- W empik go
Zbiór tekstów współczesnych, znaczy krótkich - ebook
Zbiór tekstów współczesnych, znaczy krótkich - ebook
Tomik krótkich opowiadań typu flash fiction.To zyskująca na popularności forma literacka, bazująca na bardzo przemyślanej, skondensowanej kompozycji, nasyconej treścią i bogatymi środkami stylistycznymi oraz cechująca się dynamicznym rytmem. Krótkie teksty mogą stanowić pełną, zamkniętą fabułę z wszystkimi elementami właściwymi dla opowiadania lub jedynie zapis krótkiego zdarzenia, czy refleksję literacką.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-461-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tak szczerze mówiąc, trochę mi przeszkadza, że „proza dnia codziennego”, a na przykład „poezja smaku”. Ale poza tym, wobec gatunków literackich przejawiam postawę mało zaangażowaną. Jeśli miałabym już wybierać, to byłyby to streszczenia. W drugiej kolejności nagłówki i leady. Ich autorzy mają przynajmniej szacunek dla czytelnika.
„Ulisses” — kto to widział? Szkoda gadać nawet.
Z sympatii do drugiego człowieka zdecydowałam się więc na formę streszczenia. Krótkie opracowania długich historii. Małe prozy, miniatury, zapisy podejrzanych zdarzeń, abstrakcyjnych wymysłów własnej oraz cudzych głów. Takie historie w pigułce, które łatwo przełknąć, ale które działają jeszcze długo po zażyciu. Anegdoty, lokalne plotki, karteczki na lodówce, nekrologi, ogłoszenia w prasie — to przecież piekielnie dobre historie, opowiedziane mimochodem, jak gdyby przez przypadek. Bez świadomości potencjału, jaki tkwi w meandrach tej nieczytelnej na pierwszy rzut oka narracji. Zachwycające egzemplarze zdań, pomniki rzeczywistości wykute w szlachetnym materiale polszczyzny. Bo jak tu nie kochać języka, z którego można wyprodukować taką na przykład frazę: tężejąca żętyca tenże nieżyt przysporzyła? W polskim współczesnym to zdanie brzmiałoby prawdopodobnie: taka ta tego ten.Ballada o wnuczku, który był mądrzejszy od dziadka, bo wnuczek miał telefon z internetem, a dziadek miał tylko głowę
Dziadek siedział po turecku na dywanie. Był przerażony, że już się nie podniesie, bo jak zakładał nogę na nogę, coś potwornie chrupnęło mu w kolanie. Wnuczek siedział w ratanowym fotelu bujanym, nogi miał przykryte wełnianym kocem w kratę.
Z porcelanowej filiżanki w róże wystawała plastikowa rurka, przez którą sączył oranżadę.
— Ale pamiętasz, co mi obiecałeś?
Dziadek niezgrabnie podniósł się z podłogi, pospiesznie rozmasowując krzyże, po czym wgramolił się wnuczkowi na kolana.
— Pamiętam, pamiętam… — wnuczek troskliwie głaskał dziadka po łysiejącej głowie. Rozkołysał delikatnie fotel i przytulił rozemocjonowanego mężczyznę do kruchej piersi. Wpatrzony w niego dziadek dyndał wesoło wystającymi poza oparcie fotela, nękanymi przez reumatyzm, nogami.
— Na dobranoc opowiem ci o Wikipedii — wyszeptał wnuczek — a jak ładnie zjesz obiad, to ci pokażę, jak się forwarduje maile.Przypowieść o pewnej przedszkolance
Nie pamiętasz? To była bardzo głośna sprawa. Na pierwszych stronach gazet. A jak nie na pierwszych, to obok nekrologów. Inaczej bym na ten artykuł nie trafiła.
To było takie przedszkole, z dużym ogrodem. Na przecznicy z tej, gdzie jest słynna cukiernia. Ta, przed którą w Tłusty Czwartek zawsze są kilkugodzinne kolejki. Dokładnie tam. I w tym przedszkolu pracowała wspomniana przedszkolanka. Podobno bardzo miła pani, drobna blondynka, po trzydziestce z całym stosem zagranicznych certyfikatów. Najlepsza w mieście w nauce sznurowania bucików. I ta przedszkolanka sadzała dzieci w rządku na dywanie, sama zasiadała przed nimi na niskim stołeczku i mówiła tak: „drogie dzieci, opowiem wam teraz bajkę o misiu z urwanym łbem, żebyście wy same, wchodząc w dorosłe życie, nie traciły głowy”. A bajki te opowiadała głosem niskim, wręcz tubalnym, żeby — w przeciwieństwie do innych przedszkolanek, piszczących głosikiem słodkim jak landrynki — nie mylić dzieci w kwestii tego, jak smakuje życie. A dziewczynkom dawała za małe ubranka dla lalek, żeby się przyzwyczajały, że tak już zawsze będzie i potem nie miały z tego tytułu depresji.
Panią przedszkolankę zwolnili z powodu pewnego nieprzyjemnego incydentu, który miał miejsce podczas jej kilkudniowego chorobowego. Przyszła na zastępstwo wychowawczyni z grupy Biedroneczek i zorganizowała onomatopeiczną grę w zwierzęta.
— A jak robią kotki? — piszczała do wpatrzonej w nią grupy Pszczółeczek.
— Miał miał! — radośnie odkrzykiwały dzieci.
— A jak robi piesek? — świergoliła przedszkolanka.
— Hałhał! — entuzjastycznie szczekały Pszczółki.
Tylko Stefanek siedział bez słowa, gdyż dla niego te zagadki były ubliżająco proste.
— A co mówi krówka?
— Eeee łatwizna… — Stefanek rzucił pogardliwe spojrzenie na zawzięcie muczących kolegów.
— A co mówi wąż? — Pani przedszkolanka usiłowała dogodzić wymagającemu uczniowi.
— Prościzna! — prychną Stefanek, próbując przebić się przez głośne „sss”.
— A co mówi ślimak? — aż wyprostowała się w dumie i satysfakcji ze swej przebiegłości.
— Gdzie jest kurwa obiecany ser? — odrzekł Stefanek po chwili namysłu.
Zastępcza przedszkolanka sprawę zgłosiła do prokuratury. Wychowawczyni Pszczółeczek dostała zwolnienie dyscyplinarne. W uzasadnieniu kilkakrotnie pojawiły się sformułowania takie jak: „czyn karygodny”, „demoralizacja dzieci w wieku rozwojowym”, „zaprzepaszczanie kapitału ludzkiego”. Słowa nie było o umiejętności logicznego rozumowania ani szybkiego łączenia faktów.Notatka z poważnego eksperymentu naukowego
To miejsce wcale by mnie nie dziwiło, gdyby nie te baby w futrach — ich ilość przede wszystkim. Przyjeżdżają wielkimi samochodami prosto z myjni i tuptają obcasami po nierównym chodniku. Przez skórzane rękawiczki wykończone zamszem chwytają za odrapaną klamkę i bez najmniejszego grymasu zniesmaczenia wkraczają do środka. A tam: białe, niedomyte płytki na ścianach z widocznymi gdzieniegdzie ubytkami, na podłodze sraczkowate lastryko — i to tyle w kwestii dekoracji wnętrz. Teraz merchandising: dwanaście metalowych haków wbitych w ścianę w równych odstępach i ciągnąca się od prawa do lewa przeszklona lodówka o wątpliwej jakości chłodzenia. W tym wszystkim te baby w futrach. Zachwycone.
— Widzę świeża karkóweczka przyszła. A to z naszej polskiej krówki, prawdziwej takiej?
— No z naszej przecież, spod Rabki…
— Wybornie! 60 deko poproszę.
Jeszcze personel — element równie istotny w całym tym osobliwym krajobrazie. Małżeństwo. On — z twarzą, jakby Bóg stworzył go specjalnie do zawodu rzeźnika. Zawsze w flanelowej koszuli w kratę. Zawsze przepasany fartuchem umazanym krwią. Zazwyczaj dzierżący w dłoni tasak do mięsa. Wkurwiony na cały świat. Zawsze. Ona — jakby na przekór pogodna. Drobniutka, ubrana w nylonową podomkę, przychowaną chyba jeszcze z poprzedniego ustroju. Z pełnym oddaniem odmierza kolejne porcje wędlin i pakuje je w szary papier.
W wolnych chwilach rozkłada kawałki mięsa rzucone z hukiem na metalowy blat przez męża, który raz po raz wyłania się z ukrytego w podłodze włazu do piwnicy.
— Stasiu, będzie jeszcze tego schabu z kością? Pani by potrzebowała na jutro.
— To przyjdzie pani jutro, to może się co znajdzie! — dobiega spod ziemi, między jednym a drugim stuknięciem tasaka o deskę.
— Oczywiście, będę jutro — odpiskuje rozanielona klientka.
Zawsze mnie to nurtowało, czy te panie w futrach to tutaj faktycznie tylko po dobrą wędlinę przychodzą, czy też trochę do kina. Tym bardziej, że stąd nie zawsze wychodzi się z tym, po co się przyszło. To zależy od humoru rzeźnika. Raz na przykład przychodzę po polędwicę — 20 deko, nie więcej.
— Nie ma polędwicy — trafiam akurat na obsługę przez samego właściciela.
— A tam w rogu, to nie polędwica?
— Pani mi tu nie fika… Polędwica, ale niedobra. Schabu pani dam, bo schab mam dobry.
Zanim się obejrzę, trzymam reklamówkę z półtora kilo schabu. Wychodzę z tej liczącej 12 metrów kwadratowych Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i patrzę naokoło, upewniając się, czy tu już jest na pewno rok 2016. Odchodzę parę kroków od dyndającej w drzwiach wejściowych, plastikowej żaluzji. Ciekawe, dokąd dochodziły te kolejki?
Dobra, robimy ćwiczenie. Ćwiczenie na świadomość historyczną i solidarność pokoleń. Stoję piętnaście metrów od wejścia, twarzą do drzwi, przede mną zmieściłoby się kilkanaście osób. Kroczek do przodu. Szlag, na komórce sobie nie pogram, bo muszę zachować realia historyczne, gazety pod ręką nie mam, no nuda jakaś. Krok w przód. A ciekawe, czy ci ludzie ze sobą rozmawiali, tak stojąc po kilkadziesiąt minut. Kroczek w przód. Robi się naprawdę zimno, a ja nie mam rękawiczek, wyszłam przecież tylko za róg po polędwicę, a tu taka kolejka. Kroczek w przód. Chyba wyglądam dość osobliwie. Z przeciwka zbliża młody mężczyzna. Robię kroczek w przód, przytupując, bo zimno jak diabli. Mężczyzna lustruje mnie wzrokiem, marszczy brwi i wykrzywia twarz w grymas pełniący chyba funkcję uśmiechu. Co się gapisz, kołku? Ja stoję w komunistycznej kolejce do sklepu! Jak kiedyś twoja szanowna matka i babka. Co tak na mnie patrzysz? Pewno idziesz do Almy po szynkę parmeńską i ser kozi?! A ja tu stoję w komunistycznej kolejce po schab z kością. Kroczek do przodu. Postałbyś tak chwilę, to byś już tak głupio tych białych zębów nie szczerzył. Ale ty tego nie zrozumiesz, bo ty wcale nie znasz życia. Ja ci powiem więcej, ja stoję w komunistycznej kolejce do sklepu i jest zima stulecia. To akurat łatwo sobie wyobrazić, bo już mną telepie. Młody mężczyzna mija mnie bez słowa, pewnie mu głupio i wstyd. Kroczek w przód. Reklamówka wrzyna mi się już w czerwone i zdrętwiałe z zimna palce rąk. Dobra, koniec tej lekcji historii. Uważam, że w podstawówce powinni tak robić na godzinie wychowawczej. Stawiać dzieci w rządku pod sklepem i kazać im tam czekać do końca lekcji. Ja już mam zadanie odrobione. Spełniłam swój obywatelski obowiązek. Teraz muszę sprawdzić w Internecie, co ja mogę zrobić z półtora kilo schabu.
Darmowy fragment