Zawsze mówi, że wróci - ebook
Zawsze mówi, że wróci - ebook
To nie jest książka o himalaistach, ale ma się wrażenie, jakby byli w pokoju obok i chętnie szerzej otworzyli drzwi, za którymi Katarzyna Zdanowicz prowadzi rozmowy z ich żonami i partnerkami. Co by wtedy usłyszeli? Kawał trudnej prawdy również o sobie, odgłosy i zapachy zwyczajnego życia, w którym nie uczestniczyli, będąc na wielomiesięcznych wyprawach, śmiech i łzy, czasem wściekłość, zawsze nadzieję, że przecież wróci.
Dziewięć niezwykłych kobiet. Dziewięć opowieści o czekaniu, lękach, dumie, a nierzadko rozpaczy. Kiedy oni zdobywają najwyższe szczyty świata, są bohaterami mediów, one w domach walczą z codziennością. Jak dużo jesteśmy w stanie poświecić w związkach, żeby partner mógł realizować swoją ekstremalną pasję? W imię czego żony i partnerki himalaistów ŻYJĄ W CIENIU WIELKIEJ GÓRY?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66219-46-5 |
Rozmiar pliku: | 7,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Kiedy oni wspinają się na szczyt, one piorą, gotują, prasują, zawożą dzieci do szkoły i na zajęcia.
Kiedy oni dotykają głową dachu nieba, one głaszczą ich wspólne córki i synów przed zaśnięciem i zapewniają, że wszystko będzie dobrze, tata wróci, przecież zawsze wraca.
Kiedy oni, już po szczęśliwym powrocie na dół, brylują w mediach, rozdają autografy, przebijają się przez tłumy wielbicieli na spotkaniach „z wielkimi polskimi himalaistami”, one z duszą na ramieniu czekają, kiedy znowu usłyszą: „Wyjeżdżam na kolejną wyprawę”.
Ich życie mija na słuchaniu o przygotowaniach do wspinania, opowieściach o wspinaczce treningowej, szykowaniu wyprawy, wylocie na wyprawę, wyszukiwaniu w mediach wszystkich informacji o wyprawie, czekaniu na szczęśliwy powrót po wyprawie, słuchaniu wspomnień z wyprawy, i tak w kółko.
To scenariusz optymistyczny. Często z wyprawy nie wracają.
Rozmawiając z żonami himalaistów, zastanawiałam się, jak dużo jesteśmy w stanie poświęcić w naszych związkach, żeby partner mógł realizować swoją pasję, nawet najbardziej ekstremalną. Gdzie leży granica między jego samorealizacją a jej tolerancją? W imię czego żony i partnerki himalaistów, najczęściej anonimowe, żyją w cieniu wielkiej góry? Ten cień nigdy nie znika, słońce zawsze go omija, bo góra jest tak potężna jak ich pasja – często potężniejsza niż strach o własne życie, niż zdrowy rozsądek, niż troska o związek.
Przeczytałam kiedyś w wywiadzie z psychologiem, że zdobywanie ośmiotysięczników można porównać jedynie do zażywania heroiny. Kto raz spróbuje, nigdy nie będzie do końca już taki jak przedtem, choć każdemu się wydaje, że wróci do poprzedniego życia. No dobrze – ale jak żyć z takim górskim heroinistą? Jak pogodzić miłość do niego z tą niszczącą pasją?
Chciałabym, żeby ta książka była jak słońce, które chociaż na chwilę oświetla cień wielkiej góry i wydobywa piękno z tego, co się pod nim skryło. Tą książką chcę oddać hołd nie tylko tym wszystkim kobietom, które zgodziły się przede mną otworzyć i opowiedziały swoje życie, ale również tym, o których świat nie usłyszy. A one w zaciszach swoich domów, jak zwykle w cieniu wielkiej góry wypiorą, wyprasują, spakują dziecku tornister, wrócą z pracy do domu i wciąż ogarniając milion przyziemnych spraw będą zerkać w telefony z nadzieją, że dzisiaj z Himalajów czy Alp nie nadejdzie żadna tragiczna wiadomość, że dzisiaj wszystko będzie dobrze.
Moim zamiarem nie było napisanie kolejnej opowieści o himalaistach, jest ich mnóstwo. W przeciwieństwie do opowieści, jak wygląda zdobywanie szczytu z innej perspektywy – żon i partnerek. Wierzę, że każdy znajdzie w tych niezwykłych historiach coś dla siebie. Ja też znalazłam kawał prawdy o sobie, o swoim egoizmie w ambicjach, i słuchając bohaterek, myślałam, co czują moi najbliżsi, kiedy ja, również ich kosztem, „zbawiam świat” podczas dziennikarskiej misji. Ze szczytu, trzeba zejść na ziemię, gdzie toczy się zwyczajne, szare życie.
_Katarzyna Zdanowicz_Ewa Kurtyka
Pierwsze nasze spotkanie – włoska restauracja w Krakowie. Włoska była również pogoda, zaczęłyśmy więc od dzbanka zmrożonej wody z cytryną. Ewa przywitała się zdecydowanie: „Dlaczego ja?”. Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że mówią o niej pozytywnie wszystkie moje poprzednie rozmówczynie. Że wśród żon himalaistów jest autorytetem.
Sporo o niej słyszałam. Wyróżniała się w towarzystwie wspinaczy. Była niedostępna, a jednocześnie bardzo miła. Imponowała stoickim spokojem. Przyciągała uwagę strojami – długie suknie w indyjskim stylu, odważna biżuteria, na głowie turban.
Dziś ma siedemdziesiąt osiem lat, przenikliwe spojrzenie, nosi skromne sukienki. Na pierwszym spotkaniu rozmawiałyśmy głównie… o mnie. Chciała mnie poznać, zaufać mi. Na drugiej kawie opowiedziała o sobie. Zaczęła od buddyzmu, jak wielki miał na nią wpływ, ile w jej życie wlał radości. Dopiero podczas czwartej rozmowy prawdziwie się otworzyła.
Urodziła się w Krakowie. Przez pierwsze dwa lata wychowywała ją babka. Matka była wtedy aresztowana, siedziała w obozie w Jaworznie. To była kara za zakazaną miłość do Niemca, której owocem była Ewa. Po powrocie do domu matka nigdy nie była już sobą. Publicznie pohańbiona i napiętnowana, stała się dla swojej córki zimna i oschła. Chowała ją ciężką ręką. Ewa swojego ojca poznała dopiero u progu dorosłości, w wieku siedemnastu lat. Nie nawiązali bliskiego kontaktu. Szła przez życie sama. Ukojenia szukała w górach.
Skończyła bułgarystykę, następnie psychologię. Na jednym z górskich spotkań nad Morskim Okiem zobaczyła Wojtka. Zakochała się. Jeszcze przed jej dwudziestymi czwartymi urodzinami stanęli na ślubnym kobiercu.
Kiedy opowiada o Wojtku, delikatny uśmiech rozświetla jej ładną twarz. Każde zdanie waży, chce być szczera, ale nie zranić byłego męża. Bo nie ma w niej żalu, że była „tą drugą”. „Tą pierwszą” zawsze była góra…Wojciech Kurtyka
urodził się w 1947 roku. Syn Tadeusza Kurtyki, znanego pisarza podpisującego się pseudonimem Henryk Worcell. Zaczynał od wspinaczki w Tatrach. Przeszedł nową drogą do Małego Młynarza. Droga, którą wytyczył, została nazwana Kurtykówką. Stworzył najpopularniejszą w Polsce skalę dróg skalnych, zwaną skalą Kurtyki. W historii alpinizmu zapisał się trzynastodniowym przejściem zimowym północnej ściany Store Trolltind. Od 1972 roku wspinał się w Hindukuszu, Karakorum i Himalajach. Jest jednym z pionierów stylu alpejskiego. Chodzi o przejścia wysokogórskie o charakterze sportowym, bez zakładania obozów i lin poręczowych. Tak zdobył sześć ośmiotysięczników. Jako jedyny wspinacz na świecie w ciągu jednej doby dwukrotnie wszedł nowymi drogami na ośmiotysięczniki. Wspinał się z Jerzym Kukuczką, Dougiem Scottem czy Alexem MacIntyre’em, wybitnymi himalaistami. Wspinaczka wysokogórska zawsze była dla niego sztuką. Liczyła się jakość zdobywania szczytów, a nie ilość. Wielokrotnie w wywiadach powtarzał, że wyprawa jest dla niego mistycznym przeżyciem, walką z lękami i swoimi słabościami. Swoją filozofię wejścia nazwał „ścieżką drogi” od japońskiej ścieżki miecza, etycznego kodeksu samurajów. Jest właścicielem hurtowni artykułów orientalnych „Orient Express”. Dwukrotnie żonaty. Ma dwoje dzieci.Mam prostą definicję miłości. Kochasz – znaczy chcesz dla drugiego dobrze. Jesteś wsparciem, ostoją, koncentrujesz się na nim. Wojtek skoncentrowany był tylko na górach. To była jedyna jego miłość.
Byłam młodą, lekko postrzeloną dziewczyną. Uwielbiałam Tatry. Miały w sobie coś magicznego. Spędzałam w nich każdą wolną chwilę. Mama wściekała się na mnie, prosiła: „Zajmij się porządną pracą”. Nie słuchałam. Szłam swoimi ścieżkami. Góry dawały mi oddech, swobodę. Były jak narkotyk. Upajały swoim ogromem i dzikością. Człowiek uzależniony od nich jest praktycznie nie do wyleczenia. Mam wrażenie, że góry wyrzucają nas na inną orbitę.
Wojtek również silnie je odbiera. W jednym z wywiadów pięknie powiedział, że są miejscem, gdzie wraz ze wzrostem wysokości stopniowo zanikają codzienne problemy, stają się źródłem szczególnego objawienia, zdumienia i refleksji. I przytoczył, jak po pięciu dniach samotnego marszu przez lodowce Biafo i Hispar natknął się na pierwsze krowie łajno, które poruszyło go do łez.
Odczuwam podobnie.
Nie interesowało mnie zakładanie rodziny, rodzenie dzieci, praca, dom. Żyłam inaczej. Byłam zafascynowana ludźmi z Tatr. Młodzi, piękni, wysportowani, z marzeniami, by zdobyć cel. Potrafiliśmy godzinami siedzieć przy ognisku i dyskutować, mieszkać w spartańskich warunkach. Nikt z nas nie miał za dużo pieniędzy. Liczyła się mistyka gór. Nie pragnęłam nowej spódnicy, swetra, butów. Chodziłam w pocerowanych skarpetach, spodniach z ponaszywanymi łatami. Matka dziergała nam na drutach wełniane czapki. To nic, byłam szczęśliwa w swoim świecie.
Zakładałam na siebie co popadło i pędziłam do Morskiego Oka. To dawna mekka taterników, przyszłych alpinistów. Turystów było wtedy stosunkowo niewielu.
Wymagająca miłość
Jest jesień 1968 roku, siedzimy w mrocznej jadalni schroniska Morskiego Oka, w sali kilkanaście stołów. Tłum taterników. Gdzieś na drugim końcu siedział Wojtek. Zerkałam na niego. Miał włosy do ramion, grzywkę, szeroki uśmiech. Odległość między nami była spora, ale nie dało się ukryć, że zwróciliśmy na siebie uwagę. Miał w sobie to coś.
W pewnym momencie dostałam od niego karteczkę: „Patrzysz i patrzysz na mnie i nie wiem, kim jesteś”. Przysiadł się, zaczęliśmy rozmawiać.
Wojtek był już wtedy znany w środowisku wspinaczy, miał za sobą kilka trudnych przejść. Doświadczeni taternicy go cenili, dostrzegali w nim potencjał. Dla mnie nie miało to znaczenia. Widziałam przystojnego faceta, wrażliwego człowieka kochającego góry jak ja.
Spędziliśmy razem czas do października, mieszkając w namiocie w taborisku pod Wysoką w słowackich Wysokich Tatrach, gdzieś po schroniskach. Młodzieńcza sielanka skończyła się późną jesienią. Każde z nas musiało wrócić do swoich zajęć. On – do Wrocławia, gdzie kończył elektronikę, ja – do Krakowa, studiowałam bułgarystykę.
Kilka miesięcy później, kiedy Wojtek obronił pracę magisterską, przyjechał do mnie do Krakowa. Zamieszkaliśmy u mojej mamy. Mieli poprawne stosunki, ale dla niej to nie był idealny kandydat na męża. Mama chciała dla mnie normalnego życia. Wiedziała jednak, że nie ma szans, by mnie do tego przekonać. Na swój sposób jednak go lubiła. Gdy wracał ze skałek, czyściła mu zabłocone buty, robiła na drutach wełniane czapki, które potem zabierał w Alpy i Himalaje.
U mamy mieszkaliśmy trzy lata. W końcu dostałam swoje upragnione M3. Wprowadziliśmy się w 1971 roku, tuż po ślubie. Nasze mieszkanie przypominało jeden wielki magazyn. W dużym pokoju – łóżko, w drugim – namioty, plecaki, wielkie bębny, do których pakowaliśmy rzeczy na wyprawy, w malutkim łóżko. Niewiele czasu spędzaliśmy razem. Wojtka coraz częściej nie było w domu, góry wciągnęły go na amen.
Czy mi to przeszkadzało? Wtedy nie. Kochałam jego pasję – góry. Kochałam jego. Byliśmy młodzi. Kiedy braliśmy ślub, Wojtek miał 24 lata, ja 28. Wydawało nam się, że jesteśmy dorośli, a byliśmy dzieciakami. Dla mnie Wojtek był wtedy niczym książę Myszkin z Dostojewskiego – człowiek wrażliwy na krzywdę innych, prostolinijny, uczciwy, szczery, dobry. Wstawiłam go w ramki. Czy on taki wtedy naprawdę był, a z czasem się zmienił, czy też tak wyidealizowany obraz istniał tylko w mojej wyobraźni? Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć.
To była trudna miłość. Wymagająca. Szybko zdałam sobie sprawę, że z górami nie mam szans, że jestem na drugim miejscu. Człowiek, który potrafi zaznać tak fantastycznej wolności, będzie narażony na złudzenie, że jest pępkiem świata. Ale to chyba cecha wszystkich kreatywnych osób. Do pewnego momentu nie stanowiło to dla mnie problemu, uwielbiałam z nim wyjeżdżać, cieszyłam się jego sukcesami. Ale wiedziałam, że nie mogę na niego liczyć jak na faceta. Początkowo nie miałam mu tego za złe, lecz z upływem czasu chciałam go trochę więcej w swoim życiu. Potem coraz bardziej doskwierała mi samotność.
W środowisku wysokogórskim Wojtek dał się poznać jako prekursor i propagator stylu alpejskiego, który polega na dojściu na szczyt góry w pojedynczej, ciągłej próbie, bez zakładania obozów, a także bez użycia lin i poręczówek. Pierwszego takiego przejścia dokonał w 1972 roku w Hindukuszu. Pokonał wówczas północno-wschodnią ścianę Akher Chagh (7017 m). Wydarzenie to uznano za przełom w światowym himalaizmie. W 1977 roku podczas wyprawy pod kierownictwem Andrzeja Zawady po raz kolejny udało im się przejść w stylu sportowym trudną drogę, północno-wschodnią ścianę Kohe Bandaka (6843 m). Podziwiałam go i bardzo mu kibicowałam.
Wojtek nie tyle był nastawiony na sukces, ile na cel. Zawsze miał inne priorytety niż koledzy. Nie brał udziału w pogoni za ośmiotysięcznikami. Dla niego nie liczyło się samo zdobycie szczytu, tylko piękna, wymagająca ściana, z którą trzeba się zmierzyć. Każdą wyprawę i kontakt z górami traktował również jako silne przeżycie mistyczne. Chciał przekraczać kolejne granice, wyznaczać nowe trendy w alpinizmie. I to mu się udało. Zawsze szedł pod prąd. Lubiłam to. Był odważny.
W krwiobiegu
Z roku na rok ten związek coraz bardziej mnie jednak wyniszczał. Z perspektywy czasu myślę, że problemem wcale nie były góry, tylko jego upór tu, na ziemi. Owszem, bałam się, kiedy zdobywał szczyt. Ale nie był to strach paraliżujący. Wiedziałam, że jest ostrożny, uznawany przez wielu za wzór bezpiecznych zachowań w górach. Pomimo że ma na swoim koncie ekstremalnie trudne i najbardziej ryzykowne przejścia w Himalajach, zawsze trafnie oceniał swoje siły. Nigdy nie miał żadnego wypadku, co przecież jest rzadkością w tej profesji. Ambicja zdobycia szczytu czy ściany nigdy nie przesłaniała jego zdolności racjonalnego myślenia. Potrafił powiedzieć sobie: nie. Ktoś zawyrokowałby – tchórz. To zła ocena. On po prostu umiał podjąć mądrą decyzję.
Uwielbiałam z nim wyjeżdżać, chociaż wędrowałam zazwyczaj sama. Wyglądało to tak – Wojtek wyjeżdżał na wyprawy, ja zabierałam się razem z nim, dochodziłam do ich bazy, a później ruszałam dalej samotnie z porterem, czyli tragarzem, na trekking.
Pamiętam wyprawę pod Dhaulagiri (8167 m). Himalaje, jest maj 1981 roku, Wojtek po raz pierwszy razem z Alexem MacIntyre’em, René Ghiline’em i Ludwikiem Wilczyńskim zrobili przejście wschodniej ściany tej góry. To był wyczyn. 18 maja zeszli do bazy. Czekałam tam na Wojtka. Nie spodziewał się mnie. Zrobiłam wokół góry wyczerpujący trekking. Byłam dumna, szłam sama. Nie mogłam doczekać się, kiedy go zobaczę i opowiem szczegóły. Wojtek przywitał się ze mną, po czym jeszcze tego samego dnia poinformował, że musimy szybko zwijać się do Polski, bo planuje kolejną wyprawę… A ja liczyłam, że spędzi ze mną choć kilka dni, razem pochodzimy po szlakach. Chciałam się nim nacieszyć. Tęskniłam. On pewnie też, ale nie zapytał o nic, jak spędziłam dwa miesiące, jak dojechałam, czy było bezpiecznie… Tak bardzo był pochłonięty już następną wyprawą.
Schemat się powtarzał. Pojechałam do Islamabadu, stolicy Pakistanu. Musiałam najpierw dojechać pociągiem do Moskwy, tam przesiadka na samolot, później jazda autobusem. Wojtek schodzi z góry, a ja, wyczerpana po podróży, spocona, czekam na niego. Oczywiście z nadzieją, że pobędziemy tu razem przez kilka dni. Pierwsza noc w namiocie…i wszystko jasne. Wojtek myślał tylko o powrocie. Nie zostaliśmy nawet jeden dzień dłużej.
Kiedy byłam młoda, nie zdawałam sobie sprawy, że u Wojtka góry nie kończą się tam, wysoko, na wyprawie. One są zawsze, ma je w krwiobiegu. Jest dobrym człowiekiem, ale ma bardzo egocentryczną osobowość. Z czasem przestałam się nad tym zastanawiać, robiłam rzeczy, na których mi zależało. Nigdy mnie w niczym nie ograniczał. Uwielbiałam jeździć w Tatry na narty, kochałam Halę Gąsienicową, przez wiele lat spędzałam tam sama każdą wolną chwilę. Szkoda, że nie pojechał tam ani razu razem ze mną. Chciałam, żeby zobaczył, jak jeżdżę, z kim, poznał moje towarzystwo. On wtedy wspinał się w Morskim Oku.
Coraz wyższy mur
Długo wypierałam prawdę ze świadomości, bagatelizowałam liczne sygnały. Udało nam się przetrwać czternaście lat, ale dziś wiem, że powinnam zakończyć małżeństwo zdecydowanie szybciej. Dla naszego dobra.
Pierwszy sygnał, że dla Wojtka najważniejsza jest jego pasja, nastąpił tuż po ślubie. Wojtek przed każdą wyprawą intensywnie trenował, żeby utrzymać dobrą kondycję fizyczną. Na treningi zazwyczaj jeździliśmy w krakowskie skałki. Ładował do plecaka kamienie i piętnaście razy bez przerwy wchodził pod górę i schodził w dół. Ja w tym czasie jeździłam na nartach na przeciwległym stoku. Pech chciał, że przy kolejnym zjeździe zwichnęłam kolano. Niesamowity ból. Ledwo doszłam pod skałę, na której trenował. Zszedł. Popatrzył na mnie i zapytał, co mi się stało. „Skręciłam kolano” – to jedyne słowa, jakie byłam w stanie wypowiedzieć. Zwijałam się z bólu. Wojtek obrócił się i stwierdził, że on jeszcze musi wejść na skałkę pięć razy. Po czym zaczął się wspinać. Ściemniało się. Nie wiedziałam, co robić. Wypięłam narty i zaczęłam iść kilka kilometrów w stronę przystanku autobusowego. Jakoś doczłapałam, wsiadłam do ostatniego autobusu. W ostatniej chwili Wojtek wskoczył zdyszany. Usiadł koło mnie i przez całą podróż nie odezwał się słowem. Kiedy to opowiadam, brzmi, jakbym chciała się na nim odegrać. To nieprawda. Chcę pokazać, że człowiek skupiony na swoje pasji często nie zauważa ludzi wokół. Jego umysł był po brzegi wypełniony myślami o górach.
Moje kolano wyglądało jak bania. W tym czasie przez chwilę mieszkał z nami kolega Wojtka. Widział, że cierpię. Po dwóch dniach powiedział Wojtkowi: „Chłopie, nie bądź jak zwierz, zawieź ją do szpitala”. Po tym zdarzeniu zaczęliśmy go nazywać zwierz, i tak to przylgnęło do Wojtka, że stało się jego naturalnym pseudonimem. Mało kto wie, skąd się wziął.
Wtedy po raz pierwszy zapaliła mi się czerwona lampka. Byłam jednak za słaba, by podjąć radykalne kroki. Usprawiedliwiałam go. Liczyłam, że się zmieni. Złościłam się, po czym znów odpuszczałam. Przez te lata wspólnego życia nie nauczyliśmy się razem rozmawiać. To z czasem budowało coraz większy mur między nami, utajone pretensje.
On wyjeżdżał, a życie toczyło się swoim rytmem do 1981 roku.
Zaszłam w ciążę. Nie planowaliśmy dziecka, nigdy nawet o tym nie rozmawialiśmy. Podświadomie nikt z nas nie był na to gotowy. Ale życie pisze swoje scenariusze.
Wojtek pojechał na kolejną wyprawę. Ja w siódmym miesiącu, mdłości, przestraszona, ospała. Nasze życie za chwilę ma się wywrócić do góry nogami, a nie ma nawet urządzonego miejsca dla dziecka. Nie mogłam usiedzieć w domu. Spakowałam rzeczy do starego volkswagena i ruszyłam do Niemiec, do mojej ciotki. Ciężka zima, w aucie szron, po kilkunastu godzinach dotarłam na południe Niemiec. Czułam się fatalnie, miałam dreszcze. Przestałam czuć ruchy dziecka. Poroniłam w sypialni. Po wyjściu za szpitala chciałam jak najszybciej wrócić do Polski. 13 grudnia 1981 rok, siedzimy z ciotką przy stole, w radiu komunikat, że w Polsce wprowadzono stan wojenny. Wróciłam do Krakowa kilka dni później. Gdzieś w połowie stycznia w drzwiach mieszkania stanął Wojtek. O wszystkim wiedział, bo wcześniej dostał ode mnie wiadomość, a nawet nie zapytał, jak się czuję. Co się w ogóle stało. To był gwóźdź do trumny tego małżeństwa.
Koniec złudzeń
Odchodzenie od Wojtka było długim procesem, takich decyzji nie podejmuje się ot, tak. Wiedziałam jednak, że jeśli tego nie przerwę, nie dam sobie szansy na szczęście. Zniszczy mnie uczucie do niego. Zrozumiałam, że cokolwiek zrobię, tylko ja ponoszę w pełni za to odpowiedzialność.
Tego dnia, gdy Wojtek wrócił ze skałek, zdobyłam się na odwagę i w końcu wykrztusiłam z siebie: „Chcę rozwodu”. Długa chwila milczenia. „Dlaczegoż to?” – zapytał buńczucznie. Uznałam, że powtarzanie ciągle tych samym argumentów nie ma sensu. Podjęłam decyzję.
Na początku nie chciał o tym słyszeć, ale nie miał wyjścia. Mieszkaliśmy razem jeszcze ponad rok w separacji. W końcu wyprowadził się do wynajętego mieszkania.
Czy się bałam? Rozwiodłam się na własne życzenie, mając czterdzieści dwa lata. W tamtych czasach niewiele kobiet zdecydowałoby się na taki krok. Zaczynać życie od nowa w takim wieku było pomysłem szalonym, ale też jedynie słusznym. Doszłam do wniosku, że nie mogę karmić się złudzeniami.
Po kilkunastu latach małżeństwa pragnęłam, by ktoś zajął się mną, był przyjacielem, na którego mogę liczyć. Widziałam, jak mijały kolejne lata, moje zdrowie się sypało – walczyłam z potwornymi migrenami. Pracowałam wtedy w szpitalu psychiatrycznym w krakowskim Kobierzynie. Po bułgarystyce poszłam bowiem na drugi kierunek studiów, na psychologię, i w ten sposób znalazłam się jako psycholog w Kobierzynie.
Praca mnie zżerała, po ośmiu godzinach wychodziłam ze szpitala i zastanawiałam się, czy mogłam lepiej pomóc pacjentom. Myśli kłębiły się w głowie. Pamiętam młodą mężatkę z dwójką dzieci. Z powodu depresji trafiała do nas wielokrotnie. Zalękniona, zamknięta w sobie. Nie chciała rozmawiać, pielęgniarki siłą podawały jej lekarstwa. A mnie udało się ją oswoić. Zostawiałam uchylone drzwi do gabinetu i zapraszałam ją gestami. Po kilku dniach weszła, usiadła w kącie, skuliła się i patrzyła na mnie. Ja pracowałam jak gdyby nigdy nic. Następnego dnia znów przyszła. Zaczęła robić postępy, przełamywać strach. Kiedy lekarz się o tym dowiedział, padło hasło: „Wypisujemy do domu”. Protestowałam, wiedziałam, że na to jest za wcześnie. Po trzech dniach przyszła do nas wiadomość: powiesiła się na strychu. Miałam trzydzieści jeden lat i wielkiego kaca, że nie udało mi się jej uratować.
Z czasem zdałam sobie sprawę, że muszę pracować nad swoją empatią, ale nie umiałam sobie poradzić z emocjonalnym przywiązaniem do pacjentów. W końcu życie samo zweryfikowało mój zawód. Dostawałam coraz częstszych ataków migren. Szef do pewnego czasu przymykał na to oko. Kiedy nie mogłam pracować, mówił: „Połóż się w gabinecie, odpocznij”. Tylko że bóle nasilały się coraz bardziej. Pewnego dnia szef powiedział: „Nie mogę już dłużej cię kryć, idź na rentę”. Tak zrobiłam i do dziś tego żałuję.
Pyta mnie pani, czy noszę w sobie żal do Wojtka? Nie. Dziś może nie mamy częstego kontaktu ze sobą, ale był okres, że po rozwodzie nawet się niemal przyjaźniliśmy. Wydawało mi się, że mogę na niego liczyć, że gdybym go poprosiła, pomógłby mi finansowo – tak deklarował.
Nie umiałam brać
Do dziś jest dla mnie zagadką, dlaczego związałam się z mężczyzną, którego miłością nie byłam ja, tylko góry. Myślę, że tak naprawdę byłam nadwrażliwa, uległa, słaba, chociaż na zewnątrz sprawiałam wrażenie niezależnej, ostrej. Nigdy się nad sobą nie rozckliwiałam, ale zbyt empatyczna reakcja na świat mnie pogrążała. Odbierała radość.
A może gdybym potrafiła egzekwować pewne rzeczy, wyznaczać granice, moje małżeństwo wyglądałoby inaczej? To zrozumiałam dopiero z czasem. Już po rozwodzie uświadomiłam sobie, gdzie popełniam błąd. Wskazał mi to mężczyzna w klubie buddyjskim w Krakowie. Rozpakowywaliśmy paczki z zagranicznymi darami, które w czasie stanu wojennego do nas trafiały. Znajomi mówią: „Zobacz, jakie ładne spodnie, weź dla siebie”. Zawsze odmawiałam. Wydawało mi się, że są ludzie, którzy mają większe potrzeby. W końcu usłyszałam: „Ewa, nauczże się też brać”.
Zapewne ważnym czynnikiem było to, że wychowałam się bez ojca. Właściwie wychowały mnie kobiety. Może dlatego nie umiałam ułożyć sobie relacji z mężczyznami. Brak męskiego wzorca w życiu dorastającej dziewczynki jest kalectwem. Niestety, w moim przypadku nikt nie miał na to wpływu.
Miłość moich rodziców była trudna. Poznali się w Krakowie. Był rok 1942, schyłek wojny. Ojciec Niemiec, oficer Wehrmachtu, został oddelegowany do pracy w szpitalu Narutowicza. Był lekarzem. Tam trafiła też moja mama z podejrzeniem tyfusu. Zakochali się w sobie. Ona była młodą, piękną dziewczyną. Miała osiemnaście lat, a on dwadzieścia osiem. Rok później przyszłam na świat. Zamieszkaliśmy w pięknym trzypokojowym mieszkaniu na Zwierzyńcu. Ojciec wiele miesięcy starał się o zezwolenie na ślub. Musiał dostać zgodę od samego Hitlera, bo przecież matka była Polką. W końcu się udało. Ale sielanka nie trwała długo. Rok 1945, Niemcy uciekają w popłochu, również z Krakowa, my trafiłyśmy do rodziny ojca w Niemczech. On jako członek niemieckiej armii musiał zostać w Berlinie i za kilka dni miał do nas przyjechać. Nigdy nie dotarł. W czasie kolejnego ostrzału stolicy Rzeszy dostał odłamkiem w nogę. Wdarło się zakażenie, musiał poddać się amputacji nogi. Nie spieszył się z powrotem do rodziny, żony i dziecka. Chyba nie mógł pogodzić się z kalectwem. Moja mama z kolei nie chciała już dłużej pozostawać sama bez męża w Niemczech, u teściów, których praktycznie nie znała. Pomimo ich protestów zapakowała mnie w wózek i pieszo ruszyła w kierunku Polski. Po heroicznym powrocie do Krakowa została zamknięta w obozie koncentracyjnym w Jaworznie. Zarządzali nim Polacy. Mama siedziała tam dwa lata. Bez procesu. Zarzucono jej przestępstwo wojenne polegające na tym, że wyszła za mąż za Niemca. Jej zbrodnią była miłość. Wsadzili ją bez wyroku, z automatu. Miałam niecałe dwa lata. Zajmowała się mną babcia.
Po dwóch latach odsiadki mama wróciła do domu. Była zmasakrowaną psychicznie dziewczyną. Wybuchała agresją, miała napady złości, histerii. Była znerwicowana. Nie opowiadała o tym, co przeszła, ale ja wiem, co się tam działo. Stosowano tam zapożyczone od gestapo i NKWD metody. Apele zwoływali w nocy. Kobiety musiały stać nago na mrozie, były bite i gwałcone, polewane wodą.
Dramat mojej matki nie skończył się z chwilą wyjścia. Nadal była szykanowana. Mieszkałyśmy w norze, w zawilgoconej piwnicy, bez ciepłej wody, na dziesięciu metrach kwadratowych w pięć osób. Dojechała do nas jeszcze ciocia z wujkiem, którzy uciekli ze zrujnowanej Warszawy. Mój ojciec próbował nas szukać, nawiązać kontakt z mamą. Poszukiwał nas przez Czerwony Krzyż bez efektu, pisał listy na adres babci do Krakowa. O ponownym połączeniu naszej rodziny nie było mowy. Mama tak bardzo się bała, że nawet nie chciała o tym słyszeć. Ojca i tak nie wpuszczono by do Polski.
Ojciec wysyłał nam paczki. Wtedy każda rzecz była potrzebna. Dzięki jego pomocy nie głodowałyśmy. Czasami nawet udało się coś zarobić. Pamiętam, jak słał nam nylonowe rajstopy. Mama sprzedawała je na rynku. Kobiety się o nie zabijały, to była namiastka luksusu.
Na początku szkoły podstawowej mama uległa namowom ciotki i wysłała mnie do szkoły sióstr urszulanek z internatem. Dziewczęta, które były niegrzeczne, nie dostawały przepustki do domu na sobotę i niedzielę. Bardzo często musiałam zostawać. Nie lubiłam tego miejsca. Siostry co prawda nie biły nas, ale ich surowość przytłaczała. Brakowało mi wsparcia, ciepłego słowa, rodziny. Dwa razy uciekłam. Po ostatnim zajściu zostałam wyrzucona z internatu.
Ale wie pani, mnie się wydawało, że miałam normalne dzieciństwo. Grałam w klasy, bawiłam się w chowanego. Dopiero góry pokazały mi magię. Inność. Swobodę, którą pokochałam na zawsze. Nigdy nie marzyłam o pięknym domu, rodzinie. Patrzyłam na taki model z pogardą. Mieszczański styl życia nie był dla mnie. Uwielbiałam podróżować.
Wybrałam życie wędrowca
Pochłonął mnie buddyzm. W Tybecie, w Nepalu czas się zatrzymał, ludzie żyją biednie, ale zdaje się, że szczęśliwie. Mnisi recytują sutry w klasztorach zawieszonych na zboczach gór. Kobiety dźwigają snopy jęczmienia na plecach. Każda podróż tam dawała mi siłę spokoju.
Pamiętam taką scenę: Wojtek się wspina wysoko w górach, ja sama mam dotrzeć do klasztoru. Wysiadłam z autobusu, stanęłam pośrodku drogi i byłam całkowicie zagubiona. Nie wiedziałam, w którą stronę iść. Trudno było się odnaleźć, bo oprócz dzikiej roślinności, wielkich pnączy, nie było tam niczego. Intuicyjnie wybrałam kierunek. Dopiero później dowiedziałam się, że w każdej chwili mogłam spotkać na drodze tygrysa. To był ich dom. Nieświadoma zagrożenia szłam przez las. Widok bajeczny. Musiałam przyspieszyć, bo zaczęło się ściemniać. Dotarłam do niewielkiej osady. Niedaleko był klasztor i nauki mistrza, na które przyjeżdżali turyści z całego świata. W wiosce nie było jednak miejsc do spania. Miejscowy człowiek zaprowadził mnie kilometr dalej. Miał jeden wolny szałas, kilka zbitych desek. W środku drewniany stół. To było moje łóżko. Położyłam na nim śpiwór. Twardo jak cholera. Plecy mnie bolały, ale nie miałam wyjścia. Czułam się tak zmęczona, że w pewnym momencie było mi wszystko jedno. Obudziłam się rano z przerażeniem. Coś kłuje mnie w śpiwór. Otwieram oczy, pomiędzy deskami wystaje jakiś twardy zielony badyl. Ma z półtora metra wysokości. Szok. Wyrósł przez noc.
Na jedną z wypraw ruszyłam z moją znajomą, bardzo dobrą alpinistką. Ja uwielbiam spać, nie jestem rannym ptaszkiem. Po kolejnej zarwanej nocy wstałam koło południa. Moja trekkingowa partnerka była już dawno na nogach. Zwinęłam namiot, ogarnęłam się szybko, miałyśmy zaraz ruszyć. Pech chciał, że musiałyśmy przedostać się na drugi brzeg wezbranego od topniejącego lodowca potoku. Widziałyśmy, jak przed nami przechodzą miejscowi. Trzymali się końskich ogonów. Ruszyłyśmy za nimi. Nie przypuszczałyśmy, że potok jest bardzo rwący, chociaż widziałyśmy przecież nasz podtopiony autobus. Nie miałyśmy szansy, by przejść bezpiecznie. Trzymałyśmy się swoich plecaków, ale to nie pomogło. Obie poślizgnęłyśmy się na kamieniach. Potok nas porwał. Zaczęłyśmy się topić. Pomogli nam miejscowi. Mnie wyciągnięto na drugi brzeg rzeki, moja koleżanka została tam, skąd ruszałyśmy. Woda nas rozdzieliła. Dopiero później dowiedziałam się, że jedyną bezpieczną porą, by w miarę normalnie przeprawić się przez rzekę, był wczesny ranek.
Wypadek z rzeką to jeden z tych momentów, który kazał mi nabrać ostrożności. Decydując się na podróż, musisz liczyć się z różnymi sytuacjami. Nie wszystko da się przewidzieć. Czy byłam lekkomyślna? Miałam zaufanie do miejscowych, do świata. Moja intuicja zazwyczaj mnie nie zawodziła, ale zdarzały się sytuacje, które przeżyłam cudem.
Na jednej z wypraw dotarłam do niewielkiej osady, właściwie przystanku autobusowego, wokół którego zgromadziło się wielu miejscowych. Kończyli jakąś budowę, spali tam. Na bus czekało się dwa dni. Podjeżdża zdezelowany autobus, wszyscy próbują się zmieścić. Wsiadam. Ściśnięci jedziemy kilkadziesiąt kilometrów. Po wyjściu szukam tragarza. Za niewielką opłatą brali od turysty bagaż i zanosili go w miejsce trekkingu. Mija godzina, nikogo nie ma. W końcu po wielu trudach miejscowi zlitowali się nade mną i znaleźli mi ochotnika. Idziemy kilka godzin w górę. Zaczyna się ściemniać. Tragarz rozbija mi namiot. Sam kładzie się kilkaset metrów dalej w szopie dla porterów. Wiedziałam, że nie będzie to spokojna noc. Zaczynało się błyskać. Leżę sama w namiocie i ogarnia mnie strach. Wyładowania są tak silne, że czuję, jakby pioruny rozbijały skały. Deszcz leje się wiadrami, jest tak potężny, że woda zaczyna płynąć pod powierzchnią namiotu. Mam wrażenie, że płynę. I tak całą noc. Leżę skulona i bezwiednie powtarzam mantrę. Jestem bezsilna, wiem, że nic ode mnie nie zależy. W pewnym momencie godzę się na śmierć. Dopiero nad ranem całe to piekło ustaje. Kiedy pojawiają się pierwsze promyki słońca, przybiega mój tragarz. Z daleka krzyczy: „Madam, madam”. Był przekonany, że nie żyję. A ja przetrwałam tę burzę i wiele innych w moim życiu. Z każdej wychodziłam silniejsza.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki