Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Zbrodnia w pensjonacie Okoń - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
27 sierpnia 2025
E-book: EPUB, MOBI
44,90 zł
Audiobook
44,90 zł
44,90
4490 pkt
punktów Virtualo

Zbrodnia w pensjonacie Okoń - ebook

Trzydziestokilkuletnią Agatę i jej trzy przyjaciółki, wypalone zawodowo pracownice agencji tłumaczeniowej Azor, bardzo ucieszyłyby dwie rzeczy: wspólny weekend za miastem i gdyby ich kierowniczkę Renatę trafił szlag. Oba życzenia się spełniają — niestety w jednym czasie i w jednym miejscu: w pensjonacie Okoń. Okoliczności towarzyszące uwzględniają jeszcze wichurę, odcięcie od świata i nieoczekiwaną obecność członków wyższego kierownictwa agencji.

Jednym z nich jest Zygmunt, ważny manager o wybujałym ego, który w Azorze ma się jak pączek w maśle. Wierzy, że nie zna życia, kto nie wchodził na rynek pracy w latach dziewięćdziesiątych. Wierzy też, że Renatę zamordowano. Nie wszyscy goście pensjonatu podzielają jego zdanie — aż do ataku na kolejną osobę.

Zygmunt rozpoczyna amatorskie śledztwo, trudno mu jednak złożyć wszystkie puzzle w całość — w tym celu musi połączyć siły z Agatą i jej przyjaciółkami, które mają wyjątkowy dar pojawiania się wszędzie tam, gdzie nie powinny (ze szczególnym uwzględnieniem własnego balkonu).

Jak powiedział Grzegorz Kasdepke, „Nie wystarczy wydobyć na wierzch bebechy, a jeżeli już się to zrobi, trzeba z nich upleść intrygujący kilimek”. „Zbrodnia w pensjonacie Okoń” Marty Mondel to kilimek upleciony z wielu elementów – łamania prawa pracy, późnego kapitalizmu i zagadki kryminalnej.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-747-7
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1,
w któ­rym AGATA uskarża się na wa­runki pracy, a Bo­że­nie za­rzu­cana jest nie­go­spo­dar­ność

------------------------------------------------------------------------

Na­sze prze­rwy na kawę trwały do­kład­nie tyle, ile zro­bie­nie czte­rech fi­li­ża­nek: dla mnie i dla Ka­liny czarna, dla Zosi i Anki z mle­kiem. Po­dob­nie z obia­dem: lo­dówka, mi­kro­fa­lówka, po­szu­ki­wa­nie czy­stego wi­delca i jazda na sta­no­wi­sko wy­daj­nej pracy. Nikt nas bez­po­śred­nio do tego nie zmu­szał. Pra­co­wa­ły­śmy w sys­te­mie za­da­nio­wym, więc teo­re­tycz­nie mo­gły­śmy prze­sia­dy­wać w kuchni do­wol­nie długo. W prak­tyce od do­brych paru mie­sięcy żadna z nas nie zja­dła po­siłku gdzie in­dziej niż przy biurku. Tylko dzięki temu uda­wało nam się wy­cho­dzić z biura o jesz­cze w miarę ludz­kiej po­rze, czyli prze­waż­nie po dzie­wię­ciu go­dzi­nach pracy, a i tak nie­kiedy trzeba było jesz­cze za­lo­go­wać się wie­czo­rem z domu. Sy­tu­acja ta na­zy­wała się w fir­mie Azor LSP krót­kim okre­sem szczy­to­wego ob­cią­że­nia, trwała już mniej wię­cej pół roku i wła­śnie płyn­nie prze­cho­dziła w „ostatni kwar­tał jest za­wsze ciężki”. Na­sza kie­row­niczka pod­su­mo­wy­wała ten cykl sło­wami: „Tak to już jest w branży tłu­ma­cze­nio­wej”, firma nie była bo­wiem, wbrew na­zwie, skle­pem zoo­lo­gicz­nym, zaj­mo­wała się na­to­miast lo­ka­li­za­cją ję­zy­kową. Lu­dziom wy­daje się, że praca w ta­kim przed­się­bior­stwie po­lega na tłu­ma­cze­niu tek­stów. Otóż w prze­wa­ża­ją­cej czę­ści przy­pad­ków nie po­lega, po­nie­waż pro­ces po­wsta­wa­nia prze­kładu jest wie­lo­eta­powy i wy­maga sze­regu czyn­no­ści, które tłu­ma­cze­niem nie są. Ja by­łam od­po­wie­dzialna za to, żeby czyn­no­ści te zo­stały wy­ko­nane we wła­ści­wej ko­lej­no­ści i ak­cep­to­wal­nym dla klienta (prze­waż­nie zbyt krót­kim) cza­sie, pra­co­wa­łam bo­wiem na sta­no­wi­sku kie­row­niczki pro­jek­tów, po na­szemu PM-ki. I znów, wielu są­dzi, że jest to lekki ka­wa­łek chleba, bo co to za ro­bota po­ka­zy­wać in­nym pra­cow­ni­kom pal­cem, co mają zro­bić? Ach, gdy­byż to była prawda!

Te­raz też sta­ły­śmy w kuchni. Zo­sia maj­stro­wała przy eks­pre­sie, Anka już piła kawę, Ka­lina i ja cze­ka­ły­śmy na swoją ko­lej. W drzwiach sta­nęła Bo­żena, wy­raź­nie po­ru­szona.

– To jest nie do uwie­rze­nia! – wy­krzyk­nęła od progu.

Spoj­rza­ły­śmy na nią wszyst­kie.

– Co się stało? – za­py­tała Ka­lina.

– By­łam w księ­go­wo­ści roz­li­czyć za­kupy, bo znowu ma przy­je­chać ktoś ważny z in­nego od­działu, chyba ten Krzysz­tof i jesz­cze kilka osób, i trzeba im przy­go­to­wać po­czę­stu­nek. Wi­no­gronka, ba­nanki, man­da­rynki, pa­luszki, oni tego i tak nie je­dzą, za­wsze zo­staje, ale wy­sta­wić trzeba. I wie­cie, co mi mówi ta nowa, co tam te­raz sie­dzi? Że jej się nie po­doba, że ja wzię­łam na fak­turę re­kla­mówki!

– Ale jak to? – zdzi­wi­łam się, głów­nie z uprzej­mo­ści, bo w fir­mie Azor dzi­wiło mnie z dnia na dzień co­raz mniej. Fak­tem po­zo­sta­wało, że o ta­kim ab­sur­dzie jesz­cze nie sły­sza­łam.

– Bo mia­łam ku­pić żyw­ność, a nie sprze­nie­wie­rzać fun­du­sze. Tak po­wie­działa! I ja się jej py­tam, czy mia­łam w rę­kach przy­nieść te za­kupy, a ona mi na to, że to trzeba było wcze­śniej my­śleć, otrzy­ma­łam służ­bową eko­torbę, więc po­win­nam ko­rzy­stać. I że je­stem nie­go­spo­darna! A ni­gdy wcze­śniej nie było pro­blemu.

– Ja jebe… – sko­men­to­wała zwięźle Anka.

– Święte słowa. Ja im jesz­cze po­każę oszczęd­no­ści! – po­wie­działa Bo­żena i wy­szła z kuchni, mi­ja­jąc się z Zyg­mun­tem Ro­dzyn­kiem, jed­nym z wy­soko po­sta­wio­nych me­ne­dże­rów, i ja­kimś jego rów­nie wy­soko po­sta­wio­nym ko­legą To­ma­szem, któ­rego ko­ja­rzy­łam z dwóch po­wo­dów: po pierw­sze, przy­po­mi­nał mi Bo­risa John­sona, a po dru­gie, zro­bił kie­dyś po­tworną awan­turę w re­cep­cji, bo za­po­mniał karty ma­gne­tycz­nej i ochro­niarka wy­dała mu taką dla go­ści, otwie­ra­jącą tylko nie­które drzwi. Nor­malny czło­wiek w ta­kiej sy­tu­acji prosi ko­goś, żeby mu pik­nął, ale To­masz uwa­żał, że jest to po­ni­żej jego god­no­ści. Dziś chyba nikt jesz­cze jego god­no­ści ura­zić nie zdą­żył, bo był w do­brym na­stroju – po­gwiz­dy­wał we­soło pod no­sem, otwie­ra­jąc szafkę z na­czy­niami i szu­ka­jąc w niej cze­goś.

Zo­sia po­krę­ciła głową i zro­biła mi miej­sce przy eks­pre­sie. Wy­bra­łam z menu espresso. Gdy tylko było go­towe, wy­pi­łam je jed­nym hau­stem i umy­łam fi­li­żankę. Za­wsze tak ro­bi­łam, nie było się czym roz­ko­szo­wać. Przy­szło mi te­raz do głowy, że może po­win­nam się cie­szyć, że w ogóle mamy kawę. W każ­dej chwili mo­gło się wszak oka­zać, że kawa jest tylko dla za­rządu.

Wró­ci­ły­śmy do biu­rek, le­d­wie eks­pres wy­pluł ostat­nie kro­ple do fi­li­żanki Ka­liny. Spoj­rza­łam w mejle. Było jak zwy­kle, czyli kiep­sko. La­jony spóź­niały się z przy­go­to­wa­niem pli­ków, co w su­mie nie­wiele zmie­niało, bo i tak nie mia­łam na ra­zie czasu nic z tymi pli­kami zro­bić. La­jony to for­mal­nie: in­ży­nie­ro­wie lo­ka­li­za­cji, jedna z trzech od­mian in­for­ma­ty­ków za­trud­niana przez firmę Azor LSP, je­dyna bez­po­śred­nio za­an­ga­żo­wana w pro­duk­cję. Na­zy­wało się ich la­jo­nami, po­nie­waż an­giel­skie „lo­ca­li­sa­tion” skraca się do l10n, bo ma dwa­na­ście li­ter, czyli pierw­szą, ostat­nią i dzie­sięć w środku, ale nie czyta el-dzie­sięć-en (za­pewne dla­tego, że brzmi pra­wie jak Je­den Osiem L), tylko wła­śnie „la­jon”, jak lew. Ter­min ten okre­śla całą branżę, nie tylko in­ży­nie­rów, ale ze względu na fakt, że z ta­jem­ni­czych przy­czyn jako je­dyni mają oni lo­ka­li­za­cję w na­zwie za­wodu, przy­lgnął do nich. Mu­sia­łam ro­ze­słać dwa inne pro­jekty, przy­go­to­wać kilka wy­cen, po raz pięć­dzie­siąty wy­tłu­ma­czyć Yan­nowi, fran­cu­skiemu ko­rek­to­rowi, który znał się do­sko­nale na ter­mi­no­lo­gii me­dycz­nej i nie­stety na ni­czym wię­cej, jak dzia­łają pod­sta­wowe funk­cje Tra­dosa Stu­dio, chyba naj­po­pu­lar­niej­szego pro­gramu wspo­ma­ga­ją­cego tłu­ma­cze­nie, uży­wa­nego przez Yanna praw­do­po­dob­nie co­dzien­nie, i wy­ne­go­cjo­wać z Chiń­czy­kami Uprosz­czo­nymi, żeby może jed­nak wci­snęli tłu­ma­cze­nie stu słów jesz­cze dzi­siaj, a naj­póź­niej ju­tro do dzie­sią­tej. Chiń­czycy Uprosz­czeni tak na­prawdę byli isto­tami rów­nie zło­żo­nymi co wszy­scy inni lu­dzie, ale my­śla­łam tak o nich, bo ofe­ro­wali prze­kłady na chiń­ski za­pi­sy­wany pi­smem uprosz­czo­nym, uży­wa­nym w ChRL i Sin­ga­pu­rze, w prze­ci­wień­stwie do Chiń­czy­ków Tra­dy­cyj­nych, któ­rzy pry­wat­nie mo­gli być do­wol­nie awan­gar­dowi, ważne, że ofe­ro­wali chiń­ski za­pi­sy­wany pi­smem tra­dy­cyj­nym, uży­wa­nym na Taj­wa­nie, w Hong­kongu i Ma­kau. Dla ja­sno­ści: oba te pi­sma skła­dają się z ty­sięcy ide­ogra­mów, ale w pi­śmie uprosz­czo­nym część tychże ide­ogra­mów ma prost­szą formę. Wszystko to do­brze by­łoby ogar­nąć przed trzy­na­stą trzy­dzie­ści, kiedy to, jak co czwar­tek, mia­ły­śmy spo­tka­nie ze­społu.

Tym­cza­sem HR-y przy­słały mejla. W pierw­szej chwili tylko go so­bie ofla­go­wa­łam, żeby prze­czy­tać póź­niej, po­nie­waż HR-y naj­czę­ściej pi­sały o no­wych wspa­nia­łych ini­cja­ty­wach typu wir­tu­alne ka­lam­bury z pra­cow­ni­kami z in­nych od­dzia­łów. Nie pla­no­wa­ły­śmy się w to an­ga­żo­wać i prawdę mó­wiąc, chyba nie zna­ły­śmy oso­bi­ście ni­kogo, kto po­stę­po­wałby ina­czej. Tym ra­zem jed­nak, na co zwró­ciła nam uwagę Zo­sia, te­mat nie ko­ja­rzył się z in­te­gra­cją i za­bawą: „Czas pracy – przy­po­mnie­nie o za­sa­dach”. Wo­bec po­wyż­szego po­sta­no­wi­łam nie cze­kać dłu­żej i otwo­rzy­łam wia­do­mość.

Dro­dzy,

z ra­do­ścią za­wia­da­miamy, że w związku z do­cho­dzą­cymi nas gło­sami, ja­koby za­sady do­ty­czące pracy w go­dzi­nach nad­licz­bo­wych były nie­ja­sne, przy­go­to­wa­ły­śmy dla Was ich przej­rzy­sty opis, który roz­wieje wszel­kie do­tych­cza­sowe wąt­pli­wo­ści. Naj­waż­niej­sze za­gad­nie­nia stresz­czam po­ni­żej. Szcze­gó­łowe za­pisy znaj­dują się w re­gu­la­mi­nie pracy.

Przy­po­mi­namy, że za­da­niowy tryb pracy, który obo­wią­zuje we wszyst­kich dzia­łach pro­duk­cyj­nych, nie prze­wi­duje go­dzin nad­licz­bo­wych. Pra­cow­nik ma obo­wią­zek tak pla­no­wać za­da­nia, by jego czas pracy nie prze­kra­czał 40 go­dzin w ty­go­dniu. Jest to jego wy­łączna od­po­wie­dzial­ność. W sy­tu­acji gdy mu się to nie uda, po­wi­nien jak naj­szyb­ciej zba­lan­so­wać do­dat­kowo prze­pra­co­wany czas. Wasi prze­ło­żeni oce­nią, jak wy­wią­zu­je­cie się z tego obo­wiązku, i we­zmą to pod uwagę przy przy­zna­wa­niu pre­mii pół­rocz­nej. Do końca tego kwar­tału ma­cie czas, by zba­lan­so­wać do­dat­kowe go­dziny prze­pra­co­wane w tym i po­przed­nim kwar­tale. Pa­mię­taj­cie, że po­tem prze­pa­dają.

W ra­zie py­tań pro­szę o kon­takt.

Po­zdra­wiam ser­decz­nie

Da­nuta Dą­bek, HR di­rec­tor

Prze­czy­ta­łam ca­łość kilka razy, by upew­nić się, że do­brze zro­zu­mia­łam.

– Czy ja do­brze wi­dzę, że nie za­płacą nam za nad­go­dziny za po­przedni kwar­tał? Miały być z pen­sją za paź­dzier­nik – za­py­ta­łam gło­śno.

Kilka osób spoj­rzało na mnie znad ekra­nów. Firma Azor wy­ko­rzy­sty­wała za­pis o za­da­nio­wym cza­sie pracy, by za nad­go­dziny pła­cić nam w for­mie bo­nu­sów „za za­an­ga­żo­wa­nie”. Ich wy­so­kość była luźno in­spi­ro­wana za­okrą­gloną w dół liczbą prze­pra­co­wa­nych po­nad normę go­dzin i nie uwzględ­niała na­leż­nego nor­mal­nie pra­cow­ni­kom pięć­dzie­się­cio­pro­cen­to­wego do­datku. Te­raz naj­wy­raź­niej firma za­mie­rzała prze­stać wy­pła­cać nam co­kol­wiek.

– Też mi się tak wy­daje – po­wie­działa Zo­sia.

– Prze­cież zgła­sza­ły­śmy już liczbę go­dzin za po­przedni kwar­tał i miała zo­stać prze­ka­zana do księ­go­wo­ści – stwier­dziła. – Do tej pory to za­my­kało te­mat.

– Dla nich to jest rów­nie nie­go­spo­darny wy­da­tek co re­kla­mówki Bo­żeny – sko­men­to­wała Ka­lina.

– Skur­wy­syny – mruk­nęła Anka. Ci­cho, ale usły­sza­łam.

– Je­śli mia­ła­bym wszystko ode­brać ciur­kiem, mo­gła­bym się nie po­ja­wiać w pracy przez pół­tora ty­go­dnia – po­li­czyła Zo­sia. – Po­dej­rze­wam, że nie je­stem je­dyna.

Po­zo­stałe obecne w biu­rze osoby, nie tylko z na­szego ze­społu, ale i z ze­społu Eli, z któ­rym dzie­li­ły­śmy salę, ko­men­to­wały to w po­dob­nym to­nie. Za­pa­no­wało wzbu­rze­nie, cho­ciaż nie­zbyt in­ten­sywne i krót­ko­trwałe, bo wszy­scy mie­li­śmy co ro­bić. Ja rów­nież.

Po­na­gli­łam la­jony ła­god­nie, lecz sta­now­czo. Ode­tchnę­łam głę­boko i od­pi­sa­łam Yan­nowi na ko­lejne py­ta­nia. Mejl za­koń­czy­łam nie­śmiałą su­ge­stią, że­by­śmy się zdzwo­nili, to wy­tłu­ma­czę mu wszystko na żywo. Cza­sem to jedno zda­nie dzia­łało cuda: lin­gwi­sta w ob­li­czu za­gro­że­nia bez­po­śred­nim kon­tak­tem z dru­gim czło­wie­kiem do­sta­wał nad­ludz­kich mocy i w oka­mgnie­niu roz­wią­zy­wał wszyst­kie pro­blemy, które jesz­cze pięć mi­nut wcze­śniej były po­nad jego siły. Z Yan­nem nie po­szło tak ła­two. Oświad­czył, że jest czło­wie­kiem nie­zwy­kle za­ję­tym, nie po­siada słu­cha­wek z mi­kro­fo­nem, a w ogóle to ma jesz­cze tylko jedno małe py­ta­nie. Zmeł­łam w ustach prze­kleń­stwo, mia­łam bo­wiem świa­do­mość, że na pewno nie jest to py­ta­nie ostat­nie, po czym zre­da­go­wa­łam sto­sow­nie ło­pa­to­lo­giczną od­po­wiedź.

Po za­koń­cze­niu prze­py­cha­nek z Yan­nem od­pi­sa­łam na liczne mejle, zro­bi­łam dwie wy­ceny, po­szłam od­grzać so­bie obiad, za­czę­łam, grze­biąc przy tym wi­del­cem w ta­le­rzu, ro­bić trze­cią wy­cenę, po­wstrzy­ma­łam się przed za­py­ta­niem Chiń­czy­ków Uprosz­czo­nych, czemu za­wsze wszystko kom­pli­kują, i we­szłam na calla. Na­wet kiedy więk­szość ze­społu była w biu­rze, nie scho­dzi­ły­śmy do sali kon­fe­ren­cyj­nej, tylko od­by­wa­ły­śmy go na Te­am­sach. Nie wiem, czy ktoś pró­bo­wał wy­my­ślić ja­kiś ład­nie brzmiący ofi­cjalny po­wód. Nie­ofi­cjalny był taki, że je­śli po­zo­sta­wa­ły­śmy przy kom­pu­te­rach, mo­gły­śmy uczest­ni­czyć w spo­tka­niu, nie prze­ry­wa­jąc wy­ko­ny­wa­nia po­zo­sta­łych obo­wiąz­ków.

Na ekra­nie uka­zała się po­stać Re­naty, mo­jej kie­row­niczki, na tle do­brze już mi zna­nego re­gału wy­peł­nio­nego kry­mi­na­łami po­pu­lar­nych au­to­rów i zdję­ciami z po­dróży. Dawno temu, kiedy Re­nata do­piero do­łą­czyła do na­szego ze­społu, ucie­szy­łam się, że lu­bimy ten sam ga­tu­nek. Za­wsze to ja­kaś nić po­ro­zu­mie­nia. Nić ta szybko oka­zała się jed­nak zde­cy­do­wa­nie zbyt wą­tła, po­nie­waż trudno mi było do­ga­dać się z kimś, kto scep­tycz­nie pod­cho­dzi do sa­mej idei czasu wol­nego (pew­nie po­chła­niała te wszyst­kie Mrozy tylko po to, by w prze­rwach od pracy nie umrzeć z nu­dów) i z pełną po­wagą mówi, że firma jest jak ro­dzina. Nie udało mi się jak do­tąd usta­lić, czy Re­nata istot­nie w to wie­rzyła, czy uwa­żała, że je­ste­śmy tak głu­pie, że się na to na­bie­rzemy. Jed­no­cze­śnie za­uwa­ży­ły­śmy już dawno, że ani za­mi­ło­wa­nie do pracy, ani ilość po­świę­ca­nego jej czasu nie prze­cho­dziły w przy­padku Re­naty w ja­kość. Ze­spół dzia­łał w za­sa­dzie siłą roz­pędu, a wszel­kie wpro­wa­dzane przez nią zmiany głów­nie mu w tym prze­szka­dzały.

– Co was tak dziś oży­wiło, dziew­częta? – za­py­tała Re­nata, przy­wi­taw­szy się, i ob­na­żyła zęby w uśmie­chu.

– Mejl z HR-ów – od­par­łam, po­da­ro­waw­szy so­bie uwagę o tym, że mo­głaby so­bie od­pu­ścić „dziew­częta”. Nie by­ły­śmy na pen­sji.

– To miło, że wszystko jest już ja­sne, prawda? – Uśmiech­nęła się jesz­cze sze­rzej.

– Nie wy­daje mi się, żeby było ja­sne – od­po­wie­dzia­łam. – Za­sta­na­wia­ły­śmy się wła­śnie, czy do­brze ro­zu­miemy, że nie wy­płacą nam nad­go­dzin za po­przedni kwar­tał.

– Czy mo­żemy o tym po­roz­ma­wiać póź­niej, na osob­no­ści? – za­pro­po­no­wała, a w jej gło­sie nie było już sły­chać sło­dy­czy.

– Dla­czego mamy roz­ma­wiać na osob­no­ści o za­rzą­dze­niach do­ty­czą­cych wszyst­kich?

– Każdy ma inną sy­tu­ację. Na­pisz do mnie na Te­am­sach – od­po­wie­działa, po czym płyn­nie prze­szła do naj­now­szych wie­ści o nad­cho­dzą­cych zmia­nach.

Na­wet gdy­bym miała siłę tego uważ­nie słu­chać, nie mia­ła­bym na to czasu.

Zmiany zresztą w ostat­nim cza­sie nad­cho­dziły co rusz. Za­częło się od tego, że wła­ści­ciel Azora, nie­jaki Ma­rian Su­łek (Ma­niek dla bli­skich współ­pra­cow­ni­ków, do któ­rych się nie za­li­cza­łam) po­sta­no­wił ogra­ni­czyć ak­tyw­ność za­wo­dową i za­trud­nił so­bie CEO w oso­bie Te­resy Tracz. Z jej pro­filu na Lin­ke­dI­nie wy­ni­kało, że w branży tłu­ma­cze­nio­wej pra­co­wała już od nie­mal trzech de­kad, a w swoim po­przed­nim miej­scu za­trud­nie­nia rów­nież była dy­rek­torką ge­ne­ralną. Prze­szła do Azora krótko po fu­zji tam­tej firmy z inną, więk­szą. Ka­lina, mi­ło­śniczka wszel­kiego re­se­ar­chu, nie­ważne, czy były to po­dróże w głąb Wi­ki­pe­dii, czy cu­dzych Lin­ke­dI­nów i Fa­ce­bo­oków, dość szybko do­grze­bała się rów­nież do in­for­ma­cji, że pry­wat­nie Te­resa była żoną ul­tra­pra­wi­co­wego dzien­ni­ka­rza, zna­nego mi głów­nie z ho­mo­fo­bicz­nych i an­ty­fe­mi­ni­stycz­nych ty­rad ko­men­to­wa­nych cza­sem nie­przy­chyl­nie w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych przez moją tak zwaną ba­nieczkę. Zdzi­wi­łam się wtedy, bo mał­żonka pia­stu­jąca tak wy­so­kie sta­no­wi­sko nie pa­so­wała zu­peł­nie do jego wi­ze­runku. Czło­wiek spo­dzie­wałby się ra­czej nie­pra­cu­ją­cej matki sze­ściorga dzieci.

Te­resę Tracz wi­dy­wa­ły­śmy głów­nie na co­mie­sięcz­nych cal­lach ogól­no­fir­mo­wych, pod­czas któ­rych po­ka­zy­wała nam ro­snące słupki, ogła­szała naj­now­sze do­ko­na­nia i nie­odmien­nie przy­po­mi­nała, że na­szą de­wizą winno być „crazy about the clients”. Sama nie wy­glą­dała przy tym, jakby była zdolna do po­dob­nych sta­nów, nie­ważne, czy w sto­sunku do klienta, czy w ogóle do cze­go­kol­wiek. Anka twier­dziła, że na­wet przez mo­ni­tor bije od niej emo­cjo­nalny chłód i dy­stans. Za­wsze ten sam wy­stu­dio­wany uśmiech, nie­na­ganny ma­ki­jaż, rów­nie nie­na­ganna blond fry­zura i bluzki tak białe, że gdyby wy­łą­czyć dźwięk, można by było po­my­śleć, że to nie po­ga­danka dla pra­cow­ni­ków, a re­klama proszku do pra­nia. To, rzecz ja­sna, nie sta­no­wiło pro­blemu. Nikt przy zdro­wych zmy­słach nie ocze­kuje od dy­rek­torki ge­ne­ral­nej, że bę­dzie jak do­bra cio­cia. Pro­ble­mem było to, że po każ­dej pre­zen­ta­cji o zy­skach i suk­ce­sach nad­cho­dziła in­nymi już ka­na­łami in­for­ma­cja, że firmy znowu na coś nie stać: na pod­wyżki, re­kla­mówki z Li­dla, lap­topy służ­bowe, owo­cowe czwartki, od­wo­łane na po­czątku pan­de­mii i ni­gdy nie przy­wró­cone, czy w końcu na za­trud­nie­nie no­wych pra­cow­ni­ków na sta­no­wi­ska pro­duk­cyjne. Bo je­śli cho­dzi o sta­no­wi­ska kie­row­ni­cze, Te­resa ob­sa­dziła je szybko wszyst­kimi krew­nymi i zna­jo­mymi kró­lika, do któ­rych, tak się skła­dało, na­le­żała rów­nież Re­nata. Spora część osób wcze­śniej peł­nią­cych te funk­cje zo­stała zde­gra­do­wana, być może w na­dziei, że w końcu zwol­nią się same.

To, co na­stą­piło po za­trud­nie­niu Te­resy, na­zy­wano trans­for­ma­cją, a sta­no­wiła ona pro­ces ty­leż cią­gły, ile ta­jem­ni­czy. Za­wia­do­wała nią pro­te­go­wana Te­resy, Sa­bina. Ile­kroć ją wi­dzia­łam, nie mo­głam po­wstrzy­mać sko­ja­rzeń z ja­kimś ma­łym ru­chli­wym pta­kiem, i to nie tylko ze względu na szcze­bio­tliwy głos. Sa­bina miała też pręd­kie, pta­sie ru­chy, a kiedy ko­goś słu­chała, cha­rak­te­ry­stycz­nie prze­krzy­wiała głowę. W do­datku uwiel­biała szale i chu­sty, które po­wie­wały za nią jak skrzy­dła. Jak do­tąd więk­szość dzia­łów prze­or­ga­ni­zo­wała już tyle razy, że prze­sta­łam się w tym orien­to­wać, do­ło­żyła nam obo­wiąz­ków i wy­ko­nała jesz­cze inne ro­szady, któ­rych sensu nie by­ły­śmy w sta­nie po­jąć. Nie mia­ły­śmy też po­ję­cia, co bę­dzie na­stępne. Coś mu­siało, bo­wiem kresu trans­for­ma­cji nikt jak do­tąd nie ogło­sił.

Ze sło­wo­toku Re­naty też nic no­wego nie wy­ni­kało. Mó­wiła mniej wię­cej to, co zwy­kle: że mu­simy wziąć od­po­wie­dzial­ność (nie spre­cy­zo­wała za co) i pod­da­wać do­głęb­nej ana­li­zie dane do­stępne w ra­por­tach, które to ra­porty po­win­ny­śmy re­gu­lar­nie ge­ne­ro­wać i za­pi­sy­wać w for­ma­cie xlsx. Bo Re­nata ko­chała for­mat .xlsx i je­śli tylko dało się coś prze­pi­sać do Excela, ocze­ki­wała, że zo­sta­nie to tam prze­pi­sane, for­muły za­sto­so­wane, a ko­mórki od­po­wied­nio po­ko­lo­ro­wane. Two­rzyło to nie­prze­brane złogi po­dwój­nej do­ku­men­ta­cji, którą mo­gła po­tem w upo­je­niu ana­li­zo­wać. Nie ża­ło­wa­ła­bym jej ta­be­lek, w końcu każ­demu po­trzebne jest hobby, ale Re­nata tylko nie­które z nich two­rzyła sama, po­zo­sta­łych zaś do­ma­gała się od nas. Skła­da­ły­śmy jej ten try­but, zgrzy­ta­jąc zę­bami.

Prawdę mó­wiąc, za rzą­dów Ma­riana też nie było ró­żowo, ale przy­naj­mniej mniej tok­sycz­nie. Nikt nam cią­gle nie brzę­czał nad uchem o od­po­wie­dzial­no­ści, pro­ak­tyw­no­ści i sza­leń­stwie na punk­cie klienta. Nad­go­dzin było mniej i da­wało się je nie­kiedy ode­brać. Pod­wyżki cza­sem się zda­rzały, po­dob­nie awanse (nie żeby czę­sto). W owo­cowe czwartki da­wało się przy odro­bi­nie sa­mo­za­par­cia upo­lo­wać ba­nana, je­śli przy­szło się do kuchni we wła­ści­wym mo­men­cie (dla spóź­nial­skich zo­sta­wały jabłka). Ogó­łem – nie go­rzej niż gdzie in­dziej. Praw­do­po­dob­nie nie wy­ni­kało to z do­broci Ma­ria­no­wego ser­duszka, ale z faktu, że na pewne roz­wią­za­nia po pro­stu nie wpadł lub też nie miał kiedy ich wpro­wa­dzić. Po­trzeba było do­piero Te­resy, by firma po­rząd­nie wzięła się za ob­ni­ża­nie kosz­tów we­wnętrz­nych.

Wkrótce uak­tyw­niła się Ame­ry­kanka z biura klienta, od razu z pil­nym pro­jek­tem i licz­nymi py­ta­niami. Koło pięt­na­stej call się za­koń­czył, a ja na­pi­sa­łam do Re­naty, że pro­szę o zor­ga­ni­zo­wa­nie spo­tka­nia w celu wy­ja­śnie­nia pod­ję­tych przez HR prób roz­wia­nia wszel­kich wąt­pli­wo­ści, po czym wy­szłam z Anką na pa­pie­rosa. Pię­trzące się mejle mu­siały jesz­cze chwilę po­cze­kać.

– Ja kie­dyś nie wy­trzy­mam i jej za­sunę w ten wy­szcze­rzony ryj – rzu­ciła Anka, gdy scho­dzi­ły­śmy po scho­dach. – Czy ona my­śli, że je­ste­śmy głu­pie, czy jest po pro­stu bez­czelna?

– Jedno nie wy­klu­cza dru­giego – mruk­nę­łam.

Anka w od­po­wie­dzi wy­gło­siła wście­kły i od­zwier­cie­dla­jący w pełni rów­nież moje od­czu­cia mo­no­log o tym, że firma nas nie sza­nuje i okrada, w związku z czym trzeba się z niej jak naj­szyb­ciej ewa­ku­ować. Nie było to nic no­wego.

– Na szczę­ście już czwar­tek, week­end nie­długo, od­pocz­niemy od nich wszyst­kich – po­wie­dzia­łam uspo­ka­ja­jąco, gdy zro­biła prze­rwę na od­dech. W roz­mo­wie z Anką cza­sem nie było in­nej moż­li­wo­ści.

– Ja się już nie re­ge­ne­ruję. Le­dwo mi zej­dzie naj­gor­szy stres, już nie­dziela wie­czór i hu­mor po­psuty – od­parła mi na to, otwie­ra­jąc drzwi wyj­ściowe. Pa­dało. – Na­wet nie mam siły na żadne przy­jem­no­ści, tylko żrę z tego stresu i ob­ra­stam tłusz­czem.

– E tam, nie wi­dać – od­par­łam au­to­ma­tycz­nie i zdję­łam oku­lary, bo z dwojga złego wo­la­łam źle wi­dzieć z przy­czyn na­tu­ral­nych niż z po­wodu mo­krych szkieł. – Zresztą to­bie pew­nie wszystko w biust idzie, nie w dupę, jak mnie.

– Już mi się prze­stało mie­ścić w biu­ście i idzie w cały or­ga­nizm. Zo­sia cho­ciaż chud­nie z tego stresu, a ja żrę.

– Nie za­zdro­ścisz jej chyba? – za­py­ta­łam, bo sama z jed­nej strony wie­dzia­łam, że za­zdro­ścić nie ma czego, z dru­giej jed­nak ule­ga­łam cza­sem tok­sycz­nym pod­szep­tom kul­tury diety. A Zo­sia fak­tycz­nie chu­dła i bla­dła. Można było od­nieść wra­że­nie, że któ­re­goś dnia znik­nie.

– Nie no, w su­mie to nie… Ale czy ty wiesz, ile kosz­tują sta­niki z mi­seczką po­wy­żej G? Ja bym już wo­lała co chwilę ku­po­wać więk­sze spodnie, to cho­ciaż ktoś ogląda.

– Przy­naj­mniej na urodę ci nie szko­dzi – po­cie­sza­łam da­lej.

– A tam, taka uroda jak u prza­śnej, ru­mia­nej wiej­skiej dzioł­chy.

– Kla­sizm z cie­bie wy­cho­dzi. Może i wiej­ska, ale co w tym złego? Mło­do­pol­scy chło­po­mani u stóp by ci się ście­lili, mo­gła­byś prze­bie­rać jak w ulę­gał­kach – od­par­łam szcze­rze i z serca. Anka była bo­wiem do­rodną nie­bie­sko­oką blon­dynką i wy­obra­ża­łam so­bie, że tak wła­śnie mu­siała wy­glą­dać Ja­gna z Chło­pów.

– A dejże spo­kój, jesz­cze mi ko­lej­nego ar­ty­sty po­trzeba – wes­tchnęła Anka, któ­rej były mąż, zwany przez nią kon­se­kwent­nie pa­nem Cu­krem (które to na­zwi­sko kon­se­kwent­nie od­mie­niała jak rze­czow­nik po­spo­lity, po­dobno wbrew ży­cze­niom eksia. Twier­dziła, że skoro je so­bie wzięła, może z nim te­raz ro­bić, co jej się po­doba), istot­nie był ar­ty­stą. Tyle że nie­do­ce­nia­nym, w każ­dym ra­zie fi­nan­sowo, więc pra­co­wał w Cap­ge­mini. – Ale à pro­pos wsi, sio­stra chce mnie za dwa ty­go­dnie wy­cią­gnąć na ja­kiś week­end w le­sie, ob­co­wa­nie z na­turą, spa­cery, święty spo­kój.

– Faj­nie, też chcia­ła­bym gdzieś wy­je­chać i za­po­mnieć o wszyst­kim. A gdzie?

– Nie py­ta­łam na­wet, na ja­kimś ło­nie przy­rody na za­du­piu. Mnie w su­mie wszystko jedno, byle się ode­rwać od tej ro­boty. Pen­sjo­nat na­zywa się Okoń, więc może nad wodą, ale na zdję­ciach na stro­nie były głów­nie drzewa.

– Je­dzie­cie we dwie?

– Bie­rze jesz­cze swoje córki, to już na­sto­latki, fajne dziew­czyny. Ja w ich wieku nie ma­rzy­łam ra­czej o ob­co­wa­niu z na­turą w to­wa­rzy­stwie mamy i cioci, ale one po­dobno się cie­szą. Jesz­cze nie wiem, czy po­jadę, będę im tam tylko psuć hu­mor…

– Nie wy­głu­piaj się, jedź z nimi – po­wie­dzia­łam.

Wy­rwa­nie się z Kra­kowa, na­wet pod ko­niec paź­dzier­nika, mo­gło tylko po­móc. W domu tak na­prawdę nie dało się ode­rwać my­śli od pracy. Anka stwier­dziła, że zo­ba­czy, ale ja­koś bez prze­ko­na­nia. Po­sta­no­wi­łam, że po­pro­szę po­tem dziew­czyny, żeby po­mo­gły mi ją na­mó­wić. Nie można w kółko sie­dzieć na ka­na­pie, pić wina i uża­lać się nad swoim lo­sem. Wie­dzia­łam o tym do­sko­nale, gdyż sama re­gu­lar­nie to ro­bi­łam i na dłuż­szą metę wcale nie było to do­bre.

Po po­wro­cie na sta­no­wi­sko pracy na­tych­miast prze­sta­łam o tym my­śleć i za­bra­łam się do od­ko­py­wa­nia z la­winy mejli, koń­cze­nie wy­ceny i próby zro­zu­mie­nia no­wego pil­nego pro­jektu, który klientka opi­sała nie­ja­sno i chyba nie do­łą­czyła wszyst­kich pli­ków. Gdy się z tym upo­ra­łam i mo­głam zbie­rać się do wyj­ścia, była osiem­na­sta. Zo­sia wy­szła nie­wiele wcze­śniej, Ka­lina i Anka wciąż jesz­cze sie­działy przy biur­kach.

Na­stępny dzień, przy­naj­mniej tyle do­brze, że pią­tek, wy­glą­dał po­dob­nie jak wszyst­kie inne. Praca pro­duk­cyjna szła jak zwy­kle, czyli pełną parą, o włos od wy­ko­le­je­nia. Z przy­ja­ciół­kami pra­wie nie mia­łam czasu po­ga­dać. Na tym eta­pie tak je już chyba na­le­żało okre­ślać – przy­ja­ciółki. Po­zna­ły­śmy się wszyst­kie w pracy. Ja za­trud­ni­łam się w Azo­rze pierw­sza, po­tem przy­szła Ka­lina. Szybko od­kry­ły­śmy, że mamy wspólne za­in­te­re­so­wa­nia i roz­ma­wia­ły­śmy czę­sto, ale wtedy jesz­cze była to tylko zwy­kła zna­jo­mość. Obie by­ły­śmy ra­czej zdy­stan­so­wane i po­trze­bo­wa­ły­śmy doj­rzeć do za­cie­śnie­nia re­la­cji. U mnie wią­zało się to z ni­skim po­zio­mem umie­jęt­no­ści spo­łecz­nych, przez co bez­piecz­niej czu­łam się, trzy­ma­jąc się nieco z boku, Ka­lina z ko­lei kryła się przed świa­tem za tar­czą lek­kiej iro­nii i żartu. Aż pew­nego dnia po­ja­wiła się Anka, która z prze­ła­my­wa­niem lo­dów, po­ko­ny­wa­niem ba­rier i skra­ca­niem dy­stansu nie miała naj­mniej­szego pro­blemu. Mó­wiła dużo, szybko i bez­po­śred­nio, a wszel­kie emo­cje, po­zy­tywne i ne­ga­tywne, oka­zy­wała bar­dzo wy­ra­zi­ście. Tego typu lu­dzie czę­sto spra­wiali, że przy­tło­czona ich eks­tra­wer­sją wy­co­fy­wa­łam się jesz­cze bar­dziej. Byli dla mnie zbyt in­ten­sywni. Z Anką było z ja­kie­goś po­wodu ina­czej. Szybko zbli­ży­ły­śmy się nie tylko do niej, ale i do sie­bie na­wza­jem. Za­czę­ły­śmy się spo­ty­kać czę­ściej i roz­ma­wiać o spra­wach za­równo bła­hych, jak i in­tym­nych i waż­nych. Anka zaś ścią­gnęła do Azora, który wów­czas jesz­cze był miej­scem pracy nie gor­szym niż inne, swoją przy­ja­ciółkę Zo­się, in­te­li­gentną, rze­czową i bar­dzo kon­kretną. Im go­rzej działo się w Azo­rze, tym bar­dziej za­cie­śniała się na­sza zna­jo­mość, bo wie­dzia­ły­śmy, że mo­żemy li­czyć na wza­jemne zro­zu­mie­nie i wspar­cie. Bar­dzo nam to po­ma­gało. Zwłasz­cza te­raz, gdy było już tak źle, że z emo­cji Anka oka­zy­wała głów­nie wście­kłość, a Ka­li­nie skoń­czyły się żar­ciki.

Do po­łu­dnia – wy­jąw­szy kwe­stie służ­bowe – zdą­ży­ły­śmy je­dy­nie sko­men­to­wać fakt, że Ka­lina przy­szła do pracy w bla­do­nie­bie­skiej bluzce, co było dla niej o tyle nie­ty­powe, że do­tąd kon­se­kwent­nie trzy­mała się skali sza­ro­ści. Wy­glą­dało to bar­dzo spój­nie i mi­ni­ma­li­stycz­nie, na­wet je­śli był to mi­ni­ma­lizm wy­łącz­nie es­te­tyczny, bo sa­mych ko­szu­lek w czarno-białe pa­ski miała z pięć, a każda tro­chę ina­czej ła­sko­tała mnie w astyg­ma­tyczne oczy. Nie py­ta­łam o to ni­gdy, ale po­dej­rze­wa­łam, że wy­brała taki styl, żeby wy­glą­dać po­waż­niej, bo twarz miała nie­winną i dziew­częcą, acz­kol­wiek w ostat­nich mie­sią­cach nieco zmę­czoną. Ko­lejny po­za­służ­bowy te­mat po­ja­wił się do­piero pod­czas prze­rwy na zro­bie­nie kawy, kiedy to wy­słu­cha­ły­śmy opo­wie­ści o tym, z czym w ósmej kla­sie musi mie­rzyć się, o ile do­brze zro­zu­mia­łam, córka Eli. Nie było to ta­kie oczy­wi­ste, bo mó­wiła o tym dziecku „Ma­niuś” lub „Ma­niu­tek”. Pew­nie od Ma­rii. Głu­pio było mi py­tać. Zresztą mo­głam póź­niej do­wie­dzieć się tego od Zosi. Ona, jak wszy­scy ro­dzice za­trud­nieni w Azo­rze, orien­to­wała się cał­kiem do­brze w płci, wieku i upodo­ba­niach cu­dzych dzieci.

Po po­wro­cie do biurka za­uwa­ży­łam, że Re­nata wciąż nie od­czy­tała mo­jej wczo­raj­szej wia­do­mo­ści na Te­am­sach. Za to pod mej­lem od HR-ów zo­ba­czy­łam od­po­wiedź ko­legi, który wy­ra­żał do­kład­nie ta­kie samo przy­pusz­cze­nie jak my. Nie­wiele my­śląc, od­pi­sa­łam do wszyst­kich:

Cześć,

w pełni po­dzie­lam te wąt­pli­wo­ści i uwa­żam, że w tej sy­tu­acji naj­le­piej by­łoby ze­brać py­ta­nia pra­cow­ni­ków i od­po­wie­dzi na nie udzie­lić zbior­czo w jed­nej wia­do­mo­ści. Po­zwo­li­łoby to unik­nąć dal­szych nie­po­ro­zu­mień.

Best re­gards/Po­zdra­wiam

Agata Świszcz-Susz­czyń­ska, Se­nior Pro­ject Ma­na­ger

Na­wia­sem mó­wiąc, Świszcz-Susz­czyń­ska to nie było naj­wy­god­niej­sze na­zwi­sko do pracy w tak zwa­nym mię­dzy­na­ro­do­wym śro­do­wi­sku. Więk­szość osób, z któ­rymi mia­łam do czy­nie­nia, tak pod­wy­ko­naw­ców, jak i klien­tów, za­pewne nie po­dej­mo­wała na­wet prób od­gad­nię­cia, jak się je po­winno czy­tać. Z wza­jem­no­ścią zresztą, ja też czę­sto ba­ra­nia­łam przy per­so­na­liach ta­kich na przy­kład Fi­nów. Cóż, mo­gło być go­rzej, w każ­dym ra­zie dla nich: mo­głam mieć na imię Zdzi­sława.

Po­tem wró­ci­łam do pro­jek­tów. Od­no­to­wa­łam w prze­lo­cie, że Anka rów­nież uak­tyw­niła się w tam­tym wątku, ale nie mia­łam czasu na­wet prze­czy­tać, co na­pi­sała.

Ja­kieś pół­to­rej go­dziny póź­niej, gdy wra­ca­ły­śmy z Anką z pa­pie­rosa, Re­nata za­cze­piła nas na ko­ry­ta­rzu i za­pro­siła do je­dy­nej pu­stej sali kon­fe­ren­cyj­nej. W po­zo­sta­łych sie­dzieli ważni lu­dzie z kie­row­nic­twa i roz­ma­wiali o waż­nych spra­wach, praw­do­po­dob­nie igno­ru­jąc przy tym za­ku­pione przez Bo­żenę pro­dukty spo­żyw­cze. Przez prze­szklone drzwi jed­nej z nich do­strze­ga­łam ge­sty­ku­lu­ją­cego za­ma­szy­ście Zyg­munta. Pew­nie wy­gła­szał ja­kąś pre­zen­ta­cję o ro­sną­cych słup­kach, z któ­rych dla sze­re­go­wych pra­cow­ni­ków nie wy­nik­nie ża­den po­ży­tek. Po­szły­śmy z Re­natą, nie mia­ły­śmy wyj­ścia.

– Dziew­częta, mó­wi­łam, że wa­sze nie­zba­lan­so­wane go­dziny omó­wimy in­dy­wi­du­al­nie. Nie było po­trzeby pi­sać od­po­wie­dzi w tam­tym wątku, a już zwłasz­cza nie do ca­łej firmy – po­wie­działa, gdy tylko za­mknęły się za nami drzwi.

– Mejl do­ty­czył za­sad ogól­nych, wiele osób miało wąt­pli­wo­ści, czemu mia­ły­śmy nie od­pi­sy­wać? – za­py­ta­łam.

– Każdy ma inną sy­tu­ację, nie trzeba oma­wiać tego przy wszyst­kich.

– Nie pro­si­ły­śmy o oma­wia­nie kon­kret­nej sy­tu­acji, nie dzie­li­ły­śmy się żad­nymi szcze­gó­łami. Nie ro­zu­miem, na czym po­lega twój pro­blem.

– Tak czy ina­czej, po­win­ny­ście były iść z tym do mnie.

– No to je­ste­śmy – od­par­łam. – Czy Azor za­płaci nam za po­przedni kwar­tał?

– W kółko wra­ca­cie do prze­szło­ści. Trzeba pa­trzeć na­przód. Dział HR roz­wią­zał kwe­stię nie­zba­lan­so­wa­nych go­dzin, a wy py­ta­cie o to, co było.

– Czyli za­płaci czy nie?

– Nie za­płaci, było prze­cież ja­sno na­pi­sane, że ma­cie so­bie ode­brać.

– Nie mamy kiedy.

– Gdy­by­ście tyle czasu po­świę­cały na pracę, co na li­cze­nie go­dzin, mejle do HR, spa­cery po biu­rze i cho­dze­nie na pa­pie­rosa, pro­blemu by nie było.

– Re­nata, o czym ty w ogóle mó­wisz?! – zde­ner­wo­wała się Anka. – Nie wi­dzisz, ile jest ro­boty? Nie wi­dzisz, że cały ze­spół jest prze­pra­co­wany? Nie wiesz, ja­kie są na­stroje?!

– Może by­łyby lep­sze, gdy­by­ście nie ma­ru­dziły, tylko my­ślały o ze­spole i dbały o po­zy­tywną at­mos­ferę.

– Prze­cież nie bę­dzie po­zy­tyw­nej at­mos­fery, do­póki to bę­dzie tak wy­glą­dać! – pod­nio­sła głos Anka. – Wszyst­kie je­ste­śmy prze­mę­czone, za­su­wamy jak małe sa­mo­cho­dziki dzień w dzień, a Azor w do­datku nie za­mie­rza nam za to za­pła­cić!

– Zo­staw prze­szłość za sobą i le­piej myśl o tym, żeby tak za­pla­no­wać pracę, by nie mieć ta­kich pro­ble­mów. To taka branża, my­ślisz, że gdzie in­dziej jest ina­czej?

– Re­nata, ja mam w tej branży pięt­na­ście lat do­świad­cze­nia! Ty na­prawdę są­dzisz, że ja nie wiem, ja­kie są gdzie in­dziej wa­runki?!

– To idź gdzie in­dziej, jak ci się nie po­doba – skwi­to­wała Re­nata.

Twarz Anki przy­brała taki wy­raz, że ta roz­mowa nie miała szans skoń­czyć się do­brze dla żad­nej ze stron.

– Wi­dzę, że nie doj­dziemy do po­ro­zu­mie­nia. Wra­cajmy do pracy – oznaj­mi­łam lo­do­wato i otwo­rzy­łam drzwi. Po po­wro­cie do biurka za­uwa­ży­łam, że w wątku do­ty­czą­cym nad­go­dzin przy­było próśb o wy­ja­śnie­nia. Za­ję­łam się ko­lej­nymi py­ta­niami Yanna, proś­bami o prze­su­nię­cie de­dlaj­nów i wszyst­kim tym, co mu­siało być zro­bione. Ze zło­ści nie­mal go­to­wa­łam się w środku. Mia­łam na­dzieję, że nie było tego czuć w mej­lach wy­sy­ła­nych do nie­win­nych lu­dzi.Roz­dział 2,
w któ­rym ZYG­MUNT oma­wia es­te­tykę skle­pów spo­żyw­czych i wy­ra­zów twa­rzy w wa­run­kach służ­bo­wych

------------------------------------------------------------------------

Mó­wią, że dy­rek­to­rem zo­stać trudno, ale być przy­jem­nie, i jest to święta prawda, na­wet je­żeli obej­muje się to sta­no­wi­sko w ta­kiej fir­mie jak Azor LSP. Mniej­sza o idio­tyczną na­zwę, cho­ciaż przy­dałby się tu ja­kiś re­bran­ding, ale gdy przy­cho­dzi się jako osoba z ze­wnątrz do or­ga­ni­za­cji ucze­pio­nej sta­rych przy­zwy­cza­jeń jak pi­jany płota i chce się co­kol­wiek zop­ty­ma­li­zo­wać, na­po­tyka się, rzecz ja­sna, opór. Nie by­łem w sta­nie zli­czyć, ile razy sły­sza­łem „za­wsze się tak ro­biło”, „u nas to działa” i tym po­dobne. Fak­tycz­nie ja­koś dzia­łało. Tyle tylko, że mo­gło le­piej. Osta­tecz­nie nie po to Ma­rian za­trud­nił Te­resę, a Te­resa mię­dzy in­nymi mnie, żeby wszystko zo­stało po sta­remu. Trzeba było w końcu wy­ka­zać ja­koś swoją przy­dat­ność i upew­nić Ma­riana w słusz­no­ści jego de­cy­zji, czego per­so­nel Azora zde­cy­do­wa­nie nie uła­twiał. Pra­co­wa­łem tu po­nad rok i na­dal każda istot­niej­sza zmiana bu­dziła liczne, umiar­ko­wa­nie sen­sowne, za­strze­że­nia.

Nie ina­czej miało za­pewne być i na ostat­nim tego dnia spo­tka­niu, od­by­wa­ją­cym się zdal­nie, po­nie­waż nie wszyst­kim uczest­ni­kom chciało się przyjść do biura. Nie­któ­rych ko­ro­na­wi­rus tak roz­pie­ścił, że w 2022 roku na­dal pra­co­wali z domu i pół dnia spę­dzali w pi­ża­mie. Ich prawo, ja jako czło­wiek to­wa­rzy­ski i spra­gniony w ży­ciu jed­nak ja­kiejś róż­no­rod­no­ści rzadko z tej opcji ko­rzy­sta­łem. Że ta róż­no­rod­ność jest mi po­trzebna, prze­ko­na­łem się w szczy­cie pan­de­mii, kiedy to moja ów­cze­sna part­nerka za­częła mi dzia­łać na nerwy tak bar­dzo, że go­tów by­łem pięć razy dzien­nie cho­dzić do Le­wia­tana i ze śmie­ciami, żeby nie mu­sieć z nią cały czas prze­by­wać. Ona się w końcu za­częła cze­piać, że w kółko la­tam do tego sklepu, su­ge­ro­wała pro­blemy z pa­mię­cią i oskar­żała mnie o zno­sze­nie do domu za­raz­ków, przez co mia­łem jej jesz­cze bar­dziej dość. W do­datku na­zy­wała ten sklep bi­blij­nym po­two­rem, co wy­da­wało jej się sza­le­nie dow­cipne, i do­da­wała, że, he, he, złoty, a skromny. Istot­nie, on miał taki zło­tawy szyld, żeby nie za­bu­rzać es­te­tyki oko­licy, ale, po pierw­sze, co z tego, a po dru­gie, za trze­cim ra­zem to prze­staje ba­wić. Zro­biło się nieco ła­twiej, jak za­częła bie­gać nad Wi­słą i, nie­ty­powo dla sie­bie, wcale mnie ze sobą nie cią­gnęła. Póź­niej z ko­lei jesz­cze bar­dziej po­lu­zo­wali re­stryk­cje i czło­wiek mógł wresz­cie cza­sem się z kimś spo­tkać, więc zy­ska­łem od­skocz­nię. No a po­tem ona i tak mnie po­rzu­ciła. Part­nerka, nie od­skocz­nia.

Wra­ca­jąc do spo­tka­nia i jego zdal­nego cha­rak­teru, to na czas ob­ja­wiły się trzy osoby – ja, Sa­bina i Anita, jedna dość ra­do­sna i oży­wiona, druga ra­czej znę­kana. Znów cze­kała mnie wąt­pliwa przy­jem­ność słu­cha­nia przez słu­chawki pi­sków tej pierw­szej. Przez dwa­dzie­ścia lat na­szej zna­jo­mo­ści nie udało mi się w pełni po­jąć na­tury tego fe­no­menu. Sa­bina i na żywo miała wy­soki głos, ale, po­wiedzmy, nie ra­żący, na­to­miast to, co wy­do­by­wał z niego sprzęt elek­tro­niczny, spra­wiało mi nie­mal fi­zyczny ból. W do­datku im lep­szy miała na­strój, tym bar­dziej szcze­bio­tała, przez co spra­wiała mocno nie­po­ważne wra­że­nie. Było to jed­nak wra­że­nie mylne. Gdyby Sa­bina istot­nie była tak nie­groźna i trzpio­to­wata, jak mo­gło się na pierw­szy rzut oka wy­da­wać, Te­resa nie ścią­gnę­łaby jej ani do Azora, ani wcze­śniej do Cu­ia­vii czy do Ling­po­leksu. Sta­ran­nie do­bie­rała so­bie współ­pra­cow­ni­ków, choć, po­wiedzmy so­bie szcze­rze, nie za­wsze ro­zu­mia­łem kry­te­ria.

Anita na­to­miast, w prze­ci­wień­stwie do mnie i Sa­biny, nie za­li­czała się do wy­se­lek­cjo­no­wa­nej przez Te­resę grupy, była bo­wiem za­trud­niona w Azo­rze od ład­nych kil­ku­na­stu lat, czyli od cza­sów, gdy jego wła­ści­ciel do­piero star­to­wał ze swoim biz­ne­sem. Na ile była kom­pe­tentna, trudno stwier­dzić, bo prze­waż­nie za­miast wy­ra­zić oso­bi­stą opi­nię, sta­rała się po pro­stu zgo­dzić ze wszyst­kimi na­raz. Nie po­wie­dział­bym jed­nak, że nic nie miała w gło­wie, po­nie­waż, po pierw­sze, cza­sem za­ję­cie ta­kiego sta­no­wi­ska wy­maga so­lid­nej gim­na­styki umy­sło­wej, a po dru­gie, z mo­ich roz­mów z nią wy­ni­kało, że na wiele kwe­stii mamy zbieżne po­glądy. Ogól­nie jed­nak nie prze­szka­dzała mi, a jej do­głębna wie­dza na te­mat do­tych­cza­so­wego spo­sobu dzia­ła­nia przed­się­bior­stwa by­wała przy­datna. Sa­bina twier­dziła, nie bez słusz­no­ści, że co­raz mniej, i chęt­nie wi­dzia­łaby na tym sta­no­wi­sku ko­goś zdol­nego za­ofe­ro­wać świeżą per­spek­tywę, ale na ra­zie nikt nie ro­bił w tej kwe­stii nic kon­kret­nego.

Te­raz Anita wy­mam­ro­tała ja­kieś po­wi­ta­nie, po czym po­in­for­mo­wała, że team le­aderki PM-ów praw­do­po­dob­nie się spóź­nią, bo mu­szą dłu­żej zo­stać na pil­nym callu z HR-ami, z któ­rego ona do­piero co wy­szła. Do­prawdy, zu­pełny brak sza­cunku dla na­szego czasu.

– Co się znowu stało? – za­py­ta­łem.

– Pra­cow­nicy źle za­re­ago­wali na nową po­li­tykę roz­li­cza­nia czasu pracy.

Nie zdzi­wiło mnie to w naj­mniej­szym stop­niu. Oni tu w kółko na coś źle re­ago­wali, straszne mi­mozy. Jak my­śmy za­czy­nali pra­co­wać, to nor­mal­nie się sie­działo te dwa­na­ście go­dzin, zdal­nie jesz­cze wtedy nie bar­dzo było można, i nikt nie na­rze­kał. No, ale my­śmy mieli etykę pracy. A po tej pracy jesz­cze mie­li­śmy siłę na roz­rywki. Co ja się swego czasu na­ba­lo­wa­łem w Hor­mo­nie…

Albo po­tem, jak już pra­co­wa­łem w Ver­ba­lingu, w kółko się gdzieś cho­dziło z ludźmi z pracy, te przy­jaź­nie prze­cież trwają do dzi­siaj. To wtedy zresztą po­zna­łem więk­szość z tych, któ­rych w póź­niej­szych la­tach cią­gnęła za sobą po ko­lej­nych fir­mach Te­resa. W tam­tych cza­sach, rzecz ja­sna, nie była jesz­cze żadną CEO, tylko zwy­kłą kie­row­niczką PM-ów, i to do jej ze­społu tra­fi­łem. Na po­czątku nie by­łem wcale prze­ko­nany, czy to dla mnie do­brze, bo krą­żyły o niej różne opi­nie. Nie­któ­rzy uwa­żali, że jest zbyt zimna, wy­ma­ga­jąca i ma au­to­ry­tarne za­pędy. Miała na­wet ksywkę „Ca­ryca”. Dla nich może fak­tycz­nie był to pro­blem, skoro im się nie chciało ro­bić, ja jed­nak szybko prze­ko­na­łem się, że ceni lu­dzi, któ­rzy umieją pra­co­wać i wy­ka­zują ini­cja­tywę, za­miast w kółko się snuć i na­rze­kać. Wkrótce na­sza zna­jo­mość zro­biła się po­za­służ­bowa – po­ja­wiły się ja­kieś grille i piwka w więk­szym gro­nie, to­też trwała także po tym, jak ona awan­so­wała, a ja zmie­ni­łem pracę. I tak się to cią­gnęło, z obo­pólną ko­rzy­ścią.

– No to ich uspo­kój­cie, co to za pro­blem? – ode­zwa­łem się w końcu.

– Pra­cu­jemy nad tym, zwłasz­cza że nie­któ­rzy już się bu­rzą pu­blicz­nie, nie mu­szę mó­wić, jaki to ma wpływ na na­stroje.

– Tak, to trzeba ukró­cić – zgo­dziła się Sa­bina. – Ci naj­bar­dziej nie­za­do­wo­leni sami w końcu odejdą, i bar­dzo do­brze. Oni są wszy­scy na umo­wach o pracę, a to są duże koszty. Pol­ska robi się co­raz droż­sza, więc lo­kal­nie już się nie opłaca za­trud­niać. Le­piej za­ofe­ro­wać B2B ja­kimś Tur­kom czy in­nym Al­bań­czy­kom, we­zmą z po­ca­ło­wa­niem ręki po­łowę tego, co te­raz mu­simy pła­cić, i jesz­cze się będą cie­szyć.

– Oczy­wi­ście, jest to po­waż­nie brane pod uwagę – po­twier­dziła Anita.

Wkrótce po­tem po­ja­wiły się team le­aderki, wszyst­kie znę­kane w po­dob­nym stop­niu co Anita. Do­prawdy, nie mógł so­bie Ma­niuś we­sel­szych bab po­za­trud­niać? Aż przy­kro było pa­trzeć na te ich miny. Za­czy­nało się to udzie­lać na­wet Re­na­cie, którą do tego od­działu ścią­gnęła Te­resa, i był to je­den z przy­pad­ków, któ­rych od lat nie udało mi się ogar­nąć ro­zu­mem. Nie było dla mnie ni­gdy ja­sne, o co z tą Re­natą cho­dzi, bo o nad­zwy­czajne kom­pe­ten­cje, twarde czy mięk­kie, nie mia­łem po­wodu jej po­dej­rze­wać. Przez tyle lat bym za­uwa­żył, pra­co­wa­łem z nią nie­jed­no­krot­nie w róż­nych agen­cjach. Tyle że do­brze ogar­niała Excela, ale to nie jest ani klu­czowe, ani ta­kie znowu nie­spo­ty­kane. Ja­kąś war­tość mu­siała swoją osobą jed­nak dla Te­resy przed­sta­wiać, skoro ścią­gnęła ją także tu. Nie z do­broci serca prze­cież, bo tej Te­re­ska w spra­wach służ­bo­wych ra­czej nie prze­ja­wiała, ani z sym­pa­tii, bo tej zde­cy­do­wa­nie nie do­strze­ga­łem. Za­cho­wy­wała się, jakby le­dwo tę Re­natę to­le­ro­wała, a mimo to przy­wio­dła ją do któ­rejś ko­lej­nej firmy. Zero lo­giki. Ale z ba­bami to ogól­nie ni­gdy nic nie wia­domo.

Na szczę­ście Re­nata na­sią­kła tu­tej­szą at­mos­ferą tylko czę­ściowo, bo za­raz wy­szcze­rzyła się na po­wi­ta­nie, jak to ona, a uśmiech miała sze­roki. I co, tak by im było trudno pójść za jej przy­kła­dem? Nie jest to wielki wy­si­łek, zwłasz­cza gdy i tak ma się za chwilę udo­stęp­nić ekran z pre­zen­ta­cją, a to już można ro­bić z wy­ra­zem twa­rzy, jaki się chce. I tak nie miały do po­wie­dze­nia nic szcze­gól­nie waż­nego ani mą­drego, mo­gły więc cho­ciaż za­dbać o miły na­strój pod­czas spo­tka­nia.

Jak się oka­zało, z za­cho­wa­niem pro­fe­sjo­na­li­zmu pod­czas pre­zen­ta­cji Ma­ria­nowe pra­cow­nice też miały pro­blemy. W każ­dym ra­zie jedna, Ela. Była ja­koś w po­ło­wie, gdy w rogu ekranu za­częły jej wy­ska­ki­wać po­wia­do­mie­nia. Ja­kiś Ma­niu­tek S. wy­ra­żał swoją wdzięcz­ność i mi­łość, każdą z wy­po­wie­dzi koń­cząc licz­nymi ser­dusz­kami. A prze­cież to można wy­łą­czyć w usta­wie­niach. Sta­ra­łem się to kul­tu­ral­nie zi­gno­ro­wać, ale Re­nata, która nie wy­łą­czyła ka­merki, na­tych­miast zro­biła dziwną, jakby znie­sma­czoną minę, a Sa­bina od­mu­to­wała się tylko po to, żeby zna­cząco chrząk­nąć. Baby to jed­nak są wredne. Ela się spe­szyła i wy­bą­kała ja­kieś prze­pro­siny, a po­tem zgu­biła wą­tek. Cyrk. No ale czego się po tych lu­dziach spo­dzie­wać? Po spo­tka­niu, z któ­rego w za­sa­dzie wy­ni­kało nie­wiele, acz­kol­wiek wy­star­cza­jąco, by Anita na­pi­sała pod­su­mo­wa­nie i na­wet wy­łu­skała z tego pie­prze­nia ja­kieś ac­tion items, po­sze­dłem zro­bić so­bie kawę. Ku swo­jemu za­sko­cze­niu nie mu­sia­łem na­wet czy­ścić przed uży­ciem dy­szy do mleka. Po­tem jesz­cze kilka mejli, je­den szybki call, i koło czwar­tej uzna­łem, że week­end wy­lą­do­wał. Coś mi tam jesz­cze zo­stało do zro­bie­nia, ale zde­cy­do­wa­łem, że może po­cze­kać do po­nie­działku. Nie ma co się prze­pra­co­wy­wać. Naj­waż­niej­szy jest w końcu work-life ba­lance.Roz­dział 6,
w któ­rym MA­RIAN przy­go­to­wuje grunt pod do­ko­na­nie prze­łomu, zaś rol­nik śpi, a mu ro­śnie

------------------------------------------------------------------------

Za­wsze uwa­ża­łem, że naj­le­piej mają eme­ryci, a za­raz po nich eta­towcy. Eme­ryci, wia­domo, nic już nie mu­szą, a kasa leci, eta­towcy zaś niby mu­szą, ale w okre­ślo­nych go­dzi­nach, po­tem hu­laj du­sza, wy­cho­dzi taki z za­kładu pracy i nic go nie in­te­re­suje, może so­bie o czym chce my­śleć i ni­czym się nie przej­mo­wać. Albo o, taki rol­nik. Wszy­scy wie­dzą, że rol­nik śpi, a mu ro­śnie. Przed­się­biorca zaś o każ­dej po­rze doby za­jęty jest przed­się­bior­stwem, choćby le­żał na plaży albo z żoną w po­ścieli, gdzieś tam z tyłu głowy ma za­wsze firmę, kie­runki roz­woju, stra­te­gie, wi­zje, po­trzeby, za­gro­że­nia, zy­ski, straty, ra­porty, słupki… Jest to po­świę­ce­nie, któ­rego nikt nie do­ce­nia, brze­mię nie­sione za­zwy­czaj sa­mot­nie. Żona wspie­rała mnie oczy­wi­ście mo­ral­nie, „Ma­niuś – ma­wiała – to tyś jest solą tej ziemi, to dzięki pracy rąk two­ich bo­gacą się na­rody”, ale nie za­wsze była zdolna zro­zu­mieć roz­mach mej wi­zji i ogrom od­po­wie­dzial­no­ści. My­ślała na przy­kład, że od­kąd prze­ka­za­łem funk­cję CEO Te­re­sie, nic już pra­wie nie mu­szę i je­stem czło­wie­kiem wol­nym. Ja jed­nak spra­wom służ­bo­wym mniej czasu po­świę­ca­łem je­dy­nie for­mal­nie, bo krzyż mój, choć lżej­szy, w każ­dej se­kun­dzie ży­wota mego ob­cią­żał me barki. Wciąż roz­pa­try­wa­łem ko­lejne kroki, ewen­tu­al­no­ści, in­no­wa­cje.

– Ma­niuś, to po co ty tych lu­dzi wła­ści­wie po­za­trud­nia­łeś? – py­tała mnie żona, sły­sząc moje żale. – Czy oni nie mają żad­nych po­my­słów?

Oni mieli po­my­sły i je z po­wo­dze­niem wdra­żali, tu koszt przy­cięli, tam zop­ty­ma­li­zo­wali, ale ja po­trze­bo­wa­łem cze­goś wię­cej. Pra­gną­łem prze­łomu.

– To niech ci zro­bią prze­łom, za to im pła­cisz – mó­wiła mi żona.

– Ale Bar­bara – od­po­wie­dzia­łem któ­re­goś razu – żeby do­ko­nać prze­łomu, trzeba się wy­rwać z ru­tyny.

I to moje wła­sne słowa tra­fiły do mnie z naj­więk­szą mocą: trzeba tych lu­dzi wy­rwać, trzeba ich umie­ścić w no­wym śro­do­wi­sku, świe­żym, in­spi­ru­ją­cym i zu­peł­nie róż­nym od tego, co tu mamy na co dzień. Niech za­czerpną świe­żego po­wie­trza, do­tkną trawy, niech w ich gło­wach roz­kwitną nowe idee, niech tam wy­ro­sną same, jak rol­ni­kowi we śnie… I jesz­cze, żeby przy oka­zji dać za­ro­bić in­nemu pol­skiemu przed­się­biorcy, tego wy­maga spo­łeczna od­po­wie­dzial­ność biz­nesu. W ten spo­sób po­woli kon­kre­ty­zo­wała się moja wi­zja.

– Ma­niuś, ale czy oni mu­szą do­ty­kać tej trawy pod ko­niec paź­dzier­nika? W ca­łej Pol­sce za­po­wia­dają tem­pe­ra­tury do pię­ciu stopni i desz­cze – sko­men­to­wała moja żona, wspa­niała ko­bieta, bę­dąca jed­nak nie­kiedy ha­mul­cową po­stępu. – Nad mo­rze byś ich cho­ciaż za­brał, jod jest do­bry dla mó­zgu.

Osta­tecz­nie nie zde­cy­do­wa­li­śmy się na mo­rze, ale w na­zwie było coś z rybą, więc jakby się li­czyło. Czu­łem w ko­ściach, że czeka nas coś nie­sa­mo­wi­tego.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij