- W empik go
Zbrodnia i kara - ebook
Zbrodnia i kara - ebook
Książka opowiada o perypetiach Rodiona Romanowicza Raskolnikowa, 23-letniego byłego studenta prawa. Rodia był półsierotą, miał jednak kochającą rodzinę. Jego matka Pulcheria Aleksandrowna i siostra Awdotia Romanowna, zwana Dunią, darzyły go głębokim uczuciem, wspierały finansowo i martwiły jego ciężką sytuacją. Siostra do tego stopnia pragnęła poświęcić się dla brata, że zamierzała wyjść za mąż za Piotra Pietrowicza Łużyna, człowieka, który zapewniłby spokój materialny rodzinie, a Rodionowi ułatwił praktykę prawniczą. Bohater, zbuntowany przeciw porządkowi świata, popełnia morderstwo na starej lichwiarce. Zgodnie ze swoją ideologią, którą wcześniej publikuje na łamach prasy, jako jednostka wybitna ma prawo zabijać, gdyż geniusz usprawiedliwia wszystkie zbrodnie dokonane na „zwykłych” ludziach, których Raskolnikow nazywa „wszami”. Morderstwo to ma być dla niego swoistym sprawdzianem jego odwagi i determinacji. Inną, mniej ważną pobudką była trudna sytuacja materialna Raskolnikowa, który potrzebował pieniędzy na kontynuację studiów. Zbrodni dokonuje uderzając w jej głowę siekierą, uprzednio uśpiwszy jej czujność. W trakcie dokonywania zbrodni, zmuszony jest zabić również siostrę lichwiarki Lizawietę. Szczęśliwym trafem, udaje mu się zbiec z miejsca zbrodni, nie będąc zauważonym. (za Wikipedią). Nie jest to jednak koniec, lecz co było dalej czytelnik dowie się po przeczytaniu całej książki.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-162-5 |
Rozmiar pliku: | 625 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I
W początku lipca, w dzień nadzwyczaj skwarny, pod wieczór pewien młodzieniec wyszedł ze swej komórki, którą odnajmował od lokatorów w zaułku S., na ulicę, i zwolna, jakby niezdecydowany, skierował się w stronę mostu K.
Szczęśliwie uniknął spotkania ze swą gospodynią na schodach. Jego komórka mieściła się pod samym dachem wysokiego czteropiętrowego domu i podobna była raczej do szafy, niż do mieszkania. Gospodyni zaś jego, od której najmował tę komórkę z obiadem i usługą, mieszkała o jedno piętro niżej w osobnym lokalu, a za każdym razem, przy wychodzeniu z domu, wypadało mu koniecznie przechodzić tuż przy jej kuchni, prawie zawsze otwartej naoścież od strony schodów. I za każdym razem młodzieniec, mijając ją, doznawał uczucia jakby słabości czy strachu, co go niepomiernie gniewało i wzruszało: okropnie był zadłużony u gospodyni i lękał się z nią spotykać.
Nie dlatego, żeby był istotnie tchórzliwym i zahukanym, bynajmniej, a nawet wprost przeciwnie; lecz od pewnego czasu był niezwykle rozdrażniony i znękany; jakgdyby cierpiał na hopochondrję. Tak się zagłębił sam w sobie, że usunął się od wszystkich i lękał się jakiegokolwiek spotkania, nietylko spotkania z gospodynią.
Zgnębiła go bieda; ale nawet ta szczupłość funduszów przestała mu dokuczać ostatniemi czasy. Swemi powszedniemi sprawami przestał i nie chciał się zajmować wcale. Żadnej gospodyni zgoła się nie lękał, bodajby nawet najgorsze miała względem niego zamiary. Ale zatrzymać się na schodach, słuchać byle gadaniny o tych codziennych, drobiazgach, które go nic a nic nie obchodzą, wszystkie te natrętne domagania się zapłaty, groźby, skargi, a przytem samemu kręcić się, przepraszać, wyłgiwać, — nie, lepiej już, jak kot, prześlizgnąć się przez schody i drapnąć, nie widząc się z nikim.
Zresztą tym razem obawa spotkania się z wierzycielką nawet jego samego uderzyła po wyjściu na ulicę.
„Takiego czynu chcę się dopuścić, a lękam się takich głupstw!” pomyślał z dziwnym uśmiechem. „Hm... tak, człowiek ma wszystko w ręku i wszystko ucieka mu z przed nosa jedynie przez tchórzostwo to tak... Ciekawym, czego się też ludzie najbardziej lękają? Nowego kroku, nowego własnego słowa lękają się najbardziej... A zresztą, za dużo gadam. Dlatego nic nie robię, że gadam. Lepiej powiem: dlatego gadam, że nic nie robię. W tym to ostatnim miesiącu nauczyłem się gadać, leżąc po całych dniach w kącie i myśląc... o niebieskich migdałach. Ale poco idę teraz? Czym zdolny do tego? Czy to na serjo? Wcale nie na serjo. Tak, dla fantazji sam sobie płatam figle? Bardzo być może, że figle.
Na ulicy straszna była spiekota, a przytem duszność, tłok, wszędzie wapno, rusztowania, cegła, kurz i ten szczególny letni swąd, tak znany każdemu mieszkańcowi Petersburga, nie mogącemu mieć willi, — wszystko to razem nieprzyjemnie dotknęło bardzo rozdrażnione nerwy młodzieńca.
Nieznośny zaś odór z traktjerni, których w tej części miasta niezwykłe mnóstwo, i pijani, spotykani co krok, pomimo że był dzień powszedni, uzupełniali wstrętny i smutny koloryt obrazu. Uczucie najgłębszej ohydy błysnęło na chwilę w delikatnych rysach młodzieńca. A był on bardzo przystojny, o ślicznych, ciemnych oczach, szatyn, wzrostu więcej niż średniego, szczupły i zgrabny. Ale wkrótce wpadł jakby w głęboką zadumę, a nawet, mówiąc ściślej, jakby w zapomnienie i poszedł już, nie widząc nic dokoła siebie, bo i nie pragnąc nic widzieć. Zrzadka tylko szeptał coś do siebie, z przyzwyczajenia do swych monologów, do którego przyznał się przed chwilą. W tej chwili czuł on zarazem, że myśli mu się niekiedy mącą i że jest bardzo słaby: już drugi dzień jak nic prawie nie jadł.
Ubrany był tak nędznie, że inny człowiek, nawet przyzwyczajony, wstydziłby się w dzień wychodzić w takich łachmanach na ulicę. Zresztą ta część miasta była taka, że ubraniem byłoby tu trudno kogoś zadziwić. Bliskość placu Siennego, mnogość pewnych zakładów i ludność przeważnie cechowa i rzemieślnicza, skupiona w tych środkowych ulicach i zaułkach Petersburga, pstrzyły niekiedy ogólną panoramę takiemi osobnikami, że dziwnem byłoby się zdumiewać przy spotkaniu z którą z tych figur. Ale tyle zjadliwej pogardy skupiło się już w duszy młodzieńca, że, nie bacząc na całą swą, niekiedy arcymłodą drażliwość, on najmniej się wstydził swych łachmanów na ulicy. Co innego, przy spotkaniu z pewnymi znajomymi lub z byłymi kolegami, z którymi wogóle spotykać się nie lubił... A jednak, gdy jakiś pijak, którego niewiadomo poco i dokąd wieziono naówczas przez ulicę na ogromnym wozie, zaprzężonym w olbrzymiego konia od ciężarów, krzyknął doń nagle, w przejeździe: „Ej ty! szwabski kapelusznik!” i zaśmiał się na całe gardło, wskazując nań ręką — młodzieniec nagle przystanął i gorączkowo złapał się za kapelusz. Był to wysoki, okrągły, zimmermanowski cylinder, ale już strasznie zniszczony, cały zrudziały, pogięty i poplamiony, bez taśmy i najbezecniej przyklapnięty z jednego boku. Ale nie wstyd, lecz jakieś zupełnie inne uczucie, podobne nawet do przerażenia, owładnęło nim wtedy.
— Wiedziałem o tem! — mruknął ponuro — wiedziałem! To właśnie najgorzej! Oto takie głupstwo, taki drobiazg marny i cały plan na nic! Tak, kapelusz zanadto krzyczący... Śmieszny, dlatego zwraca uwagę... Do moich łachmanów potrzebuję koniecznie czapki, starego jakiego grata, byle nie to paskudztwo... Nikt takich nie nosi, o wiorstę go spostrzegą... będą pamiętać... to właśnie, że będą pamiętać i wydadzą. W takich razach trzeba dawać jaknajmniej powodów... Drobiazgi, najgłówniej drobiazgi...! Te drobiazgi właśnie gubią zawsze i wszystko...
Iść miał niedaleko, wiedział nawet ile kroków od bramy jego domu: dokładnie siedemset trzydzieści. Jakoś razu pewnego zliczył je najmimowolniej w zamyśleniu. Wówczas sam nie wierzył w te swoje mrzonki i tylko drażnił siebie ich okropną, ale ponętną śmiałością. Teraz zaś, po miesiącu, zaczynał już patrzeć inaczej i pomimo wszystkich drażniących monologów o własnej bezsilności i niezdecydowaniu, mimowoli jakoś ową „okropną” mrzonkę przyzwyczaił się uważać za przedsięwzięcie do urzeczywistnienia, lubo ciągle jeszcze nie dowierzał samemu sobie. Nawet teraz szedł zrobić próbę swego przedsięwzięcia, a z każdym krokiem wzruszenie jego wzrastało silniej i silniej.
Z zamierającem sercem, drżąc nerwowo, zbliżył się do olbrzymiego domu, wychodzącego z jednej strony na kanał, a z drugiej na ulicę — ...ą. Dom ten składał się z maleńkich lokali i był zaludniony przez rozmaitych pracowników — krawców, ślusarzy, kucharki, różnych niemców, dziewczęta tolerowane, drobnych urzędników i t. p. Wchodzący i wychodzący tłumnie — co chwila mijali obie bramy i kręcili się na obu podwórzach domu. Nadzór spełniało trzech czy czterech stróżów. Młodzieniec był bardzo kontent, nie spotkawszy się z żadnym z tych ostatnich i niepostrzeżenie prześlizgnął się zaraz z bramy na prawo na schody. Schody były ciemne i wąskie, „kuchenne”, ale on już wiedział o tem, wszystko już zbadał, zmierzył, i całe to otoczenie bardzo mu odpowiadało: w takiej ciemności nawet ciekawy wzrok nie był niebezpieczny. „Jeżeli teraz tak się boją, cóżby to było, gdyby istotnie miało dojść co do czego?” pomyślał mimowoli, zdążając na trzecie piętro. Tu zagrodzili mu drogę dymisjonowani żołnierze, tragarze, wynoszący meble z jednego z lokali. Wiedział on już przedtem, że w tym lokalu mieszkał jakiś familijny niemiec, urzędnik: „zatem ten niemiec przenosi się, więc na trzeciem piętrze i na tym placyku, przez jakiś czas, będzie zajęte tylko mieszkanie starej. To dobrze... na wszelki wypadek...” pomyślał znowu i zadzwonił do mieszkania starej. Dzwonek brzęknął słabo, jakgdyby ulany był z blachy nie z miedzi. W małych lokalach takich domów wszędzie prawie są takie dzwonki. Zapomniał już dźwięku tego dzwonka i teraz ten dziwny brzęk jakby mu coś przywiódł na pamięć i jasno przedstawił... Zadrżał, zanadto miał już osłabione nerwy tym razem. Wkrótce potem drzwi otworzyły się na maleńką szparkę: mieszkanka oglądała przybyłego z widocznem niedowierzaniem i widać tylko było jej oczki, połyskujące w ciemności. Ujrzawszy jednak na placyku dużo ludzi, nabrała odwagi i otworzyła drzwi naoścież. Młodzieniec wstąpił przez próg do ciemnego przedpokoju, oddzielonego przepierzeniami od maleńkiej kuchenki. Stara stała przed nim w milczeniu i spoglądała nań pytająco. Była to drobna, sucha staruszeczka, lat sześćdziesięciu, o złem i ostrem wejrzeniu, o małym zaostrzonym nosku, z gołą głową. Jej brudno blond włosy, niezbyt siwe, były obficie wyłojone tłuszczem. Na jej cienkiej i długiej szyi, przypominającej kurzą łapę, wisiała jakaś flanelowa szmata, plecy zaś — pomimo upału — ustroiła sobie w wytarty i pożółkły futrzany kaftan. Młodzieniec spojrzał widać na nią jakimś dziwnym wzrokiem, gdyż w oczach jej nagle błysnęło znowu poprzednie niedowierzanie.
— Raskolnikow, student, miesiąc temu byłem u pani, — spiesznie wycedził przybyły z półukłonem, przypomniawszy sobie, że trzeba być uprzejmiejszym.
— Pamiętam, dobrodzieju, pamiętam bardzo dobrze, że pan byłeś — odparła staruszka — ani na chwilę nie spuszczając zeń swych przenikliwych oczek.
— Otóż... znowu przychodzę po to samo... zaczął Raskolnikow, trochę zmęczony i zadziwiony niedowierzaniem staruszki.
„A może ona zawsze taka, możem wówczas nie uważał na to”, pomyślał z nieprzyjemnym uczuciem.
Stara zamilkła, jakby się namyślając, potem odeszła na stronę i, wskazując na drzwi do pokoju, wyrzekła, puszczając gościa naprzód:
— Wejdź pan.
Nieduża izba, do której wszedł młodzieniec, o żółtem obiciu, z geranją i perkalowemi firankami w oknach była w tej chwili jasno oświetlona promieniami zachodzącego słońca.
„A więc i wtedy będzie także słońce”, najmimowolniej błysnęło w umyśle Raskolnikowa, i bystrym wzrokiem rozejrzał się po całej izbie, ażeby jak najdokładniej wszystko zbadać i zapamiętać. Ale w pokoju nie było niczego nadzwyczajnego. Meble bardzo stare, jesionowe, żółte, składały się z kanapy z ogromnem wygiętem oparciem drewnianem, z okrągłego stołu formy owalnej, tualety ze zwierciadłem pomiędzy oknami, krzeseł przy ścianach, z dwóch czy trzech groszowych obrazków w żółtych ramkach, wyobrażających panny niemieckie z ptaszkami w rękach — oto całe umeblowanie. W kącie, przed niewielką kapliczką płonęła lampka. Wszędzie było nadzwyczaj czysto: meble i podłogi aż błyszczały od wycierania. „To praca Elżbiety” pomyślał młodzieniec. Najmniejszego kurzu nie można było dostrzec w całem mieszkaniu. „Taka czystość bywa tylko u złych i starych wdów” myślał dalej Raskolnikow i ciekawie zanurzył wzrok poza perkalową portjerę do drugiej maleńkiej izdebki, mieszczącej w sobie pościel staruszki i komodę. Jeszcze nigdy tam nie zaglądał. Całe mieszkanie składało się z tych dwóch pokojów.
— Czego pan chcesz? — srogo zapytała staruszka, wchodząc do izby i, jak poprzednio, stając przed nim, ażeby mu patrzeć prosto w oczy.
— Chciałem zastawić... to! — Wyjął z kieszeni stary płaski srebrny zegarek. Na jego tylnej kopercie był wyryty globus. Łańcuszek był stalowy.
— Ale i na tamten zastaw już dawno minął termin. Trzy dni temu upłynął już miesiąc.
— Zapłacę pani procent jeszcze za miesiąc: cierpliwości.
— A to już moja dobra wola: być cierpliwą, albo sprzedać zastaw choćby zaraz.
— Wiele mi pani da za zegarek?
— Z drobiazgami przychodzisz, dobrodzieju; nic prawie nie warte. Na pierścionek dałam wówczas dwa papierki, a u jubilera możnaby taki sam kupić za półtora rubla.
— Daj pani ze cztery ruble, wykupię zegarek po ojcu. Wkrótce przyślą mi pieniądze.
— Półtora rubelka i procent z góry, jeżeli łaska.
— Półtora rubla! zawołał młodzieniec.
— Wolna wola. — I stara podała mu zegarek. Młodzieniec wziął go i tak się rozgniewał, że chciał już odejść; ale zaraz opamiętał się, przypomniał bowiem sobie, że nie miał już dokąd iść i że przyszedł jeszcze po coś innego.
— Dawaj pani! — rzekł szorstko.
Stara sięgnęła do kieszeni po klucze i poszła do drugiej izby za portjery. Młodzieniec, zostawszy sam jeden na środku pokoju, ciekawie przysłuchiwał się i rozważał. „Widocznie górna szuflada, myślał, klucze nosi tedy w prawej kieszeni... Wszystkie na jednem kółku, w jednym pęku... I tam jeden klucz jest większy od innych, trzy razy, z zębatą główką, oczywiście nie od komody... A więc jest jeszcze jakaś szkatułka lub skrytka... To właśnie grunt. Do skrytek zawsze bywają takie klucze... A zresztą, wszystko to podłe”...
Stara powróciła.
— Tak oto, dobrodzieju; licząc po grzywnie na miesiąc od rubla, to za półtora rubla wypadnie piętnaście kopiejek, na miesiąc zgóry. A za tamte dwa rubelki należy się od pana jeszcze dwadzieścia kopiejek, to razem będzie trzydzieści pięć. A więc za zegarek dostanie pan wszystkiego rubel i kopiejek piętnaście. Oto są.
— Jakto! Więc już teraz tylko rubel piętnaście!
— Tak jest.
Młodzieniec nie sprzeczał się i wziął pieniądze. Patrzał na starą i nie śpieszył się z odejściem, jakgdyby chciał coś powiedzieć, czy zrobić, ale jakby sam nie wiedział, czego chciał właściwie...
— Może ja pani w tych dniach przyniosę jeszcze jedną rzecz... srebrną... śliczną... papierośnicę... jak wrócę od przyjaciela... — zaciął się i urwał.
— A to wtedy pogadamy, mój dobrodzieju.
— Bądź pani zdrowa... A pani zawsze sama siedzi w domu, siostrzyczki niema? Zapytał, jak mógł, najprzychylniej, wchodząc do przedpokoju.
— A tobie co do niej, dobrodzieju?
— Nic szczególnego. Tak się pytam... Pani bo zaraz... Bądź pani zdrowa!
Raskolnikow wyszedł zupełnie zgnębiony. Stan ten pogarszał się z każdą chwilą. Schodząc ze schodów, zatrzymał się nawet kilka razy, jakby go coś nagle uderzyło. I nareszcie, już na ulicy, zawołał:
— O Boże! Jakie to wszystko wstrętne! I miałżebym ja... nie, nie! To żarty! To szaleństwo! — Dodał stanowczo: I czyż taka okropność mogła mi przyjść do głowy? Ach do jakiej nędzy zdolne jest moje serce!... Przecież to brud, podłość, ohyda, srom!... Ja przez cały miesiąc!...
Ale nie mógł ani słowami, ani wykrzyknikami wyrazić swego wzruszenia. Uczucie nieskończonego wstrętu, które zaczęło dręczyć i mącić mu serce jeszcze wówczas, gdy szedł do starej, doszło teraz do takich rozmiarów i stało się tak rażące, że nie wiedział, jak uciec od swej troski. Szedł po trotuarze, jak pijany, nie zwracając uwagi na przechodniów i potrącając ich, aż opamiętał się dopiero na następnej ulicy. Obejrzawszy się, zauważył, że stoi tuż przy jakimś szynku, do którego wejście było z trotuaru po schodach na dół, do suteryny. Z drzwi akurat w tej chwili wychodziło dwóch pijanych, którzy, podtrzymując jeden drugiego i wymyślając sobie nawzajem, wdrapywali się na ulicę. Raskolnikow bez namysłu zszedł na dół. Nigdy dotąd nie bywał w szynkach, ale teraz w głowie mu się kręciło, a przytem dręczyło go palące pragnienie. Zachciało mu się wypić zimnego piwa, tembardziej, że nagle swe osłabienie tłumaczył sobie głodem. Usiadł w ciemnym i brudnym kącie, przy lepkim stole, zażądał piwa i chciwie wychylił pierwszą szklankę. Zaraz wszystko odeszło i myśli mu się wyjaśniły. „Wszystko głupstwo”, ozwał się z nadzieją „nie było się czem trapić! Poprostu rozstrój fizyczny! Jedna, druga szklanka piwa, kawał suchara — i oto w jednej chwili umysł krzepnie, myśl jaśnieje, zamiary się utrwalają! Tfu! Jakaż to marność!...” Pomimo jednak tak pogardliwego splunięcia, patrzał już wesoło, jakby pozbywszy się nagle jakiegoś ciężaru, i przyjaźnie ogarnął wzrokiem otoczenie. Ale nawet i w tej chwili przeczuł niejasno, że cała ta otucha była także chorobliwa.
W szynku o tej porze mało już było ludzi. Oprócz owych dwóch pijanych, których spotkał na schodach, tuż za nimi wyszła cała zgraja, coś z pięciu ludzi z jedną dziewką i z harmonją. Po ich wyjściu było cicho i przestronnie. Pozostali tylko: jakiś z pozoru mieszczanin podchmielony, ale nie bardzo, siedzący przy piwie; jego towarzysz, tłusty olbrzym, w sybirce z siwą brodą, dobrze cięty, drzemiący na stołku i kiedy niekiedy, znienacka, zaczynający prztykać palcami, rozrzuciwszy ręce w różne strony, i podrzucać wierzchnią część korpusu, nie wstając ze stołka, przyczem pośpiewywał jakiś nonsens, usiłując przypomnieć sobie wiersze, w rodzaju:
Przez rok cały żonę ściskał,
Przez rok ca-ły żonę ści-skał...
Albo, nagle ocknąwszy się znowu:
Przez Podjacką szedł ulicę,
Tam odnalazł swą dziewicę...
Ale nikt nie współczuł jego rozpromienieniu, milczący towarzysz spoglądał na te wybryki nawet niechętnie i z niedowierzaniem. Był tam jeszcze pewien człowiek, z pozoru wyglądający na dymisjonowanego urzędnika. Siedział on osobno przed flaszką gorzałki, pijąc co kilka minut i rozglądając się dokoła. I on także zdawał się być bardzo wzruszony.ROZDZIAŁ III
Nazajutrz obudził się już późno, po niespokojnej nocy, ale go sen nie pokrzepił. Obudził się zły, zirytowany, rozdrażniony i z nienawiścią spojrzał na swoją komórkę. Była to malenieczka klatka, około sześciu kroków długości, wyglądająca jaknajnędzniej ze swemi żółtemi, zakurzonemi i wszędzie odstającemi od ścian tapetami, i tak niska, że byle mężczyzna większego wzrostu co chwila musiał się lękać, ażeby nie stuknąć głową o sufit... Meble były zastosowane do miejsca: trzy stare krzesła nieco kulawe, stół malowany w kącie, a na nim kilka kajetów i książek; już z samego ich zakurzenia można było wnosić, że dawno nikt się ich nie dotykał; i nareszcie niekształtna duża sofa, zajmująca niemal całą ścianę i połowę szerokości całego pokoju, ongi obita perkalem, dziś cała w łachmanach. Było to łóżko Raskolnikowa, często sypiał on na niem tak, jak był, nierozebrany, bez prześcieradła, przykrywając się starem, zniszczonem paltem studenckiem i z jedną poduszeczką pod głową, pod którą podkładał wszystko, co było, z bielizny, czystą i brudną, żeby podwyższyć wezgłowie; przed sofą stał mały stoliczek.
Trudno było bardziej się opuścić i zaniedbać, lecz dla Raskolnikowa było to nawet przyjemne w obecnym stanie jego ducha. Zerwał najzupełniej ze wszystkimi, usunął się, jak żółw do swej skorupy, i nawet twarz kobiety, która miała mu usługiwać i od czasu do czasu zaglądała do jego pokoju, wzbudzała w nim wstręt i wybuchy gniewu.
Zdarza się to u pewnego typu manjaków, którzy zanadto przejęli się czemkolwiek. Jego gospodyni już od dwóch tygodni przestała mu wydawać jedzenie, a on nie pomyślał jeszcze do tego czasu o tem, żeby się z nią ugodzić, chociaż siedział bez obiadu. Anastazja, kucharka i jedyna sługa gospodyni, rada była po części z takiego usposobienia lokatora i zupełnie przestała u niego sprzątać i zamiatać; i niekiedy tylko raz na tydzień brała miotłę od niechcenia. Właśnie go teraz obudziła.
— Wstawaj pan, czego pan śpisz? — zawołała nad nim — już po dziewiątej, przyniosłam herbatę. Chcesz pan herbatki? Wygłodziłeś się, niebożę?
Lokator otworzył oczy, wstrząsnął się i poznał Nastkę.
— Co to? herbata? Od gospodyni? — zapytał zwolna, z osłabieniem podnosząc się na sofie.
— Gdzie tam od gospodyni!
Postawiła przed nim swój własny nadpęknięty czajnik, z zagotowaną już herbatą i położyła dwa żółte kawałki cukru.
— Masz tu, Nastusiu, przynieś mi bułkę — rzekł, poszukawszy w kieszeni (spał bowiem w ubraniu) i wyciągnąwszy garstkę miedziaków. — A weź także u rzeźnika jakiej kiełbasy, byle nie drogiej.
— Bułkę przyniosę zaraz, ale czy zamiast kiełbasy nie lepszy byłby kapuśniak? Mam dobry kapuśniak, wczorajszy. Jeszcze wczoraj zostawiłam dla pana, ale pan późno przyszedł. Dobry kapuśniak.
Gdy zupa została przyniesiona i zabrał się do jedzenia, Nastka usiadła przy nim na sofie i jęła gawędzić. Była to prosta baba ze wsi, okrutnie gadatliwa.
— Pani chce skarżyć pana na policję — rzekła.
On zmarszczył się ponuro.
— W policji, za co?
— Pieniędzy pan nie płaci, a mieszka pan. Wiadomo za co!
— E! tego tylko jeszcze brakowało — wyszeptał, zgrzytnąwszy zębami — nie, to mi teraz nie na rękę... Głupia ona — dodał głośno. Zajdę do niej i pogadam.
— Głupia, może i głupia, taka ona, jak i ja, ale pan leżysz sobie, jak worek, i nic jakości od pana nie widać. Dawniej ponoć dzieci pan uczył, a dziś bez co pan nic nie robi?
— Ja i dziś robię... niechętnie, i surowo wymówił Raskolnikow.
— Co niby?
— Robotę...
— Jaką robotę?
— Myślę — poważnie odparł po chwili milczenia...
Nastka aż się zatoczyła od śmiechu. Należała do rzędu śmieszek, a gdy ją rozśmieszono, śmiała się po cichu, kołysząc się i trzęsąc całem ciałem dopóty, dopóki mogła wytrzymać.
— Może pieniędzy paneś dużo wymyślił? — zdołała wymówić nareszcie.
— Bez butów nie można dzieci uczyć. A zresztą pluję na to.
— Nie pluj w studnię!
— Za dzieci miedzią płacą. Co można zrobić za kopiejki? — ciągnął z niechęcią, jakby odpowiadając na własne myśli.
— A panibyś chciał odrazu mieć kapitał?
Dziwnie spojrzał na nią.
— Tak, kapitał — odparł stanowczo, po chwili milczenia.
— Zwolna, zwolna, paniczu, bo się przestraszę, wysoko sięgasz! — Po bułkę pójść, czy nie?
— Jak chcesz.
— Ale, byłabym zapomniała. List przyszedł do pana wczoraj.
— List? Do mnie? Od kogo?
— Od kogo, nie wiem. Trzy kopiejki dałam pocztyljonowi, swoich własnych. Może mi pan odda.
— Ależ przynoś, kobieto, przynoś go! — zawołał Raskolnikow wzruszony.
Za chwilę zjawił się list: od matki, z gubernji R. Aż pobladł, biorąc go do ręki. Dawno już nie odbierał listów; ale teraz coś jeszcze innego ścisnęło mu serce.
— Nastusiu, odejdź, proszę cię; masz swoje trzy kopiejki, tylko na litość boską, odejdź!
List drżał mu w rękach, nie chciał go rozpieczętowywać przy niej i chciał zostać z nim sam na sam. Gdy Nastka wyszła, szybko podniósł go do ust i pocałował; potem długo jeszcze wpatrywał się w niego (od tak dawna już nie otrzymał listu!) ale inne względy wstrzymywały go od otwarcia koperty w obecności obcej osoby.
Zaledwie też dziewczyna wyszła, przycisnął list do ust i długą chwilę wpatrywał się w ukochane trochę ukośne pismo matki.
Długi czas nie mógł się odważyć na otwarcie listu, jakgdyby się go obawiał. — Były to tylko dwie gęsto zapisane stronice.
„Kochany mój synu! — przeczytał wreszcie — już osiem tygodni upłynęło od czasu, kiedy ostatni raz do Ciebie pisałam. Nie gniewaj się jednak, kochany Rodziu, za to na swoją matkę, której jesteś najdroższą nadzieją, bo wierzaj mi, że nie mogłam inaczej. Wiesz przecież najlepiej, jak ja i Dunia Cię kochamy, jesteś bowiem dla nas wszystkiem, naszą jedyną nadzieją, wyłącznym przedmiotem naszych snów! — Co za męczarnie sprawia mi wiadomość, że musiałeś studja swe przerwać jedynie z tego powodu, że pieniądze, które otrzymywałeś za lekcje prywatne, zaledwie mogły ci wystarczyć na jakie takie utrzymanie! — ale pomyśl sam, czy ja mogłam Ci coś posłać z moich biednych 120 rubli pensji? Przed czterema miesiącami posłałam Ci wprawdzie piętnaście rubli, ale to była niestety pożyczka od kupca Waszruszyna, który, chociaż serdeczny przyjaciel Twego ś. p. ojca, nie pożyczył mi inaczej, jak pod zastaw mej pensji. — Musiałam przeto czekać aż do spłacenia tych piętnastu rubli. Teraz jednak spodziewam się, że będę Ci coś mogła posłać.
„U Duni bowiem zmieniło się niejedno od ostatniego Twego listu do mnie. Na twe pytanie jak się jej powodzi u Świdrygajłowych, nie mogłam Ci dać odpowiedzi, znam Cię bowiem dobrze i wiem, że gdybyś się dowiedział, że siostra Twa jest przez obcych poniżona i dręczona, przyszedłbyś do domu choćby i pieszo! Sama byłam zrozpaczona, lecz cóż mogłam poradzić? Dunia wzięła bowiem przy objęciu posady w poczet swej płacy 100 rubli zaliczki, które w ratach miesięcznych są jej ściągane, a to właśnie było trudnością nie do zwalczenia w całej tej sprawie. — Potrzebowałeś przecie wówczas koniecznie sześćdziesięciu rubli, a niestety w żaden inny sposób dostać ich nie mogłyśmy. — Następstwem tego było, że przez cały rok musiała pozostać u Świdrygajłowych. Pisałyśmy ci wówczas wprawdzie, że Dunia zaoszczędziła sobie tę kwotę, jednak nie było to prawdą, ale jest to najlepszym dowodem, jak Cię Dunia kocha, bo, wierzaj mi, u Świdrygajłowych rozkoszy wcale nie zaznała!! Pocóż jednak mam Ci to wszystko detalicznie opisywać? Toby Cię tylko niepotrzebnie bolało i podniecało, tembardziej, że już stosunki szczęśliwie się inaczej ułożyły. Wszystkie te cierpkie przejścia na jakie Dunia u tych ludzi była narażona, puszczamy w niepamięć, bo Dunia jest już teraz, kochany Rodziu, narzeczoną. A już o to nie gniewaj się, że bez poradzenia się Ciebie przyjęła radcę dworu Piotra Piotrowicza Łużyna, gdyż poprostu nie można było tak długo zwlekać, ażby Twego zdania można było zasięgnąć. Łużyn jest bowiem krewnym Świdrygajłowych i to Ci wytłumaczy, jak pani Marta Piotrowna Świdrygajłowa całą sprawę umotała i zaaranżowała. — Łużyn ma bardzo wiele interesów i właśnie teraz ma przed sobą podróż do Petersburga, to też, — rzecz zupełnie naturalna, — każda minuta jest mi droga. Jest to człowiek w całem tego słowa znaczeniu solidny, zajmuje dwa urzędy i ładny kapitalik sobie uskładał. Ma lat pięćdziesiąt jeden i jest wcale przystojny, wprawdzie nieco rubaszny i szorstki, ale może nam tylko się tak zdaje. Gdy Łużyn — co prawdopodobnie wkrótce nastąpi — zejdzie się z Tobą w Petersburgu, nie wyrabiaj sobie o nim za prędkiego albo też złego sądu. Chcąc sobie wyrobić zdanie o człowieku musi się bardzo uważnie poczynać, bo inaczej następuje albo rozczarowanie, albo nawet krzywdzi się drugiego. Mogę Ci tylko powiedzieć, że Łużyn wedle mego mniemania zasługuje pod każdym względem na szacunek. Uprzedził nas, że jest nieprzyjacielem wszelkich przesądów, liczy się chętnie z nowymi kierunkami, jednak niełatwo z raz zajętego stanowiska da się sprowadzić. Mówił wówczas wiele, z czego wnioskuję, że nie jest wolny od próżności i lubi mówić; Dunia sądzi jednak, że chociaż nie posiada gruntownego wykształcenia, to jednak jest człowiekiem rozsądnym i dobrym. Ty, oczywiście, znasz Dunię, wiesz, jaka ona jest roztropna i jak silny ma charakter. Wiele może znieść i nawet w najostateczniejszych razach umie znaleźć tyle siły ducha, że się niczem nie da pokonać.
„Mnie nawet nie doniosła o wszystkiem, żeby mnie nie zaniepokoić, a przecie często korespondowałyśmy ze sobą. Epilog nastąpił niespodziewanie.
„Pani Marta niechcący podsłuchała męża w chwili, gdy błagał Dunieczkę w ogrodzie, a, zrozumiawszy wszystko naodwrót, całą winę zwaliła na nią, sądząc, że ona właśnie jest przyczyną złego. — Wynikła stąd pomiędzy niemi w ogrodzie okropna scena: pani Marta nawet uderzyła Dunię, nie chciała o niczem słyszeć, krzycząc przez całą godzinę, aż nareszcie kazała Dunię zaraz odwieść do mnie, do miasta, na zwyczajnej chłopskiej furze, na którą wrzucono wszystkie jej rzeczy, bieliznę, ubranie, słowem wszystko, jak było: niepowiązane i nieułożone. Wtem, zaczął padać ulewny deszcz, a Dunia, znieważona i zniesławiona musiała jechać z chłopem siedemnaście wiorst drogi, na otwartym wozie. Pomyśl teraz, com mogła do Ciebie pisać, w odpowiedzi na twój list, otrzymany dwa miesiące temu. O czem miałam pisać? — Sama byłam w niepewności; prawdy ci napisać nie śmiałam, gdyż mógłbyś z tego względu być bardzo nieszczęśliwy, przygnębiony i smutny, nawet nie wiem, co byś uczynić był w stanie? Jeszczebyś siebie samego zgubił, a przytem i Dunieczka mi wzbroniła; pisać zaś list o niczem lub o głupstwach, gdy w sercu tak wielki smutek, tego nie mogłam uczynić. Przez cały miesiąc po mieście słychać było plotki o tej historji, a nawet już do tego przyszło, żeśmy do kościoła nie mogły chodzić z Dunią, tak pogardliwie na nas patrzano i szeptano, a byli nawet tacy, co i na głos przy nas o tem mówili. Wszyscy znajomi porzucili nas, wszyscy przestali się kłaniać, a ja dowiedziałam się nadto, że subjekci handlowi i niektórzy kanceliści zażartowali sobie z nas nikczemnie, wymazali bowiem dziegciem bramę naszego domu, wskutek czego gospodarz zażądał, abyśmy się wyniosły z mieszkania. A wszystkiemu temu winna była pani Marta, która zdążyła oskarżyć i zmieszać z błotem Dunię we wszystkich domach. Nic dziwnego, ma ona tu bowiem masę znajomych, i w tym miesiącu co chwila przyjeżdżała do miasta, a ponieważ jest bardzo gadatliwa i lubi opowiadać o swych familijnych interesach, a w szczególności skarżyć się na swojego męża wszystkim i każdemu, co jest rzeczą wcale niedobrą, przeto rozniosła całą historję w krótkim czasie nietylko po mieście, ale i po powiecie. — Ja zasłabłam, ale Dunieczka była o wiele silniejsza. Ach, gdybyś widział, jak ona wszystko znosiła, pocieszając i dodając mnie otuchy! — To anioł opiekuńczy! Ale z łaski Bożej męki nasze zostały ukrócone; pan Świdrygajłow rozmyślił się i pewnie przez współczucie dla Duni, przedstawił samej pani zupełne i widoczne dowody kompletnej niewinności Dunieczki, a mianowicie list, jaki Dunia jeszcze przedtem, nim sama pani zastała ich w ogrodzie, zmuszona była napisać i wręczyć mu, ażeby zapobiec osobistym rozmowom i potajemnym schadzkom, do jakich on ją usilnie nakłaniał, a który przy wyjeździe Dunieczki pozostał w rękach pana Świdrygajłowa.
W tym liście, najszczegółowiej, z niewypowiedzianem zgorszeniem wytykała jego nieuczciwy postępek względem żony, przedstawiała mu, że jest ojcem, człowiekiem familijnym i w końcu pisała, że to jest niegodziwe z jego strony męczyć i czynić nieszczęśliwą bezbronną dziewczynę. Jednem słowem, drogi Rodziu, list ten tak był uczciwie napisany, tak wzruszająco, że czytając go zalewałam się gorzkiemi łzami i do dziś trudno mi go czytać bez płaczu. Na usprawiedliwienie Duni wpłynęło nadto świadectwo sług, które widziały i wiedziały o wiele więcej, aniżeli przypuszczał sam pan Świdrygajłow. — Pani Marta była, jak sama się przyznawała, rażona tem i „ponownie zabita”, ale za to zupełnie przekonała się o niewinności Duni; zaraz nazajutrz w niedzielę przyjechawszy wprost do soboru, na kolanach i ze łzami w oczach błagała Wszechmocnego, by dał jej moc znieść tę nową próbę i wypełnić swój obowiązek. — Następnie wprost z soboru, nie wstępując nigdzie przyjechała do nas, opowiedziała nam wszystko, gorzko płakała i, obejmując Dunię, prosiła ją o przebaczenie. Tego samego dnia, wprost od nas poszła do wszystkich domów po mieście i wszędzie w najlepszych wyrazach dla Duni, wylewając łzy, przedstawiała jej niewinność i szlachetność jej uczuć i postępowania. Nie dość tego, wszystkim pokazywała i czytała na głos własnoręczny list Dunieczki do pana Świdrygajłowa, a nawet pozwalała przepisywać go na pamiątkę (co zdaje się było zbyteczne). Tym sposobem musiała kilka dni z rzędu objeżdżać wszystkich w mieście, gdyż pominięci byliby się poobrażali. Urządzone były kolejki, tak, że w każdym domu czekano swojej, a wszyscy wiedzieli, że tego i tego dnia pani Marta będzie tam i tam czytać ten list, a na każde czytanie zbierali się nawet ci, którzy list już po kilka razy słyszeli zarówno u siebie, jak i u znajomych po porządku.
„Mojem zdaniem, wiele w tem, bardzo wiele było zbytecznego; ale pani Marta ma już taki charakter. — Przynajmniej w zupełności wskrzesiła dobrą sławę Duni, i cała nikczemność tej sprawy spadła hańbą na jej męża, jako na głównego winowajcę, tak że aż mi go żal: zbyt surowo postąpiono z tym narwańcem. Dunia zaraz otrzymała kilka ofert na dawanie lekcji, ale odmówiła. Wogóle wszyscy naraz zaczęli się zwracać ku niej ze szczególnym szacunkiem. Wszystko to przyczyniło się również najbardziej do niespodzianego wypadku, wobec którego zmienia się obecnie całe nasze położenie. Dowiedz się więc, mój drogi Rodziu, że Dunia ma starającego i że zdążyła już odpowiedzieć mu przychylnie, o czem też spieszę cię zawiadomić. A lubo stało się to bez naradzenia z tobą, to pewno nie będziesz miał pretensji ani do mnie ani do siostry, ponieważ sam zobaczysz, z tej całej sprawy, że czekać i odkładać aż do otrzymania od ciebie odpisu, było niepodobieństwem. Wreszcie sam nie mógłbyś nic stanowczego o tem powiedzieć zaocznie.
„A było to tak. On już radca dworu, pan Piotr Łużyn, i daleki kuzyn pani Świdrygajłowej, która wiele przyczyniła się do tego. Zaczął od tego, że przez nią wyraził chęć poznania się z nami, został przyjęty, jak się należy, pił kawę, a zaraz nazajutrz przysłał list, w którym bardzo grzecznie oświadczył się o rękę Duni, prosząc o prędką i stanowczą odpowiedź. Człowiek to ruchliwy, pracowity, jedzie do Petersburga, tak że mu każda chwila jest droga. Naturalnie, nie wiedzieliśmy na razie, co począć, wszystko to bowiem stało się nadzwyczaj prędko i niespodzianie. Rozprawiałyśmy o tem; rozmyślały przez cały ten dzień. Człowiek to dobrej opinji i zamożny, służy w dwóch miejscach i ma już spory kapitalik. Coprawda, ma już około czterdziestu pięciu lat, ale powierzchowność ma dosyć przyjemną i może się jeszcze podobać kobietom, zresztą wogóle jest bardzo poważny i przyzwoity, cokolwiek tylko ponury i jakby dumny. Ale to się tak może tylko zdaje na pierwszy rzut oka. Uprzedzam cię nawet, drogi Rodziu, że jak się zobaczysz z nim w Petersburgu, co nastąpi niebawem, to nie bądź zbyt prędki i surowy, jak to masz we zwyczaju, jeżeli ci się co w nim nie spodoba na pierwszy rzut oka. Mówię to na wszelki wypadek, choć przekonana jestem, że, widząc go, doznasz bardzo przyjemnego wrażenia. Zresztą, żeby poznać kogo, trzeba postępować z nim stopniowo i ostrożnie, ażeby się nie pomylić i nie uprzedzić, co potem bardzo jest trudne do naprawienia i wygładzenia. A pan Piotr, sądząc z wielu oznak, jest człowiekiem bardzo szanowanym. Zaraz na pierwszej wizycie, oświadczył nam, że jest stanowczy, ale pod wieloma względami, jak sam się wyraził, „podziela poglądy naszych nowszych pokoleń” i jest wrogiem wszelkich przesądów. Mówił jeszcze więcej, ma bowiem trochę pod tym względem jakby próżności i bardzo lubi, ażeby go słuchano, to trzecie nie wada. Ja tam, oczywiście, nie wiele zrozumiałam, ale rozsądny i, zdaje się, dobry. Ty znasz przecie, Rodziu, charakter swojej siostry. Jest to dziewczyna z taktem, rozważna, cierpliwa i wspaniałomyślna, chociaż ma serce gwałtowne, com doskonale w niej poznała. Oczywiście, ani z jej, ani z jego strony niema tu wielkiej miłości, ale Dunia, nie dość, że jest panienką rozsądną, jest ona zarazem istotą szlachetną, jak anioł, i uważać będzie za swój obowiązek uczynić szczęśliwym męża, któryby ze swej strony dbał o jej szczęście, a co do tego, to, jak dotąd, nie mamy jeszcze żadnych powodów wątpić, chociaż cała rzecz stała się tak pręciutko. Przytem, jest to człowiek bardzo dobrze wychowany i oczywiście sam zobaczy, że jego szczęście małżeńskie tem będzie trwalsze, im Dunia będzie z nim szczęśliwsza. A co się tyczy jakichś tam nierówności w charakterze, jakichś starych przyzwyczajeń, a nawet pewnych różnic w poglądach (czego niepodobna uniknąć nawet w najszczęśliwszych stadłach), to co do tego, Dunia sama mi powiedziała, że rachuje na siebie; że niema się czego obawiać i że ona może dużo znieść, pod warunkiem, żeby dalsze stosunki były uczciwe i sprawiedliwe. On i mnie, naprzykład, z początku wydał się trochę szorstki, ale to właśnie może być następstwem jego szczerości, otwartości i bezwątpienia, tak jest. Naprzykład, podczas drugiej wizyty już po przyjęciu go wyraził się w rozmowie, że już i dawniej, nie znając Duni, postanowił wziąć panienkę uczciwą, ale bez posagu i bezwarunkowo taką, która już dużo wycierpiała biedy, albowiem, jak objaśnił, mąż nigdy nie powinien nic zawdzięczać żonie, a lepiej jest zawsze, ażeby żona widziała w mężu swego dobroczyńcę. Winnam dodać, że się wyraził oględniej i delikatniej, niż ja napisałem, alem już zapomniała, jak się właściwie wyrażał, a pamiętam samą tylko myśl, a przytem wypowiedział to bez żadnego celu, ot tak z rozmowy, tak, że nawet potem starał się złagodzić wrażenie i poprawić się: mnie jednak w każdym razie wydało się to jakoś nieprzystojnem i powiedziałam o tem Duni. Ale Dunia z urazą nawet odparła mi, że „słowa, to jeszcze nie uczynek” i ma oczywiście słuszność. Przed zdecydowaniem się, Dunieczka nie spała całą noc, a sądząc, że ja już śpię, wstała z łóżka i przez całą noc chodziła tam i z powrotem po pokoju; nareszcie uklękła i długo i gorąco modliła się przed obrazem, a nazajutrz oznajmiła mi, że się zdecydowała.
Wspomniałam ci już, że pan Piotr wyjeżdża do Petersburga. Ma on tam ogromne sprawy i zamierza otworzyć w Petersburgu publiczne biuro porad prawnych. Oddawna już jest on adwokatem spraw najprzeróżniejszych i w tych dniach wygrał pewien znaczny proces. W Petersburgu ma podobno przeprowadzić jakąś sprawę w senacie. Tym sposobem, drogi Rodziu, on i tobie nawet może być bardzo pomocny we wszystkiem; my z Dunią uradziłyśmy, że Ty zaraz z miejsca mógłbyś rozpocząć swoją przyszłą karjerę i uważać swój los za zupełnie wyjaśniony. O gdybyż to mogło nastąpić! Byłoby to tak doskonale, że wszystko możnaby było wziąć za wyraźną łaskę Najwyższego. Dunia myśli tylko o tem. Jużeśmy zaryzykowały napomknieć coś o tem panu Piotrowi. Wyraził się na to ostrożnie i powiedział, że oczywiście, ponieważ trudno mu obejść się bez sekretarza, to lepiej przecie płacić pensję kuzynowi, niż obcemu, jeżeli tylko okaże zdolności do pracy (także! Tybyś nie miał okazać się zdolnym!) ale wyraził zaraz wątpliwość, czy Twoje zajęcia uniwersyteckie zostawią ci dość czasu do zajmowania się u niego. Na teraz na tem się skończyło, ale Dunia o niczem innem odtąd nie myśli. Znajduje się ona poprostu już od paru dni jakby w gorączce i zbudowała już nawet cały szereg dalszych projektów, jak to Ty będziesz towarzyszem i nawet wspólnikiem pana Piotra w jego sprawach sądowych, tembardziej, że sam jesteś na wydziale prawnym.
„Ja, Rodziu, we wszystkiem się z nią zgadzam i podzielam całkiem jej plany i nadzieje, widząc w nich zupełne prawdopodobieństwo; nie bacząc na teraźniejszą, bardzo wytłumaczoną obojętność pana Piotra (dlatego, że on Cię jeszcze nie zna), Dunia jest jaknajpewniejsza, że osiągnie wszystko swoją dobrocią względem przyszłego małżonka. Naturalnie, wystrzegałyśmy się choć w czemkolwiek zdradzić przed panam Piotrem dalsze nasze zamiary, zwłaszcza zaś co do tego, żebyś był jego przyszłym wspólnikiem. Jest to człowiek stanowczy i gotów byłby to przyjąć bardzo oschle, wszystko bowiem uważałby tylko za złudzenie. Prócz tego ani ja, ani Dunia, nawet pół słowa nie mówiłyśmy z nim o stałej naszej nadziei, że on pomoże nam wspierać Cię pieniędzmi, dopóki nie skończysz uniwersytetu; dlategośmy nic nie mówiły, gdyż po pierwsze samo przez się da się to zrobić w przyszłości, i on napewno, bez niczego, sam zaproponuje (czyż bo takiej drobnostki miałby odmówić Duni?), tembardziej, że Ty możesz być jego prawą ręką w kantorze i będziesz otrzymywał pomoc nie tytułem dobrodziejstwa, lecz zapracowanej pensji. Tak pragnie urządzić Dunia, a ja zgadzam się z nią w zupełności. Powtóre, dlategośmy nie mówiły o tem, że chciałam przy pierwszem spotkaniu się Twojem z tym człowiekiem, postawić Cię na równem z nim stanowisku. Kiedy Dunia mówiła mu o Tobie z uniesieniem, on odpowiedział, że każdego człowieka nasamprzód trzeba poznać samemu bliżej, zanim się o nim wyda sąd i że on sam pragnie, zaznajomiwszy się z Tobą, wyrobić sobie należytą o Tobie opinję.
„Wiesz co, mój najukochańszy syneczku, mnie się zdaje, z pewnych kombinacyj (które zresztą wcale nie dotyczą pana Piotra, ale są jedynie moim, osobistym, być może babskim kaprysem staruszki), mnie się zdaję, że może lepiej zrobię, zamieszkawszy po ich ślubie osobno, tak jak teraz, a nie razem z nimi. Jestem pewna, że on będzie na tyle wdzięczny i delikatny, że sam mnie zaprosi i zaproponuje, ażebyśmy się z córką nie rozłączały, a jeśli dotąd o tem jeszcze nie mówił, to jedynie dlatego, że to samo z siebie wypływa; ale ja odmówię. Zauważyłam już nieraz w życiu, że teściowe bywają solą w oku dla zięciów, ja zaś nietylko nie pragnę być jakimkolwiek ciężarem, ale nadto sama chcę mieć swobodę, dopóki mam choć jaki taki własny kawałek chleba i takie dzieci, jak Ty i Dunia. Jeżeli będzie można, osiedlę się w pobliżu was obojga, ponieważ, Rodziu, najprzyjemniejszą wiadomość zachowałam ma koniec listu: dowiedz się tedy, mój najdroższy, że może już bardzo niedługo znowu wszyscy spotkamy się ze sobą i uściskamy się wszyscy troje po trzyletniej nieomal rozłące! Już stanowczo zdecydowano, że ja i Dunia wyjeżdżamy do Petersburga, kiedy, jeszcze napewno nie wiem, ale w każdym razie, bardzo prędko, może już nawet za tydzień. Wszystko zależy od rozrządzenia pana Piotra, który, jak tylko rozejrzy się po Petersburgu, da nam znać niezwłocznie. Pragnie on, dla pewnych widoków, przyspieszyć jak można najbardziej ceremonję zaślubin, i, jeżeli to będzie możliwe, wyprawić weselisko jeszcze w bieżącym karnawale, gdyby się zaś to nie udało dla krótkości terminu, to zaraz po Wielkiejnocy. O, z jakąż radością przycisnę Cię do serca! Dunia aż skacze z radości, że Ciebie zobaczy i raz nawet żartem powiedziała, że już dla tego samego wyszłaby za mąż za pana Piotra. Aniołek! Nie przypisuje się ona teraz do mego listu, ale kazała Ci napisać, że ma tak wiele z Tobą do pomówienia, tak wiele, że teraz nawet pióro odmówiłoby jej posłuszeństwa, w kilku bowiem wierszach nic się nie napisze i tylko się człowiek nairytuje; kazała natomiast serdecznie Cię uściskać i załączyć Ci pocałunków bez liku. Pomimo jednak, że zapewne wkrótce same przyjedziemy, wyślę Ci w tych dniach pieniędzy, ile tylko będę mogła. Teraz, gdy się dowiedziano, że Dunia wychodzi za mąż, mój kredyt się powiększył i wiem napewno, że pan Atanazy zaufa mi teraz na książkę emerytalną nawet do siedemdziesięciu pięciu rubli, tak, że Ci może poślę jakie dwadzieścia pięć do trzydziestu rubli. Przysłałabym więcej, ale się lękam o nasze wydatki w podróży; chociaż pan Piotr był tak grzeczny, że przyjął na siebie pewną część wydatków w czasie naszego wyjazdu do stolicy, mianowicie sam się oświadczył, że przewiezie nasze bagaże i duży kufer (jakoś podobno przez znajomych), ale wypada nam zawsze myśleć o tem, że przyjedziemy do Petersburga, gdzie przecie nie można się pokazać bez grosza, choćby w pierwszych dniach tylko. Zresztą, obrachowałyśmy wszystko z Dunią co do joty i wypadło, że podróż niewiele pochłonie. Do drogi żelaznej mamy wszystkiego dziewięćdziesiąt wiorst i zgodziłyśmy na wszelki wypadek jednego z tutejszych wieśniaków; a potem pojedziemy sobie jaknajlepiej trzecią klasą. Tak, że może dla Ciebie napewno nie dwadzieścia pięć, a trzydzieści rubelków wyskubię. No, ale dość: dwa arkusze zapisałam do szczętu i brak mi już miejsca; bo też i wszystko, co miałam Ci donieść; ileż bo i wypadków zaszło! A teraz, najdroższy mój Rodziu, całuję Cię serdecznie, zanim Cię sama uściskam i błogosławię, jak matka. Kochaj Dunię, Twoją siostrę, Rodziu; kochaj ją tak, jak ona Ciebie kocha, a wiedz, że ona Cię kocha bez granic, więcej, jak samą siebie. Ona, to anioł, a Ty, Rodziu, Ty jesteś dla nas wszystkiem, całą naszą obroną, naszą nadzieją. Jeśli Ty będziesz szczęśliwy, i my szczęśliwe będziemy. Czy Ty się modlisz, Rodziu, jak dawniej, czy wierzysz: w dobroć Stwórcy i Zbawcy naszego? Lękam się, ażeby się do Twego serca nie wkradła ta nowa modna niewiara! Jeśli tak, to ja modlę się za Ciebie. Przypomnij sobie, mój miły, jak jeszcze za czasów Twego dzieciństwa, za życia ojca, powtarzałeś za mną modlitwy, siedząc u mnie na kolanach i jakeśmy wówczas wszyscy byli szczęśliwi. Żegnam Cię, a raczej — do widzenia! Ściskam Cię serdecznie, z całego serca i całuję po tysiąc razy.
Twoja do grobu
Pulcheria Raskolnikowa”.
Prawie przez cały ciąg czytania listu twarz Raskolnikowa mokra była od łez; ale gdy skończył, twarz miał bladą, skrzywioną konwulsyjnie i ciężki, żółciowy, zły uśmiech zawitał na jego wargach. Przyłożył głowę do biednej zmęczonej poduszczyny i myślał, długo myślał. Silnie biło mu serce i silnie wzruszone były jego myśli. Nareszcie zaczęło mu być duszno i ciasno w tej żółtej komórce, podobnej do szafy czy kufra. Wzrok i myśl domagały się szerszej przestrzeni. Porwał kapelusz i wyszedł, tym razem nie lękając się spotkać kogokolwiekbądź na schodach; zapomniał o tem. Udał się w kierunku wyspy Wasilewskiej przez prospekt W—j., jakby spiesząc tam w jakiejś sprawie, lecz według swego zwyczaju, szedł nie wybierając drogi, szepcząc do siebie, a nawet rozmawiając głośno z samym sobą, co bardzo dziwiło przechodniów. Wielu z nich brało go za pijanego.