Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zawsze mówi, że wróci - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 września 2021
Ebook
34,90 zł
Audiobook
34,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Zawsze mówi, że wróci - ebook

To nie jest książka o himalaistach, ale ma się wrażenie, jakby byli w pokoju obok i chętnie szerzej otworzyli drzwi, za którymi Katarzyna Zdanowicz prowadzi rozmowy z ich żonami i partnerkami. Co by wtedy usłyszeli? Kawał trudnej prawdy również o sobie, odgłosy i zapachy zwyczajnego życia, w którym nie uczestniczyli, będąc na wielomiesięcznych wyprawach, śmiech i łzy, czasem wściekłość, zawsze nadzieję, że przecież wróci.

Dziewięć niezwykłych kobiet. Dziewięć opowieści o czekaniu, lękach, dumie, a nierzadko rozpaczy. Kiedy oni zdobywają najwyższe szczyty świata, są bohaterami mediów, one w domach walczą z codziennością. Jak dużo jesteśmy w stanie poświecić w związkach, żeby partner mógł realizować swoją ekstremalną pasję? W imię czego żony i partnerki himalaistów ŻYJĄ W CIENIU WIELKIEJ GÓRY?

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66219-46-5
Rozmiar pliku: 7,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Wstęp

Kiedy oni wspi­nają się na szczyt, one piorą, gotują, pra­sują, zawożą dzieci do szkoły i na zaję­cia.

Kiedy oni doty­kają głową dachu nieba, one głasz­czą ich wspólne córki i synów przed zaśnię­ciem i zapew­niają, że wszystko będzie dobrze, tata wróci, prze­cież zawsze wraca.

Kiedy oni, już po szczę­śli­wym powro­cie na dół, bry­lują w mediach, roz­dają auto­grafy, prze­bi­jają się przez tłumy wiel­bi­cieli na spo­tka­niach „z wiel­kimi pol­skimi hima­la­istami”, one z duszą na ramie­niu cze­kają, kiedy znowu usły­szą: „Wyjeż­dżam na kolejną wyprawę”.

Ich życie mija na słu­cha­niu o przy­go­to­wa­niach do wspi­na­nia, opo­wie­ściach o wspi­naczce tre­nin­go­wej, szy­ko­wa­niu wyprawy, wylo­cie na wyprawę, wyszu­ki­wa­niu w mediach wszyst­kich infor­ma­cji o wypra­wie, cze­ka­niu na szczę­śliwy powrót po wypra­wie, słu­cha­niu wspo­mnień z wyprawy, i tak w kółko.

To sce­na­riusz opty­mi­styczny. Czę­sto z wyprawy nie wra­cają.

Roz­ma­wia­jąc z żonami hima­la­istów, zasta­na­wia­łam się, jak dużo jeste­śmy w sta­nie poświę­cić w naszych związ­kach, żeby part­ner mógł reali­zo­wać swoją pasję, nawet naj­bar­dziej eks­tre­malną. Gdzie leży gra­nica mię­dzy jego samo­re­ali­za­cją a jej tole­ran­cją? W imię czego żony i part­nerki hima­la­istów, naj­czę­ściej ano­ni­mowe, żyją w cie­niu wiel­kiej góry? Ten cień ni­gdy nie znika, słońce zawsze go omija, bo góra jest tak potężna jak ich pasja – czę­sto potęż­niej­sza niż strach o wła­sne życie, niż zdrowy roz­są­dek, niż tro­ska o zwią­zek.

Prze­czy­ta­łam kie­dyś w wywia­dzie z psy­cho­lo­giem, że zdo­by­wa­nie ośmio­ty­sięcz­ni­ków można porów­nać jedy­nie do zaży­wa­nia hero­iny. Kto raz spró­buje, ni­gdy nie będzie do końca już taki jak przed­tem, choć każ­demu się wydaje, że wróci do poprzed­niego życia. No dobrze – ale jak żyć z takim gór­skim hero­ini­stą? Jak pogo­dzić miłość do niego z tą nisz­czącą pasją?

Chcia­ła­bym, żeby ta książka była jak słońce, które cho­ciaż na chwilę oświe­tla cień wiel­kiej góry i wydo­bywa piękno z tego, co się pod nim skryło. Tą książką chcę oddać hołd nie tylko tym wszyst­kim kobie­tom, które zgo­dziły się przede mną otwo­rzyć i opo­wie­działy swoje życie, ale rów­nież tym, o któ­rych świat nie usły­szy. A one w zaci­szach swo­ich domów, jak zwy­kle w cie­niu wiel­kiej góry wypiorą, wypra­sują, spa­kują dziecku tor­ni­ster, wrócą z pracy do domu i wciąż ogar­nia­jąc milion przy­ziem­nych spraw będą zer­kać w tele­fony z nadzieją, że dzi­siaj z Hima­la­jów czy Alp nie nadej­dzie żadna tra­giczna wia­do­mość, że dzi­siaj wszystko będzie dobrze.

Moim zamia­rem nie było napi­sa­nie kolej­nej opo­wie­ści o hima­la­istach, jest ich mnó­stwo. W prze­ci­wień­stwie do opo­wie­ści, jak wygląda zdo­by­wa­nie szczytu z innej per­spek­tywy – żon i part­ne­rek. Wie­rzę, że każdy znaj­dzie w tych nie­zwy­kłych histo­riach coś dla sie­bie. Ja też zna­la­złam kawał prawdy o sobie, o swoim ego­izmie w ambi­cjach, i słu­cha­jąc boha­te­rek, myśla­łam, co czują moi naj­bliżsi, kiedy ja, rów­nież ich kosz­tem, „zba­wiam świat” pod­czas dzien­ni­kar­skiej misji. Ze szczytu, trzeba zejść na zie­mię, gdzie toczy się zwy­czajne, szare życie.

_Kata­rzyna Zda­no­wicz_Ewa Kur­tyka

Pierw­sze nasze spo­tka­nie – wło­ska restau­ra­cja w Kra­ko­wie. Wło­ska była rów­nież pogoda, zaczę­ły­śmy więc od dzbanka zmro­żo­nej wody z cytryną. Ewa przy­wi­tała się zde­cy­do­wa­nie: „Dla­czego ja?”. Odpo­wie­dzia­łam, zgod­nie z prawdą, że mówią o niej pozy­tyw­nie wszyst­kie moje poprzed­nie roz­mów­czy­nie. Że wśród żon hima­la­istów jest auto­ry­te­tem.

Sporo o niej sły­sza­łam. Wyróż­niała się w towa­rzy­stwie wspi­na­czy. Była nie­do­stępna, a jed­no­cze­śnie bar­dzo miła. Impo­no­wała sto­ic­kim spo­ko­jem. Przy­cią­gała uwagę stro­jami – dłu­gie suk­nie w indyj­skim stylu, odważna biżu­te­ria, na gło­wie tur­ban.

Dziś ma sie­dem­dzie­siąt osiem lat, prze­ni­kliwe spoj­rze­nie, nosi skromne sukienki. Na pierw­szym spo­tka­niu roz­ma­wia­ły­śmy głów­nie… o mnie. Chciała mnie poznać, zaufać mi. Na dru­giej kawie opo­wie­działa o sobie. Zaczęła od bud­dy­zmu, jak wielki miał na nią wpływ, ile w jej życie wlał rado­ści. Dopiero pod­czas czwar­tej roz­mowy praw­dzi­wie się otwo­rzyła.

Uro­dziła się w Kra­ko­wie. Przez pierw­sze dwa lata wycho­wy­wała ją babka. Matka była wtedy aresz­to­wana, sie­działa w obo­zie w Jaworz­nie. To była kara za zaka­zaną miłość do Niemca, któ­rej owo­cem była Ewa. Po powro­cie do domu matka ni­gdy nie była już sobą. Publicz­nie pohań­biona i napięt­no­wana, stała się dla swo­jej córki zimna i oschła. Cho­wała ją ciężką ręką. Ewa swo­jego ojca poznała dopiero u progu doro­sło­ści, w wieku sie­dem­na­stu lat. Nie nawią­zali bli­skiego kon­taktu. Szła przez życie sama. Uko­je­nia szu­kała w górach.

Skoń­czyła buł­ga­ry­stykę, następ­nie psy­cho­lo­gię. Na jed­nym z gór­skich spo­tkań nad Mor­skim Okiem zoba­czyła Wojtka. Zako­chała się. Jesz­cze przed jej dwu­dzie­stymi czwar­tymi uro­dzi­nami sta­nęli na ślub­nym kobiercu.

Kiedy opo­wiada o Wojtku, deli­katny uśmiech roz­świe­tla jej ładną twarz. Każde zda­nie waży, chce być szczera, ale nie zra­nić byłego męża. Bo nie ma w niej żalu, że była „tą drugą”. „Tą pierw­szą” zawsze była góra…Woj­ciech Kur­tyka

uro­dził się w 1947 roku. Syn Tade­usza Kur­tyki, zna­nego pisa­rza pod­pi­su­ją­cego się pseu­do­ni­mem Hen­ryk Wor­cell. Zaczy­nał od wspi­naczki w Tatrach. Prze­szedł nową drogą do Małego Mły­na­rza. Droga, którą wyty­czył, została nazwana Kur­ty­kówką. Stwo­rzył naj­po­pu­lar­niej­szą w Pol­sce skalę dróg skal­nych, zwaną skalą Kur­tyki. W histo­rii alpi­ni­zmu zapi­sał się trzy­na­sto­dnio­wym przej­ściem zimo­wym pół­noc­nej ściany Store Trol­l­tind. Od 1972 roku wspi­nał się w Hin­du­ku­szu, Kara­ko­rum i Hima­la­jach. Jest jed­nym z pio­nie­rów stylu alpej­skiego. Cho­dzi o przej­ścia wyso­ko­gór­skie o cha­rak­te­rze spor­to­wym, bez zakła­da­nia obo­zów i lin porę­czo­wych. Tak zdo­był sześć ośmio­ty­sięcz­ni­ków. Jako jedyny wspi­nacz na świe­cie w ciągu jed­nej doby dwu­krot­nie wszedł nowymi dro­gami na ośmio­ty­sięcz­niki. Wspi­nał się z Jerzym Kukuczką, Dougiem Scot­tem czy Ale­xem MacIn­tyre’em, wybit­nymi hima­la­istami. Wspi­naczka wyso­ko­gór­ska zawsze była dla niego sztuką. Liczyła się jakość zdo­by­wa­nia szczy­tów, a nie ilość. Wie­lo­krot­nie w wywia­dach powta­rzał, że wyprawa jest dla niego mistycz­nym prze­ży­ciem, walką z lękami i swo­imi sła­bo­ściami. Swoją filo­zo­fię wej­ścia nazwał „ścieżką drogi” od japoń­skiej ścieżki mie­cza, etycz­nego kodeksu samu­ra­jów. Jest wła­ści­cie­lem hur­towni arty­ku­łów orien­tal­nych „Orient Express”. Dwu­krot­nie żonaty. Ma dwoje dzieci.Mam pro­stą defi­ni­cję miło­ści. Kochasz – zna­czy chcesz dla dru­giego dobrze. Jesteś wspar­ciem, ostoją, kon­cen­tru­jesz się na nim. Woj­tek skon­cen­tro­wany był tylko na górach. To była jedyna jego miłość.

Byłam młodą, lekko postrze­loną dziew­czyną. Uwiel­bia­łam Tatry. Miały w sobie coś magicz­nego. Spę­dza­łam w nich każdą wolną chwilę. Mama wście­kała się na mnie, pro­siła: „Zaj­mij się porządną pracą”. Nie słu­cha­łam. Szłam swo­imi ścież­kami. Góry dawały mi oddech, swo­bodę. Były jak nar­ko­tyk. Upa­jały swoim ogro­mem i dzi­ko­ścią. Czło­wiek uza­leż­niony od nich jest prak­tycz­nie nie do wyle­cze­nia. Mam wra­że­nie, że góry wyrzu­cają nas na inną orbitę.

Woj­tek rów­nież sil­nie je odbiera. W jed­nym z wywia­dów pięk­nie powie­dział, że są miej­scem, gdzie wraz ze wzro­stem wyso­ko­ści stop­niowo zani­kają codzienne pro­blemy, stają się źró­dłem szcze­gól­nego obja­wie­nia, zdu­mie­nia i reflek­sji. I przy­to­czył, jak po pię­ciu dniach samot­nego mar­szu przez lodowce Biafo i Hispar natknął się na pierw­sze kro­wie łajno, które poru­szyło go do łez.

Odczu­wam podob­nie.

Nie inte­re­so­wało mnie zakła­da­nie rodziny, rodze­nie dzieci, praca, dom. Żyłam ina­czej. Byłam zafa­scy­no­wana ludźmi z Tatr. Mło­dzi, piękni, wyspor­to­wani, z marze­niami, by zdo­być cel. Potra­fi­li­śmy godzi­nami sie­dzieć przy ogni­sku i dys­ku­to­wać, miesz­kać w spar­tań­skich warun­kach. Nikt z nas nie miał za dużo pie­nię­dzy. Liczyła się mistyka gór. Nie pra­gnę­łam nowej spód­nicy, swe­tra, butów. Cho­dzi­łam w poce­ro­wa­nych skar­pe­tach, spodniach z pona­szy­wa­nymi łatami. Matka dzier­gała nam na dru­tach weł­niane czapki. To nic, byłam szczę­śliwa w swoim świe­cie.

Zakła­da­łam na sie­bie co popa­dło i pędzi­łam do Mor­skiego Oka. To dawna mekka tater­ni­ków, przy­szłych alpi­ni­stów. Tury­stów było wtedy sto­sun­kowo nie­wielu.

Wyma­ga­jąca miłość

Jest jesień 1968 roku, sie­dzimy w mrocz­nej jadalni schro­ni­ska Mor­skiego Oka, w sali kil­ka­na­ście sto­łów. Tłum tater­ni­ków. Gdzieś na dru­gim końcu sie­dział Woj­tek. Zer­ka­łam na niego. Miał włosy do ramion, grzywkę, sze­roki uśmiech. Odle­głość mię­dzy nami była spora, ale nie dało się ukryć, że zwró­ci­li­śmy na sie­bie uwagę. Miał w sobie to coś.

W pew­nym momen­cie dosta­łam od niego kar­teczkę: „Patrzysz i patrzysz na mnie i nie wiem, kim jesteś”. Przy­siadł się, zaczę­li­śmy roz­ma­wiać.

Woj­tek był już wtedy znany w śro­do­wi­sku wspi­na­czy, miał za sobą kilka trud­nych przejść. Doświad­czeni tater­nicy go cenili, dostrze­gali w nim poten­cjał. Dla mnie nie miało to zna­cze­nia. Widzia­łam przy­stoj­nego faceta, wraż­li­wego czło­wieka kocha­ją­cego góry jak ja.

Spę­dzi­li­śmy razem czas do paź­dzier­nika, miesz­ka­jąc w namio­cie w tabo­ri­sku pod Wysoką w sło­wac­kich Wyso­kich Tatrach, gdzieś po schro­ni­skach. Mło­dzień­cza sie­lanka skoń­czyła się późną jesie­nią. Każde z nas musiało wró­cić do swo­ich zajęć. On – do Wro­cła­wia, gdzie koń­czył elek­tro­nikę, ja – do Kra­kowa, stu­dio­wa­łam buł­ga­ry­stykę.

Kilka mie­sięcy póź­niej, kiedy Woj­tek obro­nił pracę magi­ster­ską, przy­je­chał do mnie do Kra­kowa. Zamiesz­ka­li­śmy u mojej mamy. Mieli poprawne sto­sunki, ale dla niej to nie był ide­alny kan­dy­dat na męża. Mama chciała dla mnie nor­mal­nego życia. Wie­działa jed­nak, że nie ma szans, by mnie do tego prze­ko­nać. Na swój spo­sób jed­nak go lubiła. Gdy wra­cał ze ska­łek, czy­ściła mu zabło­cone buty, robiła na dru­tach weł­niane czapki, które potem zabie­rał w Alpy i Hima­laje.

U mamy miesz­ka­li­śmy trzy lata. W końcu dosta­łam swoje upra­gnione M3. Wpro­wa­dzi­li­śmy się w 1971 roku, tuż po ślu­bie. Nasze miesz­ka­nie przy­po­mi­nało jeden wielki maga­zyn. W dużym pokoju – łóżko, w dru­gim – namioty, ple­caki, wiel­kie bębny, do któ­rych pako­wa­li­śmy rze­czy na wyprawy, w malut­kim łóżko. Nie­wiele czasu spę­dza­li­śmy razem. Wojtka coraz czę­ściej nie było w domu, góry wcią­gnęły go na amen.

Czy mi to prze­szka­dzało? Wtedy nie. Kocha­łam jego pasję – góry. Kocha­łam jego. Byli­śmy mło­dzi. Kiedy bra­li­śmy ślub, Woj­tek miał 24 lata, ja 28. Wyda­wało nam się, że jeste­śmy doro­śli, a byli­śmy dzie­cia­kami. Dla mnie Woj­tek był wtedy niczym książę Mysz­kin z Dosto­jew­skiego – czło­wiek wraż­liwy na krzywdę innych, pro­sto­li­nijny, uczciwy, szczery, dobry. Wsta­wi­łam go w ramki. Czy on taki wtedy naprawdę był, a z cza­sem się zmie­nił, czy też tak wyide­ali­zo­wany obraz ist­niał tylko w mojej wyobraźni? Nie umiem na to pyta­nie odpo­wie­dzieć.

To była trudna miłość. Wyma­ga­jąca. Szybko zda­łam sobie sprawę, że z górami nie mam szans, że jestem na dru­gim miej­scu. Czło­wiek, który potrafi zaznać tak fan­ta­stycz­nej wol­no­ści, będzie nara­żony na złu­dze­nie, że jest pęp­kiem świata. Ale to chyba cecha wszyst­kich kre­atyw­nych osób. Do pew­nego momentu nie sta­no­wiło to dla mnie pro­blemu, uwiel­bia­łam z nim wyjeż­dżać, cie­szy­łam się jego suk­ce­sami. Ale wie­dzia­łam, że nie mogę na niego liczyć jak na faceta. Począt­kowo nie mia­łam mu tego za złe, lecz z upły­wem czasu chcia­łam go tro­chę wię­cej w swoim życiu. Potem coraz bar­dziej doskwie­rała mi samot­ność.

W śro­do­wi­sku wyso­ko­gór­skim Woj­tek dał się poznać jako pre­kur­sor i pro­pa­ga­tor stylu alpej­skiego, który polega na doj­ściu na szczyt góry w poje­dyn­czej, cią­głej pró­bie, bez zakła­da­nia obo­zów, a także bez uży­cia lin i porę­czó­wek. Pierw­szego takiego przej­ścia doko­nał w 1972 roku w Hin­du­ku­szu. Poko­nał wów­czas pół­nocno-wschod­nią ścianę Akher Chagh (7017 m). Wyda­rze­nie to uznano za prze­łom w świa­to­wym hima­la­izmie. W 1977 roku pod­czas wyprawy pod kie­row­nic­twem Andrzeja Zawady po raz kolejny udało im się przejść w stylu spor­to­wym trudną drogę, pół­nocno-wschod­nią ścianę Kohe Ban­daka (6843 m). Podzi­wia­łam go i bar­dzo mu kibi­co­wa­łam.

Woj­tek nie tyle był nasta­wiony na suk­ces, ile na cel. Zawsze miał inne prio­ry­tety niż kole­dzy. Nie brał udziału w pogoni za ośmio­ty­sięcz­ni­kami. Dla niego nie liczyło się samo zdo­by­cie szczytu, tylko piękna, wyma­ga­jąca ściana, z którą trzeba się zmie­rzyć. Każdą wyprawę i kon­takt z górami trak­to­wał rów­nież jako silne prze­ży­cie mistyczne. Chciał prze­kra­czać kolejne gra­nice, wyzna­czać nowe trendy w alpi­ni­zmie. I to mu się udało. Zawsze szedł pod prąd. Lubi­łam to. Był odważny.

W krwio­biegu

Z roku na rok ten zwią­zek coraz bar­dziej mnie jed­nak wynisz­czał. Z per­spek­tywy czasu myślę, że pro­ble­mem wcale nie były góry, tylko jego upór tu, na ziemi. Ow­szem, bałam się, kiedy zdo­by­wał szczyt. Ale nie był to strach para­li­żu­jący. Wie­dzia­łam, że jest ostrożny, uzna­wany przez wielu za wzór bez­piecz­nych zacho­wań w górach. Pomimo że ma na swoim kon­cie eks­tre­mal­nie trudne i najbar­dziej ryzy­kowne przej­ścia w Hima­la­jach, zawsze traf­nie oce­niał swoje siły. Ni­gdy nie miał żad­nego wypadku, co prze­cież jest rzad­ko­ścią w tej pro­fe­sji. Ambi­cja zdo­by­cia szczytu czy ściany ni­gdy nie prze­sła­niała jego zdol­no­ści racjo­nal­nego myśle­nia. Potra­fił powie­dzieć sobie: nie. Ktoś zawy­ro­ko­wałby – tchórz. To zła ocena. On po pro­stu umiał pod­jąć mądrą decy­zję.

Uwiel­bia­łam z nim wyjeż­dżać, cho­ciaż wędro­wa­łam zazwy­czaj sama. Wyglą­dało to tak – Woj­tek wyjeż­dżał na wyprawy, ja zabie­ra­łam się razem z nim, docho­dzi­łam do ich bazy, a póź­niej rusza­łam dalej samot­nie z por­te­rem, czyli tra­ga­rzem, na trek­king.

Pamię­tam wyprawę pod Dhau­la­giri (8167 m). Hima­laje, jest maj 1981 roku, Woj­tek po raz pierw­szy razem z Ale­xem MacIn­tyre’em, René Ghi­line’em i Ludwi­kiem Wil­czyń­skim zro­bili przej­ście wschod­niej ściany tej góry. To był wyczyn. 18 maja zeszli do bazy. Cze­ka­łam tam na Wojtka. Nie spo­dzie­wał się mnie. Zro­bi­łam wokół góry wyczer­pu­jący trek­king. Byłam dumna, szłam sama. Nie mogłam docze­kać się, kiedy go zoba­czę i opo­wiem szcze­góły. Woj­tek przy­wi­tał się ze mną, po czym jesz­cze tego samego dnia poin­for­mo­wał, że musimy szybko zwi­jać się do Pol­ski, bo pla­nuje kolejną wyprawę… A ja liczy­łam, że spę­dzi ze mną choć kilka dni, razem pocho­dzimy po szla­kach. Chcia­łam się nim nacie­szyć. Tęsk­ni­łam. On pew­nie też, ale nie zapy­tał o nic, jak spę­dziłam dwa mie­siące, jak doje­cha­łam, czy było bez­piecz­nie… Tak bar­dzo był pochło­nięty już następną wyprawą.

Sche­mat się powta­rzał. Poje­cha­łam do Isla­ma­badu, sto­licy Paki­stanu. Musia­łam naj­pierw doje­chać pocią­giem do Moskwy, tam prze­siadka na samo­lot, póź­niej jazda auto­bu­sem. Woj­tek scho­dzi z góry, a ja, wyczer­pana po podróży, spo­cona, cze­kam na niego. Oczy­wi­ście z nadzieją, że pobę­dziemy tu razem przez kilka dni. Pierw­sza noc w namio­cie…i wszystko jasne. Woj­tek myślał tylko o powro­cie. Nie zosta­li­śmy nawet jeden dzień dłu­żej.

Kiedy byłam młoda, nie zda­wa­łam sobie sprawy, że u Wojtka góry nie koń­czą się tam, wysoko, na wypra­wie. One są zawsze, ma je w krwio­biegu. Jest dobrym czło­wie­kiem, ale ma bar­dzo ego­cen­tryczną oso­bo­wość. Z cza­sem prze­sta­łam się nad tym zasta­na­wiać, robi­łam rze­czy, na któ­rych mi zale­żało. Ni­gdy mnie w niczym nie ogra­ni­czał. Uwiel­bia­łam jeź­dzić w Tatry na narty, kocha­łam Halę Gąsie­ni­cową, przez wiele lat spę­dza­łam tam sama każdą wolną chwilę. Szkoda, że nie poje­chał tam ani razu razem ze mną. Chcia­łam, żeby zoba­czył, jak jeż­dżę, z kim, poznał moje towa­rzy­stwo. On wtedy wspi­nał się w Mor­skim Oku.

Coraz wyż­szy mur

Długo wypie­ra­łam prawdę ze świa­do­mo­ści, baga­te­li­zo­wa­łam liczne sygnały. Udało nam się prze­trwać czter­na­ście lat, ale dziś wiem, że powin­nam zakoń­czyć mał­żeń­stwo zde­cy­do­wa­nie szyb­ciej. Dla naszego dobra.

Pierw­szy sygnał, że dla Wojtka naj­waż­niej­sza jest jego pasja, nastą­pił tuż po ślu­bie. Woj­tek przed każdą wyprawą inten­syw­nie tre­no­wał, żeby utrzy­mać dobrą kon­dy­cję fizyczną. Na tre­ningi zazwy­czaj jeź­dzi­li­śmy w kra­kow­skie skałki. Łado­wał do ple­caka kamie­nie i pięt­na­ście razy bez prze­rwy wcho­dził pod górę i scho­dził w dół. Ja w tym cza­sie jeź­dzi­łam na nar­tach na prze­ciw­le­głym stoku. Pech chciał, że przy kolej­nym zjeź­dzie zwich­nę­łam kolano. Nie­sa­mo­wity ból. Ledwo doszłam pod skałę, na któ­rej tre­no­wał. Zszedł. Popa­trzył na mnie i zapy­tał, co mi się stało. „Skrę­ci­łam kolano” – to jedyne słowa, jakie byłam w sta­nie wypo­wie­dzieć. Zwi­ja­łam się z bólu. Woj­tek obró­cił się i stwier­dził, że on jesz­cze musi wejść na skałkę pięć razy. Po czym zaczął się wspi­nać. Ściem­niało się. Nie wie­dzia­łam, co robić. Wypię­łam narty i zaczę­łam iść kilka kilo­me­trów w stronę przy­stanku auto­bu­so­wego. Jakoś doczła­pa­łam, wsia­dłam do ostat­niego auto­busu. W ostat­niej chwili Woj­tek wsko­czył zdy­szany. Usiadł koło mnie i przez całą podróż nie ode­zwał się sło­wem. Kiedy to opo­wia­dam, brzmi, jak­bym chciała się na nim ode­grać. To nie­prawda. Chcę poka­zać, że czło­wiek sku­piony na swoje pasji czę­sto nie zauważa ludzi wokół. Jego umysł był po brzegi wypeł­niony myślami o górach.

Moje kolano wyglą­dało jak bania. W tym cza­sie przez chwilę miesz­kał z nami kolega Wojtka. Widział, że cier­pię. Po dwóch dniach powie­dział Wojt­kowi: „Chło­pie, nie bądź jak zwierz, zawieź ją do szpi­tala”. Po tym zda­rze­niu zaczę­li­śmy go nazy­wać zwierz, i tak to przy­lgnęło do Wojtka, że stało się jego natu­ral­nym pseu­do­ni­mem. Mało kto wie, skąd się wziął.

Wtedy po raz pierw­szy zapa­liła mi się czer­wona lampka. Byłam jed­nak za słaba, by pod­jąć rady­kalne kroki. Uspra­wie­dli­wia­łam go. Liczy­łam, że się zmieni. Zło­ści­łam się, po czym znów odpusz­cza­łam. Przez te lata wspól­nego życia nie nauczy­li­śmy się razem roz­ma­wiać. To z cza­sem budo­wało coraz więk­szy mur mię­dzy nami, uta­jone pre­ten­sje.

On wyjeż­dżał, a życie toczyło się swoim ryt­mem do 1981 roku.

Zaszłam w ciążę. Nie pla­no­wa­li­śmy dziecka, ni­gdy nawet o tym nie roz­ma­wia­li­śmy. Pod­świa­do­mie nikt z nas nie był na to gotowy. Ale życie pisze swoje sce­na­riu­sze.

Woj­tek poje­chał na kolejną wyprawę. Ja w siód­mym mie­siącu, mdło­ści, prze­stra­szona, ospała. Nasze życie za chwilę ma się wywró­cić do góry nogami, a nie ma nawet urzą­dzo­nego miej­sca dla dziecka. Nie mogłam usie­dzieć w domu. Spa­ko­wa­łam rze­czy do sta­rego volks­wa­gena i ruszy­łam do Nie­miec, do mojej ciotki. Ciężka zima, w aucie szron, po kil­ku­na­stu godzi­nach dotar­łam na połu­dnie Nie­miec. Czu­łam się fatal­nie, mia­łam dresz­cze. Prze­sta­łam czuć ruchy dziecka. Poro­ni­łam w sypialni. Po wyj­ściu za szpi­tala chcia­łam jak naj­szyb­ciej wró­cić do Pol­ski. 13 grud­nia 1981 rok, sie­dzimy z ciotką przy stole, w radiu komu­ni­kat, że w Pol­sce wpro­wa­dzono stan wojenny. Wró­ci­łam do Kra­kowa kilka dni póź­niej. Gdzieś w poło­wie stycz­nia w drzwiach miesz­ka­nia sta­nął Woj­tek. O wszyst­kim wie­dział, bo wcze­śniej dostał ode mnie wia­do­mość, a nawet nie zapy­tał, jak się czuję. Co się w ogóle stało. To był gwóźdź do trumny tego mał­żeń­stwa.

Koniec złu­dzeń

Odcho­dze­nie od Wojtka było dłu­gim pro­ce­sem, takich decy­zji nie podej­muje się ot, tak. Wie­dzia­łam jed­nak, że jeśli tego nie prze­rwę, nie dam sobie szansy na szczę­ście. Znisz­czy mnie uczu­cie do niego. Zro­zu­mia­łam, że cokol­wiek zro­bię, tylko ja pono­szę w pełni za to odpo­wie­dzial­ność.

Tego dnia, gdy Woj­tek wró­cił ze ska­łek, zdo­by­łam się na odwagę i w końcu wykrztu­si­łam z sie­bie: „Chcę roz­wodu”. Długa chwila mil­cze­nia. „Dla­cze­goż to?” – zapy­tał buń­czucz­nie. Uzna­łam, że powta­rza­nie cią­gle tych samym argu­men­tów nie ma sensu. Pod­ję­łam decy­zję.

Na początku nie chciał o tym sły­szeć, ale nie miał wyj­ścia. Miesz­ka­li­śmy razem jesz­cze ponad rok w sepa­ra­cji. W końcu wypro­wa­dził się do wyna­ję­tego miesz­ka­nia.

Czy się bałam? Roz­wio­dłam się na wła­sne życze­nie, mając czter­dzie­ści dwa lata. W tam­tych cza­sach nie­wiele kobiet zde­cy­do­wa­łoby się na taki krok. Zaczy­nać życie od nowa w takim wieku było pomy­słem sza­lo­nym, ale też jedy­nie słusz­nym. Doszłam do wnio­sku, że nie mogę kar­mić się złu­dze­niami.

Po kil­ku­na­stu latach mał­żeń­stwa pra­gnę­łam, by ktoś zajął się mną, był przy­ja­cie­lem, na któ­rego mogę liczyć. Widzia­łam, jak mijały kolejne lata, moje zdro­wie się sypało – wal­czy­łam z potwor­nymi migre­nami. Pra­co­wa­łam wtedy w szpi­talu psy­chia­trycz­nym w kra­kow­skim Kobie­rzy­nie. Po buł­ga­ry­styce poszłam bowiem na drugi kie­ru­nek stu­diów, na psy­cho­lo­gię, i w ten spo­sób zna­la­złam się jako psy­cho­log w Kobie­rzy­nie.

Praca mnie zże­rała, po ośmiu godzi­nach wycho­dzi­łam ze szpi­tala i zasta­na­wia­łam się, czy mogłam lepiej pomóc pacjen­tom. Myśli kłę­biły się w gło­wie. Pamię­tam młodą mężatkę z dwójką dzieci. Z powodu depre­sji tra­fiała do nas wie­lo­krot­nie. Zalęk­niona, zamknięta w sobie. Nie chciała roz­ma­wiać, pie­lę­gniarki siłą poda­wały jej lekar­stwa. A mnie udało się ją oswoić. Zosta­wia­łam uchy­lone drzwi do gabi­netu i zapra­sza­łam ją gestami. Po kilku dniach weszła, usia­dła w kącie, sku­liła się i patrzyła na mnie. Ja pra­co­wa­łam jak gdyby ni­gdy nic. Następ­nego dnia znów przy­szła. Zaczęła robić postępy, prze­ła­my­wać strach. Kiedy lekarz się o tym dowie­dział, padło hasło: „Wypi­su­jemy do domu”. Pro­te­sto­wa­łam, wie­dzia­łam, że na to jest za wcze­śnie. Po trzech dniach przy­szła do nas wia­do­mość: powie­siła się na stry­chu. Mia­łam trzy­dzie­ści jeden lat i wiel­kiego kaca, że nie udało mi się jej ura­to­wać.

Z cza­sem zda­łam sobie sprawę, że muszę pra­co­wać nad swoją empa­tią, ale nie umia­łam sobie pora­dzić z emo­cjo­nal­nym przy­wią­za­niem do pacjen­tów. W końcu życie samo zwe­ry­fi­ko­wało mój zawód. Dosta­wa­łam coraz częst­szych ata­ków migren. Szef do pew­nego czasu przy­my­kał na to oko. Kiedy nie mogłam pra­co­wać, mówił: „Połóż się w gabi­ne­cie, odpocz­nij”. Tylko że bóle nasi­lały się coraz bar­dziej. Pew­nego dnia szef powie­dział: „Nie mogę już dłu­żej cię kryć, idź na rentę”. Tak zro­bi­łam i do dziś tego żałuję.

Pyta mnie pani, czy noszę w sobie żal do Wojtka? Nie. Dziś może nie mamy czę­stego kon­taktu ze sobą, ale był okres, że po roz­wo­dzie nawet się nie­mal przy­jaź­ni­li­śmy. Wyda­wało mi się, że mogę na niego liczyć, że gdy­bym go popro­siła, pomógłby mi finan­sowo – tak dekla­ro­wał.

Nie umia­łam brać

Do dziś jest dla mnie zagadką, dla­czego zwią­za­łam się z męż­czy­zną, któ­rego miło­ścią nie byłam ja, tylko góry. Myślę, że tak naprawdę byłam nad­wraż­liwa, ule­gła, słaba, cho­ciaż na zewnątrz spra­wia­łam wra­że­nie nie­za­leż­nej, ostrej. Ni­gdy się nad sobą nie roz­c­kli­wia­łam, ale zbyt empa­tyczna reak­cja na świat mnie pogrą­żała. Odbie­rała radość.

A może gdy­bym potra­fiła egze­kwo­wać pewne rze­czy, wyzna­czać gra­nice, moje mał­żeń­stwo wyglą­da­łoby ina­czej? To zro­zu­mia­łam dopiero z cza­sem. Już po roz­wo­dzie uświa­do­mi­łam sobie, gdzie popeł­niam błąd. Wska­zał mi to męż­czy­zna w klu­bie bud­dyj­skim w Kra­ko­wie. Roz­pa­ko­wy­wa­li­śmy paczki z zagra­nicz­nymi darami, które w cza­sie stanu wojen­nego do nas tra­fiały. Zna­jomi mówią: „Zobacz, jakie ładne spodnie, weź dla sie­bie”. Zawsze odma­wia­łam. Wyda­wało mi się, że są ludzie, któ­rzy mają więk­sze potrzeby. W końcu usły­sza­łam: „Ewa, nauczże się też brać”.

Zapewne waż­nym czyn­ni­kiem było to, że wycho­wa­łam się bez ojca. Wła­ści­wie wycho­wały mnie kobiety. Może dla­tego nie umia­łam uło­żyć sobie rela­cji z męż­czy­znami. Brak męskiego wzorca w życiu dora­sta­ją­cej dziew­czynki jest kalec­twem. Nie­stety, w moim przy­padku nikt nie miał na to wpływu.

Miłość moich rodzi­ców była trudna. Poznali się w Kra­ko­wie. Był rok 1942, schy­łek wojny. Ojciec Nie­miec, ofi­cer Wehr­machtu, został odde­le­go­wany do pracy w szpi­talu Naru­to­wi­cza. Był leka­rzem. Tam tra­fiła też moja mama z podej­rze­niem tyfusu. Zako­chali się w sobie. Ona była młodą, piękną dziew­czyną. Miała osiem­na­ście lat, a on dwa­dzie­ścia osiem. Rok póź­niej przy­szłam na świat. Zamiesz­ka­li­śmy w pięk­nym trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu na Zwie­rzyńcu. Ojciec wiele mie­sięcy sta­rał się o zezwo­le­nie na ślub. Musiał dostać zgodę od samego Hitlera, bo prze­cież matka była Polką. W końcu się udało. Ale sie­lanka nie trwała długo. Rok 1945, Niemcy ucie­kają w popło­chu, rów­nież z Kra­kowa, my tra­fi­ły­śmy do rodziny ojca w Niem­czech. On jako czło­nek nie­miec­kiej armii musiał zostać w Ber­li­nie i za kilka dni miał do nas przy­je­chać. Ni­gdy nie dotarł. W cza­sie kolej­nego ostrzału sto­licy Rze­szy dostał odłam­kiem w nogę. Wdarło się zaka­że­nie, musiał pod­dać się ampu­ta­cji nogi. Nie spie­szył się z powro­tem do rodziny, żony i dziecka. Chyba nie mógł pogo­dzić się z kalec­twem. Moja mama z kolei nie chciała już dłu­żej pozo­sta­wać sama bez męża w Niem­czech, u teściów, któ­rych prak­tycz­nie nie znała. Pomimo ich pro­te­stów zapa­ko­wała mnie w wózek i pie­szo ruszyła w kie­runku Pol­ski. Po hero­icz­nym powro­cie do Kra­kowa została zamknięta w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym w Jaworz­nie. Zarzą­dzali nim Polacy. Mama sie­działa tam dwa lata. Bez pro­cesu. Zarzu­cono jej prze­stęp­stwo wojenne pole­ga­jące na tym, że wyszła za mąż za Niemca. Jej zbrod­nią była miłość. Wsa­dzili ją bez wyroku, z auto­matu. Mia­łam nie­całe dwa lata. Zaj­mo­wała się mną bab­cia.

Po dwóch latach odsiadki mama wró­ciła do domu. Była zma­sa­kro­waną psy­chicz­nie dziew­czyną. Wybu­chała agre­sją, miała napady zło­ści, histe­rii. Była zner­wi­co­wana. Nie opo­wia­dała o tym, co prze­szła, ale ja wiem, co się tam działo. Sto­so­wano tam zapo­ży­czone od gestapo i NKWD metody. Apele zwo­ły­wali w nocy. Kobiety musiały stać nago na mro­zie, były bite i gwał­cone, pole­wane wodą.

Dra­mat mojej matki nie skoń­czył się z chwilą wyj­ścia. Na­dal była szy­ka­no­wana. Miesz­ka­ły­śmy w norze, w zawil­go­co­nej piw­nicy, bez cie­płej wody, na dzie­się­ciu metrach kwa­dra­to­wych w pięć osób. Doje­chała do nas jesz­cze cio­cia z wuj­kiem, któ­rzy ucie­kli ze zruj­no­wa­nej War­szawy. Mój ojciec pró­bo­wał nas szu­kać, nawią­zać kon­takt z mamą. Poszu­ki­wał nas przez Czer­wony Krzyż bez efektu, pisał listy na adres babci do Kra­kowa. O ponow­nym połą­cze­niu naszej rodziny nie było mowy. Mama tak bar­dzo się bała, że nawet nie chciała o tym sły­szeć. Ojca i tak nie wpusz­czono by do Pol­ski.

Ojciec wysy­łał nam paczki. Wtedy każda rzecz była potrzebna. Dzięki jego pomocy nie gło­do­wa­ły­śmy. Cza­sami nawet udało się coś zaro­bić. Pamię­tam, jak słał nam nylo­nowe raj­stopy. Mama sprze­da­wała je na rynku. Kobiety się o nie zabi­jały, to była namiastka luk­susu.

Na początku szkoły pod­sta­wo­wej mama ule­gła namo­wom ciotki i wysłała mnie do szkoły sióstr urszu­la­nek z inter­na­tem. Dziew­częta, które były nie­grzeczne, nie dosta­wały prze­pustki do domu na sobotę i nie­dzielę. Bar­dzo czę­sto musia­łam zosta­wać. Nie lubi­łam tego miej­sca. Sio­stry co prawda nie biły nas, ale ich suro­wość przy­tła­czała. Bra­ko­wało mi wspar­cia, cie­płego słowa, rodziny. Dwa razy ucie­kłam. Po ostat­nim zaj­ściu zosta­łam wyrzu­cona z inter­natu.

Ale wie pani, mnie się wyda­wało, że mia­łam nor­malne dzie­ciń­stwo. Gra­łam w klasy, bawi­łam się w cho­wa­nego. Dopiero góry poka­zały mi magię. Inność. Swo­bodę, którą poko­cha­łam na zawsze. Ni­gdy nie marzy­łam o pięk­nym domu, rodzi­nie. Patrzy­łam na taki model z pogardą. Miesz­czań­ski styl życia nie był dla mnie. Uwiel­bia­łam podró­żo­wać.

Wybra­łam życie wędrowca

Pochło­nął mnie bud­dyzm. W Tybe­cie, w Nepalu czas się zatrzy­mał, ludzie żyją bied­nie, ale zdaje się, że szczę­śli­wie. Mnisi recy­tują sutry w klasz­to­rach zawie­szo­nych na zbo­czach gór. Kobiety dźwi­gają snopy jęcz­mie­nia na ple­cach. Każda podróż tam dawała mi siłę spo­koju.

Pamię­tam taką scenę: Woj­tek się wspina wysoko w górach, ja sama mam dotrzeć do klasz­toru. Wysia­dłam z auto­busu, sta­nę­łam pośrodku drogi i byłam cał­ko­wi­cie zagu­biona. Nie wie­dzia­łam, w którą stronę iść. Trudno było się odna­leźć, bo oprócz dzi­kiej roślin­no­ści, wiel­kich pną­czy, nie było tam niczego. Intu­icyj­nie wybra­łam kie­ru­nek. Dopiero póź­niej dowie­dzia­łam się, że w każ­dej chwili mogłam spo­tkać na dro­dze tygrysa. To był ich dom. Nie­świa­doma zagro­że­nia szłam przez las. Widok bajeczny. Musia­łam przy­spie­szyć, bo zaczęło się ściem­niać. Dotar­łam do nie­wiel­kiej osady. Nie­da­leko był klasz­tor i nauki mistrza, na które przy­jeż­dżali tury­ści z całego świata. W wio­sce nie było jed­nak miejsc do spa­nia. Miej­scowy czło­wiek zapro­wa­dził mnie kilo­metr dalej. Miał jeden wolny sza­łas, kilka zbi­tych desek. W środku drew­niany stół. To było moje łóżko. Poło­ży­łam na nim śpi­wór. Twardo jak cho­lera. Plecy mnie bolały, ale nie mia­łam wyj­ścia. Czu­łam się tak zmę­czona, że w pew­nym momen­cie było mi wszystko jedno. Obu­dzi­łam się rano z prze­ra­że­niem. Coś kłuje mnie w śpi­wór. Otwie­ram oczy, pomię­dzy deskami wystaje jakiś twardy zie­lony badyl. Ma z pół­tora metra wyso­ko­ści. Szok. Wyrósł przez noc.

Na jedną z wypraw ruszy­łam z moją zna­jomą, bar­dzo dobrą alpi­nistką. Ja uwiel­biam spać, nie jestem ran­nym ptasz­kiem. Po kolej­nej zarwa­nej nocy wsta­łam koło połu­dnia. Moja trek­kin­gowa part­nerka była już dawno na nogach. Zwi­nę­łam namiot, ogar­nę­łam się szybko, mia­ły­śmy zaraz ruszyć. Pech chciał, że musia­ły­śmy prze­do­stać się na drugi brzeg wez­bra­nego od top­nie­ją­cego lodowca potoku. Widzia­ły­śmy, jak przed nami prze­cho­dzą miej­scowi. Trzy­mali się koń­skich ogo­nów. Ruszy­ły­śmy za nimi. Nie przy­pusz­cza­ły­śmy, że potok jest bar­dzo rwący, cho­ciaż widzia­ły­śmy prze­cież nasz pod­to­piony auto­bus. Nie mia­ły­śmy szansy, by przejść bez­piecz­nie. Trzy­ma­ły­śmy się swo­ich ple­ca­ków, ale to nie pomo­gło. Obie pośli­zgnę­ły­śmy się na kamie­niach. Potok nas porwał. Zaczę­ły­śmy się topić. Pomo­gli nam miej­scowi. Mnie wycią­gnięto na drugi brzeg rzeki, moja kole­żanka została tam, skąd rusza­ły­śmy. Woda nas roz­dzie­liła. Dopiero póź­niej dowie­dzia­łam się, że jedyną bez­pieczną porą, by w miarę nor­mal­nie prze­pra­wić się przez rzekę, był wcze­sny ranek.

Wypa­dek z rzeką to jeden z tych momen­tów, który kazał mi nabrać ostroż­no­ści. Decy­du­jąc się na podróż, musisz liczyć się z róż­nymi sytu­acjami. Nie wszystko da się prze­wi­dzieć. Czy byłam lek­ko­myślna? Mia­łam zaufa­nie do miej­sco­wych, do świata. Moja intu­icja zazwy­czaj mnie nie zawo­dziła, ale zda­rzały się sytu­acje, które prze­ży­łam cudem.

Na jed­nej z wypraw dotar­łam do nie­wiel­kiej osady, wła­ści­wie przy­stanku auto­bu­so­wego, wokół któ­rego zgro­ma­dziło się wielu miej­sco­wych. Koń­czyli jakąś budowę, spali tam. Na bus cze­kało się dwa dni. Pod­jeż­dża zde­ze­lo­wany auto­bus, wszy­scy pró­bują się zmie­ścić. Wsia­dam. Ści­śnięci jedziemy kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów. Po wyj­ściu szu­kam tra­ga­rza. Za nie­wielką opłatą brali od tury­sty bagaż i zano­sili go w miej­sce trek­kingu. Mija godzina, nikogo nie ma. W końcu po wielu tru­dach miej­scowi zli­to­wali się nade mną i zna­leźli mi ochot­nika. Idziemy kilka godzin w górę. Zaczyna się ściem­niać. Tra­garz roz­bija mi namiot. Sam kła­dzie się kil­ka­set metrów dalej w szo­pie dla por­te­rów. Wie­dzia­łam, że nie będzie to spo­kojna noc. Zaczy­nało się bły­skać. Leżę sama w namio­cie i ogar­nia mnie strach. Wyła­do­wa­nia są tak silne, że czuję, jakby pio­runy roz­bijały skały. Deszcz leje się wia­drami, jest tak potężny, że woda zaczyna pły­nąć pod powierzch­nią namiotu. Mam wra­że­nie, że płynę. I tak całą noc. Leżę sku­lona i bez­wied­nie powta­rzam man­trę. Jestem bez­silna, wiem, że nic ode mnie nie zależy. W pew­nym momen­cie godzę się na śmierć. Dopiero nad ranem całe to pie­kło ustaje. Kiedy poja­wiają się pierw­sze pro­myki słońca, przy­biega mój tra­garz. Z daleka krzy­czy: „Madam, madam”. Był prze­ko­nany, że nie żyję. A ja prze­trwa­łam tę burzę i wiele innych w moim życiu. Z każ­dej wycho­dzi­łam sil­niej­sza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: