie mordują i ze znacznie bardziej błahych powodów, Ana – wtrąca się Devan, znowu tym wkurzająco spokojnym głosem. Jak on może być taki rozluźniony? – Jacob wspominał, że gość ma rodzinę. Nie sądzę, że od początku planował zamordować Paula, ale skoro potrzebował pieniędzy, by pomóc rodzinie, to nie był najgorszy plan szantażować kogoś takiego jak Paul czy Christine. Sprawy zwyczajnie wymknęły mu się spod kontroli.
– Devan, to nie tak, że on po prostu skorzystał z okazji! – mówi Ana z naciskiem, niemal błagalnie. – To nie tak, że on po prostu pracował sobie w ośrodku, zobaczył nas i pomyślał, że to dobra okazja, żeby rozwiązać problem długów. To było zaplanowane. I to starannie. To trochę za dużo zachodu dla kilku tysięcy dolców! A według tych wiadomości nie chciał od Paula więcej.
– Skąd wiesz? – pytam sceptycznie. – Ci goście, którzy nas przesłuchiwali, wspominali, że Matthew planował szantażować nas wszystkich. Po prostu nie zdążył wcielić planu w życie.
Ana prycha i odsuwa włosy z czoła.
– Christine pokazała mi wiadomości. Matthew Ismar zażądał dwóch tysięcy dolarów. Czy to wam brzmi jak suma, na którą można szantażować dzieciaka bogatych rodziców? Barnesowie mają forsy jak lodu. Paul mógłby lekką ręką załatwić dziesięć razy tyle w ciągu doby, a jego rodzicom pewnie nawet powieka by nie drgnęła.
– Tak jak mówiłam, zdaniem policji chciał szantażować nas wszystkich.
– Leandrowi zawsze zostaje za dużo miesiąca na koniec pieniędzy, Devan to cholerny influencer, który od tygodni nie miał żadnej współpracy. Każdy dwunastolatek z dostępem do netu może sprawdzić, ile zarabia na swoich filmikach. – Krzywi się i spogląda przepraszająco na Devana. – Nie zrozum mnie źle, ale nie sądzę, żebyś kosił miliony na swoim kontencie. A ty, Luca, może masz bogatych rodziców, ale utrzymujesz się sama, prawda?
Spoglądam na nią oszołomiona.
– Skąd ty to wszystko wiesz?
Ana klaszcze w dłonie.
– Właśnie o to chodzi! Właśnie o to! Wystalkowałam was, a nawet nie jestem w tym dobra. Media społecznościowe, Google i tak dalej, nie trzeba mieć do tego specjalnych umiejętności.
– Chwileczkę – wtrąca się Devan i unosi ręce, jakby chciał zatrzymać jadący samochód. – Zacznijmy od tego, że dobrze mi się żyje z moich dochodów, ale dziękuję, że o mnie pomyślałaś. Nie mam długów, nawet kredytu studenckiego, a tydzień temu kupiłem nową kanapę.
Wzdycham i spoglądam na niego.
– Nie do końca o to chodziło, Devan.
– Kanapa jest rozkładana, a do tego ma wbudowane dwie ładowarki bezprzewodowe, o to już bardziej chodziło. – Mruga do mnie porozumiewawczo, na co tylko przewracam oczami. Devan poważnieje. – Co nam sugerujesz, Ana? Tak, wiemy już, że jesteś niezłą hakerką, ale to żadne dane wrażliwe. Co to ma wspólnego z Matthew albo Paulem?
– Skoro ja znalazłam te wszystkie informacje bez większego trudu, to Ismar też dałby radę, prawda? Skoro ktoś już podejmuje ryzyko szantażowania innej osoby, raczej przynajmniej ją zgugluje.
– I co? – Wzruszam ramionami. – Może nie brał pod uwagę mnie, Leandra czy Devana, i to mimo jego imponującej kanapy. Ale na liście byli też Christine i Jacob, a od nich można było sporo wyciągnąć.
Ana przygląda mi się przez kilka sekund, przygryzając dolną wargę.
– Wiem, że najchętniej już nigdy nie wracałabyś do tej sprawy, jasne? Nie chcę cię wkurzać. Ale musimy coś zrobić.
– Dlaczego? – pytam z naciskiem. – Przestań owijać w bawełnę i do rzeczy!
– Wszyscy dostaliście mejla, co nie? Od tej całej agencji, Educationcare. Na samym początku, kiedy wspominano o pracy w Ortiz.
– To był newsletter – poprawiam ją zaskoczona. – Ale nie od samej agencji, tylko z uniwerku.
Ana powoli kiwa głową.
– Newsletter nie pochodził z uniwerku. Ani od agencji, tylko od nieznanego nadawcy. Wprawdzie Educationcare umieściło ogłoszenie o tej pracy, ale tylko na swojej stronie internetowej.
– Ale dlaczego… co? – W oszołomieniu kręcę głową. – Serio, Ana, nic nie rozumiem.
– Owszem, to Educationcare wystawiło ofertę. Ale pojawiła się ona wyłącznie na stronie internetowej, ponieważ nie została wystawiona lokalnie. Oficjalnie ten newsletter, który dostaliście, nie istnieje. I ewidentnie nie wysłano go do nikogo prócz was pięciorga.
– To bzdura. – Śmieję się chłodno, ale ani ona, ani Devan mi nie wtórują. – Przecież to bez sensu. Ta praca to marzenie, tysiące ludzi się o nią ubiegały.
– Wymień jedną osobę – odpowiada prowokacyjnie Ana. – Masz jakąś przyjaciółkę albo współlokatorkę, która też się o nią ubiegała?
Otwieram usta, ale zaraz na nowo je zamykam. Riley nie złożyła podania, ale mnie to nie zdziwiło – jest na ostatnim semestrze historii, a każde wakacje spędza u rodziny w Europie. Od początku nie spodziewałam się, by ta oferta ją zainteresowała. Jedna dziewczyna z moich zajęć literatury też złożyła podanie, ale tylko dlatego, że dałam jej namiary. Opowiadałam jej o ogłoszeniu, a ona uznała, że newsletter musiał wylądować u niej w spamie. Żadna z nas nie myślała nad tym zbyt wiele. Żadna nie zadawała sobie pytania, co mejl z uniwersytetu robi w spamie.
– To bez sensu – powtarzam, tylko już mniej energicznie. – Jakie jest prawdopodobieństwo, że jako jedyni dostaniemy tę wiadomość i wszyscy złożymy podanie?
Ana spogląda to na Devana, to na mnie.
– Devan nie złożył. Nie wiem, czy przeczytał wiadomość, ale agencja sama do niego napisała, prawda?
Podążam za jej spojrzeniem. Devan nie patrzy mi w oczy, tylko ze zmarszczonymi brwiami przygląda się dziewczynie.
– Nie dostałem żadnego mejla, nie było go też w spamie, chociaż regularnie sprawdzam skrzynkę.
– No właśnie. Paul też nie zgłosił się sam, zrobiła to Christine, za niego i za siebie. Ojciec Paula dał łapówkę, żeby oboje dostali miejsce na assessment center.
Nie zdziwiłoby mnie, gdyby było słychać, jak obracają mi się trybiki w głowie. Przytłoczyły mnie te wywody Any.
– Powiedz po prostu, jakie masz wnioski – mówi Devan. Brzmi na równie oszołomionego, co ja.
– Wnioski mam takie, że moim zdaniem ktoś sfabrykował to stanowisko. Chociaż nie, to nie do końca się zgadza. Raczej sfabrykowano proces rekrutacyjny. Ogłoszenie od początku nakierowano tak, żeby na assessment center zaproszono was pięcioro.
– Powtórzę raz jeszcze: to bez sensu.
– Wcale nie. Rozmawiałam z Jacobem. – Teraz Ana mówi tak szybko, że z trudem ją rozumiem. – Agencja rzekomo dokonała wstępnej selekcji i przekazała asystentce jego wuja tylko dziesięć podań. Pięć z tego było do niczego, podania okazały się niekompletne albo kandydaci nie reagowali na wiadomość. Tylko wy pięcioro byliście poważnymi kandydatami. Nie chcę, żeby to zabrzmiało paskudnie czy coś, ale wuj Jacoba właściwie nie miał innego wyboru, jak zaprosić was. Jacob pytał nawet, czy nie powinien szukać dalej, skoro odzew był tak marny. Ale zostało tak mało czasu do ponownego otwarcia, że zaprosił właśnie was.
– Czekaj, czekaj, czekaj! – Devan przebiega dłonią po twarzy. – To ma jeszcze mniej sensu, Ana. Skoro tylko my dostaliśmy tę wiadomość, to skąd pozostałych pięcioro kandydatów? I co to za sprytny plan ma być? Ktoś chce kogoś szantażować, więc znajduje pięć osób i do tego manipuluje ogłoszeniem wystawionym przez realnie istniejącą agencję, w nadziei na to, że ta konkretna piątka się zgłosi, potem że Jacob czy jego wujek przyjmą dokładnie tych pięcioro, a wszystko tylko po to, by zamknąć nas w ośrodku i zaszantażować dwie osoby? Cholera jasna, Ana, coś ty brała?
– Skąd ty w ogóle to wszystko wiesz? – pytam ponownie.
– Rozmawiałam z ludźmi – odpowiada, wzruszając ramionami. – Z Jacobem, z osobą z agencji. Nie twierdzę, że dla mnie to ma sens. Ale jak zbierzemy to do kupy: fakt, że newsletter został sfabrykowany, że Devana zaproszono osobno i tak dalej… to teoria o Matthew Ismarze przestaje się kleić. Gdyby po prostu chciał kogoś szantażować, gdyby chodziło tylko o pieniądze, znalazłby prostszy sposób. I… znowu, nie zrozumcie mnie źle… nie zapraszałby do ośrodka ciebie, Devana i Leandra. W sezonie przez Ortiz codziennie przewijają się najbogatsi. Mamy stałych klientów z elity finansowej. Znalazłby łatwiejszy sposób na zarobek, wierzcie mi.
Cała spięta zsuwam się z łóżka i krzyżuję ręce na piersi. Najchętniej zaczęłabym chodzić wte i wewte po pokoju, ale nie potrzeba mi więcej chaosu na tej małej przestrzeni.
– Czyli chcesz powiedzieć, że ktoś celowo zamknął nas w tym ośrodku?
– Tak. Moim zdaniem tak.
– Ale dlaczego? – dopytuje Devan, skubiąc podbródek. – Jacob też widniał na tej liście, a on z całą pewnością nie ubiegał się o to stanowisko.
– Właśnie dlatego sądzę, że ktokolwiek jest za to odpowiedzialny, ma coś wspólnego z ośrodkiem. – Ana spogląda na nas nieco bezradnie, jakby chciała nas przekonać do swojej teorii samą siłą woli. – Może nawet to był faktycznie Matthew, tylko musiałby mieć zupełnie inny motyw niż ten, który przypisała mu policja. Wuj Jacoba faktycznie szukał social media managera. Całkiem możliwe, że Matthew lub ktoś inny skorzystał z okazji. – Unosi ręce, po czym hałaśliwie opuszcza je na uda. – Ale na pewno nie chodziło o szantaż!
– To naprawdę pokręcona historia, Ana. – Masuję nasadę nosa, próbując ignorować narastający ból na wysokości czoła. Odkąd wróciłam do domu, miałam dwa ataki migreny. Wcześniej mi się to nie zdarzało. Kolejny skutek uboczny pobytu w tym cholernym Kolorado. – Rozumiem, że podważasz całość, ale i tak sądzę, że policja dokładnie zbada okoliczności wydarzeń. To ich robota. Prześledzą na wylot możliwe wyjaśnienia i tak dalej.
– Przesłuchując was, wspominali tylko o szantażu i długach, prawda?
– Ale to było niespełna dobę po całej akcji – przypominam gwałtownie. – Sądzę, że od tamtej pory zrobili więcej. – Rzucam spojrzenie Devanowi, który cały czas siedzi ze zmarszczonymi brwiami. – A ty co sądzisz?
– Jeśli cała ta sprawa z agencją to prawda… – zaczyna i unosi rękę, widząc, jak Ana otwiera usta, by zaprotestować. – Nie mówię, że kłamiesz, zbastuj. Ale rozmawiałaś tylko z pracownikami, prawda? Nie masz wglądu do akt sprawy ani jakiegoś wewnętrznego oglądu. Istnieje możliwość, że da się to wszystko logicznie wyjaśnić. Uważam tak jak Luca: policja z pewnością rozmawiała z agencją i zbadała sprawę.
– Czyli chcecie zignorować te fakty? – pyta z niedowierzaniem Ana.
– Nie. Mnie też to wszystko wydaje się niedorzeczne. Ale szczerze mówiąc, teorię o wielkim, skomplikowanym planie stojącym za tym wszystkim uważam za mniej prawdopodobną niż taką, że po prostu dostałaś błędne informacje albo ktoś z Educationcare chce pozować na ważniejszego, niż faktycznie jest, i wymyślił sobie historyjkę.
Nerwowo sięgam po kubek z kawą i biorę spory łyk. Na twarzy Any maluje się wyraźna złość. A może to raczej frustracja albo przytłoczenie. Nie mogę jej za to winić. Przeżyliśmy w tych górach straszne rzeczy i przynajmniej do mnie waga sytuacji dotarła dopiero po powrocie do domu. Jakbym trzymała w sobie adrenalinę i uwolniła ją nagle, zaledwie pojawiłam się na nowo w normalnym świecie. Każdy radzi sobie z takimi przeżyciami na swój sposób. Ja codziennie staram się ignorować to, co mnie spotkało, a to znajduje ujście nocami, gdy budzę się z koszmarów cała spocona. Całkiem możliwe, że strategia przetrwania Any to próba zrobienia czegoś, czegokolwiek, co właściwie leży poza naszymi możliwościami.
Właśnie na tym polega problem i dlatego co noc przeżywam to piekło na nowo, w snach, w których pojawia się twarz Matthew: nikt z nas nie wie dokładnie, co się stało tamtej nocy w górach. Ktoś nas ścigał, ktoś nas prześladował. Nieważne, co się za tym kryło i jakie motywy kierowały Matthew – bawił się z nami, bawił się nami. Żadne z nas nie ma pojęcia, czy mogło być gorzej, czy naprawdę umknęliśmy oprawcy, czy tylko nieświadomie graliśmy według jego zasad, ponieważ to on pozwolił nam „uciec”. To naprawdę dziwne uczucie. Czuję się bezradna i jestem pewna, że nie tylko ja tak mam.
– Ana – zaczynam, siląc się na pojednawczy ton. – Proszę, nie odbieraj tego tak, że nie traktuję cię poważnie czy coś. Jeśli chcesz, możemy się nad tym wspólnie zastanowić albo porozmawiać z policją. Ale naprawdę uważam, że przesadzasz.
Spogląda na mnie ze złością. Jej pierś unosi się i opada odrobinę za szybko. Wreszcie wstaje.
– Łudzicie się – oznajmia drżącym głosem, wskazując najpierw mnie, a potem Devana. – Chętnie wmawialibyście sobie, że wszystko jest w porządku. Rozumiem, że właśnie w to chcecie wierzyć. Serio. Ale wiem, że wcale tak nie uważacie. Prawda? Czujecie, że ktoś was obserwuje, boicie się, że wkrótce stanie się coś złego… wiem, że też to czujecie! I to uczucie nie zniknie tylko dlatego, że będziecie je ignorować!
Devan też się podnosi.
– Ana…
– Nie – przerywa mu dziewczyna i krzyżuje ręce na piersi. – Po prostu się nad tym zastanówcie. Tylko o to proszę.
A potem odwraca się i wypada z pokoju jak burza, tak szybko, że nie jestem w stanie nic zrobić. Gdy zamykają się za nią drzwi, ich huk rozbrzmiewa mi w głowie niczym piorun. Gardło zaciska mi się boleśnie. Wbrew temu, co podpowiada racjonalna część mojego umysłu, wbrew temu, o czym sama przed chwilą zapewniałam Anę, cichy głosik w głowie przypomina, jak przed tamtą fatalną nocą próbowałam przekonać pozostałych, że w ośrodku dzieje się coś niedobrego. Że nikt mi nie wierzył. Ten głosik szepcze, że nie wolno nam powtórzyć tego błędu – błędu, który polegał na tym, że nie doceniliśmy cholernego nieznajomego.52
DEVAN
Luca bierze kolejny duży łyk kawy, po czym mruży oczy i robi głęboki wdech–wydech nosem.
– Wszystko w porządku? – pytam ostrożnie. Wszystko we mnie krzyczy, by do niej podejść i wziąć ją w ramiona. Wcześniej sobie na to pozwoliłem, ale teraz zmuszam się do zachowania dystansu, chociaż to sprawia mi wręcz fizyczny ból. Luca prosiła, bym dał jej przestrzeń. Muszę uszanować tę prośbę, bo to nie ja mam prawo decydować, co jest dla niej najlepsze. Nie ma znaczenia, że moim zdaniem umiałbym jej pomóc.
Luca przekrzywia głowę, po czym otwiera oczy i spogląda na mnie znacząco.
– Co o tym sądzisz? – Wskazuje głową ponad ramieniem na drzwi. – O tym, co powiedziała Ana?
– Jeśli to prawda, co powiedziała. Rozumiem, że się martwi, skoro w to wierzy. – Najchętniej zmieniłbym temat, ale tego nie robię. Dopóki Luca ze mną rozmawia i nie każe mi się wynosić, zgadzam się i na to. – Ale jak dla mnie to wszystko jest jakieś mętne. Sądzę raczej, że w coś się wkręciła.
– To prawda, że nie dostałeś żadnego mejla? – pyta beznamiętnie. – W sensie z ogłoszeniem.
– Tak. – Wzruszam ramionami. – Może po prostu go nie zauważyłem, gdzieś mi umknął. Ale aż do dziś się nad tym nie zastanawiałem.
– Hotel napisał do ciebie bezpośrednio, tak?
Kręcę głową.
– Nie. Napisała do mnie pracownica agencji. Twierdziła, że polecił mnie jeden z wykładowców.
– A ty w to uwierzyłeś?
– Dlaczego nie? – Spoglądam na nią, a ona przenosi ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Wydaje się spięta. Żałuję, że nie siada obok mnie. – To była cholernie dobra robota, a agencja współpracowała z uczelniami. Założyłem, że ogłoszenie rozesłano po stosownych kandydatach. Ale jak mówiłem, nie zastanawiałem się nad tym.
Luca przygryza wargę, jak zwykle, gdy nad czymś rozmyśla.
– To niedorzeczne – mówi wreszcie, nawet na mnie nie patrząc. – Właśnie dlatego, że to cholernie dobra robota, raczej nie musieli sami zapraszać chętnych.
– Jestem naprawdę dobry w tym, co robię. Rozumiem, że nie chcieli przegapić okazji.
Spogląda na mnie jakoś dziwnie, po czym znowu odwraca wzrok.
– Co jest, Luca? – pytam niespokojnie.
Wzrusza ramionami niby to z lekceważeniem. Prawie przekonująco.
– Stresuję się po prostu.
Wcale jej nie wierzę. Może spędziliśmy ze sobą tylko kilka dni, a ich wspomnienie przykryły paskudne doświadczenia ostatniej nocy w ośrodku, ale i tak ją znam. Może nawet lepiej niż wiele jej przyjaciółek czy współlokatorek. A to dlatego, że widziałem ją z każdej strony, byłem z nią, gdy przeżywała radość, strach, rozpacz. Naprawdę się poznaliśmy. Dlatego też widzę te iskierki w jej oczach, co do których nie umiem stwierdzić, czy to faktycznie nieufność, czy ogólny stres.
Oczywiście rozumiem, z czym się teraz mierzy. Te tygodnie po tym, jak pożegnaliśmy się na lotnisku, były kompletnym piekłem – dla mnie również: zainteresowanie mediów, strach i troska rodziny i przyjaciół, karuzela myśli, która wciąż i wciąż wracała do wydarzeń w Kolorado. To, że Luca mnie ignorowała, niemal przelało czarę goryczy. Po krótkim tygodniu u ojca nie mogłem już znieść badawczych spojrzeń i niekończących się pytań, więc wróciłem do domu. Sporo rozmawiałem z Leandrem, trochę też z Jacobem, ale to Luca była jedyną osobą, z którą naprawdę miałem ochotę pogadać.
– Luca – zaczynam cicho i robię krok w jej stronę. Obserwuję ją, spodziewając się, że spróbuje czmychnąć niczym jeleń oszołomiony światłem samochodu. – Możemy porozmawiać? Proszę?
– Przecież rozmawiamy. – Wystraszony, pozbawiony radości uśmiech tylko potwierdza, że doskonale wie, o co mi chodzi. Gdy spoglądam na nią wymownie, tylko wzdycha. – Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, Devan. Serio. Wiem, że jestem ci winna tysiąckrotne przeprosiny.
– Nie jesteś mi nic winna.
Garbi się odrobinę, po czym znowu siada na łóżku. Czuję lekką ulgę. Ma nieco pobladłą twarz, oczy wielki i szkliste. Coś jest nie tak. Postanawiam nie opuszczać tego pokoju, póki w końcu nie powie, o co chodzi.
Podchodzę do niej, siadam obok.
– Powiedziałaś mi, że przechodzisz taki okres, że potrzebujesz czasu i tak dalej. Nie zrobiłaś nic złego.
Milczy przez kilka sekund, wpatrzona w swoje dłonie zaciśnięte na kubku z kawą.
– Mam wrażenie, że muszę iść naprzód, rozumiesz? A kiedy patrzę na ciebie, myślę o tamtej nocy, o Paulu, o całym tym koszmarze.
Boli mnie, kiedy to słyszę. Kiedy ja na nią patrzę, widzę znacznie więcej niż tę cholerną ostatnią noc.
– Co mogę zrobić?
– Nic – odpowiada, śmiejąc się bez cienia radości. – Sama nie wiem, co ja mam zrobić. Mam koszmary. Co noc. Czasem się budzę i przez kilka minut nie mogę się ruszyć. Czasem gadam przez sen. Riley już dwa razy wynosiła się stąd w środku nocy, bo za bardzo ją przerażałam. Emocjonalnie jestem wrakiem człowieka.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_