Zawsze mieszkałyśmy w zamku - ebook
Zawsze mieszkałyśmy w zamku - ebook
Niesamowita, zekranizowana gotycka opowieść autorki Nawiedzonego Domu na Wzgórzu i Loterii!
Merricat Blackwood wraz z siostrą Constance i wujem Julianem zamieszkują rodzinną posiadłość. Nie tak dawno temu rodzina liczyła siedmiu członków - do czasu, kiedy pewnej nocy do cukiernicy trafiła śmiertelna dawka arszeniku. Uwolniona od zarzutu morderstwa Constance wróciła do domu, gdzie Merricat robi wszystko, by uchronić ją przed natarczywością i wrogością miejscowej społeczności. Dni upływają w dosyć szczęśliwym odosobnieniu, aż pewnego dnia do posiadłości przybywa kuzyn Charles…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66989-26-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazywam się Mary Katherine Blackwood. Mam osiemnaście lat i mieszkam z siostrą Constance. Często myślę, że przy odrobinie szczęścia mogłam urodzić się wilkołakiem, bo dwa środkowe palce obu moich rąk są tej samej długości, ale muszę zadowolić się tym, czym obdarzyła mnie natura. Nie lubię mycia, psów i hałasu. Lubię moją siostrę Constance, Ryszarda Plantageneta i Amanita phalloides, muchomora sromotnikowego. Reszta mojej rodziny nie żyje.
Ostatnio, kiedy przeglądałam książki z biblioteki stojące na kuchennej półce, okazało się, że termin ich zwrotu upłynął prawie pół roku temu, i zastanowiłam się, czy wybrałabym inne, gdybym wiedziała, że to będą ostatnie książki i że już na zawsze zostaną na naszej półce. Rzadko przenosiliśmy rzeczy; rodzina Blackwoodów nigdy nie zdradzała skłonności do wędrówek i przeprowadzek. Stykaliśmy się wprawdzie z drobnymi, nietrwałymi przedmiotami: książkami, kwiatami, łyżkami, ale głębiej tkwiło w nas przywiązanie do trwałych dóbr. Zawsze odkładaliśmy rzeczy na miejsce. Wymiataliśmy kurz spod stołów i krzeseł, łóżek, obrazów, dywanów i lamp, lecz one same zostawały tam, gdzie były; nigdy nie przesunęłyśmy nawet o cal szylkretowego kompletu przyborów na toaletce matki. Blackwoodowie mieszkali w tym domu od zawsze i utrzymywali w nim porządek; kiedy wprowadzała się tu kolejna pani Blackwood, znajdowano miejsce na jej rzeczy – i tak w naszym domu gromadziły się warstwy dobytku Blackwoodów, balast i mur obronny przed światem.
Książki z biblioteki przyniosłam do domu w piątek, pod koniec kwietnia. Piątki i wtorki były dla mnie straszne, bo musiałam chodzić do miasteczka. Ktoś musiał iść do biblioteki i do sklepu; Constance nigdy nie ruszała się poza ogród, a stryj Julian nie mógł. A zatem to nie duma ani upór wypędzały mnie dwa razy w tygodniu do miasteczka, lecz po prostu potrzebowaliśmy książek i jedzenia. Być może duma sprawiała, że przed powrotem do domu zachodziłam do Stelli na filiżankę kawy; powiedziałam sobie, że to z dumy, i nie ominęłabym Stelli, choćbym nie wiem jak pragnęła znaleźć się w domu, ale wiedziałam również, że Stella zauważyłaby mnie, gdybym przeszła obok, nie wchodząc, i mogłaby pomyśleć, że się boję, a tego już bym nie zniosła.
– Dzień dobry, Mary Katherine – mawiała zawsze Stella, przecierając ladę wilgotną ściereczką – jak się dzisiaj miewasz?
– Bardzo dobrze, dziękuję.
– A Constance Blackwood dobrze się czuje?
– Bardzo dobrze, dziękuję.
– A on?
– Zupełnie nieźle. Poproszę czarną kawę.
Jeśli ktoś wchodził i siadał przy ladzie, zostawiałam kawę i bez pośpiechu wychodziłam, skinąwszy Stelli głową na pożegnanie.
– Bądź zdrowa – rzucała machinalnie.
W bibliotece starannie wybierałam książki. Mieliśmy, oczywiście, książki w domu, zapełniały dwie ściany gabinetu ojca, ale ja lubiłam baśnie i powieści historyczne, a Constance te o jedzeniu. Stryj Julian nigdy nie wziął książki do ręki, ale lubił patrzeć na Constance czytającą wieczorami, kiedy pracował nad swoimi notatkami, i od czasu do czasu spoglądał na nią, kiwając głową.
– Co czytasz, moja droga? Uroczy widok, dama z książką.
– Czytam coś, co nazywa się Sztuka gotowania, stryjku.
– Zachwycające.
Oczywiście nigdy nie milczałyśmy zbyt długo w obecności stryja Juliana, lecz nie przypominam sobie, aby któraś z nas kiedykolwiek otworzyła choć jedną z pożyczonych książek stojących teraz na kuchennej półce. Wyszłam z biblioteki pewnego pięknego kwietniowego ranka; świeciło słońce i wszędzie wokół spod warstwy brudu dziwacznie przebijały fałszywe obietnice wiosennego przepychu. Pamiętam, że stałam na schodach biblioteki, trzymając książki i wpatrując się przez chwilę w delikatną zieleń gałęzi na tle nieba, i jak zawsze żałowałam, że nie mogę wrócić do domu, krocząc po niebie, a nie przez miasteczko. Mogłam od razu przejść na drugą stronę ulicy i iść dalej aż do sklepu kolonialnego, ale to by oznaczało, że muszę minąć dom towarowy i siedzących przed nim mężczyzn. W tym miasteczku mężczyźni pozostawali młodzi, kobiety zaś starzały się pod wpływem szarego, niedobrego znużenia i czekały milczące, aż mężczyźni wstaną i wrócą do domów. Mogłam iść tą stroną ulicy i przeciąć ją dopiero na wysokości sklepu; wolałam to, choć musiałam przechodzić obok poczty i domu Rochesterów ze stertami przerdzewiałej blachy na podwórzu, popsutymi samochodami, pustymi kanistrami po benzynie, starymi materacami, armaturami i baliami, które rodzina Harlerów przywiozła z sobą i które – w co święcie wierzę – kochała.
Dom Rochesterów był najładniejszym domem w miasteczku i dawniej posiadał bibliotekę z orzechową boazerią, salę balową na piętrze oraz mnóstwo róż wokół werandy. Urodziła się w nim nasza matka i zgodnie z prawem powinien należeć do Constance. Postanowiłam, jak zawsze, że bezpieczniej będzie przejść obok poczty i domu Rochesterów, choć nie lubiłam patrzeć na budynek, w którym urodziła się matka. Rano po tej stronie ulicy było przeważnie pusto, ponieważ padał na nią cień, ja zaś i tak musiałam minąć dom towarowy po wyjściu ze sklepu, a mijanie go w obydwie strony przekraczało moje siły.
Za miasteczkiem, przy Hill Road, River Road i Old Mountain, ludzie tacy jak Clarke’owie i Carringtonowie pobudowali nowe, piękne domy. Musieli przejeżdżać przez miasteczko, aby dostać się do Hill Road i River Road, ponieważ główna ulica była zarazem stanową autostradą, ale dzieci Clarke’ów i Carringtonów chodziły do prywatnych szkół, a jedzenie dostarczano do kuchni przy Hill Road z większych miast. Samochód dowoził pocztę z miasteczka przez River Road aż do Old Mountain, ale mieszkańcy Mountain wysyłali listy z innych miejscowości, a mieszkańcy River Road jeździli do wielkomiejskich fryzjerów.
Dziwiło mnie zawsze to, że ludzie z miasteczka, mieszkający w brudnych domkach przy głównej drodze albo przy Creek Road, z uśmiechem kiwali głowami i machali do przejeżdżających Clarke’ów czy Carringtonów. Kiedy Helen Clarke wchodziła do sklepu Elberta, żeby kupić puszkę przecieru pomidorowego lub funt kawy, o których zapomniała kucharka, wszyscy mówili jej „dzień dobry” i stwierdzali, że pogoda się poprawia. Dom Clarke’ów jest nowszy niż dom Blackwoodów, lecz wcale nie jest ładniejszy. Nasz ojciec sprowadził pierwszy fortepian, jaki widziano w miasteczku. Carringtonowie są właścicielami papierni, ale do Blackwoodów należy cała ziemia między autostradą a rzeką. Shepherdowie z Old Mountain dali miasteczku ratusz – biały, o spadzistym dachu, okolony zielonym trawnikiem, z armatą stojącą od frontu. Była kiedyś mowa o wprowadzeniu podziału na strefy, wyburzeniu chałup przy Creek Road i rozbudowie miasteczka, tak aby pasowało do ratusza, ale nikt nawet palcem nie kiwnął; może myśleli, że Blackwoodowie zaczną wówczas uczęszczać na zebrania rady miejskiej. Mieszkańcy miasteczka załatwiają w ratuszu karty wędkarskie i łowieckie, a raz w roku przyjeżdżają na zebranie Clarke’owie, Carringtonowie i Shepherdowie, którzy uroczyście głosują za usunięciem śmietniska Harlerów z Main Street oraz ławek sprzed domu towarowego i co roku zostają dziarsko przegłosowani przez pozostałych. Za ratuszem odchodzi w lewo Blackwood Road, która prowadzi do domu. Blackwood Road otacza wielkim kołem posiadłość Blackwoodów, a wzdłuż całej drogi ciągnie się ogrodzenie z drutu, postawione przez naszego ojca. Niedaleko za ratuszem stoi duży czarny głaz oznaczający początek ścieżki przeciętej bramą, którą otwieram i zamykam za sobą, a później przechodzę przez lasek i jestem w domu.
Ludzie z miasteczka zawsze nas nienawidzili.
Podczas zakupów miałam taką zabawę. Wyobrażałam sobie te dziecięce gry, w których plansza jest podzielona na małe pola, a gracz wykonuje ruch zgodnie z rzutem kostką; zawsze istnieją jakieś zagrożenia, na przykład: „tracisz jedną kolejkę” albo „cofasz się o dwa pola”, albo „wracasz na start”; ale są także korzyści, takie jak: „idź trzy pola naprzód” czy „zyskujesz dodatkowy ruch”. Dla mnie punktem startu była biblioteka, a metą czarny kamień. Musiałam posuwać się główną drogą, następnie zaś przejść na drugą stronę i dojść do czarnego kamienia, który oznaczał wygraną. Zaczęłam nieźle, ruszając pustą, bezpieczną stroną Main Street, i mógł to być jeden z lepszych dni; bywało tak wiosną, choć niezbyt często. Gdyby ten dzień okazał się dobry, złożyłabym później cenną ofiarę na znak wdzięczności.
Ruszyłam szybko, biorąc na początek głęboki oddech i nie rozglądając się; niosłam książki z biblioteki i torbę na zakupy i obserwowałam ruchy własnych stóp, jedną za drugą; stóp w starych brązowych butach po matce. Czułam, że z budynku poczty ktoś mnie obserwuje – od sześciu lat nie odbieraliśmy listów i nie mieliśmy telefonu, bo nie moglibyśmy tego znieść – ale potrafiłam wytrzymać owo spojrzenie; była to stara panna Dutton, która nigdy nie gapiła się otwarcie, jak inni, tylko zerkała spoza okiennic lub zasłon. Nigdy nie patrzyłam na dom Rochesterów. Nie mogłam znieść myśli, że nasza matka tam się urodziła. Zastanawiałam się czasami, czy Harlerowie wiedzą, że mieszkają w domu należącym do Constance; na ich podwórzu panował zawsze taki hałas, spowodowany przerzucaniem blachy, że nie słyszeli, jak przechodzę. Może Harlerowie myśleli, że ten nieustanny metaliczny szczęk odstraszy demony, a może byli muzykalni i podobały im się te odgłosy; może ich wewnętrzne życie wyglądało tak samo jak zewnętrzne: siedzieli na starych baliach i jedli obiad z wyszczerbionych talerzy, ustawionych na szkielecie starego forda, szczękając puszkami i wrzeszcząc do siebie. Chodnik przy domu Harlerów zawsze pokryty był warstwą brudu.
W następnym ruchu przechodziłam na drugą stronę ulicy (tracisz kolejkę), gdzie mieścił się sklep kolonialny. Wahałam się za każdym razem, słaba i bezbronna, na skraju drogi, którą mknęły rozpędzone samochody. Dla większości pojazdów Main Street była trasą przelotową, auta i ciężarówki pędziły autostradą i kierowcy rzadko mnie zauważali. Rozpoznawałam miejscowych po ich szybkich, paskudnych spojrzeniach i zawsze się zastanawiałam, co by było, gdybym wkroczyła na szosę – czy samochód skręciłby znienacka, niemal mimowolnie, w moją stronę? Ot tak, żeby mnie przestraszyć, żebym uskoczyła? A potem śmiech, zewsząd, zza okiennic poczty, z ławek przed domem towarowym, spoza drzwi sklepu kolonialnego; wszyscy z uciechą obserwują Mary Katherine Blackwood umykającą spod kół samochodu. Czasami tracę dwie, a nawet trzy kolejki, zanim przejdę, bo czekam, aż ulica zrobi się pusta.
W połowie drogi wychodzę z cienia w jaskrawe, złudne kwietniowe słońce; jeszcze przed lipcem żar nadtopi drogę i moje stopy ugrzęzną w niej, przez co przeprawa stanie się bardziej niebezpieczna (Mary Katherine Blackwood, uwięziona w asfalcie, usiłuje wydobyć się spod samochodu; wróć i zacznij grę od początku), a budynki będą jeszcze brzydsze. Całe miasteczko było odlane z jednej formy, jednego czasu i stylu, jak gdyby ludzie potrzebowali brzydoty i karmili się nią. Domy i sklepy sprawiały wrażenie ustawionych w bezmyślnym pośpiechu, by zapewnić schronienie ludziom niechlujnym i niemiłym, a dom Rochesterów i dom Blackwoodów, nawet ratusz, zostały tu sprowadzone, może przypadkiem, z jakiejś dalekiej, cudownej krainy, gdzie mieszkają ludzie z klasą. Może ktoś zawładnął tymi wspaniałymi domami – karząc Rochesterów i Blackwoodów za zło ukryte w ich sercach – i uwięził w miasteczku? Może ich powolny rozkład odzwierciedlał brzydotę mieszkańców? Rząd sklepów przy Main Street był monotonnie szary. Właściciele mieszkali na piętrze w zwykłych mieszkaniach, a zasłony w ich oknach były blade i bezbarwne; każda barwa blakła szybko w tym miasteczku. To nie Blackwoodowie rzucili urok na miasteczko; należało ono do mieszkańców i stanowiło jedyne odpowiednie dla nich miejsce.
Zbliżając się do rzędu sklepów, zawsze myślałam o zgniliźnie, o palącej, czarnej, bolesnej zgniliźnie, która drąży od środka i przynosi straszne cierpienie. Tego im życzyłam.
Miałam przy sobie listę zakupów; Constance sporządzała ją we wtorki i piątki przed moim wyjściem z domu. Ludziom z miasteczka nie podobało się, że miałyśmy zawsze pod dostatkiem pieniędzy na wszystko; brałyśmy, oczywiście, pieniądze z banku, ale wiem, że wszyscy mówili o majątku ukrytym w naszym domu, zupełnie jakby spoczywały tu wielkie stosy złotych monet, którymi Constance, stryj Julian i ja zabawiamy się wieczorami, porzuciwszy na chwilę lekturę książek z biblioteki, i przesypujemy złoto między palcami, licząc je, ustawiając w słupki i rozrzucając, a przy tym drwimy i stroimy szydercze grymasy zza zamkniętych drzwi. Przypuszczam, że wielu zawistników z miasteczka łaknęło naszych stosów złota, ale byli tchórzami i bali się Blackwoodów. W sklepie razem z listą zakupów wyjęłam z torby portmonetkę, żeby Elbert widział, że mam pieniądze, i nie mógł wymówić się od obsłużenia mnie.
Nie miało znaczenia, kto był w sklepie. Nigdy nie czekałam na obsługę; pan Elbert albo jego blada, chciwa żona zawsze wybiegali z jakiegoś kąta, by podać mi wszystko, czego sobie zażyczyłam. Czasami, w wakacje, kiedy pomagał im starszy syn, uprzedzali go w pośpiechu, żeby przypadkiem nie natknął się na mnie, a raz, gdy jakaś dziewczynka – nie z miasteczka, rzecz jasna – podeszła do mnie w sklepie, pani Elbert odciągnęła ją tak gwałtownie, że mała aż krzyknęła. Po długiej chwili ciszy, pełnej oczekiwania, pani Elbert nabrała powietrza i spytała: „Coś jeszcze?”. Zawsze prostowałam się i sztywniałam, kiedy podchodziły do mnie dzieci, bo się ich bałam. Bałam się, że mnie dotkną, a wtedy ich matki rzucą się na mnie z pazurami, jak drapieżne ptaki; zawsze tkwił we mnie ten obraz: pikujące, agresywne ptaki o szponach ostrych jak brzytwa. Tego dnia miałam kupić dużo różnych rzeczy dla Constance i z ulgą stwierdziłam, że w sklepie nie ma dzieci, a kobiet jest niewiele. Masz dodatkowy ruch, pomyślałam, i powiedziałam panu Elbertowi „dzień dobry”.
Skinął mi głową; nie mógł mnie zupełnie zlekceważyć, a kobiety w sklepie obserwowały go czujnie. Odwróciłam się do nich plecami, ale wyczuwałam za sobą ich obecność; stały, trzymając puszki, torby z ciasteczkami albo główki sałaty, i nie zamierzały się poruszyć, dopóki nie wyjdę, aby mogły podjąć rozmowę i dać się ponieść fali własnego życia. Gdzieś tam była pani Donell; zauważyłam ją, wchodząc, i zastanawiałam się, czy przyszła specjalnie w ten sam dzień co ja, gdyż zawsze usiłowała coś powiedzieć; była jedną z nielicznych, które się odzywały.
– Poproszę kurczaka – powiedziałam do pana Elberta, a jego chciwa żona otworzyła zamrażarkę po drugiej stronie sklepu, wyjęła kurczę i zaczęła je pakować. – I jagnięce udko – dodałam. – Stryj Julian zawsze nabiera ochoty na jagnię, gdy nadchodzi wiosna.
Wiedziałam, że nie powinnam była tego mówić, bo przez sklep przebiegło ciche westchnienie, jak wstrzymywany krzyk. Pomyślałam, że gdybym im powiedziała to, co naprawdę chciałam powiedzieć, czmychnęłyby jak króliki, ale i tak czekałyby na mnie na zewnątrz.
– Cebula – zwróciłam się uprzejmie do pana Elberta – kawa, chleb, mąka. Orzechy – dodałam – i cukier, zabrakło nam cukru. – Z tyłu dobiegł cichy, lękliwy śmiech; pan Elbert omiótł mnie szybkim spojrzeniem i spuścił oczy na towary, które układał na ladzie. Po chwili pani Elbert przyniosła zapakowane mięso i położyła obok innych zakupów. Nie musiałam się odwracać, dopóki nie byłam gotowa do wyjścia.
– Dwie kwarty mleka – powiedziałam. – Ćwierć kwarty śmietany i funt masła. – Harrisowie nie dostarczali nam nabiału od sześciu lat i dlatego kupowałam mleko i masło w sklepie. – I tuzin jaj. – Constance zapomniała dopisać jajka do listy, ale w domu zostały tylko dwa. – I jeszcze blok fistaszkowy – dorzuciłam. Stryj Julian będzie dzisiaj chrzęścił i chrupał nad papierami, a potem cały lepki położy się do łóżka.
– Blackwoodowie zawsze lubili dobrze zjeść. – To był głos pani Donell gdzieś zza moich pleców; ktoś zachichotał, a ktoś inny powiedział: „Szszsz!”. Nawet się nie odwróciłam; wystarczyło, że czułam za sobą ich obecność, nie musiałam oglądać ich płaskich, szarych twarzy o pełnych nienawiści oczach. Życzę wam wszystkim śmierci, pomyślałam, pragnąc powiedzieć to na głos. Constance powtarzała mi: „Niczego po sobie nie pokazuj” i „Jeśli zwrócisz na siebie uwagę, będzie jeszcze gorzej”; miała zapewne rację, ale ja i tak życzyłam im śmierci. Miło byłoby wejść któregoś ranka do sklepu i zobaczyć ich wszystkich, nawet Elbertów i dzieci, w agonii, wijących się z bólu. Obsłużyłabym się sama, pomyślałam, przekroczyłabym ich ciała i wzięłabym z półek wszystko, na co przyszłaby mi ochota, a potem poszłabym do domu, być może wymierzając po drodze kopniaka pani Donell. Nigdy nie wstydziłam się tych myśli, żałowałam tylko, że nie mogą się spełnić. „Nie powinnaś ich nienawidzić” – mówiła Constance – „to osłabia tylko ciebie”. Ale ja i tak ich nienawidziłam i zastanawiałam się, po co w ogóle zostali stworzeni.
Pan Elbert ustawił wszystkie moje zakupy na ladzie i czekał, wpatrując się w przestrzeń za moimi plecami.
– To wszystko – powiedziałam, a on, nie patrząc na mnie, spisał i podsumował ceny, po czym wręczył mi kartkę, żebym sprawdziła, czy mnie nie oszukał. Zawsze skrupulatnie sprawdzałam jego rachunki, choć nigdy się nie mylił; niewiele miałam możliwości odegrania się na nich, ale robiłam, co mogłam. Zakupy wypełniły dwie torby i musiałam zanieść je do domu, innego wyjścia nie było. Oczywiście nikt nie zaproponowałby mi pomocy, nawet gdybym tego oczekiwała.
Tracisz dwie kolejki. Szłam powoli, dźwigając zakupy i książki z biblioteki, i musiałam przejść obok domu towarowego, aby dotrzeć do Stelli. Przystanęłam w drzwiach sklepu, szukając po omacku w sobie jakiejś myśli, która pozwoliłaby mi poczuć się bezpiecznie. Z tyłu dobiegły mnie szmery i pokasływania. Szykowali się, by znowu zacząć rozmawiać, i zapewne z ulgą przewracali do siebie oczyma. Moja twarz skamieniała. Dzisiaj zamierzałam myśleć o lunchu w ogrodzie; uchyliłam powieki zaledwie na tyle, by widzieć, dokąd idę – brązowe buty matki unosiły się i opadały – a w myślach przykrywałam stół zielonym obrusem i stawiałam na nim żółte talerze i truskawki w białej misce. Żółte nakrycia, myślałam, czując na sobie spojrzenia mężczyzn, a stryj Julian dostanie grzankę z jajkiem na miękko i przypomnę Constance, żeby okryła go szalem, bo to przecież dopiero wczesna wiosna. Nawet nie patrząc, widziałam ich grymasy i gesty; życzyłam im wszystkim śmierci i deptałam po ich trupach. Rzadko zwracali się bezpośrednio do mnie, najczęściej do siebie nawzajem. „To Blackwoodówna” – dobiegł mnie czyjś wysoki, szyderczy głos. – „Jedna z sióstr Blackwood z farmy Blackwoodów”. „Przykra sprawa z tymi Blackwoodami” – odezwał się głośno ktoś inny. – „Bardzo przykra dla tych biednych dziewcząt”. „To ładna farma” – mówili. – „Dobra ziemia pod uprawę. Można by się wzbogacić na ziemi Blackwoodów. Gdyby się żyło milion lat, miało trzy głowy i nie dbało o to, co tam rośnie. Trzymają ziemię pod kluczem, ci Blackwoodowie”. „Można się wzbogacić”. „To przykre dla tych dziewcząt”. „Nie wiadomo, co wyrośnie na ziemi Blackwoodów”.
Depczę po ich trupach, myślałam, jemy lunch w ogrodzie i stryj Julian ma szal na ramionach. Na tej drodze zawsze ściskałam mocno torbę z zakupami, bo pewnego strasznego ranka upuściłam ją i jajka się potłukły, a mleko wylało. Zebrałam, co mogłam, słysząc przy tym ich okrzyki, i powtarzałam sobie, że nie ucieknę, choćby nie wiem co; gwałtownie wpychałam do torby puszki, pudełka i rozsypany cukier, powtarzając sobie, że nie ucieknę.
Przed domem Stelli była pęknięta płyta chodnikowa, a szczelina wyglądała jak wyciągnięty palec i znajdowała się tam od zawsze. Inne drogowskazy, takie jak odcisk dłoni Johnny’ego Harrisa w cementowym fundamencie ratusza czy inicjały małego Muellera na ganku biblioteki, pojawiły się za mojej pamięci; byłam w trzeciej klasie, kiedy budowano ratusz. Ale szczelina przed domem Stelli istniała od zawsze, tak jak sama Stella. Pamiętam, że przejeżdżałam tamtędy na wrotkach i uważałam, by na niej nie stanąć, bo wtedy mama mogłaby skręcić kark. Mijałam to miejsce na rowerze, z rozwianym włosem, a mieszkańcy miasteczka nie darzyli nas wówczas tak jawną niechęcią, choć ojciec mówił, że i tak są nic niewarci. Matka powiedziała mi raz, że ta szczelina istniała już w czasach, gdy ona była panną i mieszkała u Rochesterów, więc na pewno znajdowała się tu, kiedy matka poślubiła ojca i zamieszkała na farmie Blackwoodów. Przypuszczam, że ta szczelina w kształcie palca była tu od czasu, gdy zbudowano miasteczko ze starego, zszarzałego drewna i z jakiegoś nieprawdopodobnego miejsca sprowadzono tych brzydkich ludzi o złych twarzach, aby ich tu osiedlić.
Stella kupiła ekspres do kawy i wstawiła marmurową ladę za pieniądze z ubezpieczenia po śmierci męża, ale odkąd mogłam sięgnąć pamięcią, były to jedyne zmiany u Stelli; przychodziłyśmy tu z Constance po szkole i wydawałyśmy nasze drobne, a przy tym codziennie kupowałyśmy popołudniową gazetę dla ojca, żeby miał co czytać wieczorami. Teraz już nie brałam gazety, ale Stella nadal ją sprzedawała, podobnie jak czasopisma, cukierki i szare pocztówki z widokiem ratusza.
– Dzień dobry, Mary Katherine – powiedziała, kiedy usiadłam przy ladzie i postawiłam zakupy na podłodze. Życząc całemu miasteczku śmierci, myślałam czasami, że mogłabym oszczędzić Stellę, bo była mi najbliższa z nich wszystkich i jej jednej udało się zachować jakiś kolor. Była okrągła i różowa, a gdy wkładała jasną perkalową sukienkę, zawsze trwało dobrą chwilę, zanim wtopiła się w brudną szarość.
– Jak się dziś miewasz? – spytała.
– Bardzo dobrze, dziękuję.
– A czy Constance Blackwood ma się dobrze?
– Bardzo dobrze, dziękuję.
– A on?
– Zupełnie nieźle. Poproszę czarną kawę.
Prawdę mówiąc, wolałam kawę z cukrem i śmietanką, bo bez nich jest bardzo gorzka, ale ponieważ przychodziłam tu tylko z dumy, poprzestawałam na absolutnym minimum.
Jeżeli ktoś zaglądał do Stelli, kiedy ja tam byłam, wstawałam i wychodziłam cicho, ale czasami miałam pecha. Tego ranka, zaledwie Stella postawiła moją kawę na ladzie, w drzwiach pojawił się jakiś cień, a Stella spojrzała i powiedziała: „Dzień dobry, Jim”. Podeszła do rogu lady i czekała, aż gość usiądzie, abym mogła wyjść niepostrzeżenie; ale to był Jim Donell i od razu wiedziałam, że mam dzisiaj pecha. Niektórzy z mieszkańców miasteczka mieli prawdziwe twarze, które potrafiłam rozpoznać i których nienawidziłam, każdej z osobna; należeli do nich Jim Donell i jego żona, bo ich niechęć była celowa, a nie tępa i pochodząca z nawyku, jak u innych. Większość ludzi zatrzymałaby się na końcu lady, obok Stelli, ale Jim Donell podszedł prosto do mnie i usiadł na najbliższym stołku, ponieważ chciał przynieść mi pecha, wiedziałam o tym.
– Coś słyszałem – powiedział, obracając się na stołku i patrząc na mnie z bliska – że podobno się wyprowadzacie.
Wolałabym, żeby usiadł nieco dalej; Stella podeszła do nas z drugiej strony lady i pragnęłam, żeby kazała mu się przesunąć, tak bym mogła wstać i wyjść bez przeciskania się obok niego.
– Słyszałem, że się wyprowadzacie – powtórzył dobitnie.
– Nie – odparłam, bo czekał na odpowiedź.
– To dziwne – powiedział, zerkając to na mnie, to na Stellę. – Przysiągłbym, że ktoś mi mówił o waszej rychłej wyprowadzce.
– Nieprawda – odparłam.
– Chcesz kawy, Jim? – zagadnęła Stella.
– Jak myślisz, Stello, kto puścił taką plotkę? Kto mógł gadać, że się wyprowadzają, choć nie ma w tym ani źdźbła prawdy?
Stella pokręciła głową, usiłując powstrzymać uśmiech. Zauważyłam, że moje palce szarpią papierową serwetkę, oddzierając rożek, i zmusiłam dłonie do bezruchu, ustalając zasadę: ilekroć zobaczę strzępek papieru, muszę pamiętać, że mam być milsza dla stryja Juliana.
– Nie do wiary, jak te plotki się rozchodzą – stwierdził Jim Donell. Może czekała go prędka śmierć; może narasta już w nim zgnilizna, która go zabije. – Czy słyszałaś, żeby ludzie gdzieś tak plotkowali, jak u nas? – zwrócił się do Stelli.
– Zostaw ją w spokoju, Jim – powiedziała Stella.
Stryj Julian był stary i bliski śmierci, niestety, bliższy śmierci niż Jim Donell, Stella czy ktokolwiek inny. Biedny, stary stryj Julian był umierający i postanowiłam być dla niego milsza. Urządzimy piknik w ogrodzie. Constance przyniesie szal i okryje stryjowi ramiona, a ja położę się na trawie.
– Nikomu nie dokuczam, Stello. Czy ja komuś dokuczam? Pytam tylko pannę Mary Katherine Blackwood, dlaczego całe miasto gada o ich rychłej wyprowadzce. Że niedługo wyjadą i zamieszkają gdzie indziej. – Zamieszał kawę; kątem oka widziałam krążącą łyżeczkę i chciało mi się śmiać. W tej łyżeczce było coś tak prostego i głupiego, podczas gdy Jim Donell nie przestawał mówić; byłam ciekawa, czy nadal by mówił, gdybym wyciągnęła rękę i zatrzymała łyżeczkę. Zapewne tak, powiedziałam rozsądnie do siebie, zapewne chlusnąłby mi kawą w twarz.
– I zamieszkają gdzie indziej – powtórzył posępnie.
– Przestań – powiedziała Stella.
Postanowiłam uważniej słuchać opowieści stryja Juliana. Dobrze, że kupiłam blok fistaszkowy.
– A tak się martwiłem – podjął Jim Donell – że nasze miasto straci jedną ze świetnych, starych rodzin. To by była naprawdę wielka szkoda. – Obrócił się na stołku, bo ktoś stanął w drzwiach. Patrzyłam na swoje ręce złożone na kolanach i, oczywiście, nie miałam zamiaru sprawdzać, kto przyszedł, ale Jim Donell zawołał: „Joe!”, i wiedziałam, że to Dunham, ten cieśla.
– Joe, czyś kiedy słyszał coś podobnego? Całe miasto gada, że Blackwoodowie się wyprowadzają, a tu panna Mary Katherine mówi mi, że to nieprawda.
Na chwilę zapadła cisza. Wiedziałam, że Dunham wpatruje się ze zmarszczonymi brwiami w Jima Donella, a potem w Stellę i we mnie, rozważając to, co usłyszał, porządkując słowa i ustalając znaczenie każdego z nich.
– Czyżby? – odezwał się wreszcie.
– Słuchajcie, wy dwaj… – zaczęła Stella, ale Jim Donell mówił dalej, odwrócony do mnie plecami, wyciągnąwszy nogi tak, żebym nie mogła go wyminąć i wyjść.
– Jeszcze dziś rano mówiłem ludziom, że źle się dzieje, kiedy stare rodziny odchodzą. Chociaż można bez obawy powiedzieć, że duża część Blackwoodów już odeszła. – Zaśmiał się i uderzył dłonią o ladę. – Odeszła – powtórzył. Łyżeczka w jego filiżance znieruchomiała, ale on nie umilkł. – Miasteczko traci wiele ze swego stylu, kiedy odchodzą zacne, stare rodziny. Ktoś mógłby pomyśleć – dodał, cedząc słowa – że nie są mile widziane.
– No właśnie – wtrącił ze śmiechem Dunham.
– Mieszkają sobie w pięknym, starym domu, ogrodzonym, z prywatną drogą, i żyją elegancko.
Zawsze ciągnął, dopóki się nie zmęczył. Kiedy Jimowi Donellowi coś przyszło do głowy, powtarzał to bez końca i na tyle sposobów, na ile mógł, chyba dlatego, że miał bardzo mało pomysłów i musiał wyżąć każdy do sucha. Ponadto wydawało mu się, że kiedy coś powtarza, brzmi to jeszcze śmieszniej. Wiedziałam, że nie przestanie, dopóki nie będzie zupełnie pewien, że nikt go nie słucha. Postanowiłam przestrzegać zasady: nigdy nie myśl o danej rzeczy więcej niż raz, i spokojnie złożyłam ręce na kolanach. Mieszkam na księżycu, powiedziałam sobie, mam swój własny mały domek na księżycu.
– Cóż – rzekł Jim Donell; w dodatku śmierdział. – Mogę każdemu powiedzieć, że znałem Blackwoodów. Nie pamiętam, żeby mnie zrobili coś złego, skądże znowu, dla mnie zawsze byli bardzo uprzejmi. Ale – dodał ze śmiechem – na kolację to mnie nigdy nie zaprosili, co to, to nie.
– Dość już tego – przerwała ostro Stella. – Idź się czepiać kogo innego, Jimie Donellu.
– Czy ja się kogoś czepiam? Myślisz, że chciałem iść do nich na kolację? Masz mnie za wariata?
– A ja – odezwał się Dunham – mogę każdemu powiedzieć, że raz naprawiłem im złamany schodek, a oni mi za to nie zapłacili. – Mówił prawdę. Constance kazała mi pójść do niego i powiedzieć, że nie zapłacimy za nieoheblowaną deskę przybitą krzywo do stopnia, skoro zamawiałyśmy u stolarza nowy, porządny schodek. Kiedy wyszłam i oznajmiłam, że nie zapłacimy, Dunham wykrzywił się, splunął, wziął młotek, oderwał deskę i rzucił ją na ziemię. „Zrób to sama”, powiedział mi, wsiadł do ciężarówki i odjechał. – Nie zapłacili – powtórzył teraz.
– To musiało być jakieś przeoczenie, Joe. Idź od razu do panny Constance Blackwood, porozmawiaj z nią, a ona już dopilnuje, żebyś dostał, co ci się należy. Ale gdyby cię zapraszała na kolację, Joe, bądź twardy i powiedz pannie Blackwood: „Nie, dziękuję”.
Dunham parsknął śmiechem.
– To nie dla mnie – odparł. – Naprawiłem im schodek, a oni nigdy mi za to nie zapłacili.
– To dziwne – powiedział Jim Donell. – Zabierają się za odnawianie domu i w ogóle, choć cały czas myślą o wyprowadzce.
– Mary Katherine – odezwała się zza lady Stella, podchodząc do mnie. – Idź do domu. Zejdź z tego stołka i idź do domu. Nie będzie tu spokoju, póki nie znikniesz.
– O, to szczera prawda – przyświadczył Jim Donell. Stella spojrzała na niego, a on cofnął nogi i pozwolił mi przejść. – Powiedz tylko słowo, Mary Katherine, a wszyscy przyjdziemy i pomożemy się wam spakować. Tylko słowo, Merricat.
– A siostrze możesz powiedzieć… – zaczął Dunham, ale ja byłam szybsza i wychodząc, usłyszałam jedynie śmiech ich dwóch i Stelli.
Lubiłam mój dom na księżycu. Umieściłam w nim kominek, a na zewnątrz ogród (co może rosnąć na księżycu? Muszę zapytać Constance) i zamierzałam zjeść lunch w moim księżycowym ogrodzie. Na księżycu wszystko było bardzo jasne i miało dziwną barwę; mój domek był błękitny. Śledziłam ruchy własnych stóp, małych i brązowych, a torba z zakupami kołysała się lekko z boku. Wstąpiłam już do Stelli i teraz musiałam tylko minąć ratusz, który powinien być pusty, wyjąwszy ludzi rejestrujących psy, podliczających grzywny od kierowców, którzy przejeżdżali przez miasteczko, wysyłających zawiadomienia w sprawie wody, ścieków i śmieci, a także zabraniających innym palenia liści lub łowienia ryb. Ci wszyscy ludzie powinni siedzieć gdzieś w głębi ratusza, pogrążeni w pracy; nie musiałam się ich obawiać, chyba żebym łowiła ryby poza sezonem. Pomyślałam o okoniach z księżycowych rzek i w tej samej chwili zobaczyłam młodych Harrisów, którzy kłócili się hałaśliwie na podwórku z kilkoma innymi chłopcami. Dostrzegłam ich dopiero po wyjściu zza ratusza i jeszcze mogłam zawrócić, pójść główną drogą aż do potoku, a potem dotrzeć do domu od drugiej strony, ale było już późno; niosłam zakupy i trudno byłoby mi brodzić w potoku w matczynych butach. Pomyślałam, że mieszkam na księżycu, i ruszyłam szybkim krokiem. Zauważyli mnie natychmiast; wyobraziłam sobie, że wiją się z bólu, przeżarci zgnilizną, i głośno krzyczą. Pragnęłam, by skręcali się i płakali u moich nóg.
– Merricat – wołali. – Merricat, Merricat! – i stanęli w szeregu za ogrodzeniem.
Zastanawiałam się, czy ich rodzice, Jim Donell, Dunham i brudny Harris, urządzali regularne musztry, ucząc dzieci z miłością i troską odpowiedniego ustawienia głosu; bo jak inaczej tyle dzieci nauczyłoby się tego tak dokładnie?
Merricat, rzecze Connie, chcesz herbaty kroplę, dwie?
O nie, rzecze Merricat, ty otrujesz mnie.
Merricat, rzecze Connie, chcesz pogrążyć się we śnie?
Tam na cmentarzu, na grobu dnie!
Udawałam, że nie rozumiem ich języka; na księżycu nasza mowa była miękka i płynna, i śpiewaliśmy w blasku gwiazd, spoglądając na stary, wysuszony świat. Byłam już prawie w połowie ogrodzenia.
– Merricat, Merricat!
– Gdzie Connie? Szykuje kolację?
– Chcesz herbaty?
Czułam się dziwnie, zanurzona w sobie, gdy tak szłam równo i sztywno wzdłuż płotu, stawiając stopy pewnie i bez widocznego pośpiechu; znajdowałam się wewnątrz samej siebie i wiedziałam, że oni na mnie patrzą; ukryłam się głęboko, ale słyszałam ich i widziałam kątem oka. Pragnęłam, żeby wszyscy padli martwi na ziemię.
– Tam na cmentarzu, na grobu dnie.
– Merricat!
Pewnego razu, kiedy przechodziłam, na ganek wyszła pani Harris; może chciała sprawdzić, dlaczego chłopcy tak się wydzierają. Stała tam przez chwilę, patrząc i słuchając, a ja przystanęłam i spojrzałam prosto na nią, spojrzałam prosto w jej matowe, tępe oczy. Wiedziałam, że nie powinnam się do niej odzywać i że mimo to się odezwę.
– Nie może ich pani powstrzymać? – spytałam, zastanawiając się, czy jest w tej kobiecie coś, do czego mogłabym przemówić, czy ona kiedykolwiek biegała radośnie po trawie, patrzyła na kwiaty, poznała zachwyt albo miłość. – Nie może pani?
– Dzieci – powiedziała, nie zmieniając tonu, spojrzenia ani wyrazu tępego rozradowania – nie przezywajcie pani.
– Dobrze, mamo – odparł z powagą jeden z chłopców.
– Nie podchodźcie do płotu. Nie przezywajcie pań.
Poszłam sobie, a oni piszczeli i krzyczeli, podczas gdy kobieta stała na ganku i śmiała się głośno.
Merricat, rzecze Connie, chcesz herbaty kroplę, dwie?
O nie, rzecze Merricat, ty otrujesz mnie.
Ich języki spłoną, pomyślałam, poczują się tak, jakby połykali ogień. Ich gardła spłoną, wypowiadając słowa, a w brzuchach poczują pożar gorętszy niż tysiąc płomieni.
– Do widzenia, Merricat! – zawołali, gdy mijałam róg ogrodzenia. – Nie wracaj zbyt prędko!
– Do widzenia, Merricat, pozdrów Connie!
– Do widzenia, Merricat!
Ale ja już dotarłam do czarnego kamienia i bramy, od której biegła nasza ścieżka.
Ciąg dalszy w wersji pełnejPolecamy również inną powieść grozy
Shirley Jackson!
NAWIEDZONY DOM NA WZGÓRZU
Do starego, mrocznego i owianego złą sławą domu na wzgórzu przybywają cztery osoby: doktor Montague – znawca okultyzmu, szukający żelaznych dowodów na istnienie zjawisk paranormalnych, jego śliczna asystentka, Eleanor – młoda kobieta posiadająca sporą wiedzę na temat duchów, a także Luke – przyszły spadkobierca rezydencji. Z początku wydaje się, że będą mieć do czynienia jedynie z niewytłumaczalnymi odgłosami i zamykającymi się samoistnie drzwiami. Jednak tak naprawdę mroczny
i tajemniczy dom cały czas gromadzi siły, by wybrać spośród śmiałków swoją ofiarę.
Nawiedzony Dom na Wzgórzu zaliczany jest do najważniejszych powieści grozy wszech czasów. Utwór doczekał się dwóch kinowych ekranizacji, a w 2018 roku ukaże się serial produkcji Netflix.