Zbrodnia i kara - ebook
Powieść Fiodora Dostojewskiego napisana w 1866 i w tym samym roku opublikowana w odcinkach w czasopiśmie "Russkij Wiestnik". W formie książkowej ukazała się w 1867. Literackie studium psychiki zbrodniarza. Dostojewski wnikliwie obrazuje motywy popełnionej zbrodni, a także wewnętrzną walkę sprawcy z dręczącymi go wyrzutami sumienia. Historia Rodiona Raskolnikowa, byłego studenta prawa uważającego się za jednostkę wybitną, stworzoną do wielkich czynów, w pełni uprawnioną do eliminacji osób „zwykłych, bezużytecznych oraz plugawych”, który postanawia zamordować bogatą lichwiarkę.
Wydano na licencji ZAiKS
| Kategoria: | Liceum |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-272-5216-6 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W początku lipca, pod wieczór niezwykle upalnego dnia, pewien młodzieniec wyszedł na ulicę ze swej izdebki, którą podnajmował od lokatorów przy ulicy S-ej, i powoli, jakby niezdecydowany, skierował się ku mostowi K-mu.
Na schodach szczęśliwie uniknął spotkania ze swoją gospodynią. Jego izdebka mieściła się tuż pod dachem wysokiej, pięciopiętrowej kamienicy i bardziej przypominała szafę niż mieszkanie. Gospodyni zaś, od której wynajmował tę izdebkę wraz z obiadem i obsługą, zajmowała mieszkanie oddzielne, o piętro niżej; i za każdym razem, gdy wychodził na ulicę, koniecznie musiał przejść mimo jej kuchni, prawie zawsze na oścież otwartej na schody. I za każdym razem, przechodząc mimo, młodzieniec doznawał jakiegoś chorobliwego uczucia lęku, które go napełniało wstydem i wywoływało grymas. Już dużo był winien gospodyni i obawiał się ją spotkać.
Nie znaczy to, by był tak tchórzliwy i zahukany; wręcz przeciwnie; lecz od pewnego czasu był w stanie jakiegoś rozdrażnienia i napięcia podobnego do hipochondrii. Tak dalece pogrążył się w sobie, tak stronił od ludzi, że w ogóle lękał się wszelkiego spotkania, nie tylko z gospodynią. Gnębiło go ubóstwo; ale nawet te trudne warunki ostatnio przestały mu ciążyć. Swymi bieżącymi sprawami zupełnie przestał, zupełnie nie chciał się zajmować. Właściwie wcale gospodyni się nie bał, choćby ta nie wiadomo co przeciw niemu knuła. Lecz zatrzymywać się na schodach, wysłuchiwać paplaniny o tych wszystkich powszednich błahostkach, które go nic a nic nie obchodziły, wysłuchiwać wszystkich tych nagabywań o komorne, pogróżek, skarg, a przy tym wykręcać się, wykłamywać, przepraszać — nie, już lepiej prześliznąć się schodami jak kot i zwiać tak, by nikt nie widział.
Zresztą tym razem obawa spotkania z wierzycielką zdumiała nawet i jego, gdy wyszedł na ulicę.
„Chcę się porwać na taką rzecz, a zarazem boję się takich głupstw! — pomyślał z dziwnym uśmiechem. — Hm… tak… Wszystko jest w ręku człowieka, a on pozwala zdmuchnąć sobie wszystko sprzed nosa, jedynie i wyłącznie z tchórzostwa… to pewne… Ciekawe, czego ludzie najbardziej się boją? Nowego kroku, nowego własnego słowa obawiają się nade wszystko… Zresztą za wiele ględzę. Dlatego też nic nie robię, że ględzę. A może i przeciwnie: dlatego ględzę, że nic nie robię. To przez ten ostatni miesiąc nauczyłem się ględzić, całymi dniami wylegując się w swoim kącie i rozmyślając… o niebieskich migdałach. Na przykład, po co teraz idę? Czyż jestem zdolny do TEGO? Czyż TO jest poważne? Wcale nie poważne. Ot, dla dodania sobie fantazji bawię się myślami! Tak, bodaj że tylko się bawię!”.
Na ulicy skwar był okropny, a przy tym zaduch, ścisk, co krok wapno, rusztowania, cegły, kurz i ten szczególny letni smród, tak dobrze znany każdemu petersburżaninowi, którego nie stać na letnisko — to wszystko naraz niemile wstrząsnęło nerwami młodzieńca, już i tak rozstrojonego. Nieznośny zaś fetor bijący z szynków, bardzo licznych w tej dzielnicy, oraz pijacy co chwila spotykani, mimo że to był dzień powszedni, jeszcze wzmacniali wstrętną i smutną barwę obrazu. Po delikatnej twarzy młodzieńca przemknął wyraz najgłębszej odrazy. Trzeba dodać, że był niepospolicie przystojny, o pięknych ciemnych oczach, ciemny blondyn, wzrostu więcej niż średniego, smukły i zgrabny. Lecz niebawem wpadł jakby w głęboką zadumę albo nawet raczej w jakąś nieprzytomność i dalej szedł, już ani dostrzegając, ani chcąc dostrzec otoczenie. Z rzadka tylko mruczał coś do siebie, powodowany nałogiem monologowania, do którego przyznał się sobie przed chwilą. Obecnie zaś sam zdawał sobie sprawę, że od czasu do czasu myśli mu się mącą i że jest bardzo osłabiony: już drugi dzień prawie nic nie miał w ustach.
Odziany był tak licho, że niejeden, nawet otrzaskany z biedą, w dzień krępowałby się wyjść na ulicę w takich łachmanach. Skądinąd, dzielnica była tego rodzaju, że niełatwo byłoby zaskoczyć tu kogokolwiek swym strojem. Bliskość placu Siennego, obfitość lokali wiadomego autoramentu, ludność przeważnie rękodzielnicza i rzemieślnicza, stłoczona w tych śródmiejskich petersburskich ulicach i zaułkach — niekiedy urozmaicały ogólną panoramę takimi typami, że naprawdę trudno się było zdziwić na widok takiej czy owakiej figury. Ale w duszy młodzieńca nagromadziło się tyle zaciekłej pogardy, że mimo swojej drażliwości, czasem bardzo jeszcze młodocianej, najmniej się wstydził swoich łachmanów właśnie na ulicy. Inna sprawa, gdy trafiał na znajomych albo na dawnych kolegów, z którymi w ogóle nie lubił się spotykać… A jednak gdy jakiś pijak, którego nie wiadomo po co i dokąd wieziono ulicą w ogromnym wozie, zaprzężonym w ogromnego wałacha, nagle zawołał do niego w przejeździe: „Hej, ty niemiecki kapeluszniku!” i zaryczał na całe gardło, wskazując na niego ręką — młodzieniec zatrzymał się znienacka i kurczowo schwycił się za kapelusz. Był to kapelusz wysoki, okrągły, zimmermanowski, ale znoszony do szczętu, wyrudziały, w dziurach i plamach, bez ronda, szkaradnie zgnieciony z jednego boku. Lecz młodzieńca ogarnął nie wstyd, tylko zupełnie inne uczucie, przypominające raczej przestrach.
— A co, czy nie wiedziałem! — mamrotał spłoszony. — Właśnie tak myślałem! To już najgorsze! Przecie jakieś takie głupstwo, jakiś najzwyklejszy drobiazg może pokrzyżować cały zamiar! Tak, ten kapelusz zanadto rzuca się w oczy… Jest śmieszny i dlatego rzuca się w oczy… Przy takich łachmanach jak moje muszę koniecznie mieć kaszkiet, choćby jakiś stary naleśnik, a nie to czupiradło. Nikt tak nie nosi, gotowi o milę zauważyć, zapamiętać… Grunt, że potem sobie przypomną, no i masz poszlakę. Tu trzeba możliwie najmniej rzucać się w oczy… Drobiazgi, drobiazgi są najważniejsze!… Bo te drobiazgi gubią zawsze i wszędzie…
Drogę miał niedaleką; wiedział nawet, ile kroków od bramy swego domu: dokładnie siedemset trzydzieści. Porachował je kiedyś, gdy się zanadto rozmarzył. Podówczas sam jeszcze nie wierzył tym swoim marzeniom i tylko podjudzał się ich potwornym, ale i kuszącym zuchwalstwem. Teraz zaś, po upływie miesiąca, już zaczynał patrzeć na to inaczej i wbrew wszystkim przekornym monologom o własnej bezsile i niezdecydowaniu jakoś mimo woli przywykł już poczytywać „potworne” marzenie za realny plan, chociaż w dalszym ciągu nie wierzył sobie. Ot, i teraz szedł dokonać PRÓBY swego planu i z każdym krokiem wzruszenie jego rosło coraz gwałtowniej.
Z zamierającym sercem, z nerwowym drżeniem podszedł do olbrzymiej kamienicy, z jednej strony wychodzącej na kanał, z drugiej zaś na ulicę W-ą. Dom ten składał się z samych małych mieszkanek, a najmowali je różni rękodzielnicy, krawcy, ślusarze, kucharki, jacyś tam Niemcy, własnym przemysłem żyjące panny, drobni urzędnicy i tak dalej. Wchodzący i wychodzący przesmykiwali się raz po raz pod obydwiema bramami i na obydwu podwórkach. Pracowali tutaj trzej czy czterej stróże. Młodzieniec bardzo był rad, że nie spotkał żadnego z nich, i niepostrzeżenie przemknął się zaraz z bramy na prawo, na schody. Schody były ciemne i ciasne, „kuchenne”, ale on to wszystko już przedtem wiedział i zbadał, i całe to otoczenie dogadzało mu: w takich mrokach nawet ciekawskie spojrzenie nie było niebezpieczne. „Jeżeli tak się boję teraz, to cóż by było, gdyby rzeczywiście doszło do TEGO?…” — pomyślał mimo woli, idąc na czwarte piętro. Tutaj zatarasowali mu drogę wysłużeni żołnierze-tragarze, wynoszący meble z jednego z mieszkań. Już wiedział, że mieszkanie to zajmuje pewien familijny Niemiec, urzędnik z rodziną. „Więc Niemiec się teraz wyprowadza; więc na czwartym piętrze, przy tych schodach i przy tym podeście pozostaje na jakiś czas tylko jedno zajęte mieszkanie — staruchy… To dobrze… na wszelki wypadek…” — pomyślał znowu i zadzwonił do drzwi staruszki.
Dzwonek dźwięknął wątle, jakby był z blachy, a nie z miedzi. Wszystkie mieszkania w takich domach miewają podobne dzwonki. Już nie pamiętał tego osobliwego dźwięczenia, więc teraz mu jakby coś przypomniało, coś jasno ukazało… Drgnął cały: widać zanadto osłabły mu nerwy tym razem. Po chwili drzwi się uchyliły nieznacznie; przez malutką szparkę lokatorka oglądała przybysza z widoczną nieufnością, tak że można było dostrzec tylko jej błyszczące w ciemności oczka. Lecz zobaczywszy na podeście dużo ludzi, nabrała otuchy i otworzyła zupełnie. Młodzieniec przestąpił próg ciemnej sionki, przedzielonej przepierzeniem, za którym mieściła się maleńka kuchnia. Stara stała przed nim w milczeniu i patrzyła na niego pytająco. Była to drobniutka, sucha starowinka, w wieku jakich sześćdziesięciu lat, z ostrymi, złymi oczkami, z malutkim spiczastym nosem, bez chustki na głowie. Płowe, ledwie siwizną przyprószone włosy były tłusto nasmarowane olejem. Cienka i długa szyja, podobna do kurzej nogi, była omotana jakimiś flanelowymi gałgankami, a z ramion, mimo upału, zwisała zniszczona i pożółkła salopka na futrze. Staruszka raz po raz kaszlała i postękiwała. Widocznie młodzieniec spojrzał na nią jakoś osobliwie, bo i w jej oczach mignęła naraz uprzednia nieufność.
— Raskolnikow, student; byłem już u pani przed miesiącem — pośpieszył mruknąć młody człowiek z półukłonem, przypomniawszy sobie, że należy być grzeczniejszym.
— Pamiętam, mój dobrodzieju, bardzo dobrze pamiętam, żeś już był — rzekła dobitnie staruszka, wciąż nie spuszczając pytających oczu z jego twarzy.
— Więc właśnie… I znowu w takiej sprawie… — ciągnął Raskolnikow, trochę zmieszany i zdziwiony nieufnością starej.
„A może ona zawsze jest taka, tylko zeszłym razem nie zauważyłem” — pomyślał z nieprzyjemnym uczuciem.
Stara milczała, jakby w zamyśleniu, potem usunęła się i wskazawszy mu drzwi do pokoju, rzekła, puszczając gościa przodem:
— Proszę wejść, dobrodzieju.
Nieduży pokój, do którego wszedł młodzieniec, pokój z żółtą tapetą, z geranium i muślinowymi firaneczkami na oknach, był w tej chwili jaskrawo oświetlony zachodzącym słońcem. „Więc WTEDY też będzie świeciło słońce!…” — mimochodem błysnęło w umyśle Raskolnikowa.
Szybkim spojrzeniem obrzucił wszystko w pokoju, ażeby w miarę możności zbadać i zapamiętać rozkład. Lecz nie było tam nic szczególnego. Na umeblowanie z brzozy, bardzo stare, składała się kanapa z olbrzymim giętym drewnianym oparciem, owalny stół przed kanapą, między oknami gotowalnia ze zwierciadełkiem, krzesła pod ścianami i dwa czy trzy groszowe obrazki w żółtych ramkach, przedstawiające niemieckie panienki z ptaszkami w ręku — oto i wszystko. W kącie przed niewielkim świętym obrazem paliła się lampka oliwna. Wszystko było nader schludne: meble i podłogi wyszorowane do połysku, wszystko lśniło. „To robota Lizawiety — pomyślał młodzieniec. — Ani pyłku nie znalazłbyś w całym mieszkaniu. Tylko u złych i starych wdów bywa tak czysto” — ciągnął w duchu Raskolnikow i ciekawie zerknął na perkalikową zasłonę przed drzwiami do drugiej malutkiej izdebki, gdzie stało łóżko starej i komoda, a dokąd jeszcze nigdy nie zaglądał. Całe mieszkanie składało się z tych dwu pokoi.
— O co chodzi? — rzekła surowo stara, wchodząc i znowu stając przed nim tak, żeby mu patrzeć prosto w twarz.
— Przyniosłem zastaw; proszę! — I wydobył z kieszeni stary, płaski srebrny zegarek. Na kopercie wyryty był globus. Łańcuszek był stalowy.
— Ale przecież już minął termin poprzedniego zastawu. Przedwczoraj upłynął miesiąc.
— Zapłacę pani procent za jeszcze jeden miesiąc; proszę mieć trochę cierpliwości.
— A, mój dobrodzieju, to zależy od mojej dobrej woli, czy mieć cierpliwość, czy też zaraz sprzedać tę twoją rzecz.
— Za zegarek dużo dostanę, Alono Iwanowno?
— Et, przynosisz byle co, nic to pewnie niewarte. Za pierścionek dałam ci zeszłym razem dwa papierki, a u jubilera można i nowy taki dostać za półtora rubla.
— Niech pani da ze cztery ruble; wykupię na pewno, to zegarek ojcowski. Wkrótce dostanę pieniądze.
— Półtora rubelka i procent z góry, jeżeli pan chce.
— Półtora rubla?! — zawołał młodzieniec.
— Jak się panu podoba. — I starucha podała mu zegarek z powrotem.
Młody człowiek wziął go i tak się rozzłościł, że już miał odejść; lecz natychmiast się pomiarkował na myśl, że już więcej nie ma dokąd pójść i że zresztą przybył tutaj jeszcze w jednej sprawie.
— Niech pani daje! — rzekł grubiańsko.
Stara sięgnęła do kieszeni po klucze i poszła do drugiego pokoju za zasłonę. Młodzieniec, zostawszy sam pośrodku pokoju, ciekawie nasłuchiwał i kombinował. Usłyszał, jak stara otwiera komodę. „To zapewne górna szuflada — medytował. — A więc klucze nosi w prawej kieszeni… Wszystkie w jednym pęku, na stalowym kółeczku… Jeden z kluczy jest ze trzy razy większy od reszty, ma karbowane piórko; jest oczywiście nie od komody… To znaczy, że jest jeszcze jakaś szkatułka czy skrzynka… To ciekawe. Skrzynki zawsze miewają takie klucze… Swoją drogą, jakie to wszystko podłe…”.
Stara wróciła.
— Oto masz, mój dobrodzieju. Licząc po dziesiątce miesięcznie od rubla, za półtora rubla należy mi się piętnaście kopiejek, za miesiąc z góry. A za poprzednie dwa ruble jeszcze mi się należy, wedle tegoż rachunku, z góry dwadzieścia kopiejek. Czyli razem trzydzieści pięć. Więc teraz dostaniesz za zegarek ogółem rubla i piętnaście kopiejek. Oto są.
— Jak to?! Więc teraz tylko rubla piętnaście?
— Ano tak.
Młodzieniec nie wdawał się w spory i wziął pieniądze. Patrzył na starą i nie śpieszył z odejściem, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć czy zrobić, tylko sam nie wiedział, co mianowicie…
— Możliwe, Alono Iwanowno, że w najbliższych dniach przyniosę jeszcze jedną rzecz… srebrną… ładną… papierośnicę… jak tylko zwróci mi ją przyjaciel…
Zmieszał się i umilkł.
— Ha, to wtedy pomówimy o tym, dobrodzieju.
— Żegnam panią… A pani wciąż sama siedzi w domu? Siostry nie ma? — zapytał możliwie najswobodniej, wychodząc do sionki.
— A co ci do niej, mój dobrodzieju?
— Ależ nic oczywiście. Tak sobie zapytałem. A pani zaraz… Do widzenia, Alono Iwanowno!
Raskolnikow wyszedł, na dobre stropiony. Uczucie to wciąż się potęgowało. Na schodach kilkakrotnie nawet przystawał, jakby czymś znienacka zaskoczony. A w końcu, będąc już na ulicy, wykrzyknął:
— O Boże! Jakie to wszystko obmierzłe! I czyż naprawdę, czy naprawdę ja… Nie, to nonsens, to niedorzeczność! — dorzucił stanowczo. — I czy rzeczywiście coś tak okropnego mogło mi przyjść do głowy? Tak czy owak, do jakiej podłości zdolne jest moje serce! Bo to przede wszystkim podłe, paskudne, wstrętne, wstrętne!… A ja, przez cały miesiąc…
Ale nie mógł wyrazić ani słowami, ani okrzykami swojego wzburzenia. Bezgraniczna odraza, która zaczęła gnębić i trapić jego serce już wtedy, gdy dopiero szedł do staruchy, wzmogła się teraz do takich rozmiarów i nabrała takiej wyrazistości, że nie wiedział, gdzie się podziać od tej udręki. Szedł chodnikiem jak pijany, nie widząc przechodniów i potrącając ich, a opamiętał się dopiero na następnej ulicy. Rozejrzawszy się, spostrzegł, że stoi koło szynkowni, do której zstępowało się, z chodnika po schodkach w dół, do sutereny. Z drzwi wychodziło właśnie dwóch pijaków; podtrzymując się wzajemnie i wymyślając sobie, gramolili się na ulicę. Niewiele myśląc, Raskolnikow od razu zszedł na dół. Dotychczas nigdy jeszcze nie wstępował do szynkowni, ale teraz kręciło mu się w głowie, a na dobitkę nękało go palące pragnienie. Zachciało mu się wypić zimnego piwa, tym bardziej że swoje nagłe osłabienie przypisywał głodowi. Usiadł w ciemnym i brudnym kącie, za lepkim stolikiem, kazał sobie podać piwo i łapczywie wychylił pierwszą szklankę. Od razu poczuł ulgę, a myśli się przejaśniły. „Wszystko to są głupstwa — rzekł sobie z otuchą — i wcale nie było powodu tak się przejmować! Po prostu osłabienie fizyczne! Wystarczy szklanka piwa, kawałek sucharka — i oto w jednej chwili umysł się wzmacnia, myśl staje się jasna, zamiary nabierają tężyzny! Tfu, jakież to wszystko marne!…”.
Ale mimo tego pogardliwego splunięcia patrzył już wesoło, jak gdyby nagle wyzwolony od jakiegoś okropnego brzemienia, i przyjaźnie mierzył okiem obecnych. Jednak i w tej chwili mgliście przeczuwał, że całe to optymistyczne nastawienie również jest chorobliwe.
W szynkowni o tej porze pozostało niewielu gości. Oprócz tych dwóch pijaków, z którymi się zetknął na schodkach, tuż po nich wytoczyła się jeszcze cała gromada, jakieś pięć osób, z dziewczyną i z harmonią. Po ich wyjściu zrobiło się cicho i przestronno. Pozostali: jeden podchmielony, ale nie zanadto, siedzący nad piwem, z wyglądu mieszczanin, oraz jego towarzysz, otyły, siwobrody drągal w kożuszku, mocno zawiany; ten drzemał na ławce i z rzadka, nagle, jak gdyby rozbudzony ze snu, zaczynał strzelać z palców, rozstawiwszy ręce, i podrzucać górną częścią tułowia, nie wstając z ławki, przy czym nucił jakieś banialuki, usiłując przypomnieć sobie wiersze w rodzaju:
Cały rok pieściłem żonę,
Cał-ły rok pieś-ciłem żo-nę…
Albo raptem, znowu się przecknąwszy:
Raz na miasto się wybrałem,
Dawną miłą swą spotkałem…
Ale nikt nie podzielał jego rozanielenia; milkliwy jego towarzysz patrzył na wszystkie te wybuchy nawet wrogo i nieufnie. Był tu jeszcze jeden człowiek, wyglądający na emeryta. Siedział na uboczu, przed swoją flaszką, z rzadka łykał jeden haust i rozglądał się dookoła. On także wydawał się czymś wzburzony.