Zbrodnia w pensjonacie Okoń - ebook
Trzydziestokilkuletnią Agatę i jej trzy przyjaciółki, wypalone zawodowo pracownice agencji tłumaczeniowej Azor, bardzo ucieszyłyby dwie rzeczy: wspólny weekend za miastem i gdyby ich kierowniczkę Renatę trafił szlag. Oba życzenia się spełniają — niestety w jednym czasie i w jednym miejscu: w pensjonacie Okoń. Okoliczności towarzyszące uwzględniają jeszcze wichurę, odcięcie od świata i nieoczekiwaną obecność członków wyższego kierownictwa agencji.
Jednym z nich jest Zygmunt, ważny manager o wybujałym ego, który w Azorze ma się jak pączek w maśle. Wierzy, że nie zna życia, kto nie wchodził na rynek pracy w latach dziewięćdziesiątych. Wierzy też, że Renatę zamordowano. Nie wszyscy goście pensjonatu podzielają jego zdanie — aż do ataku na kolejną osobę.
Zygmunt rozpoczyna amatorskie śledztwo, trudno mu jednak złożyć wszystkie puzzle w całość — w tym celu musi połączyć siły z Agatą i jej przyjaciółkami, które mają wyjątkowy dar pojawiania się wszędzie tam, gdzie nie powinny (ze szczególnym uwzględnieniem własnego balkonu).
Jak powiedział Grzegorz Kasdepke, „Nie wystarczy wydobyć na wierzch bebechy, a jeżeli już się to zrobi, trzeba z nich upleść intrygujący kilimek”. „Zbrodnia w pensjonacie Okoń” Marty Mondel to kilimek upleciony z wielu elementów – łamania prawa pracy, późnego kapitalizmu i zagadki kryminalnej.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-91-8076-747-7 |
| Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w którym AGATA uskarża się na warunki pracy, a Bożenie zarzucana jest niegospodarność
------------------------------------------------------------------------
Nasze przerwy na kawę trwały dokładnie tyle, ile zrobienie czterech filiżanek: dla mnie i dla Kaliny czarna, dla Zosi i Anki z mlekiem. Podobnie z obiadem: lodówka, mikrofalówka, poszukiwanie czystego widelca i jazda na stanowisko wydajnej pracy. Nikt nas bezpośrednio do tego nie zmuszał. Pracowałyśmy w systemie zadaniowym, więc teoretycznie mogłyśmy przesiadywać w kuchni dowolnie długo. W praktyce od dobrych paru miesięcy żadna z nas nie zjadła posiłku gdzie indziej niż przy biurku. Tylko dzięki temu udawało nam się wychodzić z biura o jeszcze w miarę ludzkiej porze, czyli przeważnie po dziewięciu godzinach pracy, a i tak niekiedy trzeba było jeszcze zalogować się wieczorem z domu. Sytuacja ta nazywała się w firmie Azor LSP krótkim okresem szczytowego obciążenia, trwała już mniej więcej pół roku i właśnie płynnie przechodziła w „ostatni kwartał jest zawsze ciężki”. Nasza kierowniczka podsumowywała ten cykl słowami: „Tak to już jest w branży tłumaczeniowej”, firma nie była bowiem, wbrew nazwie, sklepem zoologicznym, zajmowała się natomiast lokalizacją językową. Ludziom wydaje się, że praca w takim przedsiębiorstwie polega na tłumaczeniu tekstów. Otóż w przeważającej części przypadków nie polega, ponieważ proces powstawania przekładu jest wieloetapowy i wymaga szeregu czynności, które tłumaczeniem nie są. Ja byłam odpowiedzialna za to, żeby czynności te zostały wykonane we właściwej kolejności i akceptowalnym dla klienta (przeważnie zbyt krótkim) czasie, pracowałam bowiem na stanowisku kierowniczki projektów, po naszemu PM-ki. I znów, wielu sądzi, że jest to lekki kawałek chleba, bo co to za robota pokazywać innym pracownikom palcem, co mają zrobić? Ach, gdybyż to była prawda!
Teraz też stałyśmy w kuchni. Zosia majstrowała przy ekspresie, Anka już piła kawę, Kalina i ja czekałyśmy na swoją kolej. W drzwiach stanęła Bożena, wyraźnie poruszona.
– To jest nie do uwierzenia! – wykrzyknęła od progu.
Spojrzałyśmy na nią wszystkie.
– Co się stało? – zapytała Kalina.
– Byłam w księgowości rozliczyć zakupy, bo znowu ma przyjechać ktoś ważny z innego oddziału, chyba ten Krzysztof i jeszcze kilka osób, i trzeba im przygotować poczęstunek. Winogronka, bananki, mandarynki, paluszki, oni tego i tak nie jedzą, zawsze zostaje, ale wystawić trzeba. I wiecie, co mi mówi ta nowa, co tam teraz siedzi? Że jej się nie podoba, że ja wzięłam na fakturę reklamówki!
– Ale jak to? – zdziwiłam się, głównie z uprzejmości, bo w firmie Azor dziwiło mnie z dnia na dzień coraz mniej. Faktem pozostawało, że o takim absurdzie jeszcze nie słyszałam.
– Bo miałam kupić żywność, a nie sprzeniewierzać fundusze. Tak powiedziała! I ja się jej pytam, czy miałam w rękach przynieść te zakupy, a ona mi na to, że to trzeba było wcześniej myśleć, otrzymałam służbową ekotorbę, więc powinnam korzystać. I że jestem niegospodarna! A nigdy wcześniej nie było problemu.
– Ja jebe… – skomentowała zwięźle Anka.
– Święte słowa. Ja im jeszcze pokażę oszczędności! – powiedziała Bożena i wyszła z kuchni, mijając się z Zygmuntem Rodzynkiem, jednym z wysoko postawionych menedżerów, i jakimś jego równie wysoko postawionym kolegą Tomaszem, którego kojarzyłam z dwóch powodów: po pierwsze, przypominał mi Borisa Johnsona, a po drugie, zrobił kiedyś potworną awanturę w recepcji, bo zapomniał karty magnetycznej i ochroniarka wydała mu taką dla gości, otwierającą tylko niektóre drzwi. Normalny człowiek w takiej sytuacji prosi kogoś, żeby mu piknął, ale Tomasz uważał, że jest to poniżej jego godności. Dziś chyba nikt jeszcze jego godności urazić nie zdążył, bo był w dobrym nastroju – pogwizdywał wesoło pod nosem, otwierając szafkę z naczyniami i szukając w niej czegoś.
Zosia pokręciła głową i zrobiła mi miejsce przy ekspresie. Wybrałam z menu espresso. Gdy tylko było gotowe, wypiłam je jednym haustem i umyłam filiżankę. Zawsze tak robiłam, nie było się czym rozkoszować. Przyszło mi teraz do głowy, że może powinnam się cieszyć, że w ogóle mamy kawę. W każdej chwili mogło się wszak okazać, że kawa jest tylko dla zarządu.
Wróciłyśmy do biurek, ledwie ekspres wypluł ostatnie krople do filiżanki Kaliny. Spojrzałam w mejle. Było jak zwykle, czyli kiepsko. Lajony spóźniały się z przygotowaniem plików, co w sumie niewiele zmieniało, bo i tak nie miałam na razie czasu nic z tymi plikami zrobić. Lajony to formalnie: inżynierowie lokalizacji, jedna z trzech odmian informatyków zatrudniana przez firmę Azor LSP, jedyna bezpośrednio zaangażowana w produkcję. Nazywało się ich lajonami, ponieważ angielskie „localisation” skraca się do l10n, bo ma dwanaście liter, czyli pierwszą, ostatnią i dziesięć w środku, ale nie czyta el-dziesięć-en (zapewne dlatego, że brzmi prawie jak Jeden Osiem L), tylko właśnie „lajon”, jak lew. Termin ten określa całą branżę, nie tylko inżynierów, ale ze względu na fakt, że z tajemniczych przyczyn jako jedyni mają oni lokalizację w nazwie zawodu, przylgnął do nich. Musiałam rozesłać dwa inne projekty, przygotować kilka wycen, po raz pięćdziesiąty wytłumaczyć Yannowi, francuskiemu korektorowi, który znał się doskonale na terminologii medycznej i niestety na niczym więcej, jak działają podstawowe funkcje Tradosa Studio, chyba najpopularniejszego programu wspomagającego tłumaczenie, używanego przez Yanna prawdopodobnie codziennie, i wynegocjować z Chińczykami Uproszczonymi, żeby może jednak wcisnęli tłumaczenie stu słów jeszcze dzisiaj, a najpóźniej jutro do dziesiątej. Chińczycy Uproszczeni tak naprawdę byli istotami równie złożonymi co wszyscy inni ludzie, ale myślałam tak o nich, bo oferowali przekłady na chiński zapisywany pismem uproszczonym, używanym w ChRL i Singapurze, w przeciwieństwie do Chińczyków Tradycyjnych, którzy prywatnie mogli być dowolnie awangardowi, ważne, że oferowali chiński zapisywany pismem tradycyjnym, używanym na Tajwanie, w Hongkongu i Makau. Dla jasności: oba te pisma składają się z tysięcy ideogramów, ale w piśmie uproszczonym część tychże ideogramów ma prostszą formę. Wszystko to dobrze byłoby ogarnąć przed trzynastą trzydzieści, kiedy to, jak co czwartek, miałyśmy spotkanie zespołu.
Tymczasem HR-y przysłały mejla. W pierwszej chwili tylko go sobie oflagowałam, żeby przeczytać później, ponieważ HR-y najczęściej pisały o nowych wspaniałych inicjatywach typu wirtualne kalambury z pracownikami z innych oddziałów. Nie planowałyśmy się w to angażować i prawdę mówiąc, chyba nie znałyśmy osobiście nikogo, kto postępowałby inaczej. Tym razem jednak, na co zwróciła nam uwagę Zosia, temat nie kojarzył się z integracją i zabawą: „Czas pracy – przypomnienie o zasadach”. Wobec powyższego postanowiłam nie czekać dłużej i otworzyłam wiadomość.
Drodzy,
z radością zawiadamiamy, że w związku z dochodzącymi nas głosami, jakoby zasady dotyczące pracy w godzinach nadliczbowych były niejasne, przygotowałyśmy dla Was ich przejrzysty opis, który rozwieje wszelkie dotychczasowe wątpliwości. Najważniejsze zagadnienia streszczam poniżej. Szczegółowe zapisy znajdują się w regulaminie pracy.
Przypominamy, że zadaniowy tryb pracy, który obowiązuje we wszystkich działach produkcyjnych, nie przewiduje godzin nadliczbowych. Pracownik ma obowiązek tak planować zadania, by jego czas pracy nie przekraczał 40 godzin w tygodniu. Jest to jego wyłączna odpowiedzialność. W sytuacji gdy mu się to nie uda, powinien jak najszybciej zbalansować dodatkowo przepracowany czas. Wasi przełożeni ocenią, jak wywiązujecie się z tego obowiązku, i wezmą to pod uwagę przy przyznawaniu premii półrocznej. Do końca tego kwartału macie czas, by zbalansować dodatkowe godziny przepracowane w tym i poprzednim kwartale. Pamiętajcie, że potem przepadają.
W razie pytań proszę o kontakt.
Pozdrawiam serdecznie
Danuta Dąbek, HR director
Przeczytałam całość kilka razy, by upewnić się, że dobrze zrozumiałam.
– Czy ja dobrze widzę, że nie zapłacą nam za nadgodziny za poprzedni kwartał? Miały być z pensją za październik – zapytałam głośno.
Kilka osób spojrzało na mnie znad ekranów. Firma Azor wykorzystywała zapis o zadaniowym czasie pracy, by za nadgodziny płacić nam w formie bonusów „za zaangażowanie”. Ich wysokość była luźno inspirowana zaokrągloną w dół liczbą przepracowanych ponad normę godzin i nie uwzględniała należnego normalnie pracownikom pięćdziesięcioprocentowego dodatku. Teraz najwyraźniej firma zamierzała przestać wypłacać nam cokolwiek.
– Też mi się tak wydaje – powiedziała Zosia.
– Przecież zgłaszałyśmy już liczbę godzin za poprzedni kwartał i miała zostać przekazana do księgowości – stwierdziła. – Do tej pory to zamykało temat.
– Dla nich to jest równie niegospodarny wydatek co reklamówki Bożeny – skomentowała Kalina.
– Skurwysyny – mruknęła Anka. Cicho, ale usłyszałam.
– Jeśli miałabym wszystko odebrać ciurkiem, mogłabym się nie pojawiać w pracy przez półtora tygodnia – policzyła Zosia. – Podejrzewam, że nie jestem jedyna.
Pozostałe obecne w biurze osoby, nie tylko z naszego zespołu, ale i z zespołu Eli, z którym dzieliłyśmy salę, komentowały to w podobnym tonie. Zapanowało wzburzenie, chociaż niezbyt intensywne i krótkotrwałe, bo wszyscy mieliśmy co robić. Ja również.
Ponagliłam lajony łagodnie, lecz stanowczo. Odetchnęłam głęboko i odpisałam Yannowi na kolejne pytania. Mejl zakończyłam nieśmiałą sugestią, żebyśmy się zdzwonili, to wytłumaczę mu wszystko na żywo. Czasem to jedno zdanie działało cuda: lingwista w obliczu zagrożenia bezpośrednim kontaktem z drugim człowiekiem dostawał nadludzkich mocy i w okamgnieniu rozwiązywał wszystkie problemy, które jeszcze pięć minut wcześniej były ponad jego siły. Z Yannem nie poszło tak łatwo. Oświadczył, że jest człowiekiem niezwykle zajętym, nie posiada słuchawek z mikrofonem, a w ogóle to ma jeszcze tylko jedno małe pytanie. Zmełłam w ustach przekleństwo, miałam bowiem świadomość, że na pewno nie jest to pytanie ostatnie, po czym zredagowałam stosownie łopatologiczną odpowiedź.
Po zakończeniu przepychanek z Yannem odpisałam na liczne mejle, zrobiłam dwie wyceny, poszłam odgrzać sobie obiad, zaczęłam, grzebiąc przy tym widelcem w talerzu, robić trzecią wycenę, powstrzymałam się przed zapytaniem Chińczyków Uproszczonych, czemu zawsze wszystko komplikują, i weszłam na calla. Nawet kiedy większość zespołu była w biurze, nie schodziłyśmy do sali konferencyjnej, tylko odbywałyśmy go na Teamsach. Nie wiem, czy ktoś próbował wymyślić jakiś ładnie brzmiący oficjalny powód. Nieoficjalny był taki, że jeśli pozostawałyśmy przy komputerach, mogłyśmy uczestniczyć w spotkaniu, nie przerywając wykonywania pozostałych obowiązków.
Na ekranie ukazała się postać Renaty, mojej kierowniczki, na tle dobrze już mi znanego regału wypełnionego kryminałami popularnych autorów i zdjęciami z podróży. Dawno temu, kiedy Renata dopiero dołączyła do naszego zespołu, ucieszyłam się, że lubimy ten sam gatunek. Zawsze to jakaś nić porozumienia. Nić ta szybko okazała się jednak zdecydowanie zbyt wątła, ponieważ trudno mi było dogadać się z kimś, kto sceptycznie podchodzi do samej idei czasu wolnego (pewnie pochłaniała te wszystkie Mrozy tylko po to, by w przerwach od pracy nie umrzeć z nudów) i z pełną powagą mówi, że firma jest jak rodzina. Nie udało mi się jak dotąd ustalić, czy Renata istotnie w to wierzyła, czy uważała, że jesteśmy tak głupie, że się na to nabierzemy. Jednocześnie zauważyłyśmy już dawno, że ani zamiłowanie do pracy, ani ilość poświęcanego jej czasu nie przechodziły w przypadku Renaty w jakość. Zespół działał w zasadzie siłą rozpędu, a wszelkie wprowadzane przez nią zmiany głównie mu w tym przeszkadzały.
– Co was tak dziś ożywiło, dziewczęta? – zapytała Renata, przywitawszy się, i obnażyła zęby w uśmiechu.
– Mejl z HR-ów – odparłam, podarowawszy sobie uwagę o tym, że mogłaby sobie odpuścić „dziewczęta”. Nie byłyśmy na pensji.
– To miło, że wszystko jest już jasne, prawda? – Uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Nie wydaje mi się, żeby było jasne – odpowiedziałam. – Zastanawiałyśmy się właśnie, czy dobrze rozumiemy, że nie wypłacą nam nadgodzin za poprzedni kwartał.
– Czy możemy o tym porozmawiać później, na osobności? – zaproponowała, a w jej głosie nie było już słychać słodyczy.
– Dlaczego mamy rozmawiać na osobności o zarządzeniach dotyczących wszystkich?
– Każdy ma inną sytuację. Napisz do mnie na Teamsach – odpowiedziała, po czym płynnie przeszła do najnowszych wieści o nadchodzących zmianach.
Nawet gdybym miała siłę tego uważnie słuchać, nie miałabym na to czasu.
Zmiany zresztą w ostatnim czasie nadchodziły co rusz. Zaczęło się od tego, że właściciel Azora, niejaki Marian Sułek (Maniek dla bliskich współpracowników, do których się nie zaliczałam) postanowił ograniczyć aktywność zawodową i zatrudnił sobie CEO w osobie Teresy Tracz. Z jej profilu na LinkedInie wynikało, że w branży tłumaczeniowej pracowała już od niemal trzech dekad, a w swoim poprzednim miejscu zatrudnienia również była dyrektorką generalną. Przeszła do Azora krótko po fuzji tamtej firmy z inną, większą. Kalina, miłośniczka wszelkiego researchu, nieważne, czy były to podróże w głąb Wikipedii, czy cudzych LinkedInów i Facebooków, dość szybko dogrzebała się również do informacji, że prywatnie Teresa była żoną ultraprawicowego dziennikarza, znanego mi głównie z homofobicznych i antyfeministycznych tyrad komentowanych czasem nieprzychylnie w mediach społecznościowych przez moją tak zwaną banieczkę. Zdziwiłam się wtedy, bo małżonka piastująca tak wysokie stanowisko nie pasowała zupełnie do jego wizerunku. Człowiek spodziewałby się raczej niepracującej matki sześciorga dzieci.
Teresę Tracz widywałyśmy głównie na comiesięcznych callach ogólnofirmowych, podczas których pokazywała nam rosnące słupki, ogłaszała najnowsze dokonania i nieodmiennie przypominała, że naszą dewizą winno być „crazy about the clients”. Sama nie wyglądała przy tym, jakby była zdolna do podobnych stanów, nieważne, czy w stosunku do klienta, czy w ogóle do czegokolwiek. Anka twierdziła, że nawet przez monitor bije od niej emocjonalny chłód i dystans. Zawsze ten sam wystudiowany uśmiech, nienaganny makijaż, równie nienaganna blond fryzura i bluzki tak białe, że gdyby wyłączyć dźwięk, można by było pomyśleć, że to nie pogadanka dla pracowników, a reklama proszku do prania. To, rzecz jasna, nie stanowiło problemu. Nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekuje od dyrektorki generalnej, że będzie jak dobra ciocia. Problemem było to, że po każdej prezentacji o zyskach i sukcesach nadchodziła innymi już kanałami informacja, że firmy znowu na coś nie stać: na podwyżki, reklamówki z Lidla, laptopy służbowe, owocowe czwartki, odwołane na początku pandemii i nigdy nie przywrócone, czy w końcu na zatrudnienie nowych pracowników na stanowiska produkcyjne. Bo jeśli chodzi o stanowiska kierownicze, Teresa obsadziła je szybko wszystkimi krewnymi i znajomymi królika, do których, tak się składało, należała również Renata. Spora część osób wcześniej pełniących te funkcje została zdegradowana, być może w nadziei, że w końcu zwolnią się same.
To, co nastąpiło po zatrudnieniu Teresy, nazywano transformacją, a stanowiła ona proces tyleż ciągły, ile tajemniczy. Zawiadowała nią protegowana Teresy, Sabina. Ilekroć ją widziałam, nie mogłam powstrzymać skojarzeń z jakimś małym ruchliwym ptakiem, i to nie tylko ze względu na szczebiotliwy głos. Sabina miała też prędkie, ptasie ruchy, a kiedy kogoś słuchała, charakterystycznie przekrzywiała głowę. W dodatku uwielbiała szale i chusty, które powiewały za nią jak skrzydła. Jak dotąd większość działów przeorganizowała już tyle razy, że przestałam się w tym orientować, dołożyła nam obowiązków i wykonała jeszcze inne roszady, których sensu nie byłyśmy w stanie pojąć. Nie miałyśmy też pojęcia, co będzie następne. Coś musiało, bowiem kresu transformacji nikt jak dotąd nie ogłosił.
Ze słowotoku Renaty też nic nowego nie wynikało. Mówiła mniej więcej to, co zwykle: że musimy wziąć odpowiedzialność (nie sprecyzowała za co) i poddawać dogłębnej analizie dane dostępne w raportach, które to raporty powinnyśmy regularnie generować i zapisywać w formacie xlsx. Bo Renata kochała format .xlsx i jeśli tylko dało się coś przepisać do Excela, oczekiwała, że zostanie to tam przepisane, formuły zastosowane, a komórki odpowiednio pokolorowane. Tworzyło to nieprzebrane złogi podwójnej dokumentacji, którą mogła potem w upojeniu analizować. Nie żałowałabym jej tabelek, w końcu każdemu potrzebne jest hobby, ale Renata tylko niektóre z nich tworzyła sama, pozostałych zaś domagała się od nas. Składałyśmy jej ten trybut, zgrzytając zębami.
Prawdę mówiąc, za rządów Mariana też nie było różowo, ale przynajmniej mniej toksycznie. Nikt nam ciągle nie brzęczał nad uchem o odpowiedzialności, proaktywności i szaleństwie na punkcie klienta. Nadgodzin było mniej i dawało się je niekiedy odebrać. Podwyżki czasem się zdarzały, podobnie awanse (nie żeby często). W owocowe czwartki dawało się przy odrobinie samozaparcia upolować banana, jeśli przyszło się do kuchni we właściwym momencie (dla spóźnialskich zostawały jabłka). Ogółem – nie gorzej niż gdzie indziej. Prawdopodobnie nie wynikało to z dobroci Marianowego serduszka, ale z faktu, że na pewne rozwiązania po prostu nie wpadł lub też nie miał kiedy ich wprowadzić. Potrzeba było dopiero Teresy, by firma porządnie wzięła się za obniżanie kosztów wewnętrznych.
Wkrótce uaktywniła się Amerykanka z biura klienta, od razu z pilnym projektem i licznymi pytaniami. Koło piętnastej call się zakończył, a ja napisałam do Renaty, że proszę o zorganizowanie spotkania w celu wyjaśnienia podjętych przez HR prób rozwiania wszelkich wątpliwości, po czym wyszłam z Anką na papierosa. Piętrzące się mejle musiały jeszcze chwilę poczekać.
– Ja kiedyś nie wytrzymam i jej zasunę w ten wyszczerzony ryj – rzuciła Anka, gdy schodziłyśmy po schodach. – Czy ona myśli, że jesteśmy głupie, czy jest po prostu bezczelna?
– Jedno nie wyklucza drugiego – mruknęłam.
Anka w odpowiedzi wygłosiła wściekły i odzwierciedlający w pełni również moje odczucia monolog o tym, że firma nas nie szanuje i okrada, w związku z czym trzeba się z niej jak najszybciej ewakuować. Nie było to nic nowego.
– Na szczęście już czwartek, weekend niedługo, odpoczniemy od nich wszystkich – powiedziałam uspokajająco, gdy zrobiła przerwę na oddech. W rozmowie z Anką czasem nie było innej możliwości.
– Ja się już nie regeneruję. Ledwo mi zejdzie najgorszy stres, już niedziela wieczór i humor popsuty – odparła mi na to, otwierając drzwi wyjściowe. Padało. – Nawet nie mam siły na żadne przyjemności, tylko żrę z tego stresu i obrastam tłuszczem.
– E tam, nie widać – odparłam automatycznie i zdjęłam okulary, bo z dwojga złego wolałam źle widzieć z przyczyn naturalnych niż z powodu mokrych szkieł. – Zresztą tobie pewnie wszystko w biust idzie, nie w dupę, jak mnie.
– Już mi się przestało mieścić w biuście i idzie w cały organizm. Zosia chociaż chudnie z tego stresu, a ja żrę.
– Nie zazdrościsz jej chyba? – zapytałam, bo sama z jednej strony wiedziałam, że zazdrościć nie ma czego, z drugiej jednak ulegałam czasem toksycznym podszeptom kultury diety. A Zosia faktycznie chudła i bladła. Można było odnieść wrażenie, że któregoś dnia zniknie.
– Nie no, w sumie to nie… Ale czy ty wiesz, ile kosztują staniki z miseczką powyżej G? Ja bym już wolała co chwilę kupować większe spodnie, to chociaż ktoś ogląda.
– Przynajmniej na urodę ci nie szkodzi – pocieszałam dalej.
– A tam, taka uroda jak u przaśnej, rumianej wiejskiej dziołchy.
– Klasizm z ciebie wychodzi. Może i wiejska, ale co w tym złego? Młodopolscy chłopomani u stóp by ci się ścielili, mogłabyś przebierać jak w ulęgałkach – odparłam szczerze i z serca. Anka była bowiem dorodną niebieskooką blondynką i wyobrażałam sobie, że tak właśnie musiała wyglądać Jagna z Chłopów.
– A dejże spokój, jeszcze mi kolejnego artysty potrzeba – westchnęła Anka, której były mąż, zwany przez nią konsekwentnie panem Cukrem (które to nazwisko konsekwentnie odmieniała jak rzeczownik pospolity, podobno wbrew życzeniom eksia. Twierdziła, że skoro je sobie wzięła, może z nim teraz robić, co jej się podoba), istotnie był artystą. Tyle że niedocenianym, w każdym razie finansowo, więc pracował w Capgemini. – Ale à propos wsi, siostra chce mnie za dwa tygodnie wyciągnąć na jakiś weekend w lesie, obcowanie z naturą, spacery, święty spokój.
– Fajnie, też chciałabym gdzieś wyjechać i zapomnieć o wszystkim. A gdzie?
– Nie pytałam nawet, na jakimś łonie przyrody na zadupiu. Mnie w sumie wszystko jedno, byle się oderwać od tej roboty. Pensjonat nazywa się Okoń, więc może nad wodą, ale na zdjęciach na stronie były głównie drzewa.
– Jedziecie we dwie?
– Bierze jeszcze swoje córki, to już nastolatki, fajne dziewczyny. Ja w ich wieku nie marzyłam raczej o obcowaniu z naturą w towarzystwie mamy i cioci, ale one podobno się cieszą. Jeszcze nie wiem, czy pojadę, będę im tam tylko psuć humor…
– Nie wygłupiaj się, jedź z nimi – powiedziałam.
Wyrwanie się z Krakowa, nawet pod koniec października, mogło tylko pomóc. W domu tak naprawdę nie dało się oderwać myśli od pracy. Anka stwierdziła, że zobaczy, ale jakoś bez przekonania. Postanowiłam, że poproszę potem dziewczyny, żeby pomogły mi ją namówić. Nie można w kółko siedzieć na kanapie, pić wina i użalać się nad swoim losem. Wiedziałam o tym doskonale, gdyż sama regularnie to robiłam i na dłuższą metę wcale nie było to dobre.
Po powrocie na stanowisko pracy natychmiast przestałam o tym myśleć i zabrałam się do odkopywania z lawiny mejli, kończenie wyceny i próby zrozumienia nowego pilnego projektu, który klientka opisała niejasno i chyba nie dołączyła wszystkich plików. Gdy się z tym uporałam i mogłam zbierać się do wyjścia, była osiemnasta. Zosia wyszła niewiele wcześniej, Kalina i Anka wciąż jeszcze siedziały przy biurkach.
Następny dzień, przynajmniej tyle dobrze, że piątek, wyglądał podobnie jak wszystkie inne. Praca produkcyjna szła jak zwykle, czyli pełną parą, o włos od wykolejenia. Z przyjaciółkami prawie nie miałam czasu pogadać. Na tym etapie tak je już chyba należało określać – przyjaciółki. Poznałyśmy się wszystkie w pracy. Ja zatrudniłam się w Azorze pierwsza, potem przyszła Kalina. Szybko odkryłyśmy, że mamy wspólne zainteresowania i rozmawiałyśmy często, ale wtedy jeszcze była to tylko zwykła znajomość. Obie byłyśmy raczej zdystansowane i potrzebowałyśmy dojrzeć do zacieśnienia relacji. U mnie wiązało się to z niskim poziomem umiejętności społecznych, przez co bezpieczniej czułam się, trzymając się nieco z boku, Kalina z kolei kryła się przed światem za tarczą lekkiej ironii i żartu. Aż pewnego dnia pojawiła się Anka, która z przełamywaniem lodów, pokonywaniem barier i skracaniem dystansu nie miała najmniejszego problemu. Mówiła dużo, szybko i bezpośrednio, a wszelkie emocje, pozytywne i negatywne, okazywała bardzo wyraziście. Tego typu ludzie często sprawiali, że przytłoczona ich ekstrawersją wycofywałam się jeszcze bardziej. Byli dla mnie zbyt intensywni. Z Anką było z jakiegoś powodu inaczej. Szybko zbliżyłyśmy się nie tylko do niej, ale i do siebie nawzajem. Zaczęłyśmy się spotykać częściej i rozmawiać o sprawach zarówno błahych, jak i intymnych i ważnych. Anka zaś ściągnęła do Azora, który wówczas jeszcze był miejscem pracy nie gorszym niż inne, swoją przyjaciółkę Zosię, inteligentną, rzeczową i bardzo konkretną. Im gorzej działo się w Azorze, tym bardziej zacieśniała się nasza znajomość, bo wiedziałyśmy, że możemy liczyć na wzajemne zrozumienie i wsparcie. Bardzo nam to pomagało. Zwłaszcza teraz, gdy było już tak źle, że z emocji Anka okazywała głównie wściekłość, a Kalinie skończyły się żarciki.
Do południa – wyjąwszy kwestie służbowe – zdążyłyśmy jedynie skomentować fakt, że Kalina przyszła do pracy w bladoniebieskiej bluzce, co było dla niej o tyle nietypowe, że dotąd konsekwentnie trzymała się skali szarości. Wyglądało to bardzo spójnie i minimalistycznie, nawet jeśli był to minimalizm wyłącznie estetyczny, bo samych koszulek w czarno-białe paski miała z pięć, a każda trochę inaczej łaskotała mnie w astygmatyczne oczy. Nie pytałam o to nigdy, ale podejrzewałam, że wybrała taki styl, żeby wyglądać poważniej, bo twarz miała niewinną i dziewczęcą, aczkolwiek w ostatnich miesiącach nieco zmęczoną. Kolejny pozasłużbowy temat pojawił się dopiero podczas przerwy na zrobienie kawy, kiedy to wysłuchałyśmy opowieści o tym, z czym w ósmej klasie musi mierzyć się, o ile dobrze zrozumiałam, córka Eli. Nie było to takie oczywiste, bo mówiła o tym dziecku „Maniuś” lub „Maniutek”. Pewnie od Marii. Głupio było mi pytać. Zresztą mogłam później dowiedzieć się tego od Zosi. Ona, jak wszyscy rodzice zatrudnieni w Azorze, orientowała się całkiem dobrze w płci, wieku i upodobaniach cudzych dzieci.
Po powrocie do biurka zauważyłam, że Renata wciąż nie odczytała mojej wczorajszej wiadomości na Teamsach. Za to pod mejlem od HR-ów zobaczyłam odpowiedź kolegi, który wyrażał dokładnie takie samo przypuszczenie jak my. Niewiele myśląc, odpisałam do wszystkich:
Cześć,
w pełni podzielam te wątpliwości i uważam, że w tej sytuacji najlepiej byłoby zebrać pytania pracowników i odpowiedzi na nie udzielić zbiorczo w jednej wiadomości. Pozwoliłoby to uniknąć dalszych nieporozumień.
Best regards/Pozdrawiam
Agata Świszcz-Suszczyńska, Senior Project Manager
Nawiasem mówiąc, Świszcz-Suszczyńska to nie było najwygodniejsze nazwisko do pracy w tak zwanym międzynarodowym środowisku. Większość osób, z którymi miałam do czynienia, tak podwykonawców, jak i klientów, zapewne nie podejmowała nawet prób odgadnięcia, jak się je powinno czytać. Z wzajemnością zresztą, ja też często baraniałam przy personaliach takich na przykład Finów. Cóż, mogło być gorzej, w każdym razie dla nich: mogłam mieć na imię Zdzisława.
Potem wróciłam do projektów. Odnotowałam w przelocie, że Anka również uaktywniła się w tamtym wątku, ale nie miałam czasu nawet przeczytać, co napisała.
Jakieś półtorej godziny później, gdy wracałyśmy z Anką z papierosa, Renata zaczepiła nas na korytarzu i zaprosiła do jedynej pustej sali konferencyjnej. W pozostałych siedzieli ważni ludzie z kierownictwa i rozmawiali o ważnych sprawach, prawdopodobnie ignorując przy tym zakupione przez Bożenę produkty spożywcze. Przez przeszklone drzwi jednej z nich dostrzegałam gestykulującego zamaszyście Zygmunta. Pewnie wygłaszał jakąś prezentację o rosnących słupkach, z których dla szeregowych pracowników nie wyniknie żaden pożytek. Poszłyśmy z Renatą, nie miałyśmy wyjścia.
– Dziewczęta, mówiłam, że wasze niezbalansowane godziny omówimy indywidualnie. Nie było potrzeby pisać odpowiedzi w tamtym wątku, a już zwłaszcza nie do całej firmy – powiedziała, gdy tylko zamknęły się za nami drzwi.
– Mejl dotyczył zasad ogólnych, wiele osób miało wątpliwości, czemu miałyśmy nie odpisywać? – zapytałam.
– Każdy ma inną sytuację, nie trzeba omawiać tego przy wszystkich.
– Nie prosiłyśmy o omawianie konkretnej sytuacji, nie dzieliłyśmy się żadnymi szczegółami. Nie rozumiem, na czym polega twój problem.
– Tak czy inaczej, powinnyście były iść z tym do mnie.
– No to jesteśmy – odparłam. – Czy Azor zapłaci nam za poprzedni kwartał?
– W kółko wracacie do przeszłości. Trzeba patrzeć naprzód. Dział HR rozwiązał kwestię niezbalansowanych godzin, a wy pytacie o to, co było.
– Czyli zapłaci czy nie?
– Nie zapłaci, było przecież jasno napisane, że macie sobie odebrać.
– Nie mamy kiedy.
– Gdybyście tyle czasu poświęcały na pracę, co na liczenie godzin, mejle do HR, spacery po biurze i chodzenie na papierosa, problemu by nie było.
– Renata, o czym ty w ogóle mówisz?! – zdenerwowała się Anka. – Nie widzisz, ile jest roboty? Nie widzisz, że cały zespół jest przepracowany? Nie wiesz, jakie są nastroje?!
– Może byłyby lepsze, gdybyście nie marudziły, tylko myślały o zespole i dbały o pozytywną atmosferę.
– Przecież nie będzie pozytywnej atmosfery, dopóki to będzie tak wyglądać! – podniosła głos Anka. – Wszystkie jesteśmy przemęczone, zasuwamy jak małe samochodziki dzień w dzień, a Azor w dodatku nie zamierza nam za to zapłacić!
– Zostaw przeszłość za sobą i lepiej myśl o tym, żeby tak zaplanować pracę, by nie mieć takich problemów. To taka branża, myślisz, że gdzie indziej jest inaczej?
– Renata, ja mam w tej branży piętnaście lat doświadczenia! Ty naprawdę sądzisz, że ja nie wiem, jakie są gdzie indziej warunki?!
– To idź gdzie indziej, jak ci się nie podoba – skwitowała Renata.
Twarz Anki przybrała taki wyraz, że ta rozmowa nie miała szans skończyć się dobrze dla żadnej ze stron.
– Widzę, że nie dojdziemy do porozumienia. Wracajmy do pracy – oznajmiłam lodowato i otworzyłam drzwi. Po powrocie do biurka zauważyłam, że w wątku dotyczącym nadgodzin przybyło próśb o wyjaśnienia. Zajęłam się kolejnymi pytaniami Yanna, prośbami o przesunięcie dedlajnów i wszystkim tym, co musiało być zrobione. Ze złości niemal gotowałam się w środku. Miałam nadzieję, że nie było tego czuć w mejlach wysyłanych do niewinnych ludzi.Rozdział 2,
w którym ZYGMUNT omawia estetykę sklepów spożywczych i wyrazów twarzy w warunkach służbowych
------------------------------------------------------------------------
Mówią, że dyrektorem zostać trudno, ale być przyjemnie, i jest to święta prawda, nawet jeżeli obejmuje się to stanowisko w takiej firmie jak Azor LSP. Mniejsza o idiotyczną nazwę, chociaż przydałby się tu jakiś rebranding, ale gdy przychodzi się jako osoba z zewnątrz do organizacji uczepionej starych przyzwyczajeń jak pijany płota i chce się cokolwiek zoptymalizować, napotyka się, rzecz jasna, opór. Nie byłem w stanie zliczyć, ile razy słyszałem „zawsze się tak robiło”, „u nas to działa” i tym podobne. Faktycznie jakoś działało. Tyle tylko, że mogło lepiej. Ostatecznie nie po to Marian zatrudnił Teresę, a Teresa między innymi mnie, żeby wszystko zostało po staremu. Trzeba było w końcu wykazać jakoś swoją przydatność i upewnić Mariana w słuszności jego decyzji, czego personel Azora zdecydowanie nie ułatwiał. Pracowałem tu ponad rok i nadal każda istotniejsza zmiana budziła liczne, umiarkowanie sensowne, zastrzeżenia.
Nie inaczej miało zapewne być i na ostatnim tego dnia spotkaniu, odbywającym się zdalnie, ponieważ nie wszystkim uczestnikom chciało się przyjść do biura. Niektórych koronawirus tak rozpieścił, że w 2022 roku nadal pracowali z domu i pół dnia spędzali w piżamie. Ich prawo, ja jako człowiek towarzyski i spragniony w życiu jednak jakiejś różnorodności rzadko z tej opcji korzystałem. Że ta różnorodność jest mi potrzebna, przekonałem się w szczycie pandemii, kiedy to moja ówczesna partnerka zaczęła mi działać na nerwy tak bardzo, że gotów byłem pięć razy dziennie chodzić do Lewiatana i ze śmieciami, żeby nie musieć z nią cały czas przebywać. Ona się w końcu zaczęła czepiać, że w kółko latam do tego sklepu, sugerowała problemy z pamięcią i oskarżała mnie o znoszenie do domu zarazków, przez co miałem jej jeszcze bardziej dość. W dodatku nazywała ten sklep biblijnym potworem, co wydawało jej się szalenie dowcipne, i dodawała, że, he, he, złoty, a skromny. Istotnie, on miał taki złotawy szyld, żeby nie zaburzać estetyki okolicy, ale, po pierwsze, co z tego, a po drugie, za trzecim razem to przestaje bawić. Zrobiło się nieco łatwiej, jak zaczęła biegać nad Wisłą i, nietypowo dla siebie, wcale mnie ze sobą nie ciągnęła. Później z kolei jeszcze bardziej poluzowali restrykcje i człowiek mógł wreszcie czasem się z kimś spotkać, więc zyskałem odskocznię. No a potem ona i tak mnie porzuciła. Partnerka, nie odskocznia.
Wracając do spotkania i jego zdalnego charakteru, to na czas objawiły się trzy osoby – ja, Sabina i Anita, jedna dość radosna i ożywiona, druga raczej znękana. Znów czekała mnie wątpliwa przyjemność słuchania przez słuchawki pisków tej pierwszej. Przez dwadzieścia lat naszej znajomości nie udało mi się w pełni pojąć natury tego fenomenu. Sabina i na żywo miała wysoki głos, ale, powiedzmy, nie rażący, natomiast to, co wydobywał z niego sprzęt elektroniczny, sprawiało mi niemal fizyczny ból. W dodatku im lepszy miała nastrój, tym bardziej szczebiotała, przez co sprawiała mocno niepoważne wrażenie. Było to jednak wrażenie mylne. Gdyby Sabina istotnie była tak niegroźna i trzpiotowata, jak mogło się na pierwszy rzut oka wydawać, Teresa nie ściągnęłaby jej ani do Azora, ani wcześniej do Cuiavii czy do Lingpoleksu. Starannie dobierała sobie współpracowników, choć, powiedzmy sobie szczerze, nie zawsze rozumiałem kryteria.
Anita natomiast, w przeciwieństwie do mnie i Sabiny, nie zaliczała się do wyselekcjonowanej przez Teresę grupy, była bowiem zatrudniona w Azorze od ładnych kilkunastu lat, czyli od czasów, gdy jego właściciel dopiero startował ze swoim biznesem. Na ile była kompetentna, trudno stwierdzić, bo przeważnie zamiast wyrazić osobistą opinię, starała się po prostu zgodzić ze wszystkimi naraz. Nie powiedziałbym jednak, że nic nie miała w głowie, ponieważ, po pierwsze, czasem zajęcie takiego stanowiska wymaga solidnej gimnastyki umysłowej, a po drugie, z moich rozmów z nią wynikało, że na wiele kwestii mamy zbieżne poglądy. Ogólnie jednak nie przeszkadzała mi, a jej dogłębna wiedza na temat dotychczasowego sposobu działania przedsiębiorstwa bywała przydatna. Sabina twierdziła, nie bez słuszności, że coraz mniej, i chętnie widziałaby na tym stanowisku kogoś zdolnego zaoferować świeżą perspektywę, ale na razie nikt nie robił w tej kwestii nic konkretnego.
Teraz Anita wymamrotała jakieś powitanie, po czym poinformowała, że team leaderki PM-ów prawdopodobnie się spóźnią, bo muszą dłużej zostać na pilnym callu z HR-ami, z którego ona dopiero co wyszła. Doprawdy, zupełny brak szacunku dla naszego czasu.
– Co się znowu stało? – zapytałem.
– Pracownicy źle zareagowali na nową politykę rozliczania czasu pracy.
Nie zdziwiło mnie to w najmniejszym stopniu. Oni tu w kółko na coś źle reagowali, straszne mimozy. Jak myśmy zaczynali pracować, to normalnie się siedziało te dwanaście godzin, zdalnie jeszcze wtedy nie bardzo było można, i nikt nie narzekał. No, ale myśmy mieli etykę pracy. A po tej pracy jeszcze mieliśmy siłę na rozrywki. Co ja się swego czasu nabalowałem w Hormonie…
Albo potem, jak już pracowałem w Verbalingu, w kółko się gdzieś chodziło z ludźmi z pracy, te przyjaźnie przecież trwają do dzisiaj. To wtedy zresztą poznałem większość z tych, których w późniejszych latach ciągnęła za sobą po kolejnych firmach Teresa. W tamtych czasach, rzecz jasna, nie była jeszcze żadną CEO, tylko zwykłą kierowniczką PM-ów, i to do jej zespołu trafiłem. Na początku nie byłem wcale przekonany, czy to dla mnie dobrze, bo krążyły o niej różne opinie. Niektórzy uważali, że jest zbyt zimna, wymagająca i ma autorytarne zapędy. Miała nawet ksywkę „Caryca”. Dla nich może faktycznie był to problem, skoro im się nie chciało robić, ja jednak szybko przekonałem się, że ceni ludzi, którzy umieją pracować i wykazują inicjatywę, zamiast w kółko się snuć i narzekać. Wkrótce nasza znajomość zrobiła się pozasłużbowa – pojawiły się jakieś grille i piwka w większym gronie, toteż trwała także po tym, jak ona awansowała, a ja zmieniłem pracę. I tak się to ciągnęło, z obopólną korzyścią.
– No to ich uspokójcie, co to za problem? – odezwałem się w końcu.
– Pracujemy nad tym, zwłaszcza że niektórzy już się burzą publicznie, nie muszę mówić, jaki to ma wpływ na nastroje.
– Tak, to trzeba ukrócić – zgodziła się Sabina. – Ci najbardziej niezadowoleni sami w końcu odejdą, i bardzo dobrze. Oni są wszyscy na umowach o pracę, a to są duże koszty. Polska robi się coraz droższa, więc lokalnie już się nie opłaca zatrudniać. Lepiej zaoferować B2B jakimś Turkom czy innym Albańczykom, wezmą z pocałowaniem ręki połowę tego, co teraz musimy płacić, i jeszcze się będą cieszyć.
– Oczywiście, jest to poważnie brane pod uwagę – potwierdziła Anita.
Wkrótce potem pojawiły się team leaderki, wszystkie znękane w podobnym stopniu co Anita. Doprawdy, nie mógł sobie Maniuś weselszych bab pozatrudniać? Aż przykro było patrzeć na te ich miny. Zaczynało się to udzielać nawet Renacie, którą do tego oddziału ściągnęła Teresa, i był to jeden z przypadków, których od lat nie udało mi się ogarnąć rozumem. Nie było dla mnie nigdy jasne, o co z tą Renatą chodzi, bo o nadzwyczajne kompetencje, twarde czy miękkie, nie miałem powodu jej podejrzewać. Przez tyle lat bym zauważył, pracowałem z nią niejednokrotnie w różnych agencjach. Tyle że dobrze ogarniała Excela, ale to nie jest ani kluczowe, ani takie znowu niespotykane. Jakąś wartość musiała swoją osobą jednak dla Teresy przedstawiać, skoro ściągnęła ją także tu. Nie z dobroci serca przecież, bo tej Tereska w sprawach służbowych raczej nie przejawiała, ani z sympatii, bo tej zdecydowanie nie dostrzegałem. Zachowywała się, jakby ledwo tę Renatę tolerowała, a mimo to przywiodła ją do którejś kolejnej firmy. Zero logiki. Ale z babami to ogólnie nigdy nic nie wiadomo.
Na szczęście Renata nasiąkła tutejszą atmosferą tylko częściowo, bo zaraz wyszczerzyła się na powitanie, jak to ona, a uśmiech miała szeroki. I co, tak by im było trudno pójść za jej przykładem? Nie jest to wielki wysiłek, zwłaszcza gdy i tak ma się za chwilę udostępnić ekran z prezentacją, a to już można robić z wyrazem twarzy, jaki się chce. I tak nie miały do powiedzenia nic szczególnie ważnego ani mądrego, mogły więc chociaż zadbać o miły nastrój podczas spotkania.
Jak się okazało, z zachowaniem profesjonalizmu podczas prezentacji Marianowe pracownice też miały problemy. W każdym razie jedna, Ela. Była jakoś w połowie, gdy w rogu ekranu zaczęły jej wyskakiwać powiadomienia. Jakiś Maniutek S. wyrażał swoją wdzięczność i miłość, każdą z wypowiedzi kończąc licznymi serduszkami. A przecież to można wyłączyć w ustawieniach. Starałem się to kulturalnie zignorować, ale Renata, która nie wyłączyła kamerki, natychmiast zrobiła dziwną, jakby zniesmaczoną minę, a Sabina odmutowała się tylko po to, żeby znacząco chrząknąć. Baby to jednak są wredne. Ela się speszyła i wybąkała jakieś przeprosiny, a potem zgubiła wątek. Cyrk. No ale czego się po tych ludziach spodziewać? Po spotkaniu, z którego w zasadzie wynikało niewiele, aczkolwiek wystarczająco, by Anita napisała podsumowanie i nawet wyłuskała z tego pieprzenia jakieś action items, poszedłem zrobić sobie kawę. Ku swojemu zaskoczeniu nie musiałem nawet czyścić przed użyciem dyszy do mleka. Potem jeszcze kilka mejli, jeden szybki call, i koło czwartej uznałem, że weekend wylądował. Coś mi tam jeszcze zostało do zrobienia, ale zdecydowałem, że może poczekać do poniedziałku. Nie ma co się przepracowywać. Najważniejszy jest w końcu work-life balance.Rozdział 6,
w którym MARIAN przygotowuje grunt pod dokonanie przełomu, zaś rolnik śpi, a mu rośnie
------------------------------------------------------------------------
Zawsze uważałem, że najlepiej mają emeryci, a zaraz po nich etatowcy. Emeryci, wiadomo, nic już nie muszą, a kasa leci, etatowcy zaś niby muszą, ale w określonych godzinach, potem hulaj dusza, wychodzi taki z zakładu pracy i nic go nie interesuje, może sobie o czym chce myśleć i niczym się nie przejmować. Albo o, taki rolnik. Wszyscy wiedzą, że rolnik śpi, a mu rośnie. Przedsiębiorca zaś o każdej porze doby zajęty jest przedsiębiorstwem, choćby leżał na plaży albo z żoną w pościeli, gdzieś tam z tyłu głowy ma zawsze firmę, kierunki rozwoju, strategie, wizje, potrzeby, zagrożenia, zyski, straty, raporty, słupki… Jest to poświęcenie, którego nikt nie docenia, brzemię niesione zazwyczaj samotnie. Żona wspierała mnie oczywiście moralnie, „Maniuś – mawiała – to tyś jest solą tej ziemi, to dzięki pracy rąk twoich bogacą się narody”, ale nie zawsze była zdolna zrozumieć rozmach mej wizji i ogrom odpowiedzialności. Myślała na przykład, że odkąd przekazałem funkcję CEO Teresie, nic już prawie nie muszę i jestem człowiekiem wolnym. Ja jednak sprawom służbowym mniej czasu poświęcałem jedynie formalnie, bo krzyż mój, choć lżejszy, w każdej sekundzie żywota mego obciążał me barki. Wciąż rozpatrywałem kolejne kroki, ewentualności, innowacje.
– Maniuś, to po co ty tych ludzi właściwie pozatrudniałeś? – pytała mnie żona, słysząc moje żale. – Czy oni nie mają żadnych pomysłów?
Oni mieli pomysły i je z powodzeniem wdrażali, tu koszt przycięli, tam zoptymalizowali, ale ja potrzebowałem czegoś więcej. Pragnąłem przełomu.
– To niech ci zrobią przełom, za to im płacisz – mówiła mi żona.
– Ale Barbara – odpowiedziałem któregoś razu – żeby dokonać przełomu, trzeba się wyrwać z rutyny.
I to moje własne słowa trafiły do mnie z największą mocą: trzeba tych ludzi wyrwać, trzeba ich umieścić w nowym środowisku, świeżym, inspirującym i zupełnie różnym od tego, co tu mamy na co dzień. Niech zaczerpną świeżego powietrza, dotkną trawy, niech w ich głowach rozkwitną nowe idee, niech tam wyrosną same, jak rolnikowi we śnie… I jeszcze, żeby przy okazji dać zarobić innemu polskiemu przedsiębiorcy, tego wymaga społeczna odpowiedzialność biznesu. W ten sposób powoli konkretyzowała się moja wizja.
– Maniuś, ale czy oni muszą dotykać tej trawy pod koniec października? W całej Polsce zapowiadają temperatury do pięciu stopni i deszcze – skomentowała moja żona, wspaniała kobieta, będąca jednak niekiedy hamulcową postępu. – Nad morze byś ich chociaż zabrał, jod jest dobry dla mózgu.
Ostatecznie nie zdecydowaliśmy się na morze, ale w nazwie było coś z rybą, więc jakby się liczyło. Czułem w kościach, że czeka nas coś niesamowitego.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki