Zbrodnia w wielkim mieście - ebook
Zbrodnia w wielkim mieście - ebook
Czy kiedykolwiek miałaś ochotę zabić swojego szefa?
Sandra, szefowa pisma "Marzenia i sekrety", jest atrakcyjną singielką i fanką Tindera. Martyna, redaktorka w tej gazecie, to znudzona żona, która swojego męża widuje raz na pół roku, a i wtedy niewiele mają sobie do powiedzenia. Z kolei Iwona, graficzka, samotnie wychowuje dwójkę nastolatków z piekła rodem. Wszystkie trzy przyjaźnią się i pracują razem w niewielkim wydawnictwie prasowym.
Pewnej nocy, w czasie przymusowej, służbowej nasiadówki (i po kilku kieliszkach wina), wymyślają w żartach, jak popełnić morderstwo idealne i pozbyć się swojego szefa - seksisty, szowinisty i tyrana. Po kilku dniach ktoś realizuje ich plan. Szybko okazuje się, że osób, które miały powód, aby zabić upiornego biznesmana jest więcej: jego niewierna żona, bandyci, którym był winny spore pieniądze oraz jego kumpel, który dziedziczy po nim wszystkie interesy.
Kto z nich jest mordercą?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8075-577-2 |
Rozmiar pliku: | 847 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Czasem mam ochotę go zabić!
Martyna Gałązka sięgnęła po butelkę truskawkowego wina, które kilka dni wcześniej kupiła za jakieś straszliwe pieniądze na Jarmarku Świętojańskim we Wrocławiu i które, zdaniem sprzedawczyni, powinna spożywać ostrożnie, bo „od razu idzie w nogi”. Na razie Martynie oraz jej dwóm przyjaciółkom, Sandrze Jasińskiej i Iwonie Rutkowskiej, trunek nie szedł w żadną część ciała. Nawet w aparat mowy, co z reguły ma miejsce jako pierwsze po spożyciu procentowych napojów. Dziwne to było o tyle, że właśnie z wolna kończyły drugą butelkę. W zapasie miały cztery kolejne: jeszcze jedną z winem truskawkowym, dwie z jabłkowym z miętą oraz na deser potężną dwulitrową butlę gruszkowego. A do tego wszystkiego solidne postanowienie, że tego wieczoru, właściwie nocy, nie zostawią w nich ani kropelki. Choć na co dzień nie przejawiały skłonności do alkoholizmu, dzisiaj przyjaciółki postanowiły odreagować stresy, w czym, jak powszechnie wiadomo, szlachetne trunki wielce pomagają. Nieszlachetne też, ale na wszelki wypadek postanowiły zachować resztkę godności i upić się w stylu dam, a nie marginesu społecznego. Tym bardziej, że potem musiały jeszcze wrócić z pracy, w której formalnie właśnie wyrabiały nadgodziny, do swoich domów.
– I mówię wam, że nawet by mi powieka przy tym nie drgnęła – dodała mściwie Martyna, uzupełniając czerwonawym trunkiem trzy dopiero co opróżnione kieliszki. – Jest tylko jeden problem…
Jej przyjaciółki sięgnęły po kieliszki i popatrzyły na nią z ciekawością.
– Jaki? – zapytała Sandra, jednocześnie wolną ręką mieszając małe tekturowe kwadraciki.
– Nie za bardzo chciałabym spędzić resztę życia w więzieniu…
– E tam… – mruknęła lekceważąco Iwona. – Tam akurat może być całkiem wesoło. Oglądałyśmy przecież „Orange Is The New Black”!
– Obawiam się, że rzeczywistość raczej nie jest taka różowa, to znaczy pomarańczowa, jak w amerykańskim serialu – zamyśliła się Martyna. – Jestem pewna, że w naszych zakładach karnych są gorsze warunki. Przede wszystkim higieniczne. Poza tym nie lubię załatwiać swoich potrzeb przy innych osobach, a tam bym musiała. Więc u mnie zbrodnia odpada z powodów fizjologicznych. Służyć komuś za więzienną żonę też by mi się raczej nie uśmiechało.
– Zawsze byłaby to jakaś odmiana… – zauważyła Sandra, puszczając do niej oczko.
– W sumie racja – przyznała Martyna. – Na razie normalną żoną też jestem tylko na papierze…
Przyjaciółki popatrzyły na nią ze współczuciem.
– Nadal nic się nie zmieniło? – spytała Iwona.
– No przecież wiedziałybyście jako pierwsze! – Martyna spojrzała na nie z politowaniem. – Nic! Posucha. I to jaka! Pustynia Gobi. Albo nawet Sahara. Nie ma go całymi tygodniami, a jak wraca, to jest zbyt zmęczony na jakiekolwiek igraszki. A potem znowu wyjeżdża. I tak już rok pański! Ostatnio, jak był całe dwa dni w domu, to zrobiłam wszystko, żeby go jakoś podniecić. Kupiłam sobie nawet czarne koronkowe body. Ale jak w nim weszłam wieczorem do sypialni, to Witek ziewnął i zapytał, czy umarł ktoś ważny, że nawet do łóżka kładę się w żałobie.
Przez chwilę panowała cisza.
– No dobrze, nie ma co się szklić, może kiedyś mu wróci ochota… – westchnęła w końcu Martyna. – Co masz?
Sandra spojrzała na trzymany w ręku kartonik.
– Drogę – powiedziała, dostawiając go do innych kartoników, rozłożonych na dużym stole. – A właściwie to nawet fragmenty dwóch. W sumie bardzo mi to pasuje. Jak sobie to dostawię do miasta, to tu mi się prawie zamknie ta okrągła ścieżka zdrowia przy karczmie. I od razu postawię na niej małorolnego, to będzie podwójna punktacja.
– To nie jest małorolny, tylko podwładny – pouczyła ją Iwona. – Zresztą teraz nie mówi się małorolny, bo to niepoprawne politycznie, gdyż podobno brzmi lekceważąco, a praca na roli to nic łatwego. Wiem, co mówię. Pół mojej rodziny mieszka na wsi. Całe dzieciństwo wstawałam z kurami. Chwilami miałam ochotę je wszystkie udusić, z kogutem na czele, a potem zrzucić wszystko na wilka. Znaczy się, tfu, lisa. Ucieczka ze wsi to było największe marzenie mojej młodości.
– Dobra, dobra, już mi tu nie pierdolamentuj. Mogę mówić po prostu chłop – zaproponowała ugodowo Sandra. – A podwładne to jesteśmy my. I dlatego nienawidzę tego słowa od jakiegoś czasu…
Martyna i Iwona pokiwały głowami ze zrozumieniem. Wszystkie trzy pracowały od kilku lat w redakcji pisma „Marzenia i sekrety”, której siedziba znajdowała się na trzecim piętrze niedawno odnowionej kamienicy w samym centrum warszawskiego Mokotowa. Gazetę początkowo wydawała mała firma, kierowana przez uroczą, dobrotliwą i empatyczną panią Basię. Po jakimś czasie jednak szefowa zaczęła nieco podupadać na zdrowiu, co, zważywszy na fakt, że dobiegała siedemdziesiątki, nie było znowu niczym dziwnym, i wreszcie zdecydowała się skorzystać z przysługującego jej prawa do emerytury, zaś całkiem nieźle prosperujące wydawnictwo odsprzedać starającemu się je kupić już od paru lat Waldemarowi Kuczyńskiemu. Ów czterdziestoletni biznesman cieszył się zasłużoną opinią rekina finansjery, a przy okazji też playboya i lwa salonowego. Choć większość kobiet na planecie uznałaby wysokiego, muskularnego, zadbanego, nienagannie ubranego i w dodatku z twarzy wypisz-wymaluj prezentującego się jak brat-bliźniak Ryana Goslinga mężczyznę za ucieleśnienie swoich marzeń, to przynajmniej tym trzem przedstawicielkom płci pięknej w mgnieniu oka zaczął on się kojarzyć z diabłem wcielonym. Zgodnie ze stereotypowym skojarzeniem – paskudnym i odrażającym, tudzież wcale nieprzypominającym serialowego Lucyfera. Nie było w tym nic dziwnego, bo jako szef Waldemar wykazywał się całą paletą najgorszych wyobrażalnych wad. Martyna, Sandra i Iwona już dawno przestały liczyć, ile razy ich przełożony wpadał w furię, robiąc karczemne awantury o byle drobiazg, a kiedy nie znajdował nawet takiego – wymyślając jakieś idiotyczne powody do wyrażania swojego gniewu. To jednak nie było najgorsze! Dobry humor Waldemara oznaczał z kolei, że jego podwładne zostaną uraczone porcją szowinistycznych, seksistowskich dowcipów, ewentualnie propozycjami natury erotycznej, z dnia na dzień zresztą coraz mniej dwuznacznymi, za to bardziej natarczywymi. I wreszcie – co już wszystkie trzy uznawały za najbardziej okrutną z tortur, jakie przyszło im znosić – w chwilach, kiedy Waldemarowi coś się nie udawało, ponosił jakąś biznesową porażkę, tracił na giełdzie albo któraś z modelek, z którymi notorycznie zdradzał swoją żonę, odrzucała jego zaloty, ich szef zamieniał się w połączenie rozkapryszonej primadonny z rozwydrzonym bachorem. Wtedy trzeba było obchodzić się z nim jak ze zgniłym jajkiem, cierpliwie wysłuchiwać jego jęków i lamentów, zaopatrywać w chusteczki higieniczne tudzież parzyć mu earl greya z melisą. Owo ostatnie wcielenie szefa, choć teoretycznie najmniej dla nich groźne, było zdecydowanie najbardziej irytujące. Oznaczało bowiem w konsekwencji, że same muszą decydować o gazecie. Wiadomo zaś było, że kiedy już dojdzie do siebie, Waldemar urządzi im piekło za każdą złą decyzję. Czyli w sumie za wszystkie, bo na te dobre posiadał, w swoim mniemaniu, wyłączność. I nic to, że wszystkie trzy podwładne miały, w przeciwieństwie do niego, długi staż w branży wydawniczo-dziennikarskiej. Nie liczyło się, że Sandra przed „Marzeniami i sekretami” prowadziła trzy inne kobiece periodyki, Iwona skończyła ASP i tyle kursów graficznych, ile tylko mogła, wychowując jednocześnie samotnie dwoje dzieci, a Martyna redagowała nie tylko artykuły o zdrowiu, urodzie, fitnessie i celebrytach, ale też po godzinach książki i poważne opracowania naukowe. Waldemar zawsze wiedział wszystko lepiej od nich. Po prostu alfa i omega!
– To nie jest chłop czy tam podwładny – Martyna uważnie popatrzyła na trzymanego przez Sandrę pionka – tylko opat i mogłabyś go postawić przy katedrze. Ale katedry nie masz ani jednej, tylko same karczmy. Od razu widać, że nie jesteś religijna, tylko rozpustna.
– Nawet w „Carcassonne” prawda zawsze wyjdzie na jaw – westchnęła Sandra, popijając wino. – To opata sobie na razie zostawię albo przehandluję za kupca. Słuchajcie, nie uważacie, że jak dołożymy ten dodatek z księżniczkami i smokami, to chyba już z tym zwariujemy?
Na pomysł gry w „Carcassonne” przyjaciółki wpadły dwa miesiące wcześniej, w czasie wspólnego sylwestra w górach. Miały go spędzić zupełnie inaczej, najpierw na kuligu, a potem przy ognisku, w dodatku w towarzystwie trzech przystojnych, młodych i na oko bardzo jurnych juhasów, którzy mieli im pokazać, że „skakanie przez ogień to dziecinna igraszka” i zaprezentować, co „potrafią wyczyniać ze swoimi ciupagami”. Zwłaszcza to ostatnie brzmiało nader obiecująco, ale ostatecznie żaden pokaz nie doszedł do skutku, bo Matka Natura nagle przypomniała sobie, że ma w zanadrzu takie zimowe atrakcje jak burza śnieżna oraz halny. Ostatecznie więc Martyna, Sandra i Iwona przesiedziały całą noc w pensjonacie, z żalu upijając się serwowaną im przez gaździnę zimną warzonką z dodatkiem maślanki i odkrywając uroki „Carcassonne”, którą to grę w ostatniej chwili dopakowała do walizki Iwony jej nastoletnia córka, Agata. W okolicach północy panie doszły do wniosku, że trzej górale to jakieś straszliwe ciaparajdy, skoro głupi śnieżek i lekki wiaterek zniechęcił ich do spędzenia rozrywkowego wieczoru, warzonka jest najlepszym trunkiem, jaki piły kiedykolwiek w życiu, a „Carcassonne” – najbardziej rewelacyjną planszówką wszech czasów. I choć następnego dnia obudziły się wśród porozrzucanych wszędzie tekturowych kartoników i pionków, w dodatku z megakacem, a potem jeszcze przez kilka dni odbijało im się karmelem z warzonki, to miłość do gry w budowanie miast, dróg, zamków, katedr, karczm tudzież innych przybytków pozostała w nich na dłużej. Rozbawiona Agata, która podobną fascynację przeżywała ze swoimi przyjaciółmi rok wcześniej, co jakiś czas z pobłażaniem podrzucała im kolejne dodatki do gry, wzbogacające co prawda jej fabułę, ale też i coraz bardziej ją komplikujące. Ten z księżniczkami i smokami był jej najnowszym podarunkiem. Ponieważ przyjaciółki nie do końca jeszcze pojęły zasad po wprowadzeniu poprzedniego dodatku – z Katarami i hrabią – istniała spora szansa, że przy nowym pogubią się już do reszty. Tym niemniej „Carcassonne” pozwalało im zabić czas w te wieczory, a niekiedy i noce, które musiały spędzać w redakcji przy wysyłce kolejnych numerów gazety. Za czasów Basi oczywiście nie było konieczności wyrabiania takich nadgodzin, ale Kuczyński z powodu oszczędności zwolnił chłopaka, odpowiedzialnego za produkcję pisma, a jego obowiązki powierzył Iwonie. Ponieważ druk „Marzeń i sekretów” zaczynał się wieczorem i wtedy też należało oczekiwać ewentualnych raportów o błędach w przygotowanych materiałach, oznaczało to dla niej konieczność siedzenia w redakcji dwa razy w miesiącu mniej więcej do północy. Sandra i Martyna zawsze z nią zostawały, w ramach kobiecej solidarności. Już po kilku takich wieczorach dziewczyny postanowiły zamienić ową nudną nasiadówkę w coś bardziej rozrywkowego i… zakrapianego. Dawało to czasem dość zaskakujące efekty, jak wtedy, kiedy na pytanie zdumionego drukarza, czy oby na pewno zdjęcie na okładce powinno być czarno-białe, zaproponowały mu, że żeby kupił sobie kredki i je pokolorował. Albo gdy na wątpliwość, czy oby na pewno nie ma pomyłki w tym, że po stronie 21 jest 19, odpowiedziały, że przed naszą erą lata też szły do tyłu, zamiast do przodu, i jakoś wtedy żadna drukarnia nie miała z tym kłopotu.
– Obawiam się, że nasze zidiocenie i tak jest już nieuniknione – westchnęła Iwona – i właśnie dlatego zaprosiłam dzisiaj moją ciotkę. U niej żadne planszówki nie przejdą. Brydż i już! W dodatku na forsę, bo ciotka jest hazardzistką z krwi i kości. Dobrze, że żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, bo tak ze dwieście, trzysta lat temu, przerżnęłaby w karty cały rodzinny majątek i nie miałabym czego dziedziczyć.
– Bo teraz to faktycznie masz… – parsknęła Sandra. – Całe latyfundia!
– No wiesz, trochę tego jest – oburzyła się Iwona. – Owszem, chałupa rodziców się sypie, ale sad ciągle jest piękny, a i ziemia ma swoją wartość. Plony zeszłego lata też były całkiem niezłe…
– No, proszę… – westchnęła Martyna – Przynajmniej jedna z nas ma jakiś plan alternatywny. Już sobie ciebie wyobrażam jako Jagnę…
– Jaką znowu Jagnę? – jęknęła Iwona.
– Borynową – wyjaśniła uprzejmie Martyna. – Z „Chłopów”. Wszystko się zgadza. Blondynka, lico rumiane, piersi jak malowane…
– Sama jesteś chłop! Malowany! – Iwona pokazała jej język, po czym popiła wino i wybrała kartonik. – W ogóle nie czuć, że to ma procenty. Smakuje jak soczek. O, proszę, znowu mam katedrę. Trzecią. Wychodzi na to, że nic nie robię, tylko się modlę. Szkoda, że nie mam opata. Sandi, odstąp mi swojego!
– Nie odstępuję mężczyzn! – powiedziała stanowczo Sandra. – Mogę ich co najwyżej wymienić na innych. Ale innych też nie masz. Nawet małoro… To znaczy, tego tam, podwładnego. Jak będziesz miała jakiegoś wolnego, to ponegocjujemy. Martyna?
Gałązka posłusznie wybrała kartonik.
– Miasto – oznajmiła ponuro. – W dodatku znowu bez murów. Zwariuję z tymi miastami. Żadnego nie umiem zamknąć, tylko je buduję w nieskończoność. Mam już tu cały Stambuł? A może Rio De Janeiro? Jaka jest właściwie największa metropolia świata?
– Chyba Szanghaj albo Meksyk – powiedziała niepewnie Iwona. – Ewentualnie Delhi.
– No, to buduję Delhi… – westchnęła Iwona. – Jak mi do nadejścia ciotki nie przyjdą mury i go nie zamknę, to znowu wszystko mi się policzy pojedynczo, a nie podwójnie i przegram. Jak zawsze!
– A propos! Cały czas nie rozumiem, jakim sposobem ona jest twoją ciotką. – Sandra popatrzyła na swoją przyjaciółkę pytająco. – Widziałam was kiedyś razem, wyglądacie na rówieśniczki.
– No, dzięki wielkie! – Iwona spiorunowała ją gniewnym wzrokiem. – Co to mamy dzisiaj? Dzień dobijania mnie? Najpierw ta mi wyjeżdża z rumianym biustem…
– Licem – poprawiła Martyna.
– Licem, niech będzie – zgodziła się Iwona. – A teraz ty mówisz, że wyglądamy z Alicją na rówieśniczki. Ona w zeszłym miesiącu skończyła czterdzieści pięć lat, czyli jest ode mnie o siedem starsza! Mówiłam wam! Starsze pokolenie naszej rodziny hołdowało zasadzie, że żenić się, czy tam wychodzić za mąż, trzeba szybko, a potem jeszcze szybciej się rozmnażać i to najlepiej jak w Afryce. Im więcej dzieci, tym lepiej! Jeśli miało się tylko jedno, to ze wstydu powinno się nie wychodzić z domu, a najlepiej od razu obwiesić w stodole. Moja prababcia właściwie nic w życiu innego nie robiła, tylko rodziła dzieci. Pewnie dlatego na wszystkich zdjęciach wygląda na strasznie wkurzoną. Moją babcię urodziła, jak miała osiemnaście lat, a mamę Alicji prawie przed czterdziestką. No i ta moja gałąź rodziny kontynuuje tradycję, a ta Alicji idzie jakimś bardziej ludzkim trybem. Gdy moja mama dorobiła się już dwóch synów, to mama Alicji nie miała jeszcze nawet ukochanego, czy też, jak to się wtedy mówiło, absztyfikanta. I tak jakoś wyszło, że Alicję urodziła na siedem lat przed tym, zanim ja się pojawiłam na świecie…
– Pogubiłam się już przy prababci… – mruknęła Martyna.
– Młodo wygląda ta cała twoja ciotka – powiedziała w zamyśleniu Sandra, ale widząc oburzenie na twarzy swojej przyjaciółki, dodała szybko: – To znaczy ty oczywiście też…
– Już się lepiej nie pogrążaj – poradziła jej Iwona. – Ona jest bezdzietną singielką, więc ma czas, żeby o siebie dbać. Ja to już nawet nie pamiętam, kiedy byłam ostatnio u kosmetyczki albo w jakimś salonie piękności. Chyba w innej epoce. Wiecznie tylko praca, dom i dzieci, praca, dom i dzieci. Przekichane!
– Daj spokój, masz anioły, a nie dzieci! – pocieszyła ją Martyna.
– Czy ja wiem…? – zamyśliła się Iwona. – Owszem, Agata wyrosła na całkiem fajną dziewczynę, ale Szczepan daje czadu. Zupełnie nie wiem, jak go opanować. Nic do niego nie trafia. Ostatnio…
Podsumowanie charakteru jej młodszej pociechy przerwał dźwięk dzwonka przy windzie, anonsujący przybycie oczekiwanego gościa.ROZDZIAŁ II
Witold Gałązka wszedł do hotelowego pokoju, po czym uważnie się po nim rozejrzał. Ponieważ ten, który z reguły zajmował, był już zajęty, dano mu inny. Na szczęście w niczym nieodbiegający od poprzedniego. Oczywiście jak zwykle trzeba będzie wprowadzić tu kilka modyfikacji, a przede wszystkim zasunąć zasłony, tak żeby nikt nie mógł zobaczyć, co dzieje się w środku. Tym bardziej, że najbliższy budynek stał ledwie o kilkadziesiąt metrów dalej, a ostatnie, czego przez najbliższe godziny potrzebował Witold, to przypadkowa publiczność. Pomny jednej z poprzednich wpadek, zawiesił po drugiej stronie drzwi karteczkę z napisem: „Proszę nie przeszkadzać!”, po czym przeszedł do aranżowania najważniejszego miejsca tego wieczoru, czyli łóżka. Na początek pozbył się przykrywającej go kapy. Hotel niby był fajny, w środku miasta, pięciogwiazdkowy i co najważniejsze, z fantastycznym zasięgiem sieci komórkowej, ale za jego wyposażenie odpowiadał najwyraźniej ktoś, kto mentalnie tkwił jeszcze obiema nogami w PRL-u. Z jednej strony nowoczesny plazmowy telewizor, a z drugiej – kapa w polne różyczki, wyglądająca na rąbniętą z jakiegoś domu spokojnej starości. Szlafrok frotte, jednorazowe obuwie i… landszafcik z pastuszkami na ścianie. Niepojęte! Ale co tam… Najważniejsze i tak było oświetlenie. To ono zdecydowało, że Witold wrócił do tego hotelu już któryś raz z rzędu. Sam już się gubił, który… Ósmy? Dziewiąty? Z westchnieniem otworzył dużą walizkę i zaczął z niej wyciągać rozmaite sprzęty, które kolejno rzucał na łóżko. Jeszcze tylko szybki prysznic, potem kilkanaście minut ćwiczeń i… można rozpocząć akcję.
Witold nalał sobie trochę wody mineralnej z małej butelki stojącej na półce i przez moment próbował się zrelaksować, czytając pozostawioną na stole gazetę. Zamiast jednak ukoić niepokój, który, nie wiedzieć czemu, zawsze towarzyszył mu w takich okolicznościach jak dzisiejszy wieczór, jedynie bardziej się zdenerwował. Gazeta na pierwszej stronie donosiła bowiem, że w krzakach nad Wisłą, nieopodal Konstancina, znaleziono wylinkę prawie 6-metrowego pytona i w związku z tym policja apeluje mieszkańców okolicznych terenów o ostrożność, bo właściciel owej grasuje na wolności i może komuś zrobić krzywdę. Zwłaszcza gdy stanie się rozdrażniony i głodny. W Konstancinie mieszkała mama Witka, w dodatku tknięta jakąś maniakalną potrzebą codziennego łażenia po lasach i zbierania tam wszystkiego, co tylko się da. Jeszcze tego brakuje, żeby natknęła się na pytona. Nie dawniej jak miesiąc temu media donosiły, że podobny wąż pożarł gdzieś kobietę. W całości! Nijak nie mogąc się pozbyć widoku węża pałaszującego ze smakiem jego rodzicielkę, Witold postanowił z samego rana zadzwonić do niej z żądaniem, aby pozostała w domu do czasu, aż gad zostanie złapany. Właściwie mógłby to zrobić od razu, ale primo – jego mama z reguły już o tej porze spała, a należała do tych osób, które we śnie nie usłyszałyby nawet siedmiu trąb jerychońskich, a po drugie – nieubłaganie zbliżał się czas na rozpoczęcie transmisji, a wcześniej musiał jeszcze wziąć prysznic i kilkanaście minut poćwiczyć. Szlag by to…
Witold westchnął i zaczął się rozbierać. Chwilę później, przechodząc do łazienki, spojrzał na ogromne, wiszące na ścianie lustro.
– Jesteś, stary, kompletnym frajerem – powiedział ze smutkiem do swojego odbicia.
Ciąg dalszy w wersji pełnej