Zbuntowana - ebook
Zbuntowana - ebook
Drugi tom bestsellerowej trylogii Niezgodna. Teraz w wydaniu specjalnym z barwionymi brzegami!
Nie jestem z altruizmu. Nie jestem z nieustraszonych.
Jestem niezgodna.
I nie można mnie kontrolować..
Równowaga między frakcjami została zachwiana. Symulacja dobiegła końca, ale szkody, jakie wyrządziła, są nieodwracalne. Garstka Altruistów, którym udało się przeżyć atak Nieustraszonych, opuściła miasto w poszukiwaniu schronienia na terenach należących do Serdeczności. Świadomi zagrożenia i bezwzględności liderki Erudycji planują swój następny ruch. Jedno jest pewne – Jeanine nie spocznie, dopóki nie przejmie całkowitej kontroli nad miastem. W obliczu narastającego konfliktu pozostałe frakcje muszą opowiedzieć się po jednej ze stron. Czy dokonają właściwego wyboru?
Tris wreszcie wie, kim jest. Przez lata czuła, że nigdzie w pełni nie pasuje, aż wreszcie zrozumiała, że wcale nie musi. Bycie Niezgodną zapewnia jej przewagę, jednak wiąże się również z niebezpieczeństwem. W ciągu zaledwie kilku godzin dziewczyna straciła nie tylko rodziców, najbliższych przyjaciół i frakcję, która miała być jej nową rodziną, ale także zaufanie do samej siebie. Dręczona wyrzutami sumienia próbuje odnaleźć się w nowej sytuacji. Czy znajdzie w sobie siłę, by stanąć w obronie tych, na których najbardziej jej zależy?
Zbuntowana to drugi tom młodzieżowej trylogii autorstwa Veroniki Roth. Ta ponadczasowa seria podbiła serca czytelników na całym świecie, czy podbije również Twoje?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-501-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Budzę się z jego imieniem na ustach.
Will.
Zanim otworzę oczy, widzę, jak znów wpada na chodnik. Martwy.
Przeze mnie.
Tobias kuca przede mną, kładzie mi rękę na lewym ramieniu. Wagon podskakuje na szynach, a Marcus, Peter i Caleb stoją przy drzwiach. Biorę głęboki wdech i zatrzymuję powietrze w płucach, by choć trochę pozbyć się ucisku, który narasta mi w piersi.
Jeszcze godzinę temu wszystko, co się wydarzyło, wydawało mi się nierealne. Teraz jest realne.
Wypuszczam powietrze, ale ten ucisk się nie zmniejsza.
– Tris, chodź – mówi Tobias, jego oczy szukają moich. – Musimy skakać.
Jest za ciemno, żeby zobaczyć, gdzie się znajdujemy, ale skoro wyskakujemy, to pewnie gdzieś przy płocie. Tobias pomaga mi wstać i prowadzi mnie do wyjścia.
Inni wyskakują po kolei: Peter pierwszy, potem Marcus, następnie Caleb. Biorę Tobiasa za rękę. Gdy stajemy w otwartych drzwiach wagonu, wzmaga się wiatr, jest jak ręka, która pcha mnie do tyłu, ku bezpieczeństwu.
Mimo to rzucamy się w ciemność i lądujemy twardo na ziemi. Od siły uderzenia boli mnie rana postrzałowa na ramieniu. Zagryzam wargi, żeby nie krzyczeć z bólu, i rozglądam się za bratem.
– W porządku? – pytam, gdy widzę go na trawie kilka metrów dalej, jak siedzi i rozciera sobie kolano.
Potakuje. Słyszę, że pociąga nosem, jakby walczył ze łzami. Muszę się odwrócić.
Wylądowaliśmy na trawie przy płocie, kilka metrów od wyjeżdżonej ścieżki, którą ciężarówki Serdecznych dostarczają do miasta żywność, niedaleko bramy wyjazdowej – teraz brama jest zamknięta na głucho, więzi nas w środku. Płot wznosi się nad nami, zbyt wysoki i giętki, by przez niego przejść, zbyt masywny, by go sforsować.
– Powinni tu być strażnicy Nieustraszonych – mówi Marcus. – Gdzie oni są?
– Pewnie byli pod wpływem symulacji – odpowiada Tobias. – A są… – Urywa. – Kto wie gdzie. I kto wie, co robią.
Przerwaliśmy symulację – przypomina mi o tym ciężar twardego dysku w mojej tylnej kieszeni – ale nie czekaliśmy, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie. Co się stało z naszymi przyjaciółmi, kolegami, przywódcami, frakcjami? Nie ma jak się dowiedzieć.
Tobias podchodzi do małej metalowej skrzynki po prawej stronie bramy i otwiera ją – w środku widać klawiaturę.
– Miejmy nadzieję, że Erudytom nie przyszło do głowy, aby zmienić kod – mówi, po czym wklepuje kilka cyfr. Po ósmej przestaje stukać i brama otwiera się z kliknięciem.
– Skąd to wiedziałeś? – pyta Caleb. Głos ma schrypnięty z emocji do tego stopnia, że dziwię się, że w ogóle mu przechodzi przez gardło.
– Pracowałem w pokoju kontrolnym u Nieustraszonych, monitorowałem system zabezpieczeń. Zmienialiśmy kody tylko dwa razy w roku – wyjaśnia Tobias.
– Co za szczęście. – Caleb zerka na niego nieufnie.
– Szczęście nie ma tu nic do rzeczy – stwierdza Tobias. – Pracowałem tam tylko dlatego, że chciałem mieć pewność, że zdołam się wydostać.
Wstrząsa mną dreszcz. Mówi o wydostaniu się – jakby uważał, że jesteśmy w pułapce. Nigdy wcześniej tak o tym nie myślałam, choć teraz wydaje mi się to głupie.
Idziemy małą grupką. Peter przyciska zakrwawioną rękę do piersi – rękę, w którą ja go postrzeliłam – a Marcus podtrzymuje go za ramię. Caleb co kilka sekund ociera sobie policzki, wiem, że płacze, ale nie wiem, jak go pocieszyć ani dlaczego sama nie płaczę.
Zamiast tego obejmuję prowadzenie. Tobias idzie w milczeniu obok i chociaż mnie nie dotyka, to on mnie też podtrzymuje.
*
Punkciki światła są pierwszą oznaką, że zbliżamy się do siedziby Serdecznych. Potem kwadraty światła, które zamieniają się w rozświetlone okna. Kompleks budynków z drewna i ze szkła.
Zanim do nich dotrzemy, musimy przejść przez sad. Stopy zapadają mi się w ziemię, a nade mną gałęzie splatają się, tworząc coś w rodzaju tunelu. Ciemne owoce wiszą między liśćmi, już gotowe, żeby spaść. Ostry, słodki zapach gnijących jabłek miesza się w moim nosie z wonią mokrej ziemi.
Gdy jesteśmy blisko, Marcus zostawia Petera i wychodzi naprzód.
– Wiem, jak iść – mówi.
Mija pierwszy budynek i prowadzi nas do drugiego, po lewej. Wszystkie, z wyjątkiem szklarni, są zrobione z tego samego ciemnego drewna, niemalowanego, surowego. Słyszę śmiech dochodzący z otwartego okna. Kontrast między śmiechem a kamienną ciszą uderza we mnie – jest porażający.
Marcus otwiera jakieś drzwi. Zdziwiłby mnie brak strażników, gdyby nie to, że znajdujemy się w siedzibie Serdecznych. Oni często balansują na granicy między ufnością a głupotą.
W tym budynku jedynym dźwiękiem jest skrzypienie naszych butów. Już nie słyszę szlochania Caleba, ale chyba przestał płakać wcześniej.
Marcus zatrzymuje się przed otwartym pokojem, w którym siedzi Johanna Reyes, przedstawicielka Serdecznych, i gapi się przez okno. Poznaję ją, bo trudno zapomnieć twarz Johanny, bez względu na to, czy widziało się ją raz, czy tysiąc razy. Blizna – gruba linia, która zaczyna się tuż nad prawą brwią i ciągnie aż do ust – sprawia, że Johanna jest ślepa na jedno oko, a kiedy mówi, sepleni. Słyszałam ją tylko raz, ale pamiętam. Gdyby nie ta szrama, byłaby piękną kobietą.
– Och, dzięki Bogu – odzywa się na widok Marcusa. Podchodzi do niego z otwartymi ramionami. Ale zamiast go objąć, jedynie dotyka jego ramion, jakby pamiętała, że Altruiści nie lubią zwykłego kontaktu fizycznego.
– Reszta z waszej grupy dotarła tu kilka godzin temu, ale nie wiedzieli, czy wam się udało – mówi.
Chodzi jej o Altruistów, którzy byli z moim ojcem i Marcusem w kryjówce. Do głowy mi nawet nie przyszło, żeby się o nich martwić.
Johanna patrzy nad ramieniem Marcusa, najpierw na Tobiasa i Caleba, potem na mnie i na Petera.
– O rany. – Długo wpatruje się w zakrwawioną koszulę Petera. – Poślę po lekarza. Mogę wam wszystkim pozwolić zostać na noc, ale jutro musi zadecydować nasza cała wspólnota. A… – zerka na Tobiasa i na mnie – …raczej nie będą zachwyceni obecnością Nieustraszonych w naszej siedzibie. Oczywiście proszę was, żebyście oddali wszelką broń, jaką macie.
Nagle zaczyna mnie zastanawiać, skąd wie, że jestem Nieustraszona. Ciągle mam na sobie szarą koszulę. Mojego ojca.
W tej samej chwili jego zapach, wyrównana mieszanka mydła i potu, unosi się i wypełnia mi nos, wypełnia mi całą głowę. Zaciskam dłonie w pięści tak mocno, że paznokcie wpijają mi się w skórę. Nie tu. Nie teraz.
Tobias przekazuje swój pistolet, ale kiedy ja sięgam do tyłu, by wyciągnąć schowaną broń, łapie mnie za rękę i przesuwa ją znów na przód. Potem splata palce z moimi, żeby zatuszować to, co właśnie zrobił.
Wiem, mądrzej, żeby jedno z nas zatrzymało pistolet. Ale ulżyłoby mi, gdybym go oddała.
– Nazywam się Johanna Reyes – mówi kobieta i podaje rękę najpierw mnie, potem Tobiasowi. Powitanie Nieustraszonych. Jestem pod wrażeniem jej znajomości zwyczajów innych frakcji. Zawsze zapominam, że Serdeczni są tacy taktowni, póki nie przekonam się o tym osobiście.
– To jest T… – zaczyna Marcus, ale Tobias mu przerywa.
– Jestem Cztery – mówi. – A to Tris, Caleb i Peter.
Kilka dni temu tylko ja wśród Nieustraszonych znałam imię „Tobias”. W ten sposób dał mi kawałek samego siebie. Pamiętam, czemu poza siedzibą Nieustraszonych ukrywa to imię przed światem. Bo łączy go z Marcusem.
– Witajcie na terenie Serdecznych. – Johanna zatrzymuje wzrok na mojej twarzy i uśmiecha się krzywo. – Pozwólcie, że się wami zajmiemy.
Pozwalamy im. Pielęgniarka Serdecznych daje mi balsam – udoskonalony przez Erudytów, by przyspieszać gojenie ran – żebym posmarowała sobie ramię, po czym prowadzi Petera na oddział szpitalny, aby opatrzyć mu rękę. Johanna zabiera nas do stołówki, gdzie spotykamy kilku Altruistów, którzy wcześniej byli w kryjówce z Calebem i moim ojcem. Są tam Susan i paru dawnych sąsiadów. Rzędy drewnianych stołów ciągną się przez całą salę. Wszyscy nas witają – zwłaszcza Marcusa. Powstrzymują łzy i uśmiechają się.
Kurczowo trzymam się ramienia Tobiasa. Przytłacza mnie widok członków frakcji moich rodziców – ich życie i łzy mi ciążą.
Jeden z Altruistów podsuwa mi pod nos parujący kubek.
– Wypij to – mówi. – Pomoże ci spać, tak jak wielu innym pomogło. Bez snów.
Płyn jest różowoczerwony, jak truskawki. Łapię kubek i szybko wypijam. Gorący napój na kilka sekund sprawia, że znów mam wrażenie, jakbym była pełna czegoś. Kiedy wypijam ostatnią kroplę, czuję, że się rozluźniam. Ktoś prowadzi mnie korytarzem do pokoju z łóżkiem. To wszystko.ROZDZIAŁ 2
Otwieram oczy przerażona i moje dłonie zaciskają się na pościeli. Ale nie biegnę ulicami miasta ani korytarzami siedziby Nieustraszonych. Leżę w łóżku w siedzibie Serdecznych, w powietrzu unosi się zapach trocin.
Obracam się i krzywię, kiedy coś wbija mi się w plecy. Sięgam za siebie i trafiam palcami na pistolet.
Przez chwilę widzę stojącego przede mną Willa, oboje trzymamy broń – ręka, mogłam go postrzelić w rękę, dlaczego tego nie zrobiłam, dlaczego? Już prawie wykrzykuję jego imię.
Potem go nie ma.
Wstaję z łóżka i jedną ręką unoszę materac, podtrzymując go w górze kolanem. Wsuwam pod spód pistolet, po czym go przykrywam. Gdy broń znika mi z oczu i nie czuję już na skórze jej nacisku, w głowie trochę mi się przejaśnia.
Teraz kiedy wczorajsze buzowanie adrenaliny minęło i przestało działać, to, co sprawiło, że spałam, głęboki ból i rwanie w ramieniu są intensywniejsze. Mam na sobie te same ubrania co poprzedniego dnia. Spod poduszki wystaje róg twardego dysku, który wsunęłam tam, zanim zapadłam w sen. Znajdują się na nim dane z symulacji, która kontrolowała Nieustraszonych, a także zapis tego, co zrobili Erudyci. Wydaje mi się, że dane są zbyt ważne, żeby w ogóle ruszać dysk, ale nie mogę go tu zostawić, więc chwytam go i wciskam między komodę a ścianę. Jakaś część mnie myśli, że dobrze by było go zniszczyć, ale wiem, że zawiera jedyny zapis śmierci moich rodziców, więc będę trzymać go w ukryciu.
Ktoś puka do drzwi. Siadam na brzegu łóżka i staram się przygładzić włosy.
– Proszę – mówię.
Drzwi otwierają się i staje w nich Tobias – drzwi przedzielają jego ciało na pół. Jest w tych samych dżinsach co wczoraj, ale zamiast swojej czarnej koszulki ma ciemnoczerwoną, pewnie pożyczoną od kogoś z Serdecznych. Dziwnie wygląda w tym kolorze, za jaskrawym, ale kiedy opiera głowę o framugę, widzę że czerwień rozjaśnia mu niebieskie oczy.
– Za pół godziny spotykają się Serdeczni. – Unosi brwi i dodaje nieco melodramatycznie: – Aby zadecydować o naszym losie.
Kręcę głową.
– Nigdy nie przypuszczałam, że mój los znajdzie się w rękach gromady Serdecznych.
– Ja też nie. Aha. Przyniosłem ci coś. – Odkręca małą buteleczkę i podaje mi zakraplacz wypełniony przezroczystym płynem. – Środek przeciwbólowy. Wkraplaj sobie co sześć godzin.
– Dzięki. – Wyciskam zawartość zakraplacza do gardła. Lekarstwo smakuje jak stara cytryna.
Tobias zahacza palec o jedną ze szlufek paska.
– Jak się czujesz, Beatrice?
– Czy ty nazwałeś mnie właśnie Beatrice?
– Pomyślałem, że wypróbuję to imię. – Uśmiecha się. – Nie jest dobre?
– Może jest, tylko na jakieś wyjątkowe okazje. Inicjację, Ceremonię Wyboru… – Urywam. Chciałam wymienić jeszcze kilka uroczystości, ale obchodzą je tylko Altruiści. Nieustraszeni, przypuszczam, mają własne święta, tyle że nie wiem jakie. Poza tym sam pomysł świętowania czegokolwiek w tej chwili jest tak absurdalny, że już tego nie ciągnę.
– Umowa stoi. – Z twarzy znika mu uśmiech. – Jak się czujesz, Tris?
To nie jest dziwne pytanie, po tym, co przeszliśmy, ale spinam się, gdy je zadaje. Boję się, że jakoś odczyta moje myśli. Nie powiedziałam mu jeszcze o Willu. Chcę to zrobić, ale nie wiem jak. Już na samą myśl, że wypowiem te słowa na głos, robi mi się tak ciężko, że mogłabym chyba roztrzaskać parkiet.
– Czuję się… – Kręcę głową kilka razy. – Nie wiem, Cztery. Obudziłam się. Jestem… – Nie przestaję kręcić głową.
Tobias gładzi mnie po policzku i zaczepia jeden palec o moje ucho. Potem pochyla się i całuje mnie, a przez moje ciało przepływa fala gorąca. Obejmuję go i przytrzymuję przy sobie jak najdłużej. Gdy mnie dotyka, uczucie pustki w piersi i brzuchu przestaje być aż tak dojmujące.
Nie muszę mu mówić. Mogę po prostu spróbować zapomnieć – on pomoże mi zapomnieć.
– Wiem – odzywa się. – Przepraszam. Nie powinienem pytać.
Przez chwilę myślę tylko o jednym: skąd mógłbyś wiedzieć? Ale coś w wyrazie jego twarzy przypomina mi, że on też wie, co to strata. W dzieciństwie stracił matkę. Nie pamiętam, jak zmarła, pamiętam tylko, że byliśmy na jej pogrzebie.
Nagle przypominam sobie, jak zaciska palce na zasłonach u siebie w salonie, ma jakieś dziewięć lat, jest ubrany na szaro, jego ciemne oczy są zamknięte. Obraz jest ulotny i równie dobrze mogła podsuwać mi go wyobraźnia, a nie pamięć.
Tobias wypuszcza mnie z objęć.
– Pozwolę ci się przyszykować.
*
Damska łazienka jest dwoje drzwi dalej. Na podłodze są ciemnobrązowe kafelki, a każda kabina prysznicowa ma drewniane ścianki i plastikową zasłonę, która oddziela ją od głównej części pomieszczenia. Na tylnej ścianie wisi tabliczka z napisem: „Oszczędzaj zasoby. Woda pod prysznicem leci tylko przez pięć minut”.
Strumień wody jest tak zimny, że nawet gdybym mogła, nie chciałabym dodatkowych minut. Myję się szybko lewą ręką, prawą trzymam przy boku. Środek przeciwbólowy od Tobiasa zadziałał błyskawicznie – ból w ramieniu przygasł już do tępego pulsowania.
Gdy wychodzę spod prysznica, na moim łóżku czeka stosik ubrań. Żółte i czerwone są od Serdecznych, a szare od Altruistów – kolory, które rzadko widzi się jedne obok drugich. Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że te ubrania zostawił dla mnie ktoś od Altruistów. To coś, o czym oni by pomyśleli.
Wkładam ciemnoczerwone spodnie zrobione z dżinsu – tak długie, że muszę trzy razy podwijać nogawki – i szarą koszulę Altruistów, która jest na mnie za duża. Rękawy sięgają mi po czubki palców, więc je też muszę podwinąć. Prawa ręka boli mnie, gdy się ruszam, więc staram się wykonywać małe i wolne ruchy.
Ktoś puka do drzwi.
– Beatrice? – Łagodny głos należy do Susan.
Otwieram. Niesie tacę z jedzeniem, którą stawia na łóżku. Szukam na jej twarzy oznaki poczucia straty – jej ojciec, przywódca Altruistów, nie przeżył ataku – ale widzę jedynie spokojną determinację, tak typową dla mojej dawnej frakcji.
– Przykro mi, że ubrania nie pasują – mówi. – Jestem pewna, że znajdziemy jakieś lepsze, jeśli Serdeczni pozwolą nam zostać.
– Są w porządku – odpowiadam. – Dzięki.
– Słyszałam, że zostałaś postrzelona. Potrzebujesz mojej pomocy, żeby się uczesać? Albo włożyć buty?
Już zamierzam odmówić, ale rzeczywiście potrzebuję pomocy.
– Tak, dziękuję.
Siadam na stołku przed lustrem, a ona staje za mną, pilnie wyszkolona, aby skupiać wzrok na zadaniu, a nie na swoim odbiciu. Nie podnosi oczu ani na chwilę, kiedy pociąga grzebieniem po moich włosach. I nie pyta mnie o ramię, jak zostałam postrzelona, co się stało, gdy opuściłam kryjówkę Altruistów, by zatrzymać symulację. Mam wrażenie, że gdyby w nią wniknąć, okazałoby się, że jest na wskroś Altruistką.
– Widziałaś się już z Robertem? – pytam. Jej brat Robert wybrał Serdecznych w tym samym czasie, gdy ja wybrałam Nieustraszonych, więc jest tu gdzieś teraz. Zastanawiam się, czy ich ponowne spotkanie będzie choć trochę przypominać moje i Caleba.
– Krótko wczoraj wieczorem – odpowiada. – Zostawiłam go, by przeżywał żałobę ze swoją frakcją, tak jak ja przeżywałam ze swoją. Ale miło było go znów zobaczyć.
Słyszę w jej tonie pewną stanowczość, która mówi mi, że temat skończony.
– To wstyd, że stało się to, co się stało – mówi Susan. – Nasi przywódcy chcieli zrobić coś wspaniałego.
– Tak? A co?
– Nie wiem. – Susan się rumieni. – Wiedziałam tylko, że coś się dzieje. Nie chciałam być ciekawska. Po prostu zauważałam pewne rzeczy.
– Nie winiłabym cię, nawet gdybyś była ciekawska.
Kiwa głową, nie przerywając czesania. Zastanawiam się, co robili przywódcy Altruistów – łącznie z moim ojcem. I nie przestaje mnie dziwić, czemu Susan uważa, że cokolwiek robili, to było to wspaniałe. Chciałabym mieć znów taką wiarę w ludzi.
O ile kiedykolwiek ją miałam.
– Nieustraszeni noszą rozpuszczone włosy, prawda? – pyta.
– Czasami. Umiesz zapleść warkocz?
Jej zwinne palce splatają kosmyki moich włosów w warkocz, który łaskocze mnie w kręgosłup. Twardo wpatruję się we własne odbicie, póki Susan nie kończy mnie czesać. Dziękuję jej za pomoc, a ona wychodzi z nieśmiałym uśmiechem i zamyka za sobą drzwi.
Nadal się gapię w lustro, ale nie widzę siebie. Na karku ciągle czuję dotyk jej palców, kiedy rozczesywała mi włosy – tak podobny do dotyku palców mojej matki w nasz ostatni wspólny poranek. Do oczu napływają mi łzy i kiwam się na stołku, usiłując odegnać te wspomnienia. Boję się, że jeśli zacznę płakać, to nie przestanę, póki całkiem nie wyschnę i nie pomarszczę się jak rodzynka.
Na komodzie zauważam przybornik do szycia. W środku są nitki w dwóch kolorach, czerwona i żółta, i nożyczki.
Czuję spokój, gdy rozplatam warkocz i na nowo rozczesuję włosy. Robię pośrodku przedziałek i upewniam się, że włosy leżą prosto i gładko. Zbliżam nożyczki do włosów na wysokości brody.
Jak mogę wyglądać tak samo, gdy jej nie ma i gdy wszystko się zmieniło? Nie mogę.
Staram się ciąć jak najrówniej, kierując się linią żuchwy. Najtrudniejszy jest tył, bo nie widzę zbyt dobrze, więc staram się pomóc sobie dotykiem. Jasne pukle opadają półkolem na podłogę.
Wychodzę z pokoju, już ani razu nie spoglądając w lustro.
*
Kiedy później przychodzą po mnie Tobias z Calebem, gapią się na mnie, jakbym nie była tą samą osobą co wczoraj.
– Ścięłaś włosy. – Caleb unosi wysoko brwi.
Chwytanie się faktów w chwili zdumienia jest w nim bardzo erudyckie. Włosy sterczą mu po tej stronie głowy, na której spał, oczy ma zaczerwienione.
– Tak – potwierdzam. – Jest… za gorąco na długie.
– No słusznie.
Idziemy razem korytarzem. Deski skrzypią nam pod stopami. Tęsknię za echem swoich kroków w siedzibie Nieustraszonych, tęsknię za chłodnym podziemnym powietrzem. Ale przede wszystkim tęsknię za obawami ostatnich tygodni, które wydają mi się błahe wobec tych teraz.
Wychodzimy z budynku. Powietrze na dworze napiera na mnie i przydusza mnie jak poduszka. Pachnie zielenią jak liść, kiedy rozerwiesz go na pół.
– Czy ktoś wie, że jesteś synem Marcusa? – pyta Caleb. – To znaczy ktoś z Altruistów?
– Nic mi na ten temat nie wiadomo – odpowiada Tobias, zerkając na niego. – I byłbym wdzięczny, gdybyś nikomu o tym nie wspominał.
– Nie muszę o tym wspominać. Każdy, kto ma oczy, sam to zobaczy. – Caleb patrzy na niego i marszczy brwi. – Ile ty w ogóle masz lat?
– Osiemnaście.
– I nie sądzisz, że jesteś trochę za stary dla mojej małej siostrzyczki?
Tobias parska śmiechem.
– Ona nie jest żadną twoją małą.
– Przestańcie. Obaj – nakazuję.
Przed nami idzie tłum ludzi w żółtych ubraniach, kierując się w stronę szerokiego, przysadzistego budynku zrobionego w całości ze szkła. Słońce odbija się od szyb i ostro razi mnie w oczy. Osłaniam twarz dłonią i idę dalej.
Drzwi do budynku są szeroko otwarte. Na obrzeżach okrągłej cieplarni, w rowach z wodą lub małych stawikach rosną różne rośliny i drzewa. Kilkadziesiąt wentylatorów rozmieszczonych wokół pomieszczenia służy tylko do tego, żeby mieszać gorące powietrze, więc natychmiast zaczynam się pocić. Ale przestaję o tym myśleć, gdy tłum przede mną przerzedza się i widzę resztę sali.
Na środku rośnie ogromne drzewo. Jego gałęzie rozpościerają się nad większością cieplarni, a korzenie wybulwiają się nad ziemią, tworząc gęstą korową sieć. Pomiędzy korzeniami nie widzę ziemi, tylko wodę i metalowe pręty przytrzymujące korzenie w miejscu. To nie powinno dziwić – Serdeczni spędzają życie na robieniu takich botanicznych wyczynów, korzystając z technologii Erudytów.
Na pęku korzeni stoi Johanna Reyes, włosy opadają jej na część twarzy z blizną. Na lekcjach historii frakcji uczyłam się, że Serdeczni nie wyłaniają oficjalnego przywódcy – wszystko rozstrzygają przez głosowanie, a decyzje zwykle zapadają niemal jednomyślnie. Są jak liczne elementy jednego umysłu, a Johanna jest ich rzecznikiem.
Serdeczni siedzą na podłodze, większość z tak skrzyżowanymi, zapętlonymi nogami, że ich kończyny przypominają mi trochę korzenie drzewa. Altruiści siedzą w ciasnych rzędach kilka metrów ode mnie po lewej stronie. Przez chwilę przeszukuję wzrokiem tłum, zanim zdaję sobie sprawę z tego, kogo szukam: rodziców.
Przełykam z trudem i staram się zapomnieć. Tobias lekko dotyka moich pleców i kieruje mnie na obrzeże miejsca spotkania, za Altruistów. Siadamy, ale wcześniej przytyka usta do mojego ucha i szepcze:
– Podoba mi się twoja nowa fryzura.
Zdobywam się na słaby uśmiech i opierając się o niego, siadam ramię w ramię.
Johanna unosi ręce i pochyla głowę. Zanim udaje mi się wziąć następny oddech, w sali cichną wszystkie rozmowy. Wszędzie dokoła mnie siedzą w milczeniu Serdeczni – część ma zamknięte oczy, część porusza ustami, mówiąc coś, czego nie słyszę, część wpatruje się w jakiś odległy punkt.
Każda sekunda ciągnie się niemiłosiernie. W momencie gdy Johanna podnosi głowę, jestem już całkowicie wyczerpana.
– Stoimy dziś przed ważnym pytaniem – mówi. – A mianowicie: jak mamy postępować w tych dniach konfliktu, będąc ludźmi ceniącymi pokój?
Każdy Serdeczny w sali odwraca się do swojego sąsiada i zaczyna rozmawiać.
– Jak im się udaje cokolwiek ustalić? – pytam, bo minuty narady wloką się w nieskończoność.
– Im nie zależy na tempie – wyjaśnia Tobias. – Im zależy na zgodzie. Patrz.
Siedzące kilka metrów dalej dwie kobiety w żółtych sukienkach wstają i podchodzą do trzech mężczyzn. Młody mężczyzna przesuwa się i tak jego mały krąg dyskutantów łączy się z grupą obok i staje się dużym kręgiem. W całym pomieszczeniu małe grupki powiększają się i rozrastają, rozmowy cichną jedna za drugą, aż słychać tylko trzy czy cztery głosy. Do mnie docierają urywki tego, co mówią: „Pokój – Nieustraszeni – Erudyci – kryjówka – zaangażowanie”.
– Dziwne – mówię.
– A moim zdaniem piękne – stwierdza Tobias.
Zerkam na niego.
– No co? – Parska śmiechem. – Każdy odgrywa w rządzie taką samą rolę, każdy czuje się w równym stopniu odpowiedzialny. Przez to im zależy, przez to są dobrzy. Uważam, że to piękne.
– A ja uważam, że to nieżyciowe. Jasne, w przypadku Serdecznych działa. Ale co się dzieje, jeśli nie każdy ma ochotę brzdąkać na banjo i uprawiać ogródek? Co się dzieje, gdy ktoś zrobi coś strasznego i rozmowa nie rozwiąże problemu?
Wzrusza ramionami.
– Chyba się przekonamy.
W końcu jedna osoba z każdej większej grupy wstaje i podchodzi do Johanny, ostrożnie przekraczając korzenie wielkiego drzewa. Przypuszczałam, że zwrócą się bezpośrednio do całej reszty, ale oni stają w kręgu z Johanną i innymi rzecznikami i rozmawiają ze sobą po cichu. Zaczynam odnosić wrażenie, że nigdy się nie dowiem, co mówią.
– Nie będą się wdawać z nami w dyskusję, prawda? – pytam.
– Raczej nie – odpowiada Tobias.
No to po nas.
Gdy każdy już powiedział, co swoje, wszyscy znów siadają i zostawiają Johannę samą na środku sali. Odwraca się w naszą stronę i krzyżuje ręce na piersi. Dokąd pójdziemy, jeśli każą nam odejść? Z powrotem do miasta, gdzie nic nie jest bezpieczne?
– Nasza frakcja od zawsze miała bliskie relacje z Erudycją. Potrzebujemy się wzajemnie, by przetrwać. Zawsze też ze sobą współpracowaliśmy – przemawia Johanna. – Ale w przeszłości łączyła nas też silna więź z Altruizmem, więc sądzimy, że to nie w porządku cofać się i odrzucać przyjacielską dłoń, która tak długo była wyciągnięta.
Jej głos jest słodki jak miód i tak samo płynie – powoli i ostrożnie. Ocieram grzbietem dłoni pot z czoła.
– Uważamy, że jedyny sposób, by uchronić nasze dobre stosunki z obiema frakcjami, to zachować bezstronność i nie angażować się – ciągnie. – Wasza obecność, choć mile widziana, to komplikuje.
No to teraz będzie, myślę.
– Doszliśmy do wniosku, że przekształcimy naszą siedzibę w schron dla członków wszystkich frakcji. Ale są pewne warunki. Po pierwsze, posiadanie jakiejkolwiek broni jest niedopuszczalne. Po drugie, jeśli dojdzie do jakiegokolwiek poważniejszego konfliktu, werbalnego czy fizycznego, wszystkie zaangażowane strony będą musiały odejść. Po trzecie, w obrębie tej siedziby nie wolno dyskutować na temat konfliktów, nawet prywatnie. I po czwarte, każdy, kto tu zostanie, musi wnieść wkład dla dobra naszej społeczności poprzez pracę. Powyższe ustalenia przekażemy Erudytom, Prawym i Nieustraszonym tak szybko, jak tylko zdołamy. – Jej wzrok przenosi się na Tobiasa oraz na mnie i się zatrzymuje. – Jesteście tu mile widziani, ale wyłącznie pod warunkiem, że dostosujecie się do naszych reguł. To nasza decyzja.
Myślę o pistolecie schowanym pod materacem i o napięciu między mną i Peterem oraz Tobiasem i Marcusem i czuję, że robi mi się sucho w ustach. Unikanie konfliktów kiepsko mi wychodzi.
– Nie damy rady długo tu zostać – szepczę do Tobiasa.
Jeszcze przed chwilą lekko się uśmiechał. Teraz kąciki jego ust się wykrzywiły.
– Nie, nie damy rady.ROZDZIAŁ 3
Tego wieczoru wracam do pokoju i wsuwam rękę pod materac, by się upewnić, że pistolet ciągle tam jest. Muskam palcami cyngiel i gardło mi się zaciska jak przy reakcji alergicznej. Cofam rękę, klękam na brzegu łóżka i ciężko łapię powietrze, póki to odczucie nie mija.
Co się z tobą dzieje? Kręcę głową. Weź się w garść.
I to jest właśnie tak: jakbym musiała pozbierać różne części samej siebie i związać razem jak sznurowadłem. Czuję się przyduszona, ale przynajmniej silna.
Kątem oka rejestruję jakiś drobny ruch, więc wyglądam przez okno wychodzące na sad jabłkowy. Johanna Reyes i Marcus Eaton spacerują ramię w ramię i przystają w ogrodzie ziołowym, gdzie zrywają z łodyżek listki mięty. Wymykam się z pokoju, zanim jestem w stanie ocenić, po co chcę ich śledzić.
Biegnę przez budynek, żeby ich nie zgubić. Na dworze muszę być bardziej ostrożna. Obchodzę cieplarnię z przeciwnej strony, a gdy dostrzegam, że Johanna i Marcus znikają za rzędem drzew, nisko pochylona zakradam się za następnym. Liczę, że nie będzie mnie widać zza gałęzi, jeśli któreś z nich się odwróci.
– …dla mnie niejasne, to czas ataku – mówi Johanna. – Czy Jeanine wreszcie skończyła planować i przystąpiła do działania, czy też wydarzyło się coś, co to zainicjowało?
Przez rozdwajający się pień drzewa widzę twarz Marcusa, jego mocno zaciśnięte usta.
– Hm – mruczy.
– Chyba nigdy się nie dowiemy. – Johanna unosi zdrową brew. – Prawda?
– Nie, chyba nie.
Johanna kładzie mu rękę na ramieniu i staje na wprost niego. Sztywnieję na chwilę, boję się, że mnie zobaczy, ale ona patrzy tylko na Marcusa. Przykucam i podkradam się do jednego z drzew, żeby schować się za pniem. Kora drapie mnie w plecy, ale się nie ruszam.
– Ale ty wiesz – stwierdza Johanna. – Wiesz, czemu zaatakowała właśnie wtedy. Może nie należę już do Prawych, ale nadal potrafię powiedzieć, kiedy ktoś zataja przede mną prawdę.
– Wścibstwo to oznaka samolubstwa, Johanno.
Na jej miejscu walnęłabym go za taką uwagę, ale ona odpowiada uprzejmie:
– Pełnię funkcję doradczą w swojej frakcji, więc jeśli posiadasz tak istotną informację, ja też muszę ją znać, by móc się nią podzielić z ludźmi. Jestem pewna, że mnie rozumiesz, Marcusie.
– Nie bez powodu nie wiesz wszystkiego, co wiem ja. Dawno temu Altruistom zostały powierzone pewne poufne informacje. Jeanine zaatakowała nas, by je wykraść. I jeśli nie zachowam ostrożności, zniszczy je, więc nic więcej nie mogę ci powiedzieć.
– Ale na pewno…
– Nie – ucina Marcus. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak ważne są te informacje. Większość przywódców w tym mieście ryzykowała życie, by chronić je przed Jeanine. I zginęła. Nie będę teraz narażać się tylko po to, by zaspokoić twoją samolubną ciekawość.
Johanna milczy przez kilka sekund. Jest już tak ciemno, że ledwie widzę własne dłonie. Powietrze pachnie ziemią i jabłkami, staram się oddychać jak najciszej.
– Przepraszam – mówi Johanna. – Musiałam zrobić coś, przez co uważasz, że nie jestem godna zaufania.
– Ostatnim razem, gdy zaufałem przedstawicielowi innej frakcji i przekazałem te informacje, wszyscy moi przyjaciele zostali zamordowani – odpowiada Marcus. – Nikomu już nie ufam.
Nie mogę się powstrzymać – wychylam się zza drzewa. Marcus i Johanna są zbyt pochłonięci rozmową, żeby dostrzec mój ruch. Stoją blisko siebie, ale się nie dotykają, ja natomiast nigdy nie widziałam Marcusa tak znużonego, a Johanny – tak wściekłej. Ale jej twarz łagodnieje. Znów dotyka ręki Marcusa, tym razem z lekką pieszczotą.
– Żeby mieć pokój, najpierw musimy mieć zaufanie. Dlatego liczę na to, że zmienisz zdanie. Pamiętaj, Marcusie, że zawsze byłam twoją przyjaciółką, nawet gdy niewielu opowiadało się za tobą. – Nachyla się, całuje go w policzek i wychodzi z sadu. Marcus stoi w miejscu jeszcze kilka chwil, najwyraźniej zdumiony, po czym rusza w stronę budynków.
Rewelacje ostatnich trzydziestu minut kłębią mi się w głowie. Myślałam, że Jeanine zaatakowała Altruistów, by przejąć władzę, ale jej zależało na informacjach – na informacjach, które posiadali tylko oni.
Nagle szaleńcza gonitwa myśli ustaje, bo przypominam sobie coś jeszcze. Marcus powiedział: „Większość przywódców w tym mieście ryzykowała życie, by je chronić”. Czy mój ojciec był jednym z nich?
Muszę się tego dowiedzieć. Muszę odkryć, co mogło być na tyle ważne dla Altruistów, by za to umierać – i na tyle ważne dla Erudytów, by z tego powodu zabijać.
*
Nie pukam do drzwi Tobiasa od razu, tylko zatrzymuję się i nasłuchuję, co się dzieje w środku.
– Nie, nie tak – mówi Tobias ze śmiechem.
– Ale czemu „nie tak”? Zrobiłem dokładnie tak samo jak ty. – Drugi głos należy do Caleba.
– Nieprawda.
– No to pokaż jeszcze raz.
Otwieram drzwi w chwili, gdy Tobias, który siedzi na podłodze z jedną nogą wyprostowaną przed sobą, rzuca nożem do masła w przeciwległą ścianę. Trzonek noża sterczy z dużego kawałka sera ułożonego na komodzie. Caleb stoi za Tobiasem i wpatruje się z niedowierzaniem – najpierw w ser, potem we mnie.
– Powiedz, że to jakiś Nieustraszony geniusz – prosi. – Ty też tak potrafisz?
Wygląda lepiej niż przedtem. Nie ma już zaczerwienionych oczu i widać w nich dawną iskrę ciekawości, jakby odzyskał zainteresowanie światem. Brązowe włosy Caleba są potargane, a guziki koszuli ma zapięte nie w te dziurki co trzeba. Mój brat jest takim niedbałym przystojniakiem, jakby w ogóle go nie obchodziło to, jak wygląda.
– Prawą ręką… może – odpowiadam. – Ale owszem, Cztery jest Nieustraszonym geniuszem. Mogę spytać, czemu rzucacie nożem w ser?
Gdy wypowiadam słowo „Cztery”, Tobias patrzy mi w oczy. Caleb nie wie, że ksywka Tobiasa wyraża jego doskonałość.
– Caleb wpadł, żeby omówić ze mną pewną kwestię – wyjaśnia Tobias i opiera głowę o ścianę, przypatrując mi się. – I jakoś tak wyszło, że zaczęliśmy rzucać nożem.
– Jak zwykle. – Na twarz wypływa mi lekki uśmiech.
Tobias wygląda na wyluzowanego, z odchyloną głową, ręką opartą na kolanie. Patrzymy na siebie o kilka sekund dłużej, niż to społecznie dopuszczalne. Caleb chrząka.
– Tak czy inaczej, muszę wracać do swojego pokoju. – Zerka to na Tobiasa, to na mnie. – Czytam książkę o systemach filtracji wody. Chłopak, który mi ją dał, patrzył na mnie tak, jakbym był szurnięty, skoro chcę to czytać. To miała być instrukcja obsługi i konserwacji, ale książka jest fascynująca. – Milknie. – Przepraszam. Wy też pewnie myślicie, że jestem szurnięty.
– Ani trochę – mówi Tobias z udawaną szczerością. – Może ty też powinnaś ją przeczytać, Tris. Chyba by ci się spodobała.
– Chętnie ci pożyczę – oferuje Caleb.
– Może później – odpowiadam. Gdy mój brat zamyka za sobą drzwi, posyłam Tobiasowi spojrzenie pełne dezaprobaty. – Wielkie dzięki. Teraz będzie mi nawijać o filtracji wody. Chociaż i tak wolę to od tego, o czym chce ze mną porozmawiać.
– Tak? Czyli od czego? – Tobias unosi brwi. – Od hydroponiki?
– Hydro co?
– To jedna ze stosowanych tu metod uprawy roślin. Nie chcesz znać szczegółów.
– Masz rację, nie chcę – potwierdzam. – O czym przyszedł z tobą pogadać?
– O tobie. Gadka starszego brata: „Zabraniam ci bawić się moją siostrą” i takie tam. – Tobias wstaje.
– I co mu powiedziałeś?
Podchodzi do mnie.
– Opowiedziałem, jak zaczęliśmy być razem… stąd wzięło się rzucanie nożem – wyjaśnia. – I powiedziałem, że to wcale nie zabawa.
Zalewa mnie fala ciepła. Tobias obejmuje mnie w biodrach i przyciska lekko do drzwi. Odnajduje moje usta.
Zupełnie zapominam, po co tu przyszłam.
I nic mnie to nie obchodzi.
Obejmuję go zdrowym ramieniem i przyciągam bliżej. Odnajduję palcami brzeg jego koszulki, wsuwam pod nią rękę i przyciskam mocno do jego pleców. Jest taki muskularny.
Znów mnie całuje, tym razem namiętniej, ściskając rękami w pasie. Jego oddech, mój oddech, jego ciało, moje ciało – jesteśmy tak blisko, że zlewamy się w jedno.
Tobias odsuwa się, tylko o kilka centymetrów. Ale ja nie chcę go od siebie puścić aż tak daleko.
– Nie po to tu przyszłaś – mówi.
– Nie.
– Więc po co?
– Co za różnica?
Wplatam palce w jego włosy i znów przyciągam do siebie jego usta. Nie stawia oporu, ale po kilku sekundach mruczy mi w policzek:
– Tris.
– Dobra już, dobra. – Zamykam oczy. Przyszłam tu z ważnego powodu: powiedzieć mu o tym, co podsłuchałam.
Siadamy obok siebie na jego łóżku i zaczynam od początku. Mówię, że poszłam za Marcusem i Johanną do sadu. Mówię o tym, że Johanna pytała o czas ataku symulacyjnego, i o tym, co odpowiedział jej wtedy Marcus. Mówię o dyskusji, która się później między nimi wywiązała. Cały czas obserwuję wyraz twarzy Tobiasa. Nie wygląda na zszokowanego ani zaciekawionego. Na jego ustach pojawia się natomiast wyraz drwiny, jak zawsze, gdy mowa o Marcusie.
– I co myślisz? – pytam na koniec.
– Myślę – odpowiada ostrożnie – że Marcus chce się poczuć kimś ważniejszym, niż jest w rzeczywistości.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwałam.
– Czyli… co? Uważasz, że po prostu gadał bzdury?
– Uważam, że Altruizm pewnie posiada jakieś informacje, które chciała poznać Jeanine, ale że Marcus wyolbrzymił ich znaczenie. Że chciał podbudować swoje ego, przekonując Johannę, że ma coś, czego ona chce, ale że jej tego nie da.
– Chyba nie… – Marszczę brwi. – Chyba nie masz racji. Nie wyglądało, jakby kłamał.
– Nie znasz go tak dobrze jak ja. To świetny kłamca.
Fakt – nie znam Marcusa, a już na pewno nie tak dobrze jak Tobias. Ale instynkt podpowiada mi, żeby wierzyć w słowa Marcusa, a zwykle ufam swojemu instynktowi.
– Może i racja – mówię. – Ale czy nie powinniśmy się jednak dowiedzieć, co jest grane? Tak dla pewności?
– Wydaje mi się, że teraz ważniejsza jest bieżąca sytuacja – stwierdza Tobias. – Trzeba wrócić do miasta. Sprawdzić, co się dzieje. Znaleźć sposób, żeby sprowadzić do parteru Erudytów. Potem, jak już to wszystko załatwimy, może uda nam się dowiedzieć, o czym mówił Marcus. Okej?
Przytakuję. To wydaje się dobrym planem – mądrym planem. Ale nie wierzę Tobiasowi – nie wierzę, że ważniejsze jest, aby iść naprzód, niż poznawać prawdę. Gdy dowiedziałam się, że jestem Niezgodna… gdy dowiedziałam się, że Erudyci zaatakują Altruistów… ta wiedza wszystko zmieniła. Prawda potrafi zmienić człowiekowi plany.
Ale trudno przekonać Tobiasa, żeby zrobił coś, czego nie chce robić, a jeszcze trudniej uzasadnić moje odczucia, nie mając żadnych dowodów poza intuicją.
Więc się zgadzam. Ale zdania nie zmieniam.ROZDZIAŁ 4
– Biotechnologia istnieje od dawna, ale nie zawsze była bardzo efektywna – tłumaczy Caleb. Zaczyna jeść skórkę tostu. Środek zjadł najpierw, jak to robi od dziecka.
Siedzi naprzeciwko mnie w stołówce przy stole pod oknem. W drewnie wyryte są inicjały „D” i „T”, połączone serduszkiem, tak małe, że ledwie je widać. Przesuwam po nich palcem, kiedy Caleb mówi.
– Ale naukowcy Erudytów opracowali jakiś czas temu niezwykle skuteczne rozwiązanie mineralne. Okazało się, że jest dla roślin o wiele lepsze niż ziemia – wyjaśnia. – To pierwotna wersja balsamu, którym posmarowali ci ramię. Przyspiesza rozwój nowych komórek.
Od tych nowych informacji ma aż dzikość w oczach. Nie wszystkim Erudytom zależy na władzy i nie wszyscy są pozbawieni sumienia jak ich przywódczyni Jeanine Matthews. Część jest jak Caleb: wszystko ich fascynuje, nie spoczną, póki nie dowiedzą się, jak coś działa.
Opieram brodę na dłoni i uśmiecham się lekko do brata. Dziś rano wydaje się mocno nakręcony. Cieszę się, że znalazł sobie coś, co pozwala mu zapomnieć o bólu.
– Czyli Erudycja i Serdeczność ze sobą współpracują? – pytam.
– W przypadku Erudytów to jest współpraca znacznie bliższa niż z jakąkolwiek inną frakcją. Nie pamiętasz? Było o tym w podręczniku historii frakcji. To tak zwane „frakcje niezbędne”, bez nich nie dalibyśmy rady przetrwać. W niektórych tekstach Erudycji mówi się o „frakcjach wzbogacających”. Natomiast Erudycja jako frakcja ma podwójną misję: chcą być jednocześnie frakcją niezbędną i wzbogacającą.
Nie podoba mi się, że funkcjonowanie naszego społeczeństwa aż tak bardzo zależy od Erudytów. Ale rzeczywiście są niezbędni – bez nich nie byłoby wydajnego rolnictwa, skutecznego leczenia i rozwoju technologicznego.
Gryzę jabłko.
– Nie będziesz jeść tostu? – pyta Caleb.
– Ten chleb dziwnie smakuje. Weź, jak chcesz.
– Zdumiewa mnie, jak oni tu żyją – podejmuje Caleb i bierze sobie tost z mojego talerza. – Są zupełnie samowystarczalni. Mają własne źródło energii, własne pompy wodne, własną oczyszczalnię, własne zasoby żywności… Są niezależni.
– Niezależni – podchwytuję. – I niezaangażowani. Musi być miło.
I z tego, co widzę, jest miło. Ogromne okna przy stole wpuszczają tyle światła, że czuję się tak, jakbym była na dworze. Przy innych stołach siedzą grupki Serdecznych, ubrania odcinają się jaskrawo od ich opalonej skóry. Na mnie żółty wygląda mdło.
– Domyślam się, że nie ciągnęło cię do Serdeczności – stwierdza z szerokim uśmiechem Caleb.
– Nie. – Kilka krzeseł dalej gromadka Serdecznych wybucha śmiechem. Odkąd usiedliśmy do posiłku, nie zaszczycili nas ani jednym spojrzeniem. – Mów ciszej, dobra? Niekoniecznie chcę rozgłaszać to przed całym światem.
– Przepraszam. – Nachyla się nad stołem, żeby móc mówić ciszej. – Więc gdzie cię ciągnęło?
Czuję, że cała się napinam, prostuję.
– Czemu pytasz?
– Tris, jestem twoim bratem. Mnie możesz powiedzieć wszystko.
Ani na moment nie odwraca ode mnie spojrzenia swoich zielonych oczu. Zdjął bezużyteczne okulary, które nosił jako członek Erudycji, i zamienił je na szarą koszulę Altruistów. Ściął też na krótko włosy – to ich znak firmowy. Wygląda identycznie jak kilka miesięcy temu, gdy mieszkaliśmy po przeciwnych stronach korytarza i każde z nas zastanawiało się nad zmianą frakcji, ale nie miało odwagi powiedzieć o tym drugiemu. Nie chcę kolejny raz popełnić tego samego błędu i mu nie ufać.
– Ciągnęło mnie do Altruistów, Nieustraszonych… i do Erudytów.
– Do trzech frakcji naraz? – Unosi brwi.
– Tak, a co?
– Nic, to trochę dużo – mówi. – Podczas inicjacji w Erudycji każdy musiał wybrać obszar zainteresowań badawczych, a ja zdecydowałem się na symulację sprawdzianu umiejętności, więc wiem całkiem sporo na temat tego, jak on działa. Naprawdę trudno uzyskać dwa wyniki, program właściwie to wyklucza. A żeby uzyskać trzy… Nie wiem nawet, jak to możliwe.
– Administratorka testu musiała zmienić jego formę – wyjaśniam. – Stworzyła taką sytuację w autobusie, żeby wykluczyć Erudycję… tyle że jej się nie udało.
Caleb opiera brodę na pięści.
– Sterowanie ręczne – mówi. – Ciekawe, skąd wiedziała, jak to zrobić. Nie uczą ich tego.
Zmarszczyłam brwi. Tori była tatuażystką i na ochotnika przeprowadzała test przynależności – skąd wiedziała, jak zmienić program? Nawet jeśli znała się na komputerach, to tylko hobbistycznie, a wątpię, by wiedza hobbistyczna wystarczyła do majstrowania przy symulacji Erudytów.
Nagle przypomina mi się pewna rozmowa. „I ja, i mój brat zrobiliśmy transfer z Erudytów”.
– Była Erudytką – mówię. – Transfer frakcji. Może stąd.
– Może. – Caleb bębni palcami po policzku. Śniadanie stoi między nami niemal nietknięte. – Co to mówi o chemii twojego mózgu? Czy też o jego anatomii?
Uśmiecham się lekko.
– Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że podczas symulacji zawsze zachowuję świadomość, a niekiedy potrafię się z nich wybudzić. Czasem w ogóle nie działają. Jak symulacja ataku.
– Jak się z nich budzisz? Co robisz?
– Ja… – Usiłuję sobie przypomnieć. Mam wrażenie, że od ostatniej symulacji upłynęło mnóstwo czasu, choć minęło dopiero kilka tygodni. – Trudno stwierdzić, bo symulacje Nieustraszonych miały się zakończyć, gdy się uspokoimy. Ale podczas jednej z nich… tej, w czasie której Tobias rozpoznał, kim jestem… zrobiłam coś niemożliwego. Rozbiłam szkło, po prostu kładąc na nim rękę.
Caleb staje się nieobecny, jakby patrzył gdzieś daleko. Nic takiego, co właśnie opisałam, nigdy nie przydarzyło mu się podczas testu przynależności. Może się zastanawia, co się wtedy czuje lub jak to jest możliwe. Zaczynają mi płonąć policzki – analizuje mój mózg, jakby to był komputer albo jakieś urządzenie.
– Ej, wracaj.
– Przepraszam. – Znów się na mnie skupia. – Tylko że to…
– Fascynujące. Tak, wiem. Gdy coś cię fascynuje, zawsze wyglądasz tak, jakby ktoś ci odciął zasilanie.
Parska śmiechem.
– Zmieńmy temat, dobra? Może wokół nas nie ma zdrajców z Erudycji czy Nieustraszoności, ale mimo to dziwnie mi rozmawiać o tym publicznie.
– Jasne.
Zanim jednak podejmuje inny wątek, drzwi do stołówki otwierają się i wchodzi grupka Altruistów. Mają na sobie ubrania Serdecznych, tak jak ja, ale od razu po nich widać – tak jak i po mnie – do której frakcji naprawdę należą. Są cisi, ale nie ponurzy – uśmiechają się do mijanych Serdecznych, kiwają na powitanie głowami, kilka osób zatrzymuje się, by zamienić parę zdań.
Susan przysiada się z uśmiechem do Caleba. Włosy ma jak zwykle upięte w kok, ale i tak lśnią jak złoto. Siedzą z Calebem odrobinę bliżej niż zwykli przyjaciele, ale się nie dotykają. Susan kiwa mi głową na powitanie.
– Przepraszam, przerwałam wam? – pyta.
– Nie – odpowiada Caleb. – Jak się miewasz?
– W porządku. A ty jak się miewasz?
Chcę właśnie wymknąć się z jadalni, bo niespecjalnie mam ochotę uczestniczyć w ostrożnej, uprzejmej rozmowie Altruistów, ale w tej samej chwili wchodzi wyraźnie udręczony Tobias. Pewnie pracował rano w kuchni, zgodnie z umową z Serdecznymi. Ja muszę jutro pracować w pralni.
– Co się stało? – pytam, gdy przy mnie siada.
– W swoim zapale do rozwiązania konfliktu Serdeczni najwyraźniej zapomnieli, że mieszanie się w nie swoje sprawy rodzi jeszcze więcej konfliktów – mówi Tobias. – Jeśli zostaniemy tu dłużej, przyrzekam, że komuś przywalę, i to mocno.
Caleb i Susan patrzą na niego z uniesionymi brwiami. Kilku Serdecznych z sąsiedniego stolika przerywa rozmowę i gapi się na nas.
– Dobrze słyszeliście – mówi do nich Tobias. Odwracają głowy.
– Pytałam – zakrywam usta, żeby ukryć uśmiech – co się stało.
– Później ci powiem.
To musiało mieć jakiś związek z Marcusem. Tobias nie lubi powątpiewających spojrzeń, jakimi obrzucają go Altruiści, gdy mówi o okrucieństwie Marcusa, a Susan siedzi dokładnie naprzeciwko. Zaciskam ręce na kolanach.
Altruiści siedzą przy naszym stole, ale nie bezpośrednio przy nas – zachowują pełen poszanowania dystans dwóch krzeseł, choć większość kiwa nam głową. To byli przyjaciele, sąsiedzi i współpracownicy mojej rodziny i wcześniej ich obecność kazałaby mi milczeć i się nie wychylać. Ale teraz mam ochotę mówić głośniej, żeby jak najbardziej oddzielić się od swojej dawnej tożsamości i związanego z nią bólu.
Tobias nieruchomieje, a czyjaś ręka opada mi wprost na prawe ramię, wywołując spazmy bólu. Zaciskam zęby, żeby nie wyć.
– Została postrzelona w to ramię – mówi Tobias, nie patrząc na stojącego za mną człowieka.
– Najmocniej przepraszam. – Marcus zabiera rękę i siada po mojej lewej stronie. – Cześć.
– Czego chcesz? – pytam.
– Beatrice – odzywa się cicho Susan. – Po co tak…
– Susan, proszę – mamrocze cicho Caleb. Susan zaciska usta i odwraca wzrok.
Ze złością patrzę na Marcusa.
– Zadałam ci pytanie.
– Chciałbym o czymś z tobą porozmawiać. – Minę ma spokojną, ale jest wściekły, zdradza go zacięcie w głosie. – Rozmawiałem z innymi Altruistami i stwierdziliśmy, że nie powinniśmy tu zostawać. Biorąc pod uwagę fakt, że dalsza walka w mieście jest nieunikniona, uznaliśmy, że to byłoby egoistyczne, zostać tu, podczas gdy reszta naszej frakcji znajduje się za ogrodzeniem. Chcieliśmy was prosić o eskortę.
Tego się nie spodziewałam. Po co Marcus chce wracać do miasta? Czy to rzeczywiście decyzja Altruizmu, czy raczej to on coś knuje? Coś, co ma związek z posiadanymi przez Altruizm informacjami.
Wpatruję się w niego przez kilka sekund, potem patrzę na Tobiasa. Trochę się rozluźnił, ale nadal wbija wzrok w stół. Nie wiem, czemu tak się zachowuje przy swoim ojcu. Zwykle nikt, nawet Jeanine, nie jest w stanie go zastraszyć.
– Co myślisz? – pytam.
– Myślę, że powinniśmy wyjść pojutrze – odpowiada.
– Dobrze. Dziękuję – mówi Marcus. Wstaje i przesiada się na drugą stronę stołu, gdzie siedzą Altruiści.
Przysuwam się do Tobiasa, choć nie wiem, jak go pocieszyć, nie pogarszając sprawy. Lewą dłonią biorę jabłko, a prawą łapię go pod stołem za rękę.
Nie mogę jednak oderwać wzroku od Marcusa. Chcę się dowiedzieć więcej o tym, co powiedział Johannie. A czasem, gdy człowiek chce prawdy, musi jej zażądać.