Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Zbrodniarz i dziewczyna - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
25 kwietnia 2025
3824 pkt
punktów Virtualo

Zbrodniarz i dziewczyna - ebook

Nowe wydanie „Zbrodniarza i Dziewczyny”

Literackie alter ego Witkowskiego powraca!

Tym razem Michał, szukając inspiracji do najnowszej książki, wyławia z tłumu spojrzenie przystojnego Studencika. I przepada w nim całkowicie. Nieszczęśliwie zakochany, próbując ściągnąć na siebie jego uwagę, unikając siłowni i odwiedzając kostnice, wplątuje się w sam środek policyjnego dochodzenia. We Wrocławiu trup ściele się gęsto.

Michał podąża śladami Przedwojennego Mordercy i pośród krawieckich ścinków szuka poszlak nietypowego zbrodniarza. Tymczasem on szykuje swoją ostatnią, najważniejszą kreację, skrojoną na wymiar słynnego pisarza.

Czy Michał wie, że to on będzie kolejną ofiarą?

Laureat Paszportu „Polityki”, Nagrody Literackiej Gdynia, finalista Angelusa, pięciokrotnie nominowany do Nagrody Nike, wyróżniony Nike Czytelników 2024.

Michał Witkowski w swoim niepodrabialnym stylu opisuje rzeczywistość przesiąkniętą czarnym humorem i groteską. To proza olśniewająco dygresyjna, w której kryminalna zagadka jest tylko pretekstem do ukazania wyjątkowego literackiego świata.

 


Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8367-480-3
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii Proza PL ukazały się:

Sylwia Chutnik, _Cwaniary_
Sylwia Chutnik, _Dintojra_
Sylwia Chutnik, _Jolanta_
Sylwia Chutnik, _Tyłem do kierunku jazdy_
Sylwia Chutnik, _W krainie czarów_
Anna Cieplak, _Lata powyżej zera_
Anna Cieplak, _Lekki bagaż_
Jacek Dehnel, _Krivoklat_
Paulina Jóźwik, _Strupki_
Zośka Papużanka, _On_
Zośka Papużanka, _Świat dla ciebie zrobiłem_
Zofia Posmysz, _Wakacje nad Adriatykiem_
Patrycja Pustkowiak, _Maszkaron_
Żanna Słoniowska, _Dom z witrażem_
Żanna Słoniowska, _Wyspa_
Stanisław Syc, _Suplementy siostry Flory_
Magdalena Tulli, _Szum_
Magdalena Tulli, _Włoskie szpilki_
Michał Witkowski, _Drwal_
Michał Witkowski, _Fynf und cfancyś_
Michał Witkowski, _Lubiewo_
Michał Witkowski, _Margot_
Michał Witkowski, _Tango_
Michał Witkowski, _Wymazane_N_ie grzeję tu, mimo że w tym roku listopad we Wrocławiu jest lodowaty. Wieje jakiś huragan znad Niemiec, Adolf czy Alfons. Zamarzła fontanna w Rynku, pergola w parku Szczytnickim, i tylko Odra jeszcze jakoś się rusza. Ale tu musi być zimno. Moi klienci nie tolerują ciepła. Mogliby się spocić, a ja tego bardzo nie lubię. Bardzo nie lubię… I tak jest tu zimno, bo willa stara, nieszczelna, powoli popada w ruinę. Na dodatek ewidentnie nawiedzona, ale czemu się dziwić po tym wszystkim. Ogród zarasta pokrzywami, trującymi grzybami, zarasta też buda, w której kiedyś był gołębnik lokatorów. O tej porze roku to las suchych badyli. Morwa zupełnie zdziczała. Tylko dęby są nie do zdarcia. Dzwonek, przy którym kiedyś było wiele nazwisk, nie działa. Rdza zjada wannę i niszczy mi tkaniny, które w niej moczę, żeby się zdekatyzowały. Dla laików: wstąpiły w praniu, zanim się coś z nich uszyje. Otwieram okna, aby mróz wleciał do salonu. Przeciąg szaleje, gasi świece. Cholerny Alfons, cholerny Adolf, jeszcze rozdmucha mi tu ogień! Szaleją pożółkłe firany. Pięciometrowej długości, tak wysoko mam tu sufity. Co druga żabka w karniszach już nie trzyma. Łuszczy się farba z ram okiennych. Puszczam na cały głos_ Umarłe miasto _– tę mało znaną niemiecką operę Korngolda. Jest o tym, co mnie najbardziej interesuje: o śmierci. Nawlekam nitkę na igłę w maszynie. Nakładam naparstek, bo już tyle razy miałem rozwalony palec, a teraz nie mogę sobie pozwolić na żadne urlopy. Machina została puszczona w ruch. Teraz już nic jej nie zatrzyma. Trzeba szyć!_

_Tak naprawdę to powinienem mieć kołowrotek z wrzecionem. Jak jedna z tych złych wróżek czy księżniczek w którejś z tych starych, okrutnych baśni. Wrzeciono. Ukłuła się wrzecionem i spała sto lat. Czy jakoś tak. Wszystkie bajki mi się mieszają. Czy to ona spała w kryształowej trumnie?_

_W willi obok jest firma, teraz tam nikogo nie ma, a po drugiej stronie mieszka głucha staruszka. To bardzo pomaga, gdyby moi klienci chcieli powiedzieć coś głośniej… Ale obecnie wszyscy milczą jak zaklęci._

_Nigdy nie polubiła_ś _tego domu, nigdy właściwie tu nie osiadła_ś_. Całe życie w kurortach. Była_ś _wariatką, ale w jakimś ostatnim przebłysku trzeźwości jeszcze zdołała_ś _położyć łapę na tej willi. Nie mam pojęcia, jak ci się to udało, biorąc pod uwagę, że była_ś _Niemką, która została we Wrocławiu po wojnie. Jednych Niemców wypędzali z domów, aby_ś ty _mogła się wprowadzić? Otóż to. Cała ty! Jeden wielki oksy… oksym… Jedna wielka sprzeczność._

_Nienawidziłem cię. Codziennie cieszę się, że umarłaś._

_Ale ty dobrze wiedziałaś, którzy z waszych znajomych mieli przed wojną duże wille nadające się do zajęcia. Potem z dumą mi opowiadałaś, że starannie wybrałaś willę swoich największych wrogów, którzy zniszczyli twojego_ męża, producenta pończoch. Byłaś wtedy trochę taką Traviatą, _damą kameliową, rozdartą między kurewstwem a miłością. I też źle się skończyło._

_Pod koniec życia zdołałaś wszystkie cenne rzeczy z naszej willi powynosić już i opylić na grunwaldzkim szaberplacu. Odarłaś okna z firan, wyrwałaś kontakty ze ścian. Po całym domu walały się liście dębu. Jesienią zbierałaś je w ogrodzie i wplatałaś sobie we włosy, dama żołędna, potem znajdowałem je pod poduszką, zakładaliśmy nimi książki. Wszędzie też walały się żołędzie. Pamiętam, że siedziałem pod stołem w kuchni, wśród ścinków tkanin, i robiłem z nich ludziki, łącząc je zapałkami. W parku Szczytnickim stoi taki prastary dąb – pomnik przyrody, i tam też zbierałem jesienią liście we wszystkich kolorach i żołędzie na ludziki. Potem dorobiłem im też wielkie genitalia, a ty sprałaś mnie za to do krwi tarką kuchenną – do dziś mam ślady. W spokoju czekałem, aż ci przejdzie. Połamane ludziki wylądowały w śmietniku. Kiedy poszłaś spać, zakradłem się do kuchni, wyjąłem spod zlewu wiadro i zacząłem grzebać w śmieciach. Jakże typowych dla ciebie! Nie było tam żadnych resztek jedzenia, nic nie gotowałaś. Tylko tony niedopałków, ampułki po efedrynie, liście dębu, ludziki, które wyjąłem i zacząłem naprawiać, pudełka po lekach psychotropowych, zakrwawione waciki po zastrzykach, fusy po kawie, kawałki rozbitych szklanek. Żywiłaś się kawą tak mocną, że łyżka stała na sztorc. Parzyłaś ją w szklance – musztardówce, którą przykrywałaś spodkiem. Żywiłaś się papierosami. Tabletkami. Pustymi szklankami, połamanymi ampułkami, siarką z zapałek, igłami, olejem do maszyny do szycia…_

_Wcześnie też zacząłem szyć. Ale o tym potem. Potem. Cicho sza!_

_Za oknem kraczą wrony i pada śnieg. Jest szaro. Świat się sprał._

_Twoja śmierć była tak spektakularna, że komunistyczne władze nagle się ocknęły i zauważyły, że coś nam tu za dobrze. Administracja natychmiast rozparcelowała dom, właściwie zrobiła z tej pięknej willi komunałkę. Mnie przyznano pod opiekę dwóm lokatorkom. Wtedy właśnie pojawiło się przy furtce coś jakby wczesna wersja domofonu. Wypisane ręcznie nazwiska zaklejane plastrem, przekreślane, bezwstydnie zdradzające temperament piszących… Nazwiska żydowskie, nazwiska czeskie, niemieckie, rosyjskie… Wprowadziła się tu cała galeria dziwaków, wojennych inwalidów i starych, gadających do siebie profesorów. A wprowadzili się ze swoimi pierzynami, zapachami kiszonej kapusty, z bańkami na mleko, chustkami na głowach, zepsutymi zębami, wrzeszczącymi bachorami, chorobami, gołębiami w klatkach, królikami, psami i kotami… Jeden z profesorów poszedł raz na własny wykład z kubełkiem na śmieci, bo_ – gdy _wyszedł z domu je wyrzucić – tak się zamyślił o sprawach naukowych, że zapomniał o wiaderku. Inny przywlókł tu wielki kawał marmuru (wtedy na ulicach Wrocławia można było znaleźć najdziwniejsze rzeczy), oczywiście nie sam, nigdy by go nie uniósł. Teraz zrobiłem z niego podwyższenie dla moich klientów._

_Za przepierzeniem mieszkały dwie stare siostry, którym oddano mnie na wychowanie. Od lat się do siebie nie odzywały, bo pięćdziesiąt lat wcześniej pokłóciły się o jakieś głupstwo, że „jedna nie chciała iść z latarnią”. Grały w totolotka i rozpamiętywały w milczeniu tę swoją wieloletnią kłótnię. Przed wojną mieszkały we Lwowie w suterenie i tam przyjechał młodzieniec. Do sutereny obok. Czy one mieszkały w piwnicy, a pokoje wynajmowały? I ten młody człowiek, ponoć bardzo piękny, powiesił się w swoim pokoju, a one, jak już zaczęły coś podejrzewać, nie chciały iść sprawdzić, każda wypychała t_ę _drugą właśnie „z latarnią”. No weź latarnię i idź sprawdzić, co tam się stało! No i od tamtej pory się dusiły obrażone na kilku metrach, ale musiały przebywać razem w jednym pokoju, bo jak tylko jedna się ruszyła z miejsca, to zaraz się bała, że ta druga jej zgapi, jak wypełniła totolotka._

_Po ich śmierci w latach siedemdziesiątych znalazłem pod łóżkiem w walizach tony wypełnionych kuponów. Z różnych lat. Zawsze wypełniały tymi samymi cyframi._

_Oczywiście podnajmowali tu też najgorsze pokoje na strychu walczący z komuną brodaci poeci w ciemnych okularach i chudzi poeci egocentrycznie zapatrzeni w swoje ja oraz zalegający z opłatami poeci alkoholicy. Kto wie, czy przez krótką chwilę nie wynajmował tu stancji nawet Rafał Wojaczek, wcale bym się nie zdziwił. Jeśli nawet, to nikt by go tu nie zauważył, idealnie wkomponowałby się w tło. Poeci zakochiwali się w Wiecznych Studentkach. Wchodziło się na przykład do kuchni, która była wspólna, a tam ćwiczyła jogę („zenkowała”) któraś z wyciszonych Wiecznych Studentek. Albo, jeśli to były już wczesne lata dziewięćdziesiąte, trwało zebranie Amwaya, pokaz garnków, promocja antyalergicznej pościeli, bo poeci przekwalifikowali się na akwizytorów. Albo kurs sztuki życia i oddechu połączony z degustacją jedzenia tych od Hare Kriszna. Wieczne Studentki ochoczo brały udział w tym wszystkim, zadawały się z poetami i stanowiły wierną publikę ich wieczorków autorskich w Klubie Międzynarodowej Prasy i Książki na placu Kościuszki. Tak jak poeci wciąż nie mogli wydać tomu wierszy, tak one wciąż nie mogły zrobić magisterki, choć ciągle pożyczały maszynę do pisania i zmitrężyły na to już tyle czasu, że mogłyby mieć habilitację. Potem jednak oddawały tę maszynę i na całe pół roku popadały w picie rozwodnionego piwa z kija w ogródku kawiarni Kalambur._

_Pożyczałem im starą maszynę do pisania Łucznik, na której właśnie teraz piszę. W rękawiczkach bez palców. Patrzę na swoje pożółkłe paznokcie. Nawet na nich mam zmarszczki. Prawy serdeczny palec tyle razy był zacinany przy szyciu, wpadał pod igłę maszyny, że właściwie nie mam już w nim czucia._

_Zanim to wszystko się zaczęło, mieszkałem tu z mamą sam. Tylko suterenę wynajmował od nas taki dziadek, który mówił na moją mamę „hrabina”. Miał sukę Neskę i całe duże mieszkanie na Traugutta. Ale tam wszystkie pokoje wynajmował studentom, a sam spał w tej suterenie u nas, bo był alkoholikiem i kto go tam wie, kim jeszcze. Czasem nam przynosił z piwnicy węgiel, palił w piecu albo naprawiał coś, bo moja mama nie umiała. A jak chciał w tym własnym mieszkaniu na Traugutta zanocować, bo zamarudził na mieście, to spał tam w korytarzu, w namiocie. Po prostu rozbijał namiot, brał Neskę i spał. Był tam też słynny trup przedwojennej tramwajarki, nomen omen w szafie, po prostu szkielet. Kiedy wynajmujący studenci się upili, nadmuchiwali materac do pływania w nadruk „w żyrafy” i kładli na nim ten szkielet. Nakładali na czaszkę okulary przeciwsłoneczne i zawiązywali na niej chusteczkę. Myślę, mamo, że wolałabyś istnieć po śmierci w takim wydaniu._

_Dalej – mieszkały u nas stare polonistki, stare bibliotekarki, stąd do dziś ten zapach serwatki. Nie wiem czemu, ale takie kobiety zawsze idą w parze z zapachem serwatki. Ich koty. Dwie krawcowe ze Ślicznej Grażynki, Izabela i Janina Bednarz, i syn jednej z nich, dorastający wśród ścinków tkanin pod stołem zawalonym materiałami. Pod tym samym stołem, pod którym ja robiłem ludziki z żołędzi i zapałek. Teraz to było cudze mieszkanie. Odwiedzałem te dwie krawcowe i ich synka, zafascynowany tym całym krawiectwem wokoło. Krawcowe i synek – to już musiał być początek lat osiemdziesiątych. Tak, on się urodził jakoś w osiemdziesiątym trzecim. Nigdy nie mogłem zapamiętać, której z tych krawcowych to był syn, a która była jej siostrą. Męża nie było. Podobno – jak mówiły siostry „od latarni” – „jeden taki z dyskoteki zbuchał jej bękarta i więcej widzieć nie chciał”, ale której jej: Izabeli czy Janinie? Patrzyłem, jak dorasta pod stołem wśród ścinków tkanin, i przypominałem sobie swoje pierwsze krawieckie eksperymenty robione pod tym samym stołem. Od razu mi wychodziło, miałem do tego smykałkę. Robiłem krawcowym żarty. Na przykład zaszywałem rękawy w sukni, która już nie miała być więcej mierzona. Przyszywałem do sukni ślubnej guzik Luftwaffe lub_ _SS__, których do jakiegoś czasu pełno było na targu staroci na Niskich Łąkach, a potem nagle znikły. Plamiłem suknie ślubne od wewnątrz w strategicznym miejscu czerwoną farbą lub keczupem…_

_Jedna z tych krawcowych miała faceta, który wyjechał do Niemiec Zachodnich i przysyłał jej różne modowe pisma. Zabijcie mnie, ale która: Izabela czy Janina? Teraz znalazłem te katalogi w piwnicy. Niech żyją słodkie ejtisy, prosperita i zepsuty gust! Reklamy marlboro z kowbojami na koniach, na tle zachodzącego słońca. Reklamy perfum z zagiętą kartką, a w zagięciu można potrzeć palcem i powąchać. Wtedy to były perfumy! Reklamy kosmetyków, które teraz są na każdym promie na duty free, a wtedy były luksusem. Reklamy szkockiej na skałkach, z kominkiem i zapaloną fajką w tle. No i ciuchy, które się kopiowało, odrysowywało, z pominięciem wszelkich praw autorskich. Gołe baby w „Playboyach” skąpane w zapachu tych zwietrzałych perfumowanych kartek!_

_A wokół buty, kapcie, laczki, niedzielne obiady, dźwięki_ Lata z radiem _i pianina, dźwięki zrzucanych przedmiotów, dźwięki nalewania wody do wanny, wiercenia, wiercenia, jakby ktoś nie mógł się dowiercić do skarbu, dźwięki kłótni, kiedy się włożyło głowę pod wodę w wannie, ktoś gra na okarynie, przypalone patelnie, przypalone lokówką włosy w niedzielne popołudnia, odgłosy spuszczanej wody, grzałki, żelazka, zakurzone książki profesorów, brudne waty, a pod koniec tampony i podpaski, brudne patyczki do czyszczenia uszu, skwarne, upalne popołudnia, wiosenne deszcze i burze o zapachu bzu i ozonu, odgłosy telewizora zza ściany, jeszcze burza, jeszcze raz ślimaki po burzy w ogrodzie wystawiły rogi, jeszcze tupoty, dziecięce krzyki (jakby grały w piłkę w wiosenny dzień) i napominania matek, jeszcze odgłosy gołębnika w ogrodzie, gruchania tych gołębi, wypuszczanie ich, trzepot skrzydeł, a potem nagle wszyscy wymarli, znikli i oto znowu zostałem sam na włościach w chińskim szlafroku i rękawicach. Jakby ich nigdy nie było._

_Kiedy tylko zostałem sam, natychmiast wysprzątałem twój dawny pokój. Pamiątki po tobie, lufka, zjedzone przez mole futro, pudło na kapelusze, nawet przeterminowane tabletki, grzebienie, złota zapalniczka Dupont, której jakimś cudem nie zastawiliśmy w lombardzie w tych głodnych latach pięćdziesiątych… Wszystko do gablotek. Muzeum! Na samym dnie piwnicy trzymałem ukrytą przed hołotą szkatułkę z biżuterią. Z tymi niezastawionymi resztkami. I z twoimi pamiątkami. Było tam między innymi oprawione w cieniutką srebrną ramkę zdjęcie tego Knuda, duńskiej cioty, która cię zniszczyła, wtrąciła w chorobę. Uśmiecha się w białej marynarskiej koszuli z granatowym paseczkiem. Był tam, oczywiście, liść dębu, a jakże! W pudełku na wacie odpoczywał mój mleczny ząb. Biżuteria została tylko bezwartościowa, jakieś broszki, z których powydłubywaliśmy kamienie, srebrne łańcuszki z bursztynowymi łezkami, nic niewarte pamiątki z kurortów. Wszystko to wylądowało w twoim muzeum, raz na zawsze unieruchomione, oświetlone, zasuszone i podane za szybą. Na środku wisiał twój portret. Miałem nadzieję, że złożę pod nim odpowiednią liczbę wotów._

_Włączam grzałkę w rondelku, gotuję wodę na kawę. Kontakt wypadł ze ściany i zwisa smętnie na kablu, sypie się tynk, ale grzałka działa. Kiedy wkładam wtyczkę, przeskakuje iskra. Odgryzam nitkę. Rondelek w groszki. Nitka czarna._

_Olbrzymi dom, a ja wciąż mieszkam w swoim dziecięcym pokoju. Tylko tu grzeję. Słoneczko ma kabel cały uszczelniony plastrami i na pewno kiedyś będzie z tego pożar. A i tak chodzę na po domu w rękawicach. Bez palców, żeby móc szyć i pisać na maszynie. Przed wojną był tu pokój dla służby, a ja jestem szwaczką. Tu mam moją starą maszynę do szycia Łucznik. Widocznie za komuny wszystkie maszyny, te do pisania i te do szycia, nazywały się Łucznik. Ale z maszyną do szycia jest tak jak ze skrzypcami – im starsze, tym lepsze. Dobra maszyna musi najpierw szyć przez dziesięć lat byle co, żeby krawiec był z nią oswojony i mógł na koniec stworzyć Arcydzieło. Jak z wygodnym ubraniem. Jak z maszyną do pisania._

_Moje krawieckie Arcydzieło nie jest jeszcze skończone. Nie mogę zdjąć miary. Znam mniej więcej rozmiar spodni i wysokość, ale ile Pisarka ma w pasie? Latałem za nią po przymierzalniach, czatowałem, aż wyjdzie z kabiny, notowałem rozmiary odłożonych rzeczy w Peek & Cloppenburg, no ale odłożone, to znaczy, że nie pasowały. A te, co pasowały, to unosiła zaraz do kasy z miną dumną, jakby w samym środku dnia wyniosła z Luwru_ Mona Lisę_. Ustawiałem się za nią, czasem udało mi się dojrzeć rozmiar. Poza tym jest tu też element nieprzewidywalny: ona wciąż tyje. Bo żre._

_Jest trudno. Ale to będzie wielkie. Już się nie mogę doczekać, kiedy ubiorę Pisarkę w moje wielkie dzieło! Jest tak trudne, że część musiałem zamówić u Mistrza Kurta, który czasem bywa we Wrocławiu. W całym moim pokoju porozkładane są materiały, wszystkie czarne, ale o różnych odcieniach, różnych fakturach. Czarna skóra, czarne futro, czarny lateks, czarna bawełna, czarna lamówka, czarna koronka, czarne nici… Czerń jest najbardziej zróżnicowanym kolorem: od matowego do świecącego – tysiąc półmatów, od gładkiego do szorstkiego – setki półtonów, a same czarne nici jakie różne, guziki, podszewki… Robię dla Pisarki taki satanizm w stylu Ricka Owensa. Na pewno jej się spodoba._

_Na drzwiach mojego pokoju od wewnętrznej strony wisi wycięte z „Dużego Formatu” zdjęcie Pisarki w czerwonym dresie. Wtedy jeszcze, zaraz po wyjściu_ Lubiewa_, nie potrafiła się ubrać. Odwrócona tyłem, spoziera za siebie. Wiem, że Pisarka ma u siebie w domu na ścianie zdjęcie Jelinek, w które rzuca strzałkami. Robię z nią to samo. W te znienawidzone usta. W te znienawidzone oczy. Kurwiki w oczach. Ja rzucam nożami._

_Na półeczce nad łóżkiem stoją wszystkie jej książki, nawet ten debiut, już nie do zdobycia, nawet arkusz, który wydała w dziewięćdziesiątym ósmym, nakład: tysiąc egzemplarzy. Wszystkie jej audiobooki. Jej autograf, co mi dała raz na grudniowych targach książki w Awangardzie._ Z serdecznymi pozdrowieniami – Michał Michaśka Witkowski. _Jestem psem. Jestem fanem. Dzikim psem i dzikim fanem. Psychofanem. I urwałem się z łańcucha. Chcę zdobyć jej pióro, aby odtąd pisać nim tę historię. Jedno było na aukcji w internecie, ale oczywiście nie potrafiłem kupić w sieci._

_Byłem dziś w hurtowni tkanin na Robotniczej, mam tam zniżkę. W błocie i deszczu. Mróz puścił. Dworzec Świebodzki wyglądał jak widmo_ błąkającego się po oceanie statku, którego załoga wymarła na dżumę_, baby handlowały przed nim jakimiś swoimi rozczulająco ubogimi sprzętami domowymi. Wprost z gazety, z ulicy. Robotnicza. Baraki. A w środku skarby, bele, wszystkie kolory i faktury. Wybrałem trochę surowego drelichu na mundurki. W sumie badziewie, byle jak zafarbowane, ale tak_ właśnie musi _być. Czarny i ciemny granat. Teraz zostawię je w wannie na całą noc, żeby się zdekatyzowały, i oczywiście woda od razu zabarwi się na czarno. We Wrocławiu jest coraz mniej pasmanterii w starym stylu. Takich z zasuszoną staruszką sprzedającą zamki błyskawiczne, guziki, zatrzaski, naparstki, szydełka, włóczki, sztuczne róże, kryształki, dżety, haftki, cekiny, wstążeczki, igły i agrafki. Młodzi projektanci sprowadzają to sobie przez internet z całego świata. Ostatnia pasmanteria została koło domu towarowego Podwale. Tam idę po guziki i haftki. Dzwonek przy drzwiach. Nie mają takich, jak potrzebuję, guzików. Muszę iść do pasmanterii pod nasypem kolejowym, tam się jeszcze uchowała. Nie mają. Będę musiał nauczyć się kupować w internecie._

_Pod nasypem spotykam Bednarz – jedną z tych dwóch krawcowych, co u nas mieszkały w latach osiemdziesiątych. Postarzała się. Ale szyk ma, nie utyła, nie pojawiły się żadne moherowe berety ani wata w uchu. Kupuje złotą nitkę, bo wyszywa dla parafii wielki napis „Jezu, ufam Tobie”. Ja stwierdzam, że i tu nie ma takich guzików i że trzeba wybrać się w niedzielę pod Młyn Sułkowice na targ staroci._

_Potem idę na spotkanie z Madame po recepty dla moich pacjentów. Mamy się spotkać w Przedwojennej. Taki obolały i obładowany, z przemoczonymi nogami wchodzę do środka i zapalam papierosa. W tych pijalniach wódek jeszcze można palić. Z nudów grzebię w torbie, oglądam różne zamki błyskawiczne i nici, które kupiłem. Ona się zawsze spóźnia. Jedzie tu ze szpitala na Borowskiej, gdzie ma ręce pełne roboty. A do tego są korki. Całe miasto praktycznie stoi. Ona waży pięćdziesiąt kilo, ubiera się na czarno, niewiele śpi, niewiele je, ma podkrążone oczy i kościste palce, którymi wypisuje recepty swoim kościstym, szpiczastym, jakby gotyckim, ale wcale nie lekarskim pismem. Bardzo staranna kaligrafia, od razu widać, że pani ta jest niedzisiejsza. W końcu przychodzi, staje w drzwiach zadymionego lokalu, chwilę słucha przedwojennego, rzewnego tanga, zauważa mnie, przeciska się, podchodzi. Mówi, że to po raz ostatni, to ostatnia niedziela, jutro się rozstaniemy. Patrzę na jej kościste policzki. Pani Śmierć._

_Kiedy docieram do domu, buty mam całe przemoczone. Ale nie mogę przełożyć tego na jutro. Klient już czeka. A moi klienci nie mogą czekać…_I znowu poniedziałek. Panie patrzyły porozumiewawczo to na mnie, to na niego, mrugały, wznosiły oczy ku niebu, w końcu już nie mogły wytrzymać i przyniosły mnie oraz Studentowi (każdy w innym kącie sali) po kieliszku wina od firmy, żeby choć tak nas połączyć. Żeby on wiedział, że one wiedzą i się niecierpliwią, kiedy wreszcie będzie ten happy end. Ostentacyjnie puszczały na cały głos piosenki o miłości, które, podobnie jak cytowana Ordonka, zachęcały do łapania szczęścia i zniechęcały do zwlekania z tym, co jest zwykłą ideologią piosenek. A że były już po czterdziestce, to puszczały melodie swojej młodości. „Przetańczyć z tobą chcę całą noc” – śpiewała Anna Jantar, stręcząc dla mnie zza grobu Studenta. „Daj mi tę noc”, prosił ktoś; „szczęśliwej drogi, już czas”_ _– zaklinano; „Józek, nie daruję ci tej nocy” – groziła Beata Kozidrak. _Do zakochania jeden krok_ puszczały na koniec, kiedy już chciał wychodzić, nie wychodź, a to nie widzisz, że do zakochania jeden krok i trzeba go zrobić jak najprędzej?! A Eros Ramazzotti sprawiał, że atmosfera stawała się śliska, lepka i pachnąca pizzą. Eros Ramazzotti, którego – jak i całej reszty włoszczyzny – nienawidzę po prostu jak psa, teraz mnie wzruszał do łez, metafizyka z pizzerii! Że też ta królowa Bona musiała jako pierwsza przyjechać do Polski z sadzonkami pizzy Romy i pierwszą kasetą Erosa, w okularach od D&G i zasadzić tu tą przeklętą włoszczyznę!

Miłość. Objawy: utrata dobrego gustu.

Bombardowany tymi bodźcami, jak twierdza Breslau przez Rosjan, Studencik uniósł kieliszek i do mnie przepił. Aby zaostrzyć mu apetyt, postanowiłem grać niezdobytą twierdzę, zrobiłem minę twierdzy i ostentacyjnie na niego nie patrzyłem, bacząc jednak, by być odwróconym właściwym profilem, nie garbić się, nie giąć i kontrolować podbródek, który ostatnio wiódł niezależne życie.

– Siedź cicho, bo nie dostaniesz już nigdy magnum white – upomniałem go.

Koń by się uśmiał, ja i twierdza, ja, który zawsze z każdym idę do łóżka, choćby mi się nie wiem jak nie podobał, ale przecież jak odmówić, skoro mu się może zrobić przykro albo pomyśli, że mu źle pachnie z ust, nie, nie, trzeba się poświęcić.

Wina nie wypiłem, ponieważ nie piję alkoholu. Młodzi czytają moje książki, nie mogę dawać złego przykładu. To nieprzepicie do niego było bardzo w stylu twierdzy, cóż – bez efektu. Panie już dały spokój z muzyką i widać było, że zaraz wezmą go po prostu za fraki i przyprowadzą do mojego stolika albo puszczą coś ostrzejszego, jakiś death metal, wpuszczą do knajpy wywietrznikami cyklon B z domieszką viagry.

Wtedy coś mnie tknęło, skinąłem na jedną z nich i poprosiłem, żeby puściły album świętej pamięci Amy Winehouse _Back to Black_. Popatrzyła na mnie, mrużąc oczy z uznaniem, jak na wytrawnego psychologa, pisarza i znawcę dusz ludzkich, mruknęła, taaaa…

– Którą piosenkę?

– _You Know I’m No Good_. I w koło Macieju. Do skutku. Żeby on się pokapował, że nic innego nie zacznie lecieć, dopóki nie dojdzie do… no, dopóki…

– Wiem, wiem… – uratowała mnie, mruknęła pod nosem: „pokrycia” i roześmiana poleciała puszczać. Za chwilę ozwało się na cały głos. Bez najmniejszego pozwolenia ze strony ZAIKS-u, bez cienia praw autorskich.

_Meet you downstairs in the bar and hurt…_

Studencik spojrzał na mnie (patrzyłem obojętnie gdzieś w bok) i zrobił minę, z której było widać, że docenia, że ta piosenka bardzo pasuje do jego roweru miejskiego oraz całej reszty, lekkich wąsików, niedogolenia, rozwiązanych trampek Converse’a i zapachu skręcanego własnoręcznie tytoniu. Pasuje, ale też bez przesady, kiedy piosenka umilkła i zaraz zaczęła się od początku, spojrzał na mnie jednak z pewnym zdziwieniem, a za trzecim razem zrozumiał, że to muzyczne „bombardowanie miłością”.

Patrzyłem dalej obojętnie w bok, nic mnie to nie interesuje, niech sobie puszczają, co chcą.

_I told you I was trouble_

_You know that I’m no good…_

A Studencik, zamiast się na mnie rzucić, wstał, stanął, spojrzał na mnie ironicznie i drwiąco (zrobiłem rozbrajającą minę pod tytułem _you know I’m no good_ albo _I told you, I was trouble_), nałożył futrzaną czapkę i nie oglądając się, wyszedł, bezczelnie wyszedł, gnój pierdolony!

To się wynoś, won! Raus! Tfu!

One wyłączyły Amy w pół słowa i w ciszy śmiertelnej spojrzały na mnie jednak z pewną satysfakcją, że niby co? Nie mówiłyśmy, że z nim to po dobroci się nie da, tylko gwałt wchodzi w grę? To masz za swoje! Bierz go! Ruchaj go! Już!– A, to już nieładnie, panie Michałku, on tak czekał na pana, a pana wczoraj nie było, tak się nie robi! To jest serce, nie pogrywa się z cudzym sercem… Boże, co za _love story_, tak siedział, patrzył na te drzwiczki, jak ktoś wchodził, to aż go za każdym razem jakby prądzik popieścił! A jak puściłyśmy _You Know…_ to aż mu łza stanęła w oku!

Już to widzę. Wam może, ale jemu?

– I teraz liścik dla pana zostawił, no, może nie liścik, ale ustnie, ustnie, ustnie powiedział, że dziś go nie będzie i żeby panu powtórzyć, że będzie jutro. Tak koło osiemnastej. Boże, jak on siedział, nam się serduszko krajało na kawałeczki!

Ustnie powiedział. Jaki to nieprzyzwoity pleonazm. W ogóle – wyciągać na światło dzienne wąskie, ironiczne usta Studenciny!

– Może wpadnę jutro, nie wiem.

One wiedziały.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij