- W empik go
Zbigniew Boniek. Mecze mojego życia - ebook
Zbigniew Boniek. Mecze mojego życia - ebook
Cześć, witam serdecznie!
Pakujcie się, bo zabieram Was w podróż w przeszłość. Wielu mnie zna, ale nie wszyscy wiedzą, które mecze były najważniejsze w moim życiu. Ta książka Wam to wyjaśni. Opowiem o młodzieńczych czasach i „urywaniu” się z lekcji, zatargu z majorem Wojska Polskiego oraz talonie na Malucha, który dostałem za transfer do Widzewa. Przypomnę nerwową atmosferę mundialu w 1982 roku oraz mecz o trzecie miejsce, na który naszej kadrze – w co trudno uwierzyć – trudno było się zmobilizować.
Jak wyglądały kulisy legendarnego meczu z Niemcami z 2014 roku? Co działo się wewnątrz prowadzonej przeze mnie reprezentacji, dlaczego moja przygoda z kadrą w tej roli zakończyła się tak szybko? Dlaczego, już jako prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej, postawiłem na selekcjonera Adama Nawałkę? Dowiecie się o tym z pierwszej ręki. Przeczytacie o najważniejszych wydarzeniach w moim piłkarskim życiu, a jednocześnie – jednych z najważniejszych w historii polskiej piłki.
Od chłopaka z bydgoskich ulic, nieśmiało stawiającego pierwsze kroki w świecie dorosłej piłki, przez „Bello di Notte”, po selekcjonera kadry i prezesa PZPN.
Zbigniew Boniek
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-620-5 |
Rozmiar pliku: | 19 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oddaję Czytelnikom do rąk książkę, w której chciałem opowiedzieć o swoich najważniejszych meczach. Wiadomo, że mogłem wybrać tych spotkań ze 20, a może i 30, ale nie chodziło mi o jakąś obszerną piłkarską biografię. Nie czułem – i nadal nie czuję – wielkiej potrzeby, by szeroko opisywać mój futbolowy żywot. Ta książka to raczej opowieść o ludziach, niedyskrecjach, kulisach i tajemnicach, które towarzyszyły rozgrywaniu 10 meczów, jakie wywarły wpływ nie tylko na moją piłkarską karierę, lecz także na całe życie. Byłem przekonany, że pozycja ta wyjdzie w momencie, kiedy przestanę już być prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej, ale pandemia pokrzyżowała w 2020 roku nie tylko moje plany i z jej powodu zostaję na czele PZPN do sierpnia 2021 roku. Paradoksalnie, przez te kilka pandemicznych miesięcy miałem okazję, by powspominać i opisać niektóre zdarzenia ze swojego piłkarskiego życia.
Nie jest to książka na „nie”… To zdecydowanie książka na „tak”! Czytelnik nie znajdzie w niej skandali, tanich sensacji czy smakowitych plotek. Uwielbiam rozmawiać, dyskutować, a nawet się kłócić, ale interesuje mnie piłka, boisko, piłkarze. Uważam, że ludziom z naszego środowiska brakuje czasami rozmów o futbolu i o tym, co się dzieje na murawie. Zamiast tego pojawiają się dywagacje na temat pieniędzy, transferów, agentów, bardziej lub mniej dętych afer i całej tej biznesowej otoczki, która towarzyszy piłce nożnej. Ci, którzy jeszcze pamiętają mnie jako piłkarza i reprezentanta, będą mogli przypomnieć sobie tamte zdarzenia, dla młodszych kibiców będzie to natomiast okazja, by poznać smak tamtych nieco egzotycznych dla nich czasów.
Cieszę się, że mogę podzielić się tymi wspomnieniami z Czytelnikami. Serdecznie dziękuję wszystkim, dzięki którym książka mogła się ukazać, a zwłaszcza Januszowi Basałajowi za owocną współpracę przy spisywaniu moich meczowych wspomnień.
Życzę miłej lektury i mam nadzieję, że za kilka lat jakiś inny piłkarz zechce opisać swoje najważniejsze mecze, dzięki którym dał tyle radości i wzruszeń polskim kibicom.
Zbigniew BoniekRozdział 1
ZAWISZA BYDGOSZCZ — LECHIA GDAŃSK
0:1 (0:0), 31.05.1975
ZAWISZA:
Brończyk – Spustek, Harmata, Zawadzki, Starzyński – Rościszewski (58. Maślewski), Czerwiński, Stefaniak (72. Nuckowski), Miłoszewicz – Boniek, Kuryło.
LECHIA:
Słabik – Sęk, Górski, Makowski, Kołodziej – Głos, Matuszewski (67. Zieliński), Jahn – Korynt, Radowski, Puszkarz.
Bramka: Radowski 53. (karny).
Sędziował Edward Iwański (Kraków).
Żółta kartka: Boniek.
Kocham Bydgoszcz. To moje miasto, urodziłem się w nim i spędziłem pierwsze 19 lat życia. Na bydgoskich ulicach i podwórkach przeżyłem szczęśliwe dzieciństwo, w bydgoskim Zawiszy uczyłem się piłki nożnej, a później, już jako nastolatek, to stamtąd wyfrunąłem do reprezentacji Polski juniorów. Zawsze kiedy wjeżdżam do mojego miasta, czy to od strony Fordonu, czy Solca Kujawskiego, towarzyszy mi szczególne uczucie. Może dlatego, że wracam po prostu do siebie. Do niedawna jeszcze cieszyłem się na wizytę w mieszkaniu moich rodziców. Mama czekająca z obiadem, ojciec, zwykle małomówny, ale autentycznie radujący się z wizyty syna. Rodzice odeszli całkiem niedawno, ale jest brat i jego rodzina, są starzy kumple z Zawiszy i ze szkoły…
Za moich czasów w Bydgoszczy nie brakowało klubów piłkarskich, były Polonia, Brda, Budowlani czy Gwiazda, ale ja nie miałem wątpliwości, że chcę trenować i grać w Zawiszy – największym, najpopularniejszym klubie w mieście. Poza tym z ulicy Sułkowskiego 34, gdzie mieszkałem z rodzicami, najbliżej miałem właśnie na Zawiszę. Biegiem pięć minut, spacerkiem – 15–20. Jako junior często wpadałem po drodze po mieszkających niedaleko kolegów z drużyny, Grześka Ibrona i Henia Miłoszewicza. Zacząłem któregoś dnia ćwiczyć z innymi dzieciakami, ale dowiedziałem się, że jestem „za niski, za chudy” i że za wcześnie dla mnie na regularne treningi. Obrażony, natychmiast chciałem zapisać się do konkurencji – Polonii Bydgoszcz, klubu, w którym przez wiele lat grał mój ojciec. Po pierwszym treningu w tym klubie do szatni wpadł mój trener w Zawiszy, pan Konrad Kamiński. To głównie jemu zawdzięczam pierwsze futbolowe wtajemniczenia. Miał twardą rękę: wytargał mnie za ucho, dał klapsa i kazał „wy…ć na Zawiszę”. Dziś nie do pomyślenia… Podniósłby się straszny raban, a rodzice pewnikiem zadzwoniliby na policję. W ten sposób trener Kamiński skazał mnie na Zawiszę i upadła moja pierwsza próba „transferu” z tego zespołu…
Rodzice: Józef i Jadwiga Bońkowie
Jeżeli nie zaznaczono inaczej, fotografie pochodzą z prywatnego archiwum autora
W wieku 18 lat zacząłem regularnie grać w pierwszej drużynie. Ale nie zaniedbywałem nauki. Chodziłem do normalnej szkoły średniej, VI Liceum Ogólnokształcącego. Mieściło się w pięknym starym budynku w centrum miasta. Wymagania, wywiadówki, przygotowania do matury – przeszedłem cały ten szkolny reżim. Niedawno z satysfakcją zauważyłem, że moja szkoła jest szanowana do dzisiaj, znajduje się w pierwszej setce najlepszych liceów w kraju.
Trenowałem po szkole, tylko w środę urywałem się po trzeciej lekcji, bo trzeba było zagrać jakiś sparing i trener musiał zobaczyć, czy zdolny junior nadaje się do podstawowej jedenastki. Popołudniami we wtorki, czwartki i piątki miałem zajęcia indywidualne. Były bardzo intensywne, bez żadnej taryfy ulgowej – ćwiczyłem podania, strzały, dośrodkowania, dryblingi, przyjęcie piłki tyłem do bramki. Asystent pierwszego trenera (Bronisława Waligóry), pan Stasio Mątewski, wiedział, co robi. W dużej grupie trenujących łatwiej się „prześlizgnąć”, symulować zaangażowanie, ale wśród kilku osób nie ma przebacz. Często ćwiczył też ze mną uczeń innej szkoły średniej – Henio Miłoszewicz, mój kolega z Zawiszy i reprezentacji juniorów, wielki talent ze wspaniale ułożoną lewą nogą, od kilku lat niestety nieżyjący.
Właśnie Henio, zmarły niedawno Adaś Kuryło (dobry środkowy napastnik) i ja tworzyliśmy tak zwaną grupę młodych zdolnych. Trener Waligóra nie bał się na nas stawiać, a starsi piłkarze, tacy jak Rysiek Harmata, Andrzej Brończyk, Wacek Starzyński, Zbyszek Stefaniak, patrzyli na nas łaskawym okiem. Jak powiedzieli mi po latach: „Dobrze nam się grało z młodymi, bo miał kto zasuwać na boisku”. Ja wiem jedno: starzy musieli się z nami liczyć.
Z rodzicami i starszym bratem Romualdem podczas świąt Bożego Narodzenia
KARNY I MÓJ OSTATNI MECZ
To był dobry zespół – tak obecnie patrzę na Zawiszę z sezonu 1974/75. Może nie na pierwszą ligę (dziś: Ekstraklasę), ale na walkę w czubie tabeli drugiej było nas stać. Druga liga podzielona była na dwie grupy: północną i południową. Bydgoszcz oczywiście grała w grupie północnej. O awans biły się wtedy ekipy Widzewa Łódź i Lechii Gdańsk. Organizacyjnie chyba trochę odstawaliśmy od tych rywali, ale sportowo staraliśmy się im dorównać.
Dwudziesta siódma kolejka drugiej ligi miała się odbyć 31 maja 1975 roku. Do Bydgoszczy przyjechała wtedy Lechia Gdańsk, trenowana przez Wojciecha Łazarka. Zawisza miał bardzo niewielkie, raczej iluzoryczne szanse na awans (do pierwszej ligi wchodziła jedna drużyna z grupy). Czyż można się dziwić, że natychmiast spotkanie to dostało etykietkę „meczu z podtekstem”? Nie było wtedy tabloidów ani internetu, ale najbardziej wydumane plotki i niesprawdzone informacje trzymały się mocno i zawracały ludziom w głowach. Wedle niektórych Zawisza miała oddać mecz Lechii, inni wietrzyli „superpremię” dla mojego klubu od… Widzewa za zwycięstwo z lechistami. Nie zajmowałem się takimi głupotami, chciałem grać i wygrywać w tym dobrym dla mnie sezonie. Strzeliłem osiem goli w drugiej lidze i miałem pewny plac w drużynie. A najbardziej w życiu… chciałem awansować do pierwszej ligi z Zawiszą!
Kiedy tej soboty po 17.00 wychodziłem z zespołem na środek boiska, nie zdawałem sobie sprawy, że w wieku 19 lat i trzech miesięcy rozegram ostatni mecz w moim ukochanym, wymarzonym klubie; mecz, który całkowicie odmieni moją karierę.
Na trybunach zjawiło się około 15 tysięcy widzów (z czego ponad sześć tysięcy przyjechało z Gdańska). Zaczęliśmy dobrze, nawet bardzo dobrze. Wyprowadzaliśmy atak za atakiem. W środku pola rządzili Zbyszek Stefaniak i Heniu Miłoszewicz, obronę trzymał w ryzach Rysiek Harmata, a ja jak to ja… byłem wszędzie! W czwartej minucie przeprowadziłem rajd prawą stroną, dokładnie dograłem do Adasia Kuryły, ale ten nie trafił w bramkę. Lechia znalazła się w oblężeniu, ale świetnie bronił Krzysiek Słabik – to, że po pierwszym kwadransie nie prowadziliśmy 2:0, było jego wielką zasługą. Tuż przed przerwą Lechia zaczęła się odgryzać, dwa groźne strzały Zdzicha Puszkarza i Tadka Jahna świetnie zatrzymał jednak Andrzej Brończyk.
Siedem minut gry po przerwie to, mówiąc nieskromnie, festiwal Bońka. Jeden rajd zatrzymany faulem przed polem karnym, drugi zatrzymany nieprzepisowo już w jego obrębie. Nikt jednak nie garnął się do wykonania jedenastki… Robota dla mnie! Szybki podbieg, zwód, Słabik rzucił się w prawy róg, piłka poszła w lewo, ale odbiła się od wewnętrznej krawędzi słupka i wyleciała wzdłuż linii bramkowej w pole. Tak, tak, Szanowny Czytelnik się nie myli: wtedy słupki i poprzeczka nie były metalowe i owalne tak jak dziś, bo piłka niechybnie wpadłaby do siatki…
Trzy minuty później w naszej szesnastce sfaulowany został Tomek Korynt, karnego dla Lechii wykorzystał Leonard Radowski i zrobiło się 1:0 dla gości. Nie zwalnialiśmy tempa, okazje mieli Kuryło, Miłoszewicz, no i ja, ale Słabik do końca meczu nie dał się pokonać. Lechia wyjechała z Bydgoszczy bogatsza o dwa punkty, a my ostatecznie zostaliśmy pozbawieni złudzeń co do awansu do pierwszej ligi.
SPACER DO SZATNI
Po meczu ze zwieszonymi głowami wracaliśmy do szatni. Na starym obiekcie Zawiszy trochę to trwało – trzeba było przejść ładnych kilkaset merów. Wściekły na cały świat (może też i na siebie), zmordowany ciężką walką z gdańszczanami, powłócząc nogami, przepychałem się przez grupkę ni to kibiców, ni to działaczy, takich ówczesnych VIP-ów. Cóż, to były dawne czasy, bez lóż, skyboxów, stref VIP-owskich, porządkowych, ochrony i całego tego dzisiejszego stadionowego blichtru i szpanu. I nagle usłyszałem, jak ktoś z grupki mijanych przeze mnie ludzi, nie kryjąc irytacji, głośno zrecenzował niedawno zakończony mecz:
– Kto takiemu młokosowi daje strzelać takie karne?
– Panie, weź się pan ode mnie odpierdol. Co to pana obchodzi?! – zareagowałem błyskawicznie, niespecjalnie patrząc na człowieka, który mnie zaczepił.
– Jak się do mnie odzywasz, gówniarzu…?!
Odburknąłem coś pod nosem, ale zrobiło się zamieszanie, ktoś do mnie ruszył, ktoś kogoś odciągnął na bok i mogłem wrócić w miarę spokojnie do szatni. Dziś się z tego śmieję, bo była to ostatnia riposta Zbigniewa Bońka jako zawodnika Zawiszy Bydgoszcz.
Ledwo usiadłem zmęczony w szatni, rozpętało się jednak prawdziwe piekło… Najpierw wpadł trener Waligóra. Pan Bronek syczał wściekły:
– Zbyszek, coś ty narobił? Wiesz, kogo obraziłeś? Samego Zdzisława Krzyszkowiaka, mistrza olimpijskiego z Rzymu, majora Wojska Polskiego, pracownika Zawiszy Bydgoszcz!
Zdzisław Krzyszkowiak? No tak, mistrz olimpijski z 1960 roku (miałem wtedy cztery i pół roku), jeden z najwspanialszych biegaczy na trzy kilometry z przeszkodami, no i legenda klubu. Wiedziałem, kto to, bo zawsze interesowałem się sportem, choć nie miałem przyjemności poznać wcześniej pana majora. Starsi koledzy z drużyny opowiadali mi później, że przed laty ktoś w klubie wpadł na pomysł, by mistrz olimpijski zajął się przygotowaniem fizycznym ekipy piłkarzy. No i czasami musieli biegać trzy godziny non stop podczas treningu i szlag ich trafiał…
Jeszcze tylko bura od szefa klubu, pułkownika Edwarda Mileckiego, który też dał mi niezły wykład, i można było wracać do domu.
Półtorej godziny po meczu i tej cholernej dogrywce z panem Krzyszkowiakiem spotkałem obok naszej klatki schodowej dwóch panów w średnim wieku.
– Aaa… witamy pana piłkarza – zagadnął mnie siwawy mężczyzna o dobrotliwym uśmiechu.
– Dzień dobry. – Grzecznie, ale ciekawie zacząłem przyglądać się nieoczekiwanym gościom.
Nie byli to ludzie, którzy mieli w zwyczaju owijać w bawełnę, więc bez zwłoki przystąpili do dzieła:
– Jesteśmy z Widzewa Łódź i chcieliśmy zaproponować ci grę w naszym klubie, pod warunkiem że awansujemy do pierwszej ligi.
Coś im tam odpowiedziałem mało wiążącego i się pożegnałem. Panowie wsiedli do samochodu z kierowcą (to był duży fiat 125p) i odjechali. I tak poznałem najważniejszych działaczy w historii Widzewa: prezesa Ludwika Sobolewskiego i Stefana Wrońskiego, szefa sekcji piłkarskiej tego klubu.
Pierwsze spotkanie z nimi dało mi dużo optymizmu i pewności siebie, a także wielki zastrzyk pozytywnej energii. Ktoś mnie jednak chce w polskiej piłce. To, że spotkałem wysłanników z Łodzi w takim momencie, stanowiło zachętę do dalszych działań i podsunęło plan rozwiązania niełatwej sytuacji po meczu z Lechią.
ZBIGNIEW BONIEK PRZEPRASZA…
Myślę, że w poniedziałek 2 czerwca 1975 roku w Bydgoszczy nie było większego czarnego charakteru niż 19-letni Zbyszek Boniek. Stałem się wrogiem publicznym numer 1, przynajmniej w lokalnych gazetach. Jechano po mnie strasznie: niewykorzystany rzut karny, zwada z mistrzem Krzyszkowiakiem, rogata dusza, której nie sposób ujarzmić. Różne rzeczy mogłem o sobie poczytać w ten poniedziałek. Na przykład taka oto perełka w „Gazecie Pomorskiej” (był to organ Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Bydgoszczy):
„(…) zachowanie z pewnością wyróżniającego się zdolnego piłkarza Zbigniewa Bońka. Ten młody człowiek winien chyba leczyć nerwy. Ciągłe ujadanie na kolegów z drużyny, pretensje o każde podanie czy zagranie, gesty dobre w pantomimie dyskwalifikują tego piłkarza, czego wyrazem jest choćby ostatnia żółta kartka. Im szybciej Bońkowi wytłumaczy się, jakie są przywileje, ale i obowiązki piłkarza, tym lepiej. I dla niego, i dla drużyny…”
Polowanie na młokosa, i to z nagonką, rozpoczęte… Jak z tego wyjść, jak się bronić? Kogo zapytać o radę? Zlinczowano mnie medialnie i nagle odechciało mi się być zawiszakiem. Miałem dość ludzi, którzy potrafili brutalnie i perfidnie upokorzyć nieopierzonego młodzieńca, którzy chcieli go złamać w imię jakiejś specyficznej pracy wychowawczej. Dość tego! Tym bardziej że Widzew wyglądał pewnie na finiszu rozgrywek i był bardzo blisko awansu. Niezależnie od wszystkiego miałem przecież dość obiecującą alternatywę.
Dziś, po 45 latach, można się z tego listu naśmiewać, można ze mnie kpić, ale musiałem to zrobić. Nasz główny dziennik regionalny opublikował jego „najważniejsze” (określenie redaktorów gazety) fragmenty. Nie wiem, dlaczego nie zamieszczono całego tekstu, ale machnąłem na to ręką. Tym bardziej, że według samych dziennikarzy „Gazety Pomorskiej” Zbigniew Boniek „zaimponował nam i chyba wszystkim prawdziwym kibicom. Zaimponował postawą i odwagą cywilną”. W redakcyjnym komentarzu padły jeszcze napuszone słowa o „podstawowych kwestiach moralnych, etycznych, żeby nie powiedzieć ideowych”. Takie to były niewesołe (dziś wydają się raczej śmieszne) socjalistyczne czasy.
Podczas rejsu z tatą
W liście opublikowanym w „Gazecie Pomorskiej” pisałem między innymi: „Po meczu Lechia – Zawisza, schodząc z boiska, zostałem przez grupę kibiców posądzony o umyślne niewykonanie rzutu karnego. Zdenerwowany przegraną i tymi docinkami, obraziłem starszego kolegę klubowego, majora Wojska Polskiego Zdzisława Krzyszkowiaka, który zwrócił mi uwagę na niewłaściwe moje zachowanie się. (…) Zdaję sobie sprawę, że w stosunku do mjra Zdzisława Krzyszkowiaka postąpiłem źle, że nie tak powinienem przyjąć jego uwagi i dlatego na łamach »Gazety Pomorskiej« chciałbym go publicznie przeprosić. (…) Dochodzenie w tej sprawie nie zostało jeszcze skończone, lecz mam nadzieję, że władze sportowe nie skreślą mnie z listy piłkarzy WKS Zawisza. Jeśli tak się stanie, swoją postawą na boisku będę chciał odzyskać zaufanie Zdzisława Krzyszkowiaka, jak również szerokiej rzeszy sympatyków piłkarstwa”.
Dopiero po tym piśmie kierownictwo Zawiszy zdyskwalifikowało mnie na trzy miesiące w zawieszeniu na pół roku. Poprosiłem o tę decyzję na piśmie, bo już nikomu w tym klubie nie wierzyłem.
Z żoną Wiesią
KIERUNEK ŁÓDŹ
Po kilku dniach napisałem krótkie pismo do władz Zawiszy, w którym poinformowałem, że chcę odejść z klubu. Specjalnie najpierw poczekałem, aż mnie zawieszą, bo gdybym zadeklarował chęć odejścia przed „wyrokiem”, to przysoliliby mi taką dyskwalifikację, że i przez rok bym nie powąchał murawy.
Mecz z Lechią był ostatnim spotkaniem, które rozegrałem w barwach Zawiszy. A Widzew awansował do pierwszej ligi i o mnie nie zapomniał – któregoś pięknego czerwcowego wieczoru czekała mnie niespodzianka. Kiedy wróciłem do domu, zobaczyłem w kuchni zapłakaną mamę. Zacząłem się bać, że coś się stało. Tata popatrzył na mnie znacząco. W dużym pokoju czekali na mnie panowie Sobolewski i Wroński. Byli konkretni, nie przedstawiali jakiejś wyszukanej wizji wielkiego klubu, ale po rozmowie z nimi wiedziałem, że dla młodego zdolnego piłkarza Widzew to najlepszy adres w Polsce. Nie gadaliśmy wiele o finansach, ale miałem obiecane mieszkanie w Łodzi, jakąś pensję, talon na fiata 126p, czyli popularnego malucha – wtedy obiekt marzeń każdego ambitnego mieszkańca PRL.
Ojciec nie wtrącał się do rozmowy, czekał spokojnie w drugim pokoju. W pewnym momencie poprosił mnie jednak na bok.
– Synuś, co chcesz dalej robić? – zapytał, zerkając w stronę działaczy Widzewa.
Wiesia i ja na parkiecie
– Tato, wiem jedno: ja już w Zawiszy nie zagram – odparłem stanowczo. – Potraktowali mnie jak chuligana, a ja przecież tylko nie strzeliłem karnego! Działacze mogli mnie umówić z panem majorem Krzyszkowiakiem dzień po nieszczęsnym meczu z Lechią. Od razu bym go przeprosił, nie jestem idiotą! A oni to nagłośnili, zrobili z tego skandal polityczny.
Ojciec nawet nie próbował ze mną dyskutować, a zapłakanej mamie musiałem obiecać, że zrobię w tej Łodzi maturę, a później pójdę na studia. Jak się okazało, po siedmiu latach mogłem jej zameldować, że mam dyplom ukończenia warszawskiej AWF.
Po rozmowie z działaczami Widzewa byłem w siódmym niebie, niepokoiła mnie tylko myśl, czy dadzą radę wyciągnąć mnie z Zawiszy. Bo gdyby w Bydgoszczy się uparli, to po złości zablokowaliby te przenosiny. To bowiem były czasy, kiedy… nie przeprowadzało się transferów. Klubom nie płaciło się jeszcze za zawodników ciężkich pieniędzy. Wszystko odbywało się bez agentów, milionowych kwot, prowizji, warunków licencyjnych czy innych wolnorynkowych i piłkarskich regulacji. Najłatwiej miały kluby wojskowe – po prostu wcielały piłkarza do wojska. Chyba że poborowy się uczył lub studiował, wtedy nie można było wiele zdziałać. Legia, owszem, interesowała się Zbigniewem Bońkiem, ale ucznia Bońka, a później studenta Bońka, nie dało się powołać do armii.
W sekcji piłkarskiej Legii pracował wtedy trener Ignacy Ordon (nieżyjący od kilku lat), wcześniej – szkoleniowiec Zawiszy. Pan Ignacy był pierwszy do tego, żeby sprowadzić mnie na Łazienkowską. To właśnie on dał mi szansę gry w pierwszym zespole Zawiszy. Pan Ordon (prywatnie szwagier Andrzeja Strejlaua) to był prawdziwy człowiek piłki i zawsze czułem wobec niego wdzięczność za tamten debiut, dlatego gdy już zostałem prezesem PZPN, z wielką przyjemnością zapraszałem go na mecz naszej reprezentacji narodowej.
Z żoną Wiesią podczas rodzinnej uroczystości
Do dziś nie wiem, jak (i czym) Widzew przekonał Zawiszę. Prezes Sobolewski był bardzo skutecznym działaczem i – jak to się wtedy ładnie mówiło – „odcinek zwolnienia piłkarza Bońka Zbigniewa, syna Józefa” został klubowi Widzew Łódź wydany. Pod koniec czerwca ojciec spakował mnie do wartburga i pojechaliśmy do Łodzi. Wartburg – cud NRD-wskiej techniki – na trasie spisywał się dzielnie, choć pod Włocławkiem zagotowała się woda w chłodnicy i trzeba było to jakoś naprawić. Ale udało się, nie spóźniłem się na swój pierwszy trening na boisku Widzewa.
Zanim uprawniono mnie do gry, tylko ćwiczyłem z nowym zespołem. Kilka pierwszych meczów Widzewa w sezonie 1975/76 spędziłem więc na trybunach, czekając, aż Zawisza mnie puści. W połowie sierpnia, w czwartej kolejce ligowej, mogłem jednak wreszcie zadebiutować w nowej jedenastce (Szombierki – Widzew 3:1).
Pierwsze kilka dni spędziłem w małym hoteliku niedaleko Piotrkowskiej, na tyłach słynnego hotelu Grand. Pamiętam pierwszą noc w tym miejscu. Z hotelowej restauracji dochodziły odgłosy wesołej zabawy, ale mnie nie było do śmiechu. Łzy same napływały do oczu. Szczelnie zamknąłem drzwi w pokoju i zmęczony emocjami, padłem jak długi na łóżko. Rozpoczynałem poważną zabawę w piłkę. Bez ciepłego rodzinnego domu, opiekuńczych rodziców, starszego brata, spacerów z Wiesią nad Brdą, kumpli z podwórka i ulicy. Nie myślałem o tym, czy dam radę w nowym klubie, w nowym towarzystwie. O to byłem spokojny. Skupiałem się raczej na podsumowaniu moich bezgrzesznych bydgoskich lat.
Z rodzicami. Ja na rękach mamy, brat na rękach taty
Wydarzenia z meczu z Lechią nie miały już wtedy dla mnie znaczenia. Po latach trener Waligóra żartował, że ten niestrzelony karny w spotkaniu z gdańską drużyną zmienił historię polskiej piłki, bo gdybym trafił, prawdopodobnie nie odszedłbym z Zawiszy… Znajomi i ludzie siedzący w temacie mówili mi po latach, że Waligóra poprzez tę aferę chciał się przypodobać władzom klubu i jednocześnie utemperować nieco niesfornego młokosa.
Czy odszedłbym ze swego ukochanego Zawiszy? Może tak, a może nie… Odpowiedzi na to pytanie już nie poznamy. Nigdy też nie będziemy wiedzieć, czy Zawisza mógł zostać taką drużyną jak Widzew lat osiemdziesiątych.
Leżąc w hotelowym pokoju, z pewnością jednak nie miałem pojęcia, że właśnie rozpoczynałem mający potrwać siedem lat mój piękny łódzki czas.