Zborowski - ebook
Zborowski - ebook
Gdy wpada w gniew, niczym wściekły pies, uderza śmiertelnie boleśnie!
Straceniec, którego niewiele szczęścia w życiu spotkało. Wespół z kozacką duszą , Nikoforem Hunią oraz łasym na złoto Bohuszem, brnie w czeluść czarciego kotła. Tam, gdzie smaży się już wielu z tych, których posiekał szablą głodną krwi.
Dumne nazwisko, do którego lgną wywołańcy i hultaje jest mu tylko ciężarem. Pamięć o strasznym ojcu ściętym pod krakowską basztą Lubranką skazała go na żywot tułacza i najmity.
Samuel Zborowski niesie tylko swoją szablę i honor. Ale jedno i drugie droższe jest mu niż życie.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-840-6 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Historia pana Samuela Zborowskiego młodszego zaczęła się w deszczu. Padało, jakby Pan Bóg chciał potopić wszystkich moczygębów i opilców. Samuel przemókł do szpiku kości. Tylko siedzenie w tureckiej kulbace i nogi przyciśnięte do końskich boków zachowały cokolwiek ciepła. Nie znaleźli noclegu w Poniżu, chruścianej mieścinie wyrosłej na wołoskim szlaku. Karczmę zajmowała obdarta kompania wolentarzy, mająca w herbie znak swawoli, a za starszego jakiegoś Murawskiego, który dla fantazji kazał się zwać panem rotmistrzem. Trzy szable to za mało, aby otworzyć wrota, więc Samuel i jego ludzie poszli w noc szukać noclegu.
I teraz rękodajny, Kozak Nikifor Hunia, wypatrzył chałupę na końcu zachwaszczonego zagonu. Drzwi wisiały na jednym zawiasie. Strzecha była dziurawa jak sito.
– Gadali w Poniżu – wycharczał, świecąc w ciemności oczyma – chłopów pohańcy porżnęli. Straszy! – Błysnął białymi zębami spod poczernionego wąsa.
Pobożny Bohusz przeżegnał się jak pop na widok jezuity.
– Z koni! Światła dajcie.
Lało jak z cebra, ale Hunia żarem serca chyba rozgrzał hubkę, bo skrzesał snop iskier, zapalił latarnię.
Chałupa, jak to na Podolu, nie miała osobnej komory – o komin lepiej było nie pytać. Na gliniastym klepisku rosły pokrzywy i inne chwasty. Palenisko wygasło chyba jeszcze za króla Stefana. Ruina... Jednakże w chwili, kiedy nadzieja na znalezienie kwatery utonęła w deszczu, kleć wyglądała przytulnie jak dom, którego Zborowski nigdy nie miał.
– Wprowadźcie konie!
Ledwie Samuel wstąpił na rozmiękłą polepę, rozjechały się pod nim nogi. Gdyby nie ramię Huni, zatańczyłby jak Kozak z prysiudami.
Zdradziecka mokra glina! Bohusz wprowadził konie w kąt, rozpinał popręgi, podpiersia, ściągał kulbaki z parujących grzbietów. Czapraki przemokły jak łachmany. Dymiły, kiedy rozwieszał je na sznurach.
– Dawaj horyłki!
Hunia powiesił latarnię na zardzewiałym haku. Sięgnął do juków po bukłak. Zborowski odpiął pas z szablą, przysiadł na pniaku. Niespodziewanie Kozak znalazł zbity z grubych desek blat, postawił go na trzech pieńkach, awansując na stół.
Samuel pociągnął łyk gorzałki: jeden, drugi, trzeci – dziesiątego nie starczyło, by zalać robaki gryzące jego duszę.
– Rozpalcie ogień.
Wyciągnął bukłak w stronę Huni, ale ten wsłuchał się w plusk deszczu.
– Zaraz i tak będzie gorąco! – syknął. – Na piczę mojej matki kokoty! Ławą walą!
Bohusz zakrztusił się kęsem słoniny, który zwędził z juków. Jego oczy stały się okrągłe jak dwa księżyce. Kozak po przyjacielsku walnął go pięścią w plecy.
– Na kolana i klep pacierze, chłopku!
– Hunia, gotuj się!
Kozak roztopił się w mroku jak duch. Zborowski usłyszał trzask kurka opuszczanego na panewkę. Sięgnął po nadziak. Ukrył go pod stołem niczym tuza w rękawie.
Z pola doszło kląskanie kopyt i ludzkie głosy. Potem zakotłowało się przed chatą, jakby ktoś wywalił beczkę żywych węgorzy.
Weszli w sześciu. Pijani – jeden się potknął, omal nie zwalił w pokrzywy. Na czele stał wysoki szlachcic w karmazynowej delii i czapce zwieńczonej złotą szkofią. Młode oblicze, wąskie brwi, skośnawe oczy jak u ruskiej szlachty. Ogarnął mętnym wzrokiem Zborowskiego, konie, zmrużył oczy od blasku latarni. Z tyłu wrzały głosy jak w bulgocącym saganie.
– Co to za jedni?! Kto śmiał?
– Czyje konie?
Nieznajomy milczał. Zborowski wiedział od razu, że to pan i władca – wodzący kompanów na tak krótkim munsztuku, że nie mieli prawa podskoczyć nawet na piędź. Samuel był pewien, że znowu spełniło się przekleństwo. W noc, w którą żal byłoby wygnać psa, przyszli wypędzać go z opuszczonej chałupy.
Z gromady wyskoczył mały szlachetka, czupurny jak kogut na własnym podwórku, z płowym wąsikiem, wąską gębą i głęboko osadzonymi ciemnymi oczyma. Jeden z tych, co wyłechtani obuszkiem, wracają z szablą, a ululani na stryczku, wywracają całą szubienicę.
– Proszę, proszę – zagadał. – A za czyim pozwoleniem acan tu stoisz?
– Tego – Zborowski wskazał dziurę w strzesze – kto mi pozwolił żyć i chodzić.
– Do mnie? – zaskrzeczał kogut. – Mówisz to do mnie?! Powtórz raz jeszcze! Miejsce zajęte! Kwatera pana Ruszczyca.
– Zły gospodarz, który dał jej zarosnąć pokrzywami. Nie ma tu pieca, drzwi ani okien.
– Ty myślisz, że ja mam czas z tobą gadać?! Wyganiaj konie! Nie osiedzisz się!
Szlachetka zdzielił Bohusza złożonym wpół nahajem.
– Dymajcie na gościniec! Szukać szczęścia. I nowej kwatery!
– Kto szuka guza, znajdzie go niejednego. – Zborowski położył dłoń na szabli.
– Dyć, mospanie, pomieścimy się wszyscy – jęknął Bohusz. – Miejsca tu star...
Kogut złapał za szablę. Przedwcześnie! Krótki gest ręki młodego watażki osadził go w miejscu jak wystrzał z rusznicy.
– Odstąp, waść – rzekł młody panek spokojnie. – Chcesz zwady?
Czupurny sługa z nahajem wytrzeszczył oczy; wpatrzył się w oblicze pana Samuela jak bisurmanin w Allacha.
– To jest Zborowski – wykrztusił niepytany. – Syn tego...
Zborowski... To słowo podziałało jak iskra na prochy. Nazwisko, do którego lgnęli wywołańcy i hultaje, a ludzie poczciwi na jego dźwięk odwracali głowy i nader chętnie obciążali je winą za cudze grzechy.
– Dam wam miejsce. Przecież... Zmieścimy się wszyscy.
– Ja ciebie znam – zadudnił głos młodego Ruszczyca. – Ojciec cię przysłał!
– Chyba zza grobu!
– Mało mu było krwi i zwady! Wynajął na mnie... Zborowskiego! Ja nie wrócę! A jeśli, to po jego trupie!
– Co waszmość pan mówisz? – zapytał Samuel, bo słuchając słów Ruszczyca, czuł się jak na tureckim kazaniu. – I o czyim ojcu?
Odpowiedź była krótka.
Ręka chwytająca za ormiankę, szarpiąca rękojeść, gdy pochwa skręciła się w drugiej dłoni.
Zborowski poczuł, jak owionął go pijacki dech Ruszczyca; świst szabli ciął powietrze.
– Raaaz! – ryknął Ruszczyc. Skoczył na Zborowskiego, rąbnął z góry, prostą primą i...
Samuel uchylił się, wywracając pieniek. Zerwał się i stanął bokiem in quartato, a szerpentyna Ruszczyca wbiła się w blat. Uskakując, Zborowski sięgnął po broń. Szabla z łańcuszkiem sama wskoczyła w rękę jak wierna kochanka...
Zahaczył nadziakiem klingę Ruszczyca, przygwoździł do stołu! A potem podsunął tamtemu sztych szabli pod brodę.
To znaczy – chciał podsunąć. Nagle przeciwnik pośliznął się na gliniastej polepie – w tym samym miejscu, gdzie omal nie wywinął orła Zborowski.
Glina zdradziła!
Ostrze weszło w gardło jak w masło; szlachcic nadział się na wystawiony sztych tak okrutnie, że i poprawiać nie trzeba było.
Krew siknęła jak z bitego wieprzka, na stół, na Zborowskiego, na bukłak z gorzałką...
Samuel szarpnął szablę, w półmroku, w zwarciu nie mógł jej wyrwać. Potrącił stół, zwalił go pod nogi Ruszczyca i wtedy oswobodził ostrze.
Ranny zacharczał głosem tłumionym przez sikającą z gardła krew. Zatoczył się, zwalił na kolana. Czarna krew pełna drobnych, pękających pęcherzyków plamiła usta.
Chciał coś rzec, wpatrzony błędnym wzrokiem w pogromcę. Nie znalazł sił; zwalił się na blat, między pieńki. Rzęził, dusił się...
Zborowski zbladł, bo pchnięcie było śmiertelne. Wbił okrwawioną szablę w polepę, podniósł w górę otwartą prawą dłoń.
– Spokój, waćpanowie!
Nie posłuchali. Zborowski dojrzał ostrze skierowane ku swej piersi... I wściekłe oczy sługi. Konus pędził nań z nastawioną bronią, z wyciągniętą szyją i przekrzywioną głową – jak kogut na podwórku.
Zborowski był bez szabli...
Przechwycił w locie przegub przeciwnika! Rąbnął nadziakiem od dołu, w miejsce, gdzie przedramię staje się dłonią. I wyłuskał szablę z garści tamtego jak orzech ze skorupy.
Zblokował rękę szlachetki na własnej piersi, porwał go w tany, obracając w piruecie; dodał skrzydeł kopniakiem w miejsce niżej pleców, zwane pobożnie sepetem, a po hultajsku – zadkiem. Wypuszczając z objęć – zdzielił nadziakiem po krzyżu; zwrócił kompanom koguta mało nadszarpniętego na ciele, za to o wiele więcej na duchu.
Podniósł się krzyk, gdy szlachcic potknął się o dygocącego Ruszczyca, wpadł między towarzystwo niczym kula z arkebuza, roztrącił, zwalił z nóg.
Zanim zdołali się pozbierać, Zborowski porwał za pistolet, zaświecił im w oczy długą lufą puffera.
– Stać! – warknął. – Albo was powystrzelam jak kundle!
Z ciemności wychynął Hunia. Trzymał Starycę w rękach niczym mołodycię. Otwór garłacza był czarny jak gardło smoka. A jego rozmiar przywodził na myśl spiżową lufę kolubryny.
– Spokój!
Z drugiej strony nacierał Bohusz z rusznicą. Światła było mało, nikt więc nie widział, że ręce trzymające łoże drżały.
Kompani Ruszczyca, pijani, pewnie rzuciliby się prosto na lufy, gdyby nie jeden z nich – w kapturze, z kosturem pielgrzyma lub kwestarza.
Uderzył lagą najbliższego z panów braci po ręce z taką siłą, że szlachcic wypuścił szablę, drugiego bez pardonu zdzielił w łeb, krew pozostałych chłodził dźwięcznym, przenikliwym głosem:
– Pax, pax, diablęta! Pokój między chrześcijany!
– Zabierać rezuna i precz! – Zborowski ciął słowem jak nahajem. – Na gościniec, fajdanisy! A tego... Opatrzyć, bo się wykrwawi.
Pątnik przypadł do rannego, ujął za ramię, aby przewrócić na bok. Pod ciałem utworzyła się prawdziwa kałuża krwi.
– Ruszczyc zabity! – jęknął pielgrzym. – Na śmierć.
– Stój! – Zborowski prawie popchnął lufą najbliższego szlachcica. – Bo będziesz następny!
Deszcz szalał na dworze, skapywał na blade oblicza towarzyszy zabitego. Samuel wskazał ciało ruchem głowy.
– Zabrać pana i precz!
Zawahali się i tym samym stracili ostatni moment, by roznieść wrogów na szablach. Karta przeszła na stronę Zborowskiego i jego pocztu. Kogut, który bez szabli wyglądał jak kapłon, obejrzał się na Kozaka. Widząc szczery uśmiech Huni, splunął pod nogi.
– Dziś w deszczu wygrałeś tę partię, mospanie – wycharczał. – Ale jutro spotkamy się na słońcu.
– Wychody! – Hunia ponaglił go lufą Starycy. – Szybko, mospan Raszowski. Staryca głodna, Staryca zła. Nie chciałbym jej karmić waścinymi bebechami...
Kompani zaburczeli, ale posłuchali. Chwycili bezwładnego Ruszczyca, podnieśli ciało wciąż broczące kropelkami krwi. Pątnik ujął go za głowę, przeżegnał.
– Pater noster, qui es in caelis, fiat voluntas Tua1 – zaintonował.
1 Łac. – Ojcze nasz, któryś jest w niebie, bądź wola Twoja.
Zawalidrodzy wyszli, zataczając się od pijaństwa. Zwycięzcy zostali sami w szumie deszczu.
– Jak powiedziałeś? Raszowski? Znasz go? – zapytał Zborowski Nikifora. – A skąd?
– Zabójca pana Rabrowskiego. Banita, wywołaniec.
– A ten Ruszczyc to kto?
– Nie znam, choćbyście pasy darli.
– Zechcę, to i będę drzeć.
– Byłoby za co, panoczku. Oj, tęskno mi. Ckni się...
– Za czym?
– Poszedłbym, choćby z nimi! – wypalił Kozak prosto z mostu. – Poswawolić, pohulać. A u was służba, cierp, Kozacze, głowę schylaj. Jak u murwy mojej matki. Dukatów nie ma, a ciągle służ!
– Jak pies! – zgodził się Zborowski. – Kulbaczcie konie. Wolę być sto mil stąd, kiedy powrócą. Bo to, że wrócą, pewne jak amen w pacierzu!
Kozak przygryzł wąsa, ale skłonił się wzięty na smycz posłuszeństwa.
– Bohusz! Zbieraj się.
Rumiany i okrągły sługa wpatrywał się w plamę krwi na polepie, w zadeptane chwasty. I ledwie widoczny szlak ciemnych kropel wiodący ku wejściu, znaczący ostatnią drogę Ruszczyca.
Poczciwy chłopek nie wytrzymał. Skoczył za konie, padł na kolana. Zborowski słyszał, jak przenicowuje żywot, zwracając i tak ubogą wieczerzę.
– Laboga świętego! – jęczał chłopak. – Poszaleli panowie. Bo to... nie można było razem, pod jednym dachem? Jak chrześcijanie?! Czego ja nie zostałem w Czufut-Kale. Albo to źle mi było...
Bóg tak chciał, myślał pobladły Zborowski. Bo niezbadane są wyroki Jego.
2.
– Laboga! – lamentował Bohusz. – Dyć konie bym przestawił, razem przy ogniu cieplej by było. Polewkę byśmy uwarzyli, kiełbasy z juchą, a może i zajączka na rożnie. A jeszcze i to waszmości powiem, że kara na was będzie za pychę i zwadę...
– Zamilcz! – warknął Zborowski. – Co ty wiesz o szlacheckiej fantazji, pachołku?!
Płynęli płaskodennym promem zwanym bykiem przez Dniestr. Oryle napierali na pojazdy, mokra lina skrzypiała na kołowrocie. Wilgotne pasma mgły opadały ze wzgórz upstrzonych brązowymi smugami osypisk.
– Towarzystwo czeka na drugim brzegu – mruknął Hunia. – Będzie ze dwadzieścia głów. Hu-ha, pohulamy! Dla każdego starczy, nie bójcie się.
Zborowski wytężył wzrok, ale na drugim brzegu widział tylko pomost, stosy beczek i szopy smolarzy.
– Sabaty. Czapy z rękawami jak u lackiej delii.
– To czego stoisz?! – warknął Zborowski. – Szykuj Starycę.
Wytężył wzrok, ale nic nie zobaczył. Szlag! Musiał się zdać na sokole oko Huni.
Coś zaswędziało go na szyi, pod lewym policzkiem. Sięgnął ręką i zdrapał ze skóry grudkę krwi Ruszczyca.
Obrócił się do starszego oryla, który mocował się z upartym sterem byka.
– Zawracaj!
– Słucham, jaśnie wielmożny panie?!
– Wy tam, rzućcie w diabły pojazdy! Zawracamy.
– Wasza wielmożność, a cóż się stało?!
– Nie lubię ścisku na drugim brzegu. Słyszysz, co mówię?!
Stary oryl o pomarszczonej gębie, rozparty na szeroko rozstawionych nogach, pokręcił wolno głową.
– To już dopłyniemy, panie. Prąd rwie, jakoby dydko nami kotłował. Nie wrócę... bo – stęknął boleśnie – ludzie nie wydolą!
– To rozkaz, słyszysz?!
– Ja słyszę, wszystko słyszę. Niech wasza wielmożność nie krzyczy, bo nie ma potrzeby!
– Cóż to, bunt, chamie?!
– Ja cham, ale nie waszej miłości poddany. Ja mam swój rozum. Ja nie przestanę płynąć. A wasza miłość co uczyni? Zabije mnie, starego?
„Tak!” – ozwał się w głowie Samuela jego ojciec, banita Zborowski. „Zabij go, synu! Tnij szablą! Dobij nadziakiem!”
– Nie! – Młody Zborowski patrzył na spracowanego chłopa, na dygocące z wysiłku ramiona i ręka uniesiona do szabli opadała bezwładnie.
„Słabyś” – szeptał ojciec banita. „Słabyś i tchórzliwy... Precz!”
Byk z łoskotem uderzył w drewniane bale, zakołysał się. Na przystani czekali sabaci w czerwono-białych barwach. Pięciu konno, jakby gotowych do pościgu; reszta pieszo. Pocieszające, że półhaków i arkebuzów nie kierowali jeszcze w pierś Samuela.
Szedł ku nim wolno, prowadząc swego konia – Pioruna. Za nim podążał Hunia, wiodąc złego i srokatego Bohinia. Na końcu Bohusz z baryłkowatym wołoszynem.
Chwila dłużyła się niczym wyrok w starościńskiej wieży.
– Mości panie Zborowski!
Samuel porwał za szablę. Sabaci podnieśli półhaki i rusznice!
Zza worków i beczek wyszedł stary, zgarbiony szlachcic o marsowym spojrzeniu. W ręku gniótł kołpak, przerzedzone włosy podgolone miał równo, na donicę. Objął Zborowskiego wpół, poklepał dygocącą starczą dłonią po plecach. Z siwym wąsem skrzącym się pod wielkim nochalem, rumianą gębą i oszronionym łbem wyglądał jak portret trumienny idealnego Sarmaty.
– Samo niebo nam ciebie zsyła, mości panie Zborowski. A czekaliśmy, czekaliśmy długo. Każdy, kto szuka, znajduje. Kto kołacze, tego wpuszczą, choćby i na królewskie komnaty, panie bratku.
– Skąd mnie acan znasz?
– Jakżebym nie znał syna sławnego Samuela. Co w dalekim Krakowie pod basztą Lubranką dał gardło pod miecz węgierskiego tyrana... Do rzeczy jednak, do rzeczy, panie bratku.
– Kim waść jesteś?
– Jędrzej Porycki, sługa uniżony waszej mości. Klucznik i powiernik jaśnie oświeconego Michała Jazłowieckiego, starosty chmielnickiego, pana na Jazłowcu, Husiatynie, Kossowie, Rożniowie, Załużu...
– A cóż pan jaśnie oświecony starosta Jazłowiecki z Chmielnika i Jazłowca chce od pana Zborowskiego bez ziemi?!
– A... Zaprosić w gościnę, panie bratku, na zamek. Do samego Jazłowca!
– Czy aby zaprosić na biesiadę, trzeba dwudziestu sabatów? A może owi żołnierze mają zawlec mnie do starosty na powrozie, jak Tatarzy jasyr?!
– Uchowaj, Panie Boże! – Jędrzej ułapił szlachcica za rękaw. – Drogi niebezpieczne, panie bratku, a koło Lwowa na traktach trwogi!
– Mości Jędrzeju, lepiej powiedzcie wprost, jaką sprawę ma do mnie jegomość Jazłowiecki. O co idzie? O politykę? Zajazd? Uprzedzam, że nie jestem najmitą jak Jacek Dydyński. Zbyt cenię wolność, aby zmienić się w dworaka.
– To tylko dobra wola jegomości! – Jędrzej strzelał jak wojskowe organki. – Gościnność szlachecka, panie bratku, bo gdzie gość w domu, tam i Pan Jezus przyjdzie.
– Może i będę potrzebował Jego łaski – mruknął Zborowski. – Mam nadzieję, że nie jakieś gardłowe sprawy, bo właśnie przypadkiem przykroiłem jednego szlachcica do trumny. Znałeś waszmość Ruszczyca? Nie wiem, z których on tam Ruszczyców, z poczętych w krzakach, w bramie czy na wozie, ale rzecz pewna, że jego gałąź rodowa uschła.
– Jeśli masz, bratku, sprawę z kryminałem – tym razem Jędrzej ułapił Zborowskiego za guz u delii – pan z Jazłowca chętnie pomoże. Tak, niejednego on już wyciągnął z wieży. Byli i tacy, których podniósł na nogi z katowskiego kobierca. I to razem z głową!
Zborowski spojrzał przekrwionym wzrokiem. Nie spali całą noc, zmęczone konie spuszczały łby. Bohusz podrzemywał na stojąco.
– Pojadę do Jazłowca – zdecydował Samuel. – Tylko puśćże wreszcie mojego guza.Kniahini
1.
Trudno przestać pić po trzech dniach biboszu w karczmie Pod Rogalą w podsieniach ratusza w Dubiecku. A jeszcze trudniej zachować rozsądek, kiedy przestaje się z czeredą wydmikufli zaprawionych w bojach, w których kielichy lecą jak łby ścięte mieczem, a beczka małmazji staje się latarnią rozjaśniającą mroki. Kiedy ma się wokół siebie ludzi usłużnych, układnych, zginających się jak topole na wichrze nie tyle przed fantazją, co pękatą sakiewką jaśnie oświeconego kniazia.
Dlatego młody, bezwąsy panek czuł się w takim towarzystwie niczym dworski lew – jakby nagle dodano mu ze trzy ćwierci fantazji i z dziesięć lat doświadczenia. Stawiał i sam pił do dna. Wyrwany spod matczynej opieki spoglądał z wysokości swoich siedemnastu wiosen na tłoczący się wokół niego tłum niczym królewicz na rozbiegane dworskie kundle.
Po dwóch dniach poznał ich ze szczętem, a oni traktowali go jak swego. Obłapywali wpół, zwąc najdroższym przyjacielem, pili za zdrowie i szczęście, deklarując dozgonną przyjaźń, pomoc i wierność.
Pomoc w rzeczy samej była młodzieńcowi potrzebna. Grobicki z Hucisk i Stanisław Czarnocki z Zasławic – dwa kpy i franty, którzy samemu diabłu wywinęliby się spod pręgierza – prowadzili doń młodą przechodkę w lnianym kształciszku i łubkach ozdobionych wieńcem polnych kwiatów.
– Przyjacielu nasz najdroższy! – zakrzyczał Grobicki, zamiatając trzęsieniem u czapki mysie bobki dokładniej niż najlepsza z gospodyń. – Jesteśmy z dzierlatką...
– Klaczą niebiańską – cmoknął Czarnocki. – Karczmarz szelma ustępuje wam własnego alkierza.
– Czas już zmężnieć – zahuczał Grobicki. – I oto jest panna godna kniazia, hospodarskiego syna!
Panicz podniósł wzrok na kompanów, skrzywił się, ale chociaż patrzył na nich z pogardą na ustach, ręka trzymająca kubek z węgrzynem zadrżała.
– Nie no, mości panie Czarnocki – rzekł nieco rozedrganym głosem. – Kogoście mi tu przyprowadzili? Chabetę plebejską? Wczoraj dosiadał jej Kozak, rano byle kiep, a w południe dziad kalwaryjski! Miała być... miała – przez chwilę kiwał lewą ręką, jakby zabrakło mu słów – anielica z niebiańskiego zamku! A jest murwa z kurnej kleci!
– U, cha, cha! – zagrzmiał pijany Hryćko Sącki.
– Trafny koncept! – wybełkotał siny z przepicia woźny Szumski.
Panna drgnęła i bez słowa skłoniła się. Czarnocki wyglądał na zbitego z pantałyku, a Grobicki się śmiał. Ktoś z tyłu polewał szczodrze w nadstawiony kubek panicza.
– Masz, panna. – Młody chciał odstawić naczynie, nie wiedział, że mu polewano, więc zalał się trunkiem. Trzęsącą się ze złości ręką wysupłał z trzosa dwa złote dukaty i cisnął ladacznicy.
Chwyciła je szybko i tyle ją widziano.
– Hołubok po następną poszedł!
– Zaraz będzie! Tylko jej patrzeć!
– Trafny koncept!
– Kochaneńku nasz najmilszy! – Grobicki otoczył ramieniem szyję panicza w pijackim uniesieniu. – Nie odpuścimy! Musisz zmężnieć.
– Wina! – stękał Szumski. – Wina jeszcze!
– Nie podobała się panna Czarnockiego – zagrzmiał Grobicki – ja lepszą kazałem sprowadzić. Mołodycię jak wianek różany!
I nagle otworzyły się drzwi do izby. Stanęła w nich niewiasta – całkiem powabna, w węgierskiej sukni i sznurowanym staniku bez rękawów. Dumna i sama weszła między ławy, jakby szukając kogoś wzrokiem. I dopiero wtedy dostrzegła, że biesy siedziały na karkach łykaczy od dobrych dwóch dni.
Diabeł też podszepnął coś do ucha Grobickiemu.
– Oto jest! – zakrzyknął i zamachał ręką. – Chodźże tu do nas, dzierlatko! Bądź grzeczna, a nie pożałujesz.
Niewiasta natychmiast cofnęła się do drzwi. Chciała umknąć, ale Szumski zatrzasnął jej furtę przed nosem.
– Trafny koncept, he, he, co?!
– Dalejże, Adonisie – klepnął panicza po ramieniu Grobicki. – Łap łanię! Już ona twoja!
– Czekajcie!
– Mówiłem – pokiwał palcem Hryćko Sącki – nic z niego nie będzie. Bo ty, przyjacielu, nawet żeby kusiem pomachać, potrzebujesz pozwolenia matki! Na piśmie, z pieczęcią! Idź, wracaj do Uścia, niech ci obetrze łezki, smarku jeden.
– Waść się odczep od pani matki! – zakrzyknął panicz i zerwał się zza stołu.
– To pokaż, jaki z ciebie rycerz!
Młody szlachcic zacisnął szczęki, przymknął oczy. Zebrał się w sobie i złamał strach. Skoczył ku niewieście, która szamotała się z Szumskim.
– Murwo, amorato! Gamratko diabelska! – zakrzyknął. – Kładź się, bo ja... kniaź, ci każę!
– A my ci w tym pomożemy! – rzekł Grobicki. – Przytrzymamy!
– Stójcie! Tylu waszmościów do jednej damy?!
2.
– To koniec. Rozstajemy się – powiedział Zborowski.
– Jednak się nie rozmyśliłeś – mruknął Hunia. – Panna Olecka stanie się panią Zborowską. Gdyby każda córka łyczka łapała szlachcica, mielibyście w Koronie rycerstwo szewczyków i pachciarzy. Poczęte z biernatów i zamsików, a nie z ziemi i roli.
– Dałbym ci w gębę, Hunia, gdyby nie to, że śpieszę się na ślub.
– Służę uprzejmie – Kozak nadstawił poczerniałą, porośniętą twardą szczeciną gębę – aby mocno, bo jeszcze dowiedzą się panowie szlachta, że Zborowskiemu przed miodną nocą braknie potencji.
– Krystyna nigdy was nie lubiła, Hunia. Dlatego zwalniam ze służby. I tyle. Macie. – Zborowski cisnął Huni pękaty trzos. Kozak chwycił go w locie i nawet nie obmacując, odrzucił do Bohusza. Ten oczywiście nie spostrzegł zagrożenia, dostał trzosem w gębę, omal nie spadł z kulbaki. Zaraz jednak się wyprostował i dał nura pod konia, aby wyłowić sakiewkę pełną złotej esencji, która zniżała głowy, pozyskiwała szable i otwierała nawet najciaśniej zawarte wrota.
– Idźcie, gdzie chcecie, i róbcie, co wam sumienie nakaże! – ciągnął Zborowski. – Ty, Bohusz, nie kradnij, a ty, Hunia, nie zabijaj. Przynajmniej bez powodu.
– Jakże to tak? – stęknął Bohusz, ściągając ze łba baranią czapkę. – Wasza miłość odchodzi?
– Raczej wracam. Do zwykłego, poczciwego życia.
– Za mało! – Bohusz wytrząsł przy uchu sakiewkę i skrzywił się. – Dwieście talarów obiecaliście, jakże to tak?
– Bierz, co tam jest, bo więcej nie mam. Rynsztunek i konie możecie zatrzymać. Nie będę po was płakał, ani wy po mnie.
Hunia uniósł bukłak z winem, uśmiechnął się jadowicie.
– Wypijemy rozchodnego?
– Niech będzie!
Samuel chwycił naczynie, odetkał, wydudlił prawie połowę, oddał resztę słudze, który z uśmiechem podał bukłak Bohuszowi.
Zborowski ruszył traktem na Dubiecko. Nie odwrócił głowy, nawet kiedy usłyszał tętent kopyt. Dogonił go Hunia, podjechał tak blisko, że gorący oddech Bohinia owiał plecy szlachcica. Kozak zatrzymał się strzemię w strzemię.
– Skoro uwalniasz ze służby, mości Zborowski, zwolnij też od danego słowa. Tego, co było u Boha i bez niego nic się nie stało.
Samuel milczał.
– Dałem je w złej godzinie i przez całe lata przeklinałem służbę. Ale skoro mnie odprawiasz, pane, rzeknij, że ono nie obowiązuje.
– Zabiłbyś mnie, gdybym to zrobił.
Kozak zarżał niczym młody źrebak.
– Hreszysz – mruknął. – Co to za wolność. Idź ze służby, ale... na łańcuchu.
– Ja woli nie zmienię.
– Przecież odsłużyłem całe lata. To wystarczy.
– Nie.
– Jak to nie?
– Bywaj z Panem Bogiem! – Zborowski trącił Pioruna ostrogami i poszedł gościńcem, skokiem; nie za szybko, ot tak, aby poczuć pod sobą rozkołysanego konia.
Hunia nie gonił pana.
Samuel zwolnił, gdy zjechał z góry na przeprawę przez San, za którym widać było Dubiecko – sygnaturkę, stromy dach i świeżo dobudowaną dzwonnicę kościoła pod wezwaniem Podniesienia Krzyża Świętego, a bardziej w prawo zarysy bastei kryjącej zamek Krasickich i będącą właśnie w rozbiórce świątynię Świętych Mikołaja, Stanisława i Marcina.
Zborowski przejechał wolno rzekę, którą teraz, gdy panowały letnie gorąca, można było przejść bosą nogą po kamieniach, wjechał na wzniesienie i wreszcie zjawił się w mieście. Wjechał na obszerny rynek, wokół którego rozsiadły się szeroko – niczym przekupki – rozłożyste domy z ocienionymi sobotami.
Przebijał się przez targ, splątane kłębowisko kolas i chłopskich wasągów – kierował się do tego jednego jedynego domu na południowej pierzei rynku, z którego ogrodu rozpościerał się widok na góry za rzeką płynącą obok miasta i wyniosłe Grodzisko.
Zdumiał się, kiedy zobaczył przed domostwem Krystyny kolasę i brodatego sługę, który skłonił się nisko. Zborowski przerzucił wodze Pioruna przez drewnianą barierkę i popędził do środka. Drzwi były otwarte. Wpadł do sieni, z niej do komnaty i stanął w progu, zdyszany, ściągając czapkę z podgolonego łba.
W izbie był jego teść: beznogi Ambroży, medyk z miasteczka. Zakonnica w habicie benedyktynek i Krystyna. Ta jednak nie wstała na widok Zborowskiego; siedziała na zydlu, spoglądając w ścianę, na której wymalowano święty krzyż na szczycie stromej góry.
– Co się dzieje?! – zapytał, bo nastrój daleki był od sielanki. I wtedy Ambroży obrócił ku niemu poorane bruzdami oblicze. Dwie łzy staczały się po policzkach.
– Krystyna... – jęknął. – Waść wojażowałeś, a ona...
Samuel przemierzył komnatę, brzęcząc ostrogami, stanął przed ukochaną, ale ta nawet nie spoglądała na niego. Chciał wziąć ją w ramiona, ale się nie poruszyła, nie mógł – a raczej nie chciał podnosić jej siłą.
– Krystyna... Serce moje, co się dzieje?
Zakonnica była równie milcząca jak jego narzeczona. Ojciec trząsł się od płaczu. Nadaremnie Zborowski zaglądał im w oblicza. Wreszcie Ambroży ujął go za rękę rozdygotaną dłonią.
– Proszę, panie zięciu, idźmy do sieni.
Niechętnie wyszedł, a za drzwiami stary załamał ręce, rozszlochał się, rozdygotał.
– Nieszczęście, mospanie! Tragedia! Ja sam nie mogę wierzyć.
– Ale co, do diabła, się stało?
– Posiedli ją gwałtem, pohańbili. U Bogusza... W karczmie. Popełnili usilstwo... Łotry, nikczemnicy... Moje biedne dziecko.
– Kto i kiedy?!
– Dziś rano.
– Pytam się: kto?
– Nie chce powiedzieć. – Stary przeżegnał się. I płakał.
Zborowski wrócił do izby, ujął Krystynę za rękę, przymknął oczy.
– Zostawcie nas samych. Proszę...
Powiedział to takim tonem, że Ambroży nawet nie wychylił się z sieni. Zakonnica chwyciła modlitewnik i nie przerywając odmawiania różańca, ruszyła do drzwi. Samuel zamknął je z trzaskiem.
A potem ukląkł przy Krystynie.
– Moja umiłowana – wyszeptał – nie bój się, nic to nie zmienia między nami. Skrzywdzili cię, ale ja... – umilkł, jakby nie znajdywał słów na to, co chciał przekazać. – Ślubuję, że uczynię wszystko, aby wymierzyć sprawiedliwość. Zabiję tego kurwego syna jak psa. Rzeknij mi tylko: kto to?
– Dajcie mi spokój! – krzyknęła Krystyna. Odrzuciła krzyżyk, który trzymała w ręku, zerwała się, strąciła z ramienia rękę Zborowskiego. Podbiegła do okna, zatrzymała się i ukryła oblicze w dłoniach. Dygotała i płakała, kiedy narzeczony objął ją z tyłu, gładził po ramionach, po włosach. Nagle chwyciła jego rękę i zatrzymała.
– Odejdź! Zostaw mnie!
– Krystyno – rzekł z bólem – ja muszę wiedzieć, kto to zrobił.
– Co ci po jego imieniu? Czy to coś odmieni?!
– Właśnie tak, nie odmieni niczego. Miłuję cię sercem i duszą, mój świetle księżyca. I dlatego obiecuję, że nie puszczę płazem zniewagi.
– To, co uczynił, zrobił tylko mnie.
– Czuję twój ból i jednam się z nim. – Powoli ujął Krystynę za ramiona i odwrócił. – Będziemy brać ślub, ale... Skaza na moim honorze! Na Boga! Powiedz, błagam.
– Na twoim?! Czy się aby nie przesłyszałam? Czy nie pohańbił przede wszystkim mnie?!
– Pohańbił moją żonę, a to nie może ujść bezkarnie. Muszę wiedzieć, kto to.
– Ciągle go widzę. Czuję jego smród. Pił wino, tak samo jak ty! Tak samo był wstrętny. Odejdź!
– Jeśli nie możesz mówić, napisz.
Przymknęła oczy, rozgorączkowana, rozdygotana. Czekał na słowo, które miało odmienić cały świat.
– Miron Mohyła... hospodarski syn Domny Elżbiety... kniaziewicz z Uścia. A teraz zostaw mnie w spokoju. Słyszysz?! – krzyczała, nie pozwalając się dotknąć.
Na jej krzyk Ambroży i zakonnica załomotali do drzwi z taką siłą, że Zborowski bał się, iż rozwalą zasuwę. Krystyna trzęsła się od spazmów, więc otwarł przejście. Zakonnica wparowała do komnaty jak duch, ojciec stanął w progu.
Siostrzyczka doskoczyła do narzeczonej. Zaczęła coś do niej szeptać. Krystyna płakała, coraz ciszej, milkła jak słowik w zimną noc, a Zborowski aż się zatoczył na ścianę.
– Opiekujcie się nią najlepiej jak się da – poprosił.
– A wy, panie zięciu? – zapytał stary. – Co chcecie...
– Wezwijcie woźnego i babę z grodu, niechaj obejrzą Krystynę i spiszą relację – mruknął Zborowski. – Resztę załatwię sam. Bądźcie z nią dzień i noc. Módl się za spokój jej duszy, siostro. Zapłacę ci dobrze, kiedy wrócę.
– A ty?
– Ja jadę.
– Co chcesz uczynić? Dokąd jechać?
– Po sprawiedliwość.
– Trzeba do sądów – wybąkał Ambroży. – Do ratusza, do grodu.
– Samuelu – to przemówiła Krystyna – Samuelu...
– Tak, miła?
– Zostań.
– Wrócę na ślub. Czyńcie przygotowania.
Wszedł do sieni i już chciał odejść, ale zawrócił na pięcie.
– Nie jesteś zbrukana – rzekł ponuro. – Biorę to wszystko na siebie. Zmyję mą hańbę krwią i nie będę zważał na ludzkie gadanie.
– Dokąd?! – zakrzyknął ojciec. – Dokąd chcesz iść? Szalona głowo, to trzeba sądu...
– Sam będę sądem – warknął Zborowski. – A jeśli trzeba, nawet katem.Jacek L. Komuda
Pierwsza szabla polskiej literatury. Szlachcic z przekonania, historyk z wykształcenia, pisarz z profesji. Nie lukruje. Odmalowuje historię żywą do bólu. Pieczołowicie rekonstruuje realia. Za morskie opowieści miesięcznik „Żagle” uhonorował go w roku 2009 Nagrodą im. Leonida Teligi.
Z Fabryką Słów wydał: „ukraińskie” Wilcze gniazdo (2002), kresowe Opowieści z Dzikich Pól (2004), Bohuna (2006) przywołującego pamięć straszliwej bitwy pod Batohem, „bieszczadzkie”: Czarną szablę i Diabła Łańcuckiego (2007), Herezjarchę (2008), kolejny po Imieniu Bestii (2005) zbiór o F. Villonie, oraz sarmacki thriller Banita (2010). Wydana w 2010 r. Krzyżacka zawierucha była literackim hołdem dla 600-lecia bitwy pod Grunwaldem.
Dwutomowe Galeony Wojny (2007) poświęcone bałtyckim bataliom z czasów Zygmunta III Wazy oraz Czarna bandera (2008) odkrywająca brutalny świat korsarzy i buntowników stały się dowodem na to, że Jacek Komuda świetnie czuje się także w marynistyce.
Samozwaniec (2009, 2010, 2011) należący do wciąż powstającego, monumentalnego cyklu Orły na Kremlu, to w dorobku pisarza pozycja wyjątkowa – popis literackich umiejętności, wizytówka pisarskiego temperamentu i jego bodaj najbardziej rozpoznawalna marka.