Zbrodnia w stylu świdermajer - ebook
Zbrodnia w stylu świdermajer - ebook
W cieniu drewnianych willi o ażurowych werandach, gdzie zapach sosny miesza się z aromatem świeżo mielonej kawy, a letni gwar podwarszawskich kurortów skrywa więcej niż niewinne plotki, czai się… zbrodnia.
Świdermajer – styl architektury tak urokliwy, że aż kusi, by stać się tłem dla mrocznych sekretów. W tym zbiorze opowiadań spotkają się eleganccy letnicy, lokalni dziwacy i przyjezdni, którzy mają powód, by nigdy nie zdradzić, skąd przybyli. Ktoś zniknie, ktoś umrze, ktoś… wyjdzie z tego cało, ale nie bez blizn.
To kryminały pachnące epoką, w której kobiety noszą kapelusze z woalką, panowie – laski z ukrytym sztyletem, a każda willa mogłaby opowiedzieć własną, krwawą historię.
Dla tych, którzy lubią, gdy retro ma pazur – a słońce Świdra tylko pozornie grzeje spokojem.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-977150-0-4 |
| Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Otwock, czerwiec 1933 r.
Dochodziło południe. Słońce piekło niemiłosiernie i nawet graniczące z cudem znalezienie schronienia w cieniu drewnianych bazarowych bud na niewiele się zdawało. Gorące, rozedrgane powietrze przesycone było mieszaniną zapachów: ryb, czosnku, polnych kwiatów i szarego, wszędobylskiego kurzu.
Na targowisku wrzało jak w ulu. Była sobota. Z wagonów przyjeżdżającej punktualnie za kwadrans dwunasta kolei lada chwila miała wysypać się warszawska i falenicka ciżba, wymęczona i wymięta po tygodniu spędzonym w biurach, fabrykach i Bóg wie gdzie jeszcze. Matki z rozwrzeszczanymi dziećmi, przekupki, wąsaci urzędnicy, stateczne matrony z parasolkami, wreszcie wszelakiej maści żigolaki, kieszonkowcy oraz prostytutki zjeżdżali tłumnie jak co tydzień do uzdrowiska spragnieni wrażeń, jakich duże miasto nie było w stanie im zapewnić. Jednych ciągnęły tu piaszczyste świderskie plaże, sosnowy klimat, wiejskie dobra dowożone furmankami aż z Osiecka czy Kołbieli, innych niczym magnes ciemne, szemrane zakamarki miasta, wiecznie tętniące życiem bulwary i pensjonaty.
Przeciągły gwizd lokomotywy sprawił, że w znużonych upałem kupców wstąpiły nowe pokłady sił. Zaczął się rejwach. Zewsząd dobiegały nawoływania i zachwalanie towaru. Krzyki po polsku i w jidysz mieszały się ze stukotem końskich kopyt na bruku, gdakaniem kur i skrzypieniem dawno nieoliwionych wózków.
Samuel Mincberg stał oparty niedbale o słup ogłoszeniowy i palił papierosa. Obserwował te tabuny frajerów, które aż prosiły, żeby ulżyć ich wypchanym portfelom. Chłopak nie spieszył się. Nie lubił tłoku. Wiedział dobrze, że przy tak wybornej pogodzie wystarczy jak przespaceruje się wieczorem pod „kasyno” albo Ratusz, a zdobycz, podchmielona i rozanielona weekendowymi amorami, sama wejdzie mu w ręce. Najciemniej pod latarnią.
– Serwus, Szlomo. Młody Żyd drgnął i odwrócił się powoli. Niech to, Kowalski. Ta gęba zwykle nie wróżyła niczego dobrego.
– Czego chcesz? – zapytał oschle chłopak. – Po ostatniej robocie dałem ci chyba jasno do zrozumienia, że nie wchodzę w ten biznes. Zbyt śliski, zbyt obrzydliwy i w dodatku niezgodny z moim światopoglądem.
Hieronim Kowalski, znany również jako Szprycha, roześmiał się i klepnął młodego Żyda w ramię.
– Wesołek z ciebie, Szlomciu, wesołek – pogroził palcem. – A ja tu do ciebie po przyjacielsku, jak, nie przymierzając karczewiak do otwocczanina. My prawie sąsiedzi przecież. Krótko. Jest robota.
– Jaka? – zapytał flegmatycznie Szlomo gwoli formalności. Chce czy nie, dowie się i tak, to pewne. Na darmo przecież Szprycha by się pod Zegar nie fatygował.
– A za ile nie pytasz? – podpuszczał go Szprycha.
– Powiedz mi jaka, to ja ci powiem za ile – roześmiał się otwocki doliniarz. Nagle zrobiło mu się wesoło, chyba przez ten upał. Za to stary karczewski bandyta nie wyglądał na rozbawionego.
– Bardzo śmieszne. Słuchaj – Szprycha zniżył głos do szeptu. – U Górewicza zatrzymał się taki jeden, podobno dyplomata jakiś czy co. Nazwisko wywietrzało mi z głowy. Jakoś tak... Trzaskalski czy Trzaskowski, nieważne zresztą. Chodzi więc o to....
– To pewnie taki z niego dyplomata jak i ze mnie. Toż to musowo rodowity karczewiak, niech mnie rabin prześwięci. To ty tak swoich, Szprycha? Nie ma co, świat schodzi na psy. Zresztą od razu mówię, że na mokrą się nie piszę. – Szlomo splunął na zakurzony chodnik.
Szprycha spojrzał na niego jak na wyjątkowo dokuczliwego owada.
– Daj skończyć, jak pragnę zdrowia dla mojej chorej mamusi. Trzaskowskich jak psów, czep się lepiej jakiegoś Mośka. Frajera trzeba skroić i tyle.
– Z tego co mi wiadomo – odparł flegmatycznie złodziejaszek – włamy to chyba twoja specjalność. Kieszonki, torebeczki – o, to co innego. Ale to wiesz sam. O co tak naprawdę chodzi?
Szprycha przybliżył się do chłopaka. Był zarośnięty, spocony i mimo dość wczesnej pory jechało od niego gorzałą. Tak na węch raczej pejsachówka starej Ajcyngierowej niż coś od Baczewskiego.
– Sprawa jest, jakby to powiedzieć, dość delikatna – zaczął. – Jak mówiłem, klient mieszka u Górewicza, a sam wiesz jak oni tam reagują na mój widok. Znają mnie, no, powiedzmy, że nie od tej najlepszej strony. Chodzi o jakąś teczkę z papierami. Nie wiem jakimi i mam to gdzieś, ale to ponoć coś ważnego. Robota prosta jak drut, a można zgarnąć za nią sporo szmalcu. Szybko, łatwo i przyjemnie, jak mawiała Duża Rita z burdelu przy Kościel... No, nieważne. Ty znasz tę budę jak własną kieszeń, nie sparzyłeś się i wiesz co i jak.
Szlomo ryknął śmiechem.
– Teczkę? Szprycha! Na mózg ci się rzuciło? A może jeszcze ołówek i kałamarz ci przynieść? Co ty ze mnie idiotę robisz? Nie, nie, dziękuję, postoję. Ależ upał cholerny. Chyba sobie odpuszczę to stanie i kopnę się nad Świder, bo wytrzymać nie idzie.
– Nie robię z ciebie idioty, pacanie koszerny. Więcej nie mogę zdradzić, a ty nie bądź za ciekawy. Mniej wiesz, dłużej pożyjesz. Zgodzisz się, to dobrze. Nie, to szukam kogoś innego. Tego kwiatu to pół światu, jak mawiała moja babcia nieboszczka.
Szlomo strzyknął brązową od tytoniu śliną. – Dobra – powiedział po chwili. – Fakt faktem ostatnio nie śmierdzę groszem. Kiedy?
– Im szybciej, tym lepiej. Wchodzisz, bierzesz i w nogi. Po robocie spotkamy się tam, gdzie zawsze. Znajdziesz mnie. A to – sięgnął za pazuchę i wyciągnął zwitek banknotów – zadatek. Niech będzie, że bezzwrotny. Wierzę w ciebie, więc mnie nie zawiedź.
Oczy chłopaka rozbłysły. Zdjął jarmułkę i podrapał się po zmierzwionej czuprynie. Wyciągnął do Szprychy dłoń. Tamten przyklepał porządnie, po wozacku, aż zapiekło.
– Połamania nóg – rzucił na odchodne. – Nie pożałujesz. Już żałuję – pomyślał Szlomo, patrząc w ślad za oddalającym się chwiejnym krokiem Szprychą. Ale obyś się nie mylił, mruknął do siebie.
„Noc czarna jak skrzydła kruka” to może nie najtrafniejsze określenie, ale i tak gówno było widać. Dochodziła jedenasta. Księżyc świecił tak, jakby robił łaskę, że w ogóle raczył się pojawić, rzucając poprzez chmury wyjątkowo skąpą poświatę. Szlomo stanął u wylotu Wspólnej i Sienkiewicza, skryty w cieniu niskich, rozłożystych krzewów i dyskretnie obserwował pensjonat. Ilekroć widział dzieło starego Górewicza, zawsze wpadał w coś w rodzaju zachwytu. Budynek wraz z otaczających go parkiem, egzotyczną roślinnością był jakby był żywcem przeniesiony z innego świata. Z takiej na przykład Francji albo kto wie, nawet Szwajcarii? Szlomo nie był nigdy dalej jak w Warszawie, ale właśnie tak wyobrażał sobie kwintesencję zachodnioeuropejskiego przepychu. Po alejkach przechadzali się jeszcze ostatni kuracjusze, łapiąc resztki ciepłego dnia. Na wszelki wypadek postanowił jednak jeszcze chwilę poczekać, zwłaszcza że kątem oka zauważył idący w jego kierunku patrol granatowej policji. Nie ma potrzeby zanadto rzucać się w oczy.
Prawdą było to, co powiedział Szprycha – Szlomo dość dobrze znał pensjonat, ponieważ bywał tam jeszcze jako dzieciak, kiedy łazili od domu do domu z bandą sobie podobnych wyrostków, żebrząc i kradnąc co popadnie. Nieraz nocny stróż wyganiał ich na ulicę, wyklinając na czym świat stoi. Ale to było całe wieki temu. Stary Mosze dobiegał chyba osiemdziesiątki i o tej porze na pewno śpi i nie w głowie mu uganianie się za złodziejami. Sprawa wydawała się więc dosyć prosta.
Szlomo przydeptał niedopałek. Podszedł do ogrodzenia, rozejrzał się i po chwili znalazł się po drugiej stronie. Drzwi do pensjonatu nie były zamykane, głównie z powodu maruderów wracających z rajdów po otwockich knajpach i dancingach. Ostrożnie nacisnął klamkę i wśliznął się do środka. Hol wydawał się pusty. Przy ladzie leżała księga meldunkowa i kilkadziesiąt nazwisk, głównie żydowskich, choć trafiały się i polskie. Zaiste, pecunia non olet. Gdzieś pośrodku obok niewyraźnie wpisanej daty widniało: Trzaskowski, T. pokój 112. Teraz wystarczyło wejść na górę, załatwić co trzeba i wiać.
A co jeśli facet nie śpi? – myślał Szlomo, stąpając po lekko skrzypiących schodach.– Albo właśnie zabawia się z dziwką? To akurat mało prawdopodobne, zważywszy na dość konserwatywne podejście właściciela pensjonatu do kwestii damsko – męskich, ale też nie niemożliwe.
Trochę tu się zmieniło, skonstatował młody włamywacz. Wejście na pierwsze piętro po wcale nie najciszej skrzypiących schodach okazało się dużym przeżyciem. Chłopak spocił się jak mysz. W powietrzu czuć było papierosowy dym, pot i perfumy.
Pokój, którego szukał, znajdował się na końcu korytarza, tuż za biblioteką i jadalnią. Przyłożył ucho do drzwi. Cisza. Szlomo sięgnął pod połę wyświechtanej marynarki i wyciągnął kilka wytrychów, po czym zaczął ostrożnie wsuwać jeden po drugim do prostego zamka. Doliniarz nie doliniarz, inny fach też warto w końcu znać. Bingo. Nagle coś go tknęło. Jakieś bliżej niesprecyzowane przeczucie sprawiło, że uniesiona dłoń zawisła w powietrzu. Nacisnął klamkę. Otwarte. Zapomniał zamknąć czy jak? Szlomo wetknął głowę przez lekko uchylone drzwi. Sporo ryzykował, nie wiedząc tak naprawdę, czego ma się spodziewać. Może facet za chwilę wypali mu prosto w twarz z browninga albo poczęstuje nożem?
Nic takiego się nie stało. Pokój jak pokój– stolik, szafa, jakieś krzesła, wisząca na oparciu marynarka i zaciągnięte do połowy kotary. I cisza, ale taka świdrująca, namacalna, przy której słychać bicie własnego serca.
W powietrzu wisiała trudna do zidentyfikowania, przypominająca wymiociny woń. Włamywacz zamknął za sobą drzwi. Zlustrował pobieżnie pomieszczenie, szukając prawdopodobnie skórzanej, dyplomatycznej teczki, którą najdalej rano miałby zamienić na plik rozkosznie szeleszczących banknotów. Była! Naprawdę tam była. Skórzana dyplomatka leżała na podłodze, oparta o nogę łóżka, na którym, pod gustownym baldachimem spoczywał... lokator pokoju, niejaki Trzaskowski. Uff, a więc Szprycha nie kłamał. Teraz wystarczy tylko cichutko podejść i... Szlomo zamarł. Coś było nie w porządku. Cholernie nie w porządku. Niemal absolutną ciszę mącił wcale nie głośny, za to natrętny i regularny, odgłos kapania. Kap. Kap. Jak z zepsutego kranu, tyle tylko że dochodził nie z kąta, gdzie ustawiono umywalkę, ale właśnie od strony łóżka. Ciekawość zwyciężyła i chłopak odważył się podejść nieco bliżej. To, co zobaczył, było tak nierealne jak nierealny może być senny koszmar.
Pozbawione głowy ciało dyplomaty Trzaskowskiego leżało zwalone w poprzek łóżka w dziwnej, nienaturalnie wygiętej pozie. Otaczała je wielka ciemna plama, której nie sposób było pomylić z niczym innym. To ona była źródłem mdłego, metalicznego zapachu. Spływająca po śliskiej atłasowej pościeli krew z obrzydliwym mlaskaniem kapała do ustawionego pod łóżkiem nocnika. Sądząc po zebranej tam ilości, w ciele nieszczęśnika nie pozostało jej wiele. Chłopak zatoczył się. Poczuł mdłości. Jakby tego było mało, na jedwabnej, gustownie haftowanej poduszce, ozdobionej wymyślnym monogramem pensjonatu leżała odcięta głowa. Miała szeroko otwarte, jakby nieco zdziwione oczy, a puste, zmatowiałe już źrenice zdawały hipnotycznie wpatrywać się w chłopaka z wyrzutem: Widzisz? Widzisz co mi zrobili? A ty przyszedłeś mnie jeszcze okraść?
– Wielki Boże! – szepnął przerażony chłopak. Miał wrażenie, że jeszcze chwila i zemdleje. Z oczywistych względów nie mógł sobie na taką słabość pozwolić. Nie teraz i nie tutaj! Stał tylko jak posąg, a w głowie kołatała się tylko jedna myśl: uciekać! Jak najszybciej i jak najdalej stąd. Odwrócił się i jednym skokiem znalazł się przy drzwiach. Uderzywszy jeszcze kolanem w półotwarte drzwiczki szafy jęknął i wypadł z hukiem na korytarz. Był już w połowie na dół. Nagle się zatrzymał. Teczka! Zawrócił. Wpadł do pokoju, ze wszystkich sił starając się nie patrzeć na trupa, chwycił aktówkę i wybiegł, ścigany świadomością, że makabryczny widok z pokoju sto dwanaście długo jeszcze będzie zalegał pod powiekami.
* * *
Powiedzieć, że komisarz Marian Zawada był zły, to mało. Był wściekły jak rój rozjuszonych pszczół. Nie dość, że niedziela i musiał przyjść do pracy, to jeszcze starszy przodownik Malinowski wyrwał go z łóżka przed szóstą. Zapowiadał się kolejny piękny letni dzień i ten fakt psuł humor Zawadzie podwójnie. Żeby tak chociaż padało! Wtedy nie byłoby mu żal, a tak co? Tyle razy obiecywał synowi, że pojadą nad Świder. Mały od tygodni zamęczał go prośbami o lekcje pływania. Mieli nawet upatrzone specjalne miejsce, koło mostu kolejki, które wręcz idealnie nadawało się do tego celu. Parszywy los! Żeby to chociaż włamanie, pobicie albo cholera wie co jeszcze, rozważał. Posłałby Nowaka albo Zylbera. Ale morderstwo? To zupełnie co innego i on jako naczelnik otwockiej policji musiał pofatygować się osobiście. W dodatku ofiarą była podobno jakaś szycha, więc w ogóle nie było o czym gadać. Trzeba to tylko będzie małemu kolejny raz jakoś zręcznie wytłumaczyć.
Józef Malicki, policyjny fotograf, z namaszczeniem przechadzał się po pokoju. Był profesjonalistą w każdym calu. Mimo dość dobrego oświetlenia prawie do każdego ujęcia używał lampy błyskowej. Żarówka flesza raz po raz strzelała oślepiającym blaskiem. Zawadę zaczynało to irytować.
– Musisz tak ślepić do cholery? – warknął. – Toż dzień, jasno tu jak u świętego Piotra.
– Muszę – odparł spokojnie Malicki i jakby na złość Zawadzie pstryknął kolejny raz, zdejmując głowę denata z lewego profilu. – Muszę – powtórzył – jeżeli chcesz mieć dobre zdjęcia.
Zawada machnął ręką i sięgnął do kieszeni po paczkę egipskich.
– Niezły bigos – powiedział. – A miało być tak pięknie – dodał, zaciągając się aromatycznym dymem. Spojrzał na zegarek. dochodziła siódma.
– Nici z wolnej niedzieli, co? – zapytał zjadliwie Malicki, który był kawalerem.
– A idź w cholerę. Romsicki! – zawołał podkomendnego.
– Na rozkaz, panie komisarzu – stuknął obcasami młody funkcjonariusz.
– Ja tu swoje już zrobiłem. Wracam na posterunek. Trzeba zadzwonić w parę miejsc, ustalić, co się da, i powiadomić rodzinę tego tu, no, denata. Sam się tym zajmę. A wy przesłuchajcie kogo trzeba, sporządzić raport i do mnie na biurko. Na przedwczoraj! – pogroził palcem.
– Tak jest! – zasalutował funkcjonariusz. – A w pierwszej kolejności weźmiecie ciecia. Oni zawsze widzą więcej niż wszystkim się wydaje. Wykonać, do jasnej cholery. Co za bajzel.
* * *
Szlomo nie zmrużył oka całą noc. Wciąż miał przed oczami widok odrąbanej głowy. Zupełnie nie dało się go pozbyć. A w dodatku ten straszny smród. Chłopakiem aż zatrzęsło. Najgorsze było to, że z pozoru łatwa sprawa zaczynała, nomen omen, śmierdzieć, i to bardzo. Szlomo wiedział, że jeżeli policja znajdzie w pokoju dyplomaty jego ślady, a znajdzie, to tylko kwestia czasu, wcześniej czy później zapuka do jego drzwi. Za morderstwo czapa, myślał. A za kogoś takiego to pewnie podwójna, o ile to możliwe. Co z tego, że to nie on kropnął gościa. Jak przyszyją mu współudział, nie wyjdzie z mamra do sześćdziesiątki. Szejnen dank za taki geszeft! Cholerny Szprycha, że też dał się mu namówić na coś takiego! Ale zaraz, chwila – zreflektował się Szlomo. Ktokolwiek zabił tego biedaka, nie zabrał przecież teczki. Czyżby chodziło więc o pieniądze? Zwykły napad? Fakt, że gość musiał być dziany jak żydowski sklepikarz, ale żeby tak od razu łeb mu urzynać? I to gdzie, w Otwocku? Albo może chciał zabrać i teczkę, tylko ktoś go spłoszył? Niedobrze to wygląda. Bardzo niedobrze. Oj wej, oj wej ismir! Bardziej jednak interesowało go co innego: jeżeli ktoś widział, jak wybiega z pensjonatu, to oznaczało koniec. Po rysopisie Zawada ze swoimi policajami raz dwa go znajdą. Pytanie tylko czy widział. Kiedy wybiegł na ulicę, przebiegł koło willi Sierkowskiego, gdzie jak zawsze kręciło się parę osób. Jest nadzieja, że może byli to kuracjusze. Koło synagogi Goldbergów na Warszawskiej też raczej o tej porze pustawo, a na Kościelnej to już prawie był u siebie. Klucząc po mieście zygzakiem, wyczerpany jak po ciężkim dniu machania łopatą, dotarł wreszcie do domu, na Graniczną – Wiązowską. Ta część miasta żyła zupełnie innym rytmem. Tu znali go prawie wszyscy i nawet takie nocne spotkanie nie powinno nikogo specjalnie dziwić. Kiedy wreszcie dopadł drzwi i znalazł się w chłodnej sieni, cały był zlany potem. Teczkę ukrył na strychu, w starym kufrze, nawet do niej nie zaglądając. Przeklęte papierzyska. Ciężko dysząc, legł obok, na gołych deskach. Tutaj też zastał go świt.
* * *
– No i jak, panie Lewiński? Mamy już coś? – rzucił Zawada do słuchawki. Była środa, a sprawa morderstwa dyplomaty stanęła w miejscu. Tymczasem z Warszawy zaczęły się telefony: że to sprawa priorytetowa, że skandal, że jak się prasa dowie, to nie chcieliby być w skórze komisarza. Szczerze powiedziawszy fakt, że w mieście nie zaroiło się jeszcze od dziennikarzy, zakrawał na cud. W słuchawce słychać było tylko trzaski.
– Cholery można dostać z tym telefonem. Mów pan głośniej, do cholery! – Zawada wrzasnął do aparatu.
– Nie musi pan na mnie krzyczeć – powiedział Lewiński. – A, teraz już dobrze. No więc? – Odciski zebrane na miejscu przestępstwa należą bez cienia wątpliwości do niejakiego Salomona Mincberga, otwocczanina narodowości żydowskiej. Ptaszek był notowany i to nieraz. Powinniście go mieć kartotece. Narzędzia zbrodni, jak sam pan komisarz wie, nie znaleziono.
Zawadę zatkało. – Halo? Jest pan tam? Komisarzu Zawada? – Tak, jestem. Dziękuję, panie Lewiński. Zawada odłożył słuchawkę na widełki. Nie wierzył własnym uszom. Szlomo Mincberg? Ten nieopierzony doliniarz miałby zaszlachtować jakiegoś gogusia z warszawki? To niemożliwe. Śmieszne. O ile w takiej sprawie może być cokolwiek śmiesznego, rzecz jasna. Przecież ten gówniarz...
Z drugiej jednak strony odciski... Daktyloskopii nie da się oszukać. Komisarz ponownie chwycił za słuchawkę.
– Nowak? Przyprowadźcie mi tu młodego Mincberga. Co? Tak, tego. Aha, weźcie bransoletki i... cholera, aresztujcie go za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. Tak, dobrze słyszeliście. Wykonać.
* * *
Lalki, lokalu usytuowanego przy karczewskim rynku, próżno było szukać w renomowanych przewodnikach turystycznych. No cóż, w tych o mniejszym prestiżu też raczej się nie pojawiała. Może szkoda, może i nie. Grunt, że stali bywalcy wiedzieli, iż mimo surowego, dość obskurnego wystroju, wiecznie snującej się wewnątrz dymnej zawiesiny, serwowane tu trunki były doprawdy wyborne. Jarzębiaki, wódki, krupniki czy słynny karczewski bimber nie miały sobie równych w całym powiecie. I najważniejsze, że gliny raczej tu nie zachodziły, wybierając zwykle konkurencyjnego Korsarza.
Szprycha wyglądał mizernie. Jakby przez te kilka dni postarzał się o dobrych parę lat. Siedział wtulony w kąt i spoglądał matowym, niewidzącym wzrokiem gdzieś przed siebie, ćmiąc papierosa. Jakby tkwił w jakimś stuporze. Zobaczywszy wchodzącego Żyda zerwał się na równe nogi.
– Szlomo, Jezus, Maryja, to ty? – Cześć, Szprycha. – Człowieku, czy ty wiesz, że szuka cię cała policja powiatu, a może nawet województwa?
– Teraz już wiem. Cholera, więc jednak ktoś musiał podkablować. A żeby go...
– Teczkę przyniosłeś? – spytał zaniepokojony Szprycha. – Nie widzę jej.
– A coś ty taki prędki, braciszku, co? Spokojnie, mam ją. W bezpiecznym miejscu.
– To na co czekasz? Mieliśmy umowę. – Szprycha sięgnął po pieniądze. Szlomo złapał go za rękę. – Nie tak szybko, powiedziałem.
Karczewski bandyta spojrzał na chłopaka badawczym wzrokiem.
– Co to ma znaczyć? – Ano to, że cena uległa podwojeniu. A wiesz dlaczego? Właśnie za to, że teraz, gdzie się nie pojawię, nagle wokół mnie robi się dziwnie granatowo. Tego akurat nie było w umowie – wycedził Szlomo. – Ani tym bardziej TRUPA. Powiedziałem przecież wyraźnie, że na mokrą się nie piszę. – Co ty?! Skąd miałem wiedzieć? Ktoś widocznie postanowił oskubać gościa, ten może się stawiał, to i wziął za swoje.
– Może tak było, może i nie. Nikt nie ucina łba klientowi tylko dlatego, że się stawia. Są prostsze sposoby. Gadaj, co tu jest grane.
– Łba? O czym ty, do cholery, gadasz? – Ano tak. Zastałem pana Trzaskowskiego w stanie, że się tak wyrażę, niekompletnym i wyimaginuj sobie, że to był widok, którego nie chciałbym więcej oglądać. Pytam więc jeszcze raz: w co tu się gra?
– Najpierw teczka. – Najpierw wyjaśnienia. Nie przeginaj. – Zapłacę, ile chcesz – zacisnął zęby Szprycha.
Szlomo pokiwał głową. – Zapłacisz. A wiesz dlaczego? Bo coś za bardzo ci na niej zależy. Nie wiem tylko dlaczego.
Szprycha aż się zachłysnął dymem. – Ty wypierdku jeden, ty...! – O ho, ho! To zaczynamy się obrażać? Gadaj zdrów, mnie to nie rusza – parsknął młody złodziej.
Kowalski jednym haustem przechylił pokaźnych rozmiarów kieliszek jarzębiaku. Splunął na podłogę.
– Ty gnojku, nawet nie wiesz, w co się pakujesz. To wszystko nie na twój łeb. Jesteś meszuge kopf.
– Nie, nie chodzę z głową w chmurach. Wpakowałeś mnie w gówno i chcę wiedzieć jak głęboko w nim siedzę. Jesteś mi to winny. Jeżeli mnie złapią, pójdę siedzieć za współudział. A wtedy mogę cię sypnąć. Powiedz, dlaczego tak ci zależy na tych dokumentach? Dla forsy? Co w nich jest?
Szprycha milczał, zagryzając wargi. Szlomo pierwszy raz widział, jak ten cwany karczewski bandzior nie wie co powiedzieć.
– Przyszli do mnie dwa tygodnie temu – zaczął. – We czterech. Powiedzieli, że przyjedzie tu taki jeden, na wypoczynek niby. Ale przy okazji miał jakieś interesy robić w Warszawie, umowy podpisywać czy coś takiego.
– Kto przyszedł? Miejscowi? Szprycha prychnął. – Skąd. Poznałbym od razu. – Czego chcieli? – Teczki. To podobno jakieś ważne, żeby on tej umowy nie podpisał, bo to, powiedzieli, ze szkodą dla polskiej gospodarki będzie. Jak dokumenty znikną, facet wyjedzie i wszystko będzie cacy.
– Patrioci, kurwa ich mać – prychnął Szlomo. – Dobra, to rozumiem. Ale dlaczego przyszli z tym akurat do ciebie? – A cholera ich wie? Może sławny w stolicy jestem. Miałem to zrobić sam albo znaleźć, wiesz, frajera. Obiecali... no, tysiąc.
– Ożeż w mordę. Tysiąc złociaków? – Dolarów. Szlomo omal nie spadł z krzesła. – A ty to łyknąłeś? – A ty byś nie łyknął?! Człowieku, wiesz ile to szmalu? Ja przez pięć lat nie musiałbym kiwnąć palcem i o, tak bym żył.
– Co dalej? – A co miało być? Coś mi tu śmierdziało. Forsa forsą, ale ja głupi nie jestem. Wyczułem od razu, że kłamią. Może jestem naiwny, ale nie głupi. Nikt nie daje takiej kasy za kradzież paru kartek. Odmówiłem grzecznie. Powiedziałem, żeby poszukali kogoś innego. Dałem im nawet jakieś namiary.
– Nie posłuchali? Szprycha pokręcił głową.
– Wzięli moją Ulę. Jeden wyjął nóż i rozciął jej sukienkę. A potem zaczął obmacywać, wiesz na górze i na dole. Drugi poszedł po Rozalkę. Dziecina biedna na książkami siedziała, a on ją cap za włosy i z kuchni przyciągnął. Majcher do gardła przyłożył. Nacisnął lekko, leciutko, tylko o tak. Krew zaraz poszła i wtedy pękłem. Dasz wiarę? Mnie mogli zrobić wszystko, ale dziecku? Co ono winne?
– Nic, Szprycha. Nic. A ja? Co ja byłem winny, żeś mnie tak wystawił?
– Ty nie masz dzieci, Szlomo. Nie zrozumiesz. Młodyś jeszcze. Miałeś ukraść teczkę i mi ją przynieść. Tylko to, nic więcej. Skąd mogłem wiedzieć, że zaszlachtują tego gościa i będą chcieli cię w to wrobić.
– A stąd, że to bandyci, Szprycha. Załatwiliby mnie bez mrugnięcia. A wiesz, co byłoby potem?
– Przyszliby po mnie. – Właśnie. Ktoś ich musiał wypłoszyć, bo znalazłem teczkę bez problemu. Gość wcale jej nie chował.
– Szlomo. Przysięgam, że mówię prawdę. Wydawało mi się, że łatwo pójdzie. Uwierz mi, że musiałem. Dla mojej rodziny. Na rany Chrystusa, na moim miejscu postąpiłbyś tak samo.
– Może tak. A może i nie. Mogłeś chociaż... Prawdziwy z ciebie skurwysyn, wiesz? Sprzedałeś mnie jak pierwszego lepszego.
– Nie, to nie tak. Posłuchaj... Niestety nie dane mu było dokończyć. Drzwi odskoczyły z impetem i do lokalu wpadło dwóch facetów w długich płaszczach. Powiew świeżego powietrza z zewnątrz sprawił, że dym nieco zrzedł. Szlomo rzucił okiem za siebie, po czym spojrzał prosto w twarz Szprychy. Bezgłośne przeprosiny. Rychło w czas.
A potem się zaczęło. Błysk lufy, szczęk zamka pistoletu maszynowego. Krzyki. Harmider nie do opisania. Pijaczki siedzące z nosami w szkle jak na komendę zerwali się z miejsc, przewracając stoły i krzesła. Brzęk tłuczonego szkła. Ktoś krzyczał, ktoś inny wzywał policję. Szlomo nie zastanawiał się długo. Kopnięciem przewrócił ciężką ławę i zanim ktokolwiek zdążył zareagować, dał susa przez otwarte okno wprost na podwórze. Za nim, z suchym grzechotem posypał się grad kul. W oddali zawodziła policyjna syrena. Chłopak zerwał się na równe nogi i jak ogłupiony reflektorami zając rzucił się przed siebie. Byle do przodu. Przesadził płotek, jakiś kurnik i biegł dalej, nie oglądając się. Strzały ucichły. Dwadzieścia metrów. Czterdzieści. Nic, cisza. Wybiegł na drogę i puścił się pędem w kierunku Otwocka. Właśnie mijała go wąskotorówka. Z wyładowanych wagonów spoglądały zaciekawione twarze. Biegnąc, omal nie wpadł pod koła policyjnej dekawki. Wóz wyłonił się zza zakrętu nagle jak, nomen omen, zabłąkana kula. Pisk opon. Zamajaczyła nalana, wąsata twarz Zawady.
– Mincberg, czyś ty zwariował, chłopcze? – wrzasnął policjant. – Życie ci obrzydło czy co? Mało masz kłopotów?
Złodzieja jakby poraził piorun. – Pani komisarzu, to nie ja! Przysięgam, nie ja zabiłem tego faceta u Gurewicza! Ja tylko tam... poszedłem, żeby... – zaczął się plątać.
– Wiem, chłopcze, wiem. Miałem co do ciebie nosa. Zostawiłeś trochę śladów, które nas zmyliły, i za to należy ci się porządna odsiadka. Ale wiem, że nie jesteś mordercą. Stary cieć z pensjonatu widział jak od tego Trzaskowskiego wychodzi dwóch takich typów. Po rysopisach ustaliliśmy, że są poszukiwani. I to nie tylko u nas. To nie jakaś tam zwyczajna bandyterka, tylko dobrze zorganizowana grupa. Powiązania gospodarcze, polityka, całe to szambo. Chcieli odwrócić naszą uwagę. Wiedzieli, że Szprycha wyśle tam kogoś, kto skieruje na siebie wszystkie podejrzenia.
– Ale nie zabrali tych papierów. Wiem, bo mam je u siebie!
– Gówno masz, nie papiery. Zabrali wszystko, pozorując napad. Zostawili pewnie jakieś gazety.
Nagle czarny citroen z warszawską rejestracją z rykiem silnika wyłonił się zza rogu. Na uchylonych po obu stronach drzwiach wisiało dwóch bandytów z bronią automatyczną. – Padnij! – wrzasnął Zawada. Zbirom jednak najwyraźniej nie zależało na wymianie ognia. Chyba setką minęli policyjny wóz i pognali w kierunku miasta. – Zostawcie to, Piotrowski! – krzyknął Zawada, widząc jak jego kierowca bezskutecznie mocuje się z zamkiem służbowej broni. – Za nimi! – zakomenderował.
Szlomo zerwał się na równe nogi. – A ty gdzie się pchasz? – wrzasnął komisarz. – Z wami. Szybko, bo uciekną. Panie komisarzu, no niechżeż pan jedzie, do jasnej Anielki.
Zawada machnął ręką. Dekawka ruszyła za oddalającym się coraz szybciej citroenem. Przechodnie zatrzymywali się, odwracali głowy. Zawada wyjrzał przez okno, wystrzelił dwa razy. Raczej na postrach. Przy tej odległości nie miał szans na dobre trafienie. Chyba że w przypadkowego przechodnia.
Oba auta pędziły teraz Karczewską. Przy skręcie w prawo, w stronę parku, citroena o mało nie wyrzuciło z drogi. Zachwiał się, zatańczył na boku, ale pognał dalej Parkową, koło domu uzdrowiskowego. Na pełnym gazie dosłownie przeleciał nad przejazdem, łamiąc przy okazji opuszczający się drewniany szlaban. Poleciały drzazgi. Wydawało się, że to już koniec, że jeszcze chwila i będzie po pościgu. Mlądzką, prosta jak drut, aż prosiła, żeby docisnąć gaz do dechy. Była wprost stworzona do rejterady szybkim samochodem. Na dłuższym odcinku policyjna dekawka nie miałaby żadnych szans z potworem znajdującym się pod maską citroena. Widząc kątem oka nadjeżdżający pociąg, Zawada zaklął i uderzył pięścią w dach.
– Dacie radę przeskoczyć? – zapytał kierowcy. – Za nic w świecie, panie komisarzu. Ja mam trójkę dzieci – odparł przodownik Piotrowski, hamując z piskiem tuż przed roztrzaskanym szlabanem. Przed maską auta, jeden po drugim z hukiem przetaczały się wagony towarowego na Lublin.
– Szlag by to trafił! – darł się Zawada. Teraz gdy prawdziwych sprawców makabrycznej zbrodni dokonanej tuż pod jego nosem miał prawie na widelcu, akurat musiał trafić się cholerny pociąg. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie zdążył. Usłyszeli huk, a chwilę potem w niebo strzeliły czarne kłęby dymu. Kiedy wreszcie pociąg pojechał i kłęby siwej pary opadły, zamiast ściganego citroena ujrzeli wielką kulę czarnej, pogiętej i płonącej blachy. Ktokolwiek był wewnątrz auta, nie miał prawa przeżyć. Wielki, betonowy słup, wokół którego samochód bandytów owinął się jak szmaciana lalka, nawet się nie zgiął. Pojedyncze języki ognia lizały resztki wraku. Pomimo upału młody Żyd poczuł przebiegający po plecach dreszcz.
Dekawka zatrzymała się. Piotrowski zgasił silnik. Zawada zsunął kapelusz na czubek głowy. Szlomo milczał, jak zahipnotyzowany wpatrywał się w kupę złomu, która jeszcze zaledwie przed chwilą była... czymś innym.
– Kto mieczem wojuje... – pokręcił głową Zawada. – Sami sobie wymierzyli sprawiedliwość. No, młody – zwrócił się komisarz do pobladłego Żyda. – Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, obaj mieliśmy szczęście, co?
Kiwnięcie głowy musiało wystarczyć za odpowiedź. Po kwadransie nadjechała karetka pogotowia, potem straż, chociaż tak naprawdę ani jedni, ani drudzy nie bardzo mieli co robić. Strażacy sprawdzili tylko, czy ogień nie rozprzestrzeni się na pobliskie drewniane pensjonaty.
Komisarz Zawada przymrużył oczy i spojrzał z nadzieją w niebo. Postanowił wziąć wolne na resztę dnia. Papierkowa robota nie zając, nie ucieknie. Jutro też będzie dzień. Póki co zapowiadała się wspaniała pogoda, w sam raz na to, żeby popływać w Świdrze.
Rzecz jasna koło mostu.