Zbój - ebook
Zbój - ebook
Lamy na gigancie? W polskich górach? Ta historia zdarzyła się naprawdę!
Wcale nie za górami, za lasami, a całkiem niedaleko, i wcale nie dawno, dawno, a kilka lat temu żyły sobie lamy, które postanowiły opuścić bezpieczną zagrodę i udać się na spacer po Karkonoszach. Jedna z nich, Regina, wkrótce wróciła do domu. Druga, tytułowy Zbój, wędrowała po górach przez wiele miesięcy, by spełnić swoje wielkie marzenie o wolności, powrocie w rodzinne Andy i odnalezieniu Ducha Gór. Zanim dowiecie się, czy jej się to udało, poznacie wspaniałe przygody ciekawej świata lamy, spotkacie mnóstwo fascynujących zwierząt i poszukacie odpowiedzi na pytanie o to, co jest w życiu najważniejsze.
Losy Zbója i Reginy pięknie opisała doskonale znana młodym czytelnikom i czytelniczkom autorka – Joanna Jagiełło. Zainspirowała ją prawdziwa historia lam uciekinierek i ich górskiej wędrówki. Karkonoską przyrodę olśniewająco zilustrował mistrz Marcin Minor.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-4390-7 |
Rozmiar pliku: | 5,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W środku trawa była już mocno wygryziona, więc dwie lamy przesuwały się dalej drobnymi kroczkami, przekomarzając się i popychając. Udawały, że ścigają się, która szybciej skubnie najsmaczniejszą, najbardziej soczystą zieloną kępkę.
– Tylko bez plucia! – strofowała Zbója Regina. Nie żeby zbyt często to robił, ale wolałaby, żeby jej chłopak umiał się zachować. Tak naprawdę Zbój wcale nie był jej chłopakiem, jednak wszystko wskazywało na to, że kiedyś nim będzie. Szczególnie jeśli plotki o tym, że mają ich gdzieś wywieźć, okażą się prawdziwe. Wtedy będą zdani tylko na siebie.
Regina spojrzała na Zbója, mrużąc ogromne oczy w kolorze ciemnej czekolady, okolone beżowymi rzęsami. Przez chwilę zdawało jej się, że jasny pasek na pyszczku przyjaciela, właściwie jedyne jaśniejsze miejsce na jego ciemnej sierści, jakby się zarumienił. Ha! Jej urok osobisty działał!
Samiec spojrzał na nią, leciutko zastrzygł uszami, a ona odpowiedziała mu podobnym gestem i znów zmrużyła oczy... Ale wtedy on odwrócił głowę i jednym susem znalazł się przy najładniejszej kępce. O nie!
– Zbigniewie! – prychnęła. – Hultaju jeden! Wisusie nieopierzony! Ja ci dam!
O! Jeśli nazywała go nadanym mu przy urodzeniu imieniem, a nie ksywką, musiała być naprawdę zła! Skoczyła w jego stronę i aż zafurkotała z wściekłości mięsistymi wargami. On tylko parsknął, stuknął nogą i leciutko dotknął pyskiem jej ucha, odsłaniając nietkniętą kępkę. Po chwili kilka smakowitych, ogrzanych wczesnowiosennym słońcem źdźbeł zniknęło w pyszczku Reginy.
– Nie ma jak nowalijki! – skomentowała.
Zbój nie jadł. Włożył pysk pomiędzy sztachety ogrodzenia i wpatrywał się w przestrzeń.
– Weź tak nie rób, bo ci łeb w nich utknie!
– Myślisz, że tam trawa jest bujniejsza? – zapytał nagle, odsuwając się od płotu.
– Nie sądzę – odparła Regina. – Mama mówi, że trawa jest wszędzie taka sama.
– Akurat! – prychnął Zbój. – Dziadek opowiadał przecież, że w Peru smakuje zupełnie inaczej. Musimy kiedyś tam pojechać i to sprawdzić!
– Wcale nie musimy. Możemy też cieszyć się tym, co mamy. Spójrz, jaki piękny dzień.
Rzeczywiście. Wreszcie zaczynała się wiosna. Niebo było zupełnie bezchmurne, słońce grzało, a powietrze, choć jeszcze chłodne, pachniało wyjątkową świeżością. Zbój bez przekonania skubnął kilka źdźbeł, tuż przy samym ogrodzeniu.
– Ciekawe, co zrobimy, kiedy ta trawa się skończy – burknął.
– Nigdy się nie skończy. Rośnie nocą, żebyśmy mogli ją jeść w dzień. Co wygryzione, odrasta – odparła pewnym głosem Regina. – Nie ma sensu ciągle myśleć o tym, że gdzie indziej jest lepiej.
– Ale dziadek... – zaczął Zbój.
– Twój dziadek miał głupie pomysły i dlatego teraz wącha od spodu stokrotki. Zachciało mu się świat poznawać!
– To nie jego wina, że się przeziębił!
– Ale jego wina, że wskoczył do stawu. Co on sobie myślał? Że popłynie do Peru?
Tylko Zbój bronił starego Leandra, gdy pozostałe lamy się z niego śmiały. Dziadek sforsował ogrodzenie, pobiegł do lasu i wskoczył do niewielkiego jeziora, mulistego i pokrytego tak gęstą roślinnością, że długo nie mógł wydostać się z powrotem na brzeg. Przeziębił się wtedy okrutnie. Choć tłumaczył pozostałym, że wcale nie myślał, że po drugiej stronie jest Ameryka, tylko po prostu chciał zażyć kąpieli, bo jako dzieciak często taplał się w górskich strumieniach, to nikt mu nie wierzył. Zbój nie miał teraz zamiaru przekonywać o tym Reginy.
– Nieważne! – powiedział. – Ważne, że znał kraj praprzodków za wielką wodą... Pamiętasz, jak opowiadał o wielkich górach, o wciąż ośnieżonych szczytach? I tym najwyższym. O Śnieżnej Górze. Mówił, że za nią żyje mnóstwo lam. Na wolności.
– Na wolności! – prychnęła Regina. – Co to za wolność? Wiatr ci wywiał z głowy, co staruszek jeszcze gadał? Że lamy tam ciężko pracują! Że strzyże się je na wełnę, prawie do gołej skóry! Nie brzmiało to jak jakieś superhipermegawypasione miejsce do życia!
– Ale jednak... – rozmarzył się znowu Zbój i popatrzył w niebo. Nad horyzontem pojawiła się biała chmurka i przez chwilę myślał, że to jeden z tych ośnieżonych szczytów z dziadkowych opowieści. Jednak nie wspomniał o tym Reginie.
– Wiesz co? – nawijała dalej samica. – Gdy o tym opowiadasz, masz dokładnie taki sam wyraz pyska jak stary Leandro. I szczerze mówiąc, trochę mnie to martwi. Chyba nie chcesz skończyć tak jak on?
– A ty nie uważasz, że warto marzyć? Że może nasze życie nie musi być ograniczone do tego skrawka przestrzeni?
– Uważam, że mądra lama powinna cieszyć się tym, co ma. Żyć chwilą. Być uważna na każde źdźbło, każdy okruszek ziemi, każdą zmianę pogody. Tego nauczyła mnie mama.
– Bo nie znała niczego więcej – mruknął Zbój i odwrócił się do Reginy tyłem. Czasem potwornie go irytowała. Oczywiście miał do niej pewną słabość i wiedział, że prędzej czy później zostaną parą. Ale czy to go uszczęśliwi? To prawda. Był podobny do dziadka.
Przymknął oczy. Słońce zostawiło pod powiekami maleńkie, świetliste plamki. Wzrok nadal pamiętał światło, jak on słowa dziadka.
„To inny świat. Ośnieżone szczyty skalistych gór, a w dolinach trawa taka zielona, że aż bije po oczach, i taka soczysta, że nawet nie trzeba popijać. Można pobiec, dokąd się chce, a przestrzeń nigdy się nie skończy, wciąż będzie pod racicami, dalej i dalej... Wolność. Jest nią droga, dopóki się idzie. Na każdego w końcu przychodzi czas, ale co świata zobaczy, to jego. No bo chyba tych mleczy do grobu nie zabiorę, co? Tylko to, co pod powiekami”.
Małe drobinki światła. Wspomnienia. To, co się już zobaczyło. I co jeszcze można było zobaczyć.
„Tak bardzo chciałbym, żebyś tam kiedyś dotarł. Na Śnieżną Górę. Z łatwością ją rozpoznasz, bo zawsze jest biała. A może odnajdziesz kamień, który przynosi wieczne szczęście?”
„Kamień, który przynosi wieczne szczęście?”
„Tak. Moi rodzice mówili, że można go znaleźć w tajemniczym ogrodzie pełnym wonnych kwiatów i roślin leczniczych. Ten ogród należy do Władcy Gór. A kamień podobno błyszczy i mieni się w słońcu. Ten, kto go znajdzie, już zawsze będzie szczęśliwy”.
„Ale co to właściwie znaczy?”
„Na to pytanie już sam musisz sobie odpowiedzieć”.
Miesiąc później
Zbój wyczekiwał podróży. Strzygł uszami, jakby dzięki temu mógł szybciej usłyszeć ryk samochodu, który miał zawieźć go wraz z Reginą do nowego domu.
– Idą po nas! Idą po nas! – podśpiewywał. Podskoczył, zakręcił się w kółko i opadł na ziemię z udawaną nonszalancją.
– Nie wiem, co cię tak cieszy – burknęła Regina. Choć od lata dzieliło ich jeszcze dobrych kilka tygodni, powietrze było aż duszne od upału i szczerze mówiąc, nie marzyła o żadnych podróżach. Tylko o kawałku cienia.
– Jak to co? Już myślałem, że umrę tu z nudów!
– Wszędzie będziesz się tak samo nudził – westchnęła i wzniosła oczy do nieba. Nie miała już do niego cierpliwości.
– Nieprawda! Tam na pewno będzie inaczej! Może zobaczymy Śnieżną Górę? I znajdziemy magiczny kamień, i...
– Chyba w twoich snach. Będzie zupełnie tak samo. Zmieni się co najwyżej kolor płotu.
– Zakład?
– A o co? – zainteresowała się Regina. – Już wiem! Jeśli wygram, przez cały następny dzień NIE BĘDZIESZ MÓWIŁ O WOLNOŚCI. Ani o Śnieżnej Górze, ani o Peru, ani o dziadku. Ani o tym kamieniu.
Zbój kiwnął głową, ale gdy nie widziała, pokazał jej język.
Pierwszym rozczarowaniem była jazda w zamknięciu. Zbój liczył na to, że po drodze poogląda sobie widoki, a tymczasem był skazany tylko na jeden. Pyszczek Reginy. Nie no, w sumie to naprawdę ładny pyszczek. Dodatkowo Regina uznała, że zaciemnione wnętrze przyczepy to okazja do czułości, i Zbój musiał przyznać, że to go nawet skutecznie odciągnęło od innych myśli. Jednak gdy był już zrelaksowany, ona nagle przerwała miłe trącanie nosem i ocieranie się, i tupnęła nóżką.
– Muszę z tobą poważnie porozmawiać, Zbigniewie – rzekła surowym tonem.
A było tak pięknie...
– Przestań z tym Zbigniewem. Mów do mnie Zbój – powiedział i zaczął podśpiewywać, przytupując:
Como se llama la llama,
Jak się nazywa ta lama,
Imię dobrane jak strój!
Ty jesteś Regina, ja Zbój!
– Weź przestań, bo nas wyrzucą na drogę! – prychnęła jego przyjaciółka.
– Nie ma mowy! Będę sobie śpiewał, co mi się żywnie podoba! Widzisz? Nie mogę używać innego imienia, bo wtedy by się nie rymowało.
– Lama powinna akceptować swoje imię.
– Aha. I to mówi Regina. Twoje imię oznacza „królowa”. Pamiętasz ten dowcip, który opowiadał dziadek Leandro?
– Twój dziadek opowiadał tak strasznie dużo dowcipów, że trudno by je było spamiętać. – Wykrzywiła wargi, jakby opowiadanie dowcipów było niesmaczne. – Ten o lamie, która przychodzi do lekarza?
– Nie. O młodzieńcu, który przychodzi do wodza i mówi, że nie podobają mu się plemienne imiona. „Nie podoba ci się imię Dzielny Lew?” – dziwi się wódz. „Podoba”. „Rączy Jeleń ci się nie podoba?” „Podoba”. „No to co chcesz od plemiennych imion, Tchórzliwy Króliku?”
– Cha, cha, cha – odparła z przekąsem Regina. – Zupełnie nie rozumiem, jak to się ma do twojego imienia. Zbigniew brzmi poważnie i godnie. A Zbyszek... całkiem miło. Albo Zbysiu... – Zamrugała.
– Ale Zbigniew to ktoś, kto pozbył się gniewu. Wiedziałaś?
Zerknęła na niego z ukosa.
– No... to chyba dobrze?
– Niedobrze, bo nie pasuje. Ja się nie pozbyłem gniewu.
– Gniewasz się na mnie? – Zatrzepotała rzęsami.
– Nie... raczej tak ogólnie. Na świat. Na to, że żyjemy w zamknięciu, że mogą zrobić z nami, co chcą, że...
Urwał, bo samochód gwałtownie się zatrzymał. Usłyszeli jakieś hałasy, potem zapadła cisza. Zbój zupełnie zapomniał o niedokończonym wątku. Stuknął nogą w deski, ale nic się nie otworzyło.
– Ej! Hop, hop! Wypuśćcie nas! – zawołał. – Udusimy się tutaj! Ratunku!
– Ależ ty jesteś w gorącej wodzie kąpany! Na pewno zaraz nam otworzą!
Zbój przyłożył oko do szpary między deskami. Ledwo co było przez nią widać, ale przez chwilę zamajaczył ciemny kształt. To pewnie pies. Te zwierzęta go zastanawiały. Ludzie spuszczali je ze smyczy, a one biegały sobie samopas. I zawsze wracały do swoich ludzi. Gdyby on miał okazję uciec, na pewno by nie wrócił.
Nagle ktoś uchylił drzwi ciężarówki. Zbój usłyszał ludzkie głosy. Myślał, że będą rozmawiać o nim i Reginie, ale ci ludzie kłócili się o jakieś konie. Nie rozumiał zbyt dobrze ludzkiego języka, ale akurat słowa „koń” zdążył się nauczyć.
A więc będą tu konie. Niedobrze. W dzieciństwie przestraszył się takiego jednego i od tamtej pory ich nie znosił. Wziął głęboki wdech, żeby się uspokoić. I na moment zapomniał o rozmowie, bo skupił się na nowych zapachach. To miejsce pachniało inaczej niż poprzednie. Tam wiosna była duszna i gorąca, tutaj poczuł się, jakby cofnęli się w czasie. Powietrze było lekko wilgotne, rześkie, a delikatny wietrzyk łaskotał go w nozdrza. Pachniało trawą, ale czymś jeszcze... Co to za zapach? Hm... Coś mu przypominał. Był zimny, metaliczny. Czyżby to był...? Musiał mocno wciągnąć powietrze, żeby go poczuć, ale tak... wyraźnie czuł zapach śniegu... Tylko skąd? Przecież dawno stopniał!
– Ej, ogarnij się. – Regina zauważyła jego zamyślenie.
Zbój poczuł szarpnięcie za szyję. Nawet nie zorientował się, kiedy drzwi ciężarówki się otworzyły, a teraz stał przy nich jakiś facet w kapeluszu. Pewnie ten nowy opiekun. Nawet dobrze mu z oczu patrzyło. Zbój zeskoczył na ziemię, a zaraz za nim Regina. I teraz, gdy nikt ani nic nie zasłaniało mu widoku, wreszcie ją zobaczył.
Była wspaniała. Taka wielka, że zdawało się, iż można jej dotknąć. I bielusieńka. To na pewno ona. Góra, o której opowiadał dziadek. Śnieżna Góra.
Zbój poczuł na grzbiecie dreszcz ekscytacji, jednak nie dane mu było nacieszyć się tym widokiem. W asyście miłego pana w kapeluszu oraz jego psa Zbój i Regina szli wolno do miejsca, które miało się stać ich domem. Minęli drewniane budynki niewielkiego ludzkiego miasteczka, a potem wyszli na zieleńszy teren. Zbój już z daleka zobaczył konie i aż się wzdrygnął. Kilka stało i skubało trawę, na dwóch siedzieli jeźdźcy i te chodziły w kółko po ogrodzonym terenie. Okropne. Zbój pomyślał, jakie to szczęście, że na lamach nikt nie jeździ. Minęli ogrodzenie i weszli na następny placek zieleni. Pan w kapeluszu przystanął, zsiadł z konia, poklepał lamę po grzbiecie, a potem odszedł, razem ze swoim psem. Zbój niespecjalnie zwracał na to uwagę, patrzył tylko na górę. Teraz zdawała się jeszcze bliższa.
Sam szczyt był rzeczywiście biały od śniegu. Niżej, na szarych skałach były zielone punkciki roślinności, która jeszcze niżej stawała się rozbuchana, żywa, falująca. Zachęcała, żeby pohasać po miękkich łagodnościach, zatracić się w tej przestrzeni. Zbój zrobił kilka kroków, potem rozpędził się i... natychmiast na coś wpadł. Twarde ogrodzenie z niebieskich desek. A więc Regina miała rację. Inny kolor płotu. Faktycznie, tamten był brązowy.
– Co za gapa – skwitowała. – Jak zwykle, z głową w chmurach.
Ale potem zobaczyła na jego pysku taką rozpacz, że zrobiło jej się żal przyjaciela.
– Bardzo się potłukłeś? – zapytała.
– Nie. – Pokręcił głową.
– No to skąd taka mina? Zobacz, jaka tu jest supertrawa, spójrz tylko...
– Wygrałaś – powiedział ze smutkiem w głosie Zbój.
– No tak! Jeden dzień bez ciągłego gadania o wolności! – Przypomniało się Reginie.
– A nie wolałabyś jednego dnia wolności?
– W życiu nie ma się tego, co się woli, tylko to, co jest – odparła z tak niewzruszoną pewnością w głosie, że poczuł irytację. – Zbi-gnie-wie – dodała. – Powściągnij swój gniew!
No, to go już na dobre rozzłościło i aż się spocił, jakby miał gorączkę. Postanowił w ogóle się do niej nie odzywać.
Zapadał zmrok. Nowi ludzie przyszli, żeby dać im wodę i siano, pogłaskali po pyskach. Byli naprawdę mili. Ale co z tego? Nawet w ciemności wciąż ją widział. Śnieżną Górę. Tylko jak miał się na nią dostać, skoro żył w niewoli?
„Nuda”, pomyślał Zbój. „Nuda i rutyna”. Tylko tak można było opisać ich życie. Codziennie to samo. Jedzenie, spacer po wybiegu, sen.
Czasem przychodził opiekun, najczęściej sam, ale bywało, że z innymi ludźmi. Spoglądali na lamy i długo dyskutowali. Zbój i Regina przypuszczali, że coś dla nich szykują. Wiedzieli, że dalej za ogrodzeniem jest miasteczko, bo widać było dachy budynków, a w ciągu dnia kręcących się tam ludzi. Zbój wiedział z opowieści dziadka, że lamy w Andach ciężko pracują, nosząc na grzbiecie różne towary. Kiedyś niespecjalnie go ta wizja pociągała, ale teraz wolałby chyba, żeby mieli coś do roboty, niż ciągle się tak nudzili.
Słońce każdego dnia wschodziło coraz wcześniej i zachodziło coraz później. Dni rozciągały się w długie godziny, a jedyną rozrywką Zbója było wpatrywanie się w Śnieżną Górę i myślenie o tym, co by było, gdyby pewnego dnia znalazł się na jej szczycie. Wyobrażał sobie, jak stoi, dumny i szczęśliwy, na samym czubku, a tam, z drugiej strony, rozpościerają się te magiczne Andy. Ech!
Tymczasem robiło się coraz cieplej. Wysoka temperatura utrzymywała się nawet w nocy. Zbój lubił te ciepłe wieczory i patrzył wtedy przychylniej na Reginę. Właśnie nocą jej otoczony gwiazdami pyszczek wyglądał wyjątkowo ponętnie. Zbój myślał wtedy o tym, co mówił Leandro: „Tam, w Andach, lamy są nawet w gwiazdach. Dwie konstelacje lam są jak dwoje zakochanych, a dwie gwiazdy ich oczu świecą wyjątkowo jasno”. Przytulał się do Reginy, wyobrażając sobie, że to oni są tymi zwierzętami przemierzającymi gwiezdne przestrzenie, wolnymi jak ptaki.
Wieczory umilała Zbójowi obecność Reginy, a dni – widok Śnieżnej Góry. Jej obraz tak utrwalił się w jego pamięci, że nie musiał nawet na nią patrzeć, żeby wciąż ją widzieć. Tkwiła pod jego powiekami: biała, czysta, idealnie piękna. Jednak pewnego dnia, gdy obudził się i od razu skierował wzrok w jej stronę, wcale jej tam nie było! Przez chwilę myślał, że mu się wydaje. Zamknął oczy – była tam. Otworzył – nie było. Znikła w ciągu nocy? Jak to możliwe?
– Ratunku! Ktoś ukradł Śnieżną Górę! – zawołał.
Poczuł rozpacz. Nie zdążył jej zdobyć! Nie zrobił nic, żeby się uwolnić! Cały czas tylko się na nią gapił, a teraz jej nie było! A może po prostu... przesunęła się gdzie indziej? Skoro słońce i księżyc mogą wędrować po niebie, to czemu nie góra?
– Co się stało? – zapytała Regina, która już zdążyła się obudzić i patrzyła teraz na Zbója z niepokojem.
– Śnieżna Góra znikła – wydusił z siebie.
– A może po prostu stopniał śnieg? – zauważyła trzeźwo Regina. – Przecież zimą jest biało, a potem robi się zielono. O każdej porze roku wszystko się zmienia.
– Niemożliwe. Dziadek mówił, że Śnieżna Góra jest zawsze biała. Zawsze.
– No to może to nie jest...
– Przestań! – przerwał jej Zbój bliski płaczu. – Oczywiście, że to Śnieżna Góra. Była tu. A ja muszę ją odszukać.
Zbój cały dzień chodził jak struty. Co pewien czas patrzył w stronę gór, a ta biała, najpiękniejsza, nadal się nie pojawiała.
Nawet wizja miłego wieczoru z Reginą tym razem go nie cieszyła. Zawalił sprawę. Nic nie mogło go pocieszyć.