- W empik go
Zbuntowane i zwyciężone. Powieść fantastyczna - ebook
Zbuntowane i zwyciężone. Powieść fantastyczna - ebook
Pierwotni ludzie uważali kobietę za istotę tajemniczą, magiczną, świętą, niebezpieczną dla mężczyzny. Była dla nich królową-matką, wyrocznią, sędzią. Z biegiem czasu kobieta stała się, jak to zawsze bywa „o zmierzchu bóstwa” – istotą niższą i pogardzaną. Ludzie współcześni poniżyli kobietę jeszcze bardziej, pożądając jej i nie zaglądając do jej duszy. Nic więc dziwnego, że kobieta, w której żyłach płynie krew bóstwa, władczyni i niewolnicy, umie obdarzać jak królowa, miłować, jak bogini, nienawidzić i zemsty dokonywać – jak zbuntowana niewolnica z rodu możnych władców. Zachęcamy do lektury!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-154-0 |
Rozmiar pliku: | 134 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwotni ludzie uważali kobietę za istotę tajemniczą, magiczną, świętą, niebezpieczną dla mężczyzny. Była dla nich królową-matką, wyrocznią, sędzią. Z biegiem czasu kobieta stała się, jak to zawsze bywa „o zmierzchu bóstwa” – istotą niższą i pogardzaną.
Ludzie współcześni poniżyli kobietę jeszcze bardziej, pożądając jej i nie zaglądając do jej duszy.
Nic więc dziwnego, że kobieta, w której żyłach płynie krew bóstwa, władczyni i niewolnicy, umie obdarzać jak królowa, miłować, jak bogini, nienawidzieć i zemsty dokonywać – jak zbuntowana niewolnica z rodu możnych władców.
F. A. Ossendowski The last struggleI. DZIEŃ ROZPACZY.
Krwawo-czerwone drżące niebo rozciągało się nad ziemią, z której rwały ku górze z szumem, świstem i ogłuszającym hukiem płomienie. Objęły już one wspaniałe pałace magnatów i skarbnice sztuki, przerzucały się na świątynie, rządowe gmachy, dworce kolejowe i dzielnice podmiejskie, powodowały wybuchy i ruinę, rodząc przerażenie i bezgraniczny popłoch. Tego samego dnia i o tej samej godzinie we wszystkich wielkich miastach świata wybuchły pożary, i zalały rzekami ognia ulice i place, barwiąc niebo złowrogą zorzą, jakiej jeszcze nigdy nie widziała ziemia.
Krzyki i jęki napełniły miasta – w straszliwem przerażeniu uciekając głucho wyły gromady ludzkie – wyły psy – oszalałe ptaki trwożnie krzycząc i łopocząc skrzydłami wzlatywały i opadały w płomienie – a wśród domów, śmiejąc się złowrogo, przebiegały szajki bandytów i rozwścieczonej czerni.
Zdarzało się, że cały ten chaos dźwięków ginął nagle w straszliwym trzasku walącego się gmachu, lub w huku wybuchów, i wtedy można było widzieć rzeczy okropne: jak porwani siłą wybuchu ludzie, kamienie, głazy, żelazo i kawały ziemi leciały wśród dymu i długich języków ognia.
Z posępnym dźwiękiem pękały okna w domach i kościołach, z suchym trzaskiem zwalały się z swych podstaw posągi i padając przygniatały swym ciężarem dziesiątki oszalałych z przerażenia ludzi.
Zanim miejscowe władze opracowały plan walki z ogniem, większa część ludności miast albo już zginęła, lub uciekła w pola i schroniła się w okolicznych parkach. Tutaj dopiero zaczęto mówić i dzielić się często niespodziewanemi i przypadkowemi spostrzeżeniami. I oto – rzecz dziwna – wrażenia te i spostrzeżenia były niemal te same w butnej Europie, i w pstrej Kalkucie, i w czynnem Frisco. Wszędzie bowiem zwrócono uwagę na kobiety i zupełnie młode dziewczyny, przebiegające od domu do domu, od pałacu do pałacu, i kręcące się pod ścianami i u bram. A skoro tylko te kobiety oddalały się od domów, prawie natychmiast wybuchał pożar, jakby wzniecany nieznaną a potężną, i mściwą ręką.
Kiedy wreszcie władze zajęły się ratowaniem miast, schwytano kilka takich kobiet i dziewczyn. Zostały ujęte w chwili, w której rozrzucały maleńkie kulki, wybuchające jasno-sinym ogniem i podpalające domy, albowiem żelazo i miedź natychmiast się zapalały i płonęły, rozrzucając wokoło całe snopy iskier, niosących pożar coraz dalej i dalej.
Niektóre z aresztowanych podpalaczek rozrzucały wszędzie odezwy, głoszące o podpaleniu miast całego świata przez kobiety, napróżno starające się uzyskać równe z mężczyznami prawa.
„Mamy w swoich szeregach” – głosiły te odezwy – „równą z wami, mężczyźni, liczbę genjalnych i energicznych ludzi. Dlaczegóż więc wy narzucacie nam ciągle rolę niewolnic, lub też nic nieznaczących pomocników waszych? Już dwa miesiące trwa walka, lecz teraz jesteśmy zdecydowane. Ogień i krew – oto odtąd hasło nasze...”
Odezwy mówiły prawdę.
Zbuntowane kobiety zalały ogniem wszystkie kulturalne punkty trzech kontynentów, a bezładny, opanowany bezgranicznym, zwierzęcym strachem tłum, w walce o życie obficie przelewał swą krew, zostawiając na płonących ulicach, wśród popieliska, całe góry trupów.
Płomienie, podchwycone przez gorący, jak samum, rozgrzany przez pożary, wiatr, władnie opanowawszy miasta, przerzucały się już po drzewach parków i osiedlach fabrycznych dalej w głąb kraju, i jakby wyciągały chciwe, czerwone ręce ku cichym wsiom i siołom.
Ogień niszczył najwspanialsze gmachy i najpotrzebniejsze urządzenia; płomienie obejmowały już pałace sztuki, w których, zgromadzone w ciągu wieków i oszczędzone przez najsroższych zdobywców, pyszniły się wielkie dzieła ludzkiego genjuszu. Zmobilizowano wojsko, milicję miejską i oddziały policji. Miasta zostały podzielone na rejony, zatrata których była nieuniknioną, i na rejony, ocalić które wydawało się jeszcze możliwem.
Stojące w ogniu dzielnice zostały przez saperów wysadzone w powietrze, a kiedy domy, kościoły i ogromne gmachy fabryk i warsztatów były już tylko kupami tlejących ruin, zaczęto walkę z ogniem, i obronę nieobjętych jeszcze pożarem dzielnic.
Ta uporczywa walka trwała dziesięć dni.
W Moskwie – na Worobjewych górach, a w Madrycie na Escurial’u i Sierra de Gredos, w innych miastach na okolicznych wyżynach, zbudowano naprędce ogromne zbiorniki wody i groble, i przy pomocy rur skierowano wodę na miasta, gdzie ona z dachów spływała na place i rwącemi potokami napełniła ulice.
Ostatecznie to, co ogień oszczędził, zepsuła i zniszczyła woda.
Nie przeminęły jednak jeszcze trzy miesiące od tego dnia, w którym ugaszono pożar, a już w miastach wszystko odbudowano. Wyrosły, gdyby na rozkaz siły czarnoksięskiej, wielopiętrowe domy z żelaza i betonu, powstały znowu asfaltowe jezdnie i trotuary, jasno zaświeciły słońca elektryczne, i hucząc głucho, jeździły znowu wesołe, pstre tramwaje. Ludzie – te części jedynego, ogromnego a skomplikowanego organizmu, nazwanego społeczeństwem – natychmiast rozpoczęli swą zwykła działalność, i niezwłocznie zahuczały, zagrzmiały fabryki, zadymiły statki, odwożąc i przywożąc ludzi i towary do miast, gdzie niedawno jeszcze szalał ogień.
W ministerstwach i biurach klekotały maszyny do pisania i szczękały liczniki i gałki liczydeł, szeleściał papier i niewyczerpanym potokiem rozlewał się po świecie.
I tak, skoro już wszystko szło po dawnemu, nastał dzień rozpłaty.
Główne przewodniczące wszechświatowego klubu walczących kobiet zostały aresztowane, ajenci wyszukiwali podpalaczki jedną za drugą i zamykali je w więzieniach. Zebrano też wszelkie dowody przeciwko tym, które zniszczyły wszystkie niemal bogate miasta, harde swą wiekową kulturą.
Pod Madrytem, w niewielkiej willi, stojącej na dalekim krańcu miasta, gdzie już zaczynają się łąki i ogrody, wykryto laboratorjum sufrażystek.
Tutaj-to znaleziono znaczny zapas dziwnych srebrzystych kulek, które przechowywano w hermetycznie zamkniętych naczyniach. Doświadczenia wykazały, że kulki te, sporządzone z nieznanego, siarczanego metalu, przypominającego natrium, lecz znacznie odeń lżejszego, pokryte cienką warstwą magnezji, były bronią straszną. Cienka warstwa magnezji przepuszczała powietrze do wnętrza kulki, która wtedy wybuchała, wydzielając tak wiele żaru, że metale wytapiały się z kamieni i zaczynały płonąć, a grube żelazne pałki, masywne miedziane i bronzowe przedmioty zapalały się, jak słoma.
W czasie kiedy uczeni eksperci badali skomplikowaną zawartość materjału, który spalił miasta, a policja zbierała jeszcze dowody przeciwko sufrażystkom, sąd już ogłosił wyrok.
Chociaż podpalaczki wedle prawa tych czasów powinny były zostać straconemi, to jednak sąd międzynarodowy, zmieniwszy odpowiedni punkt statutów, postąpił inaczej. Uznano sufrażystki za typ zupełnej degeneracji, niebezpiecznej dla kulturalnego społeczeństwa i zaraźliwej, i na tem się opierając, postanowiono uwolnić społeczeństwo od walczących kobiet i osiedlić je na przeciąg lat pięciu na jednej z wysp, wchodzących w skład Antarktydy, zaopatrzywszy je w wszystkie konieczne zapasy.
W czasie, o którym mowa, podróżnicy zwiedzili już biegun południowy, opisali wulkany, będące najdalej na południe wysuniętemi punktami naszej ziemi, lecz całą Antarktydę uznali za kraj bezpłodny, martwy, kulturze nieprzydatny.
„Antarktyda” – pisali ówcześni geografowie – „to majak śmierci, grożącej ziemi, to początek śmierci, przejście naszej ziemi w ten stan, w jakim już oddawna znajduje się księżyc”.
Tak pisali uczeni, i tam właśnie, do tego kraju zimna i śmierci kulturalne społeczeństwo wypędzało – na niechybną zatratę – swoje matki, żony i siostry za to, że ich moralne i umysłowe siły rwały się do szerokiej działalności i nie mogły pogodzić się z rolą niewolników przy wspólnej pracy dla całej ludzkości, wspaniałomyślnie przyjmującej od nich owoce ich genjuszu i niezwykłej energji.II. WYPRAWA STATKU „OCEAN”.
Wielki, o 10.000 ton pojemności, norweski pospieszny okręt „Ocean” już od dni czternastu był na morzu.
Oznaczony termin był już niedaleki, lecz komendant „Oceanu” młody, doświadczony kapitan Stenersen był spokojny i wiedział, że na czas wskazany dopłynie do przylądka Dobrej Nadziei, gdzie był naznaczony punkt zborny.
Stenersen był bardzo niezadowolony, kiedy otrzymał od swego zarządu rozkaz przyjęcia na pokład 540 aresztantów, których miał trzymać w więzieniu aż do przylądka Dobrej Nadziei, gdzie miały nań oczekiwać nowe rozkazy.
Dowiedziawszy się, że „Ocean” ma wieść aresztowane kobiety, komendant natychmiast udał się do zarządu i prosił, aby go uwolniono od tego nieprzyjemnego i upokarzającego, jak się wyraził, polecenia.
– Dlaczego polecenie to jest upokarzające, panie Fryderyku? – ze zdziwieniem zapytał go dyrektor, prostując się na swem wygodnem krześle.
Stenersen zmarszczył swe gęste brwi, twarz jego opalona i bronzowa przybrała wyraz surowy. Powiedział:
– Dowiedziałem się, że mam odwieść na zesłanie sufrażystki, te kobiety, które wedle ich zeznań przed sądem, z rozpaczy puściły czerwonego koguta do miast. Nie widziałem tej zabawy, albowiem w tym czasie byłem na morzu z ładunkiem australijskiego mięsa, lecz czytałem o tej sprawie dużo interesującego. Oczywiście, sprawa to zła i zbrodnicza, nie zaprzeczam, lecz przecie takiej rzeczy ludzie z radości nie czynią. Wielka tu musiała być zniewaga, tak myślę... A teraz ja mam wieść przeszło pięćset kobiet na śmierć. Pomiędzy niemi są nauczycielki, a z nich jedna, być może, uczyła moje młodsze siostry – są matki... doktorki, śmiało idące na śmierć w celu ocalenia cierpiących, są uczone... Ech! Lepiej niech mnie pan uwolni od tego rozkazu... Ciężko... – Stenersen energicznie machnął ręką i powtórzył:
– Niech mnie pan uwolni! –
– Niemożliwe, drogi kapitanie – wzruszył ramionami dyrektor – zupełnie niemożliwe! Wszyscy doświadczeni komendanci na morzu, a niedoświadczonemu towarzystwo nie może powierzyć tak wspaniałego okrętu, jakim jest „Ocean”. Z drugiej zaś strony musimy pamiętać, że towarzystwo nasze otrzymuje za tą wyprawę świetne wynagrodzenie, którem nie możemy gardzić...
I dyrektor zaczął przekonywać kapitana, przyczem, gdyby mimochodem tylko, zaznaczył, że nikt przecież nie może komendantowi „Oceanu” przeszkodzić w niesieniu możliwych ulg bezwolnym pasażerkom.
Stenersen po niedługim namyśle zgodził się.III. ŻYWY ŁADUNEK.
Na godzinę przed wyjściem z portu komendantowi, który właśnie po raz ostatni obchodził okręt, doniesiono, że chce go widzieć jakaś dama.
Stenersen, bardzo zdziwiony, zeszedł na brzeg.
Tu oczekiwała nań młoda dziewczyna w szerokim podróżnym płaszczu, z żółtą torebką, przewieszoną przez ramię.
– Muszą pomówić z panem, kapitanie – powiedziała, podnosząc nań śmiałe, jasne oczy.
– Słucham panią – uchylając czapki odparł Stenersen. – Muszę jednak panią uprzedzić, że okręt mój przed upływem godziny opuszcza port. –
– Tak, wiem o tem – odpowiedziała, wchodząc z nim na pokład „Oceanu”.
Wprowadziwszy swego niespodziewanego gościa do salonu okrętowego, Stenersen bacznie przyglądał się dziewczynie. Widział świeżą, młodą twarz, głębokie, modre oczy i energiczny podbródek. Z pod kapelusza wymykał się pąk nieposłusznych kasztanowatych włosów. Dziewczyna niecierpliwemi ruchami przepięknych, wąskich rąk, o długich, cienkich palcach, poprawiała włosy, i coraz bardziej mieszała się pod zachwyconem spojrzeniem marynarza. Zaczerwieniwszy się aż po szyję, powiedziała nareszcie nienaturalnie surowym głosem:
– Ja... Marta Kielland, córka jednej z waszych niewolnic, kapitanie... –
– Co? – drgnął Stenersen – Jakto? Pani jest córką tej, o której opowiadają tyle strasznych rzeczy?! Przecież to ona, matka pani, wynalazła materjał podpalający?! –
– Nikt z nas temu nie zaprzeczy! – dumnie podniósłszy głowę, odrzekła panna Kielland. – Tak, to moja matka. Lecz przystąpmy do sprawy... –
Dziewczyna ścisnęła ręce, znowu bardzo wzruszona.
– Kapitanie – mówiła po chwili. – Wyrusza pan zaraz na morze. Niech mnie pan weźmie ze sobą w charakterze uwięzionego pasażera. Ja nie mogę opuścić swej matki! Ona chora, stara kobieta! Kapitanie, przecież pan miał także, a może ma jeszcze matkę! Pan rozumie, jak to ciężko, jak strasznie... –
– Dobrze. Przyjmę panią na mój okręt – po długim namyśle powiedział Stenersen. – Ale pojedzie pani w charakterze zwykłego pasażera. Muszę panią także uprzedzić, że najprawdopodobniej odwiozę aresztowanych na jedną z wysp Antarktydy. –
– Tam zostanę – po prostu odpowiedziała.
W godzinę po tej rozmowie dziewczyna siedziała już w wygodnej kajucie, a na pokładzie grzmiały łańcuchy, wyciągające kotwicę, i rozlegał się gniewny głos Stenersena, wydającego ostatnie rozkazy, dotyczące wyjścia z portu.
Na pełnem morzu Stenersen nudził się, jak nigdy. Było to bardzo proste. W czasie zwyczajnych podróży na okręcie było szumnie i wesoło. Pasażerowie urządzali różne zabawy, i obecność ludzi przerywała monotonję długiej podróży.
Teraz wszystko było inaczej. Na pokładzie znajdowali się tylko dyżurni marynarze, jakoś żałośnie patrzący za burtę, i od czasu do czasu rozlegał się krzyk:
– Statek wojenny z prawej burty! –
– Żaglowiec za rufą! –
I Stenersenowi wydawało się, że okręt wiezie ładunek trupów.
Cicho i spokojnie było w więziennych kajutach, i nawet nocą, kiedy wszystkie dźwięki stają się głośniejsze i wyraźniejsze, komendant napróżno wytężał słuch, by usłyszeć choć jedno głośne słowo. I napróżno szukał spotkania z panną Martą Kielland, która czas cały spędzała z aresztowanemi, rzadko nawet na noc udając się do swej kajuty.
I dopiero, kiedy „Ocean” zaczął się zbliżać do zwrotnika Raka, zobaczył ją wczesnym rankiem na pokładzie.
Słońce stało jeszcze nisko nad horyzontem, lecz morze odbijało już jego rozpalone promienie, sycące żarem pokład i rozciągnięte nad nim płótno. Dziewczyna siedziała smutna i obojętnie przypatrywała się wielkiej łodzi z żaglami.
Na tych wąskich, z wysokiemi wierzchołkami na nosach, łódkach chodzili i śpiewali żałosnemi głosami czarnoskórzy rybacy w czerwonych przewiązkach na biodrach i na głowach.
Akuły wysuwały z wody swe czarne, gładkie głowy, i przewracając się, błyskały białemi brzuchami, ukazując wstrętne paszcze, usiane kilkoma rzędami zębów.
Na ich widok słabi argonauci zwijali swe pstre żagle, i powoli jakdyby pogrążali się w morzu nakształt niewyraźnych, szarych bryłeczek.
Stenersen długo patrzył na dziewczynę, wreszcie zdjął czapkę, podszedł i pozdrowił.
– Znowu gorąco – powiedział – a ja, mówiąc szczerze, miałem duże nadzieje na północno-wschodni passat, który wieje czasami i o tej porze i przynosi z sobą nieco deszczu i ochłody. Teraz jednak wiem, że będziemy płynąć do drugiego zwrotnika, do przylądka Frio, w upał i żar. –
Dziewczyna słuchała go z roztargnieniem, a po chwili, zakrywszy nagle twarz rękoma, rozpłakała się.
– Co pani?! – zaniepokoił się Stenersen – Proszę powiedzieć! Może będę mógł coś pomóc. –
– Stało się to, czego się tak bałam – wyszeptała dziewczyna – one zaczynają chorować. I moja matka... ona także...
– Dlaczegóż mi pani o tem nie mówiła?! – wykrzyknął komendant. – Mamy przecież doktora i aptekę! –
– One nie chcą! – odpowiedziała Marta – Wiedzą przecież, że muszą umrzeć, umrzeć w wielkich męczarniach, i dlatego wybierają śmierć lżejszą tu, na pokładzie okrętu!
– Ale ja nie mogę na to pozwolić! – surowym głosem zdecydował Stenersen. – Natychmiast rozkażę wszystkie aresztowane umieścić w kajutach drugiej i pierwszej klasy...
– One nie chcą – powtórzyła dziewczyna – a ja nie wiem, co robić...
– Proszę mi wybaczyć – już tonem rozkazu powiedział komendant – wiem, co do mnie należy. Jestem obowiązany przywieść na przylądek Dobrej Nadziei wszystkich powierzonych mi ludzi żywych i zdrowych, i dowiozę.
Jakoż w tej chwili ruchem ręki przywołał dyżurnego marynarza i rozkazał:
– Zwołać na pokład zmianę rezerwową! Uporządkować wszystkie kajuty, przygotować wszystko na pełny komplet pasażerów! A szybko!
– Jest! – krzyknął, prostując się, marynarz, i pobiegł w głąb okrętu.
Wkrótce na przodzie i na rufie rozległy się świstki i szybkie kroki biegnących marynarzy. Robota zakipiała.
Kiedy wszystko było gotowe, komendant wezwał okrętowego doktora i rozkazał mu zająć się przeniesieniem wszystkich aresztowanych z więzienia do pasażerskich kajut. W czasie jednak przenoszenia Stenersen zamknął się w swej kajucie i nie wyszedł ani na chwilę, oddawszy komendę w ręce starszego oficera.
Stenersen postanowił nawet siedzieć u siebie trzy dni, aby tymczasem uspokoiło się wszystko, i aby nieuchronne uczucie wdzięczności osłabło wśród aresztowanych. Przeznaczenie jednak zepsuło jego plany. Tegoż dnia wieczorem zaraportowano mu, że jednocześnie zachorowali trzej mechanicy, i że z nich tylko jeden znajduje się jeszcze przy maszynach, aby nie zostawić ich pod opieką ślusarzy i nieinteligentnych palaczy. Wkrótce potem wszystkim trzem znacznie się pogorszyło, i maszyny zatrzymano, gdyż Stenersen nie mógł się zdecydować na powierzenie ich niższej obsłudze.
Była już noc. Pełny księżyc srebrzystym blaskiem zalewał spokojne morze. Gwiazdozbiory, nieznane człowiekowi północy, drżąc i migocąc różnemi ogniami, błyszczały na czarnem niebie, podobnem do kopuły, z wiszącą pod nią olbrzymią lampą księżyca.
Lustrzaną powierzchnię sennego morza mąciły jeno chwilami wysoko skaczące rybki, za któremi, jak strzała, wypadał na powierzchnię morski szczupak, drapieżna ryba o sprężystem i długiem, jak u żmii, ciele. Ryby spadały do wody, i tam trwała dalej pogoń i walka ostateczna. Zdradzał ją blask fosforyczny, rozpływający się długiemi strugami, lub też powoli gasnącemi kręgami.
Niekiedy tuż obok korpusu „Oceanu” przepływała łódka araba, potomka średniowiecznych rycerzy, którzy pokonali hiszpanów. Pan łódki siedział bez ruchu, jak widmo, na rufie, trzymając pod pachą ramię steru, a najemni marynarze, silni, nadzy senegalczycy i liberyjcy powoli poruszali skrzypiącemi w rzemiennych pętlach, długiemi, niezgrabnemi wiosłami. Widząc stojący na pełnem morzu okręt, arab wstawał i, podniósłszy w górą rękę, wołał w swem gardłowem narzeczu:
– Aj-aga! Imim adrar? – Hej, komendancie! Co się stało?!
Nie otrzymawszy odpowiedzi, klął długo – i powoli jakby się rozpływał razem ze swą łódką w zalewie księżycowego światła, królującego nad wodą.
Komendant szybko chodził po mostku kapitańskim, niekiedy tylko zatrzymywał się i pochylał nad mapą, myśląc i rozważając, gdzieby zajechać, aby nająć dobrego mechanika. I już był prawie zdecydowany wyruszyć w kierunku angielskiej faktorj Baturst, i chciał właśnie zejść do swej kajuty, gdy nagle zdołu nań zawołano.
– Kto tam? – zapytał Stenersen, przechylając się przez poręcz mostku, starając się rozpoznać ciemną figurę, stojącą w mroku, rzuconym na pokład przez cień schodów.
– To ja, Kielland – odpowiedziano. – Czy można wejść do pana?
– Proszą bardzo, panno Marto! Będę szczęśliwy – ucieszył się Stenersen. – Czem mogą pani służyć?
– Ja do pana tym razem w pańskiej sprawie – poważnie odpowiedziała Marta. – Oczywiście, pan, jak i inni mężczyźni, śmiać się będzie z mojej propozycji, lecz, zdaje się, że nie ma pan wyboru, a przeto propozycja moja okaże się wygodną.
– Słyszę w słowach pani – uśmiechnął się Stenersen – ironję, a zresztą nie rozumiem.
– Widzi pan – zmieszała się Marta – chcę zaproponować panu moją pracę w charakterze mechanika. Mam dyplom inżyniera-mechanika, i maszyny znam znakomicie. Oprócz mnie, wśród pańskich pasażerów jest jeszcze kilku inżynierów. Jeśli więc przyjmie pan moją propozycję, to pańska obsługa maszyn jest gotowa.
– Nie umiem pięknie mówić – powiedział, podając jej rękę, Stenersen – to nie mój zawód! Wdzięczny jednak pani jestem z całej duszy, i, oczywiście, z radością przyjmuję pani propozycję. Co zaś dotyczy wdzięczności mojej...
– Ach, o tem nie będziemy mówić – przerwała mu Marta – wszystko zrobiłybyśmy dla pana! i zawsze będziemy panu wdzięczne, szczególniej zaś ja...
Teraz zmieszał się Stenersen, i stojąc przed piękną dziewczyną, szukał słów odpowiednich, lecz napróżno. Zaś Marta urzędowym już głosem mówiła:
– Natychmiast zorganizuję służbę, i niezwłocznie ruszymy w drogę.
Szybko zeszła z kapitańskiego mostku, a w pół godziny później komendanta wezwał telefon oddziału maszyn.
Marta, znowu służbowym, gdyby przyzwyczajonym do posłuszeństwa głosem raportowała:
– Na „Oceanie” mamy cztery warty inżynierów w oddziale maszyn; od godziny l do 7 wieczorem znajduję się w oddziale maszyn ja, inżynier, Marta Kielland; warty następne pełnić będą po kolei moje towarzyszki, nazwiska których zostaną wpisane do dziennika wart. Czy pozwala pan, kapitanie, wyruszyć?
– Proszę natychmiast wyruszyć pełnym biegiem. Spóźniamy się...
W dwie godziny później „Ocean” zostawiając za sobą długą wstęgę czarnego dymu, z potęgą rozcinał fale Atlantyku, kierując się na wyspy Wniebowstąpienia.
Od tego dnia szło wszystko pomyślnie. Chore sufrażystki i mechanicy zwolna do sił powracali, i tylko jednemu z mechaników trzeba było przeciąć wrzód, skutek tropikalnej febry, którą na wyspach Kanaryjskich nazywają „kajtamja”.
Dobroduszny lekarz okrętowy, który przywykł leczyć wszystkich marynarzy chininą, a pasażerów sodą, walerjanowemi kroplami i cytryną, przeraził się zrozumiawszy, że zachodzi konieczność poważnej operacji.
Zastąpiła go jedna ze skazanych na wygnanie, Anna Hansen, chirurg, która do niedawna cieszyła się wszechświatową sławą.
Wśród takich warunków chociaż oznaczony termin przybycia na przylądek Dobrej Nadziei się zbliżał, Stenersen był zupełnie spokojny i wiedział, że „Ocean” w dzień naznaczony zarzuci kotwicę pod Kapstadtem.
Niechętnie jednak o tem myślał. W czasie podróży bowiem zaczął poważać te energiczne, spokojne kobiety, a uczucie zachwytu powstawało w nim, kiedy spoglądał na czarne i zgrubiałe, a przecież jeszcze piękne ręce panny Marty Kielland.
Pewnego razu, kiedy „Ocean”, minąwszy wyspę św. Heleny, znajdował się już na paraleli angielskiej kolonji Schepmansdorf, na zachodzie ziemi hotentotów, napieranych z północy i z południa przez niemców z Damary i Namakua, Stenersen podszedł do przechadzającej się po pokładzie dziewczyny i cicho zapytał:
– Czy mogę mieć nadzieję, że będę wiózł panią nazad do Norwegji?
– Proszę mi powiedzieć, panie Fryderyku – również cicho odpowiedziała dziewczyna – czyż pan opuściłby w takich warunkach swego ojca?
Komendant milczał długo, walcząc ze swemi myślami, machnął wreszcie ręką i rzekł:
– Poszedłbym za nim w takich warunkach wszędzie!
I zwróciwszy się na obcasach, odszedł szybko z nisko opuszczoną głową i zamknął się w swej kajucie.
A „Ocean”, spokojny i potężny, szybko posuwał się na południe i wiózł bezwolnych pasażerów ku nieuniknionej zatracie, a młodego komendanta ku mękom nieuchronnego cierpienia.IV. NA PRZYLĄDKU DOBREJ NADZIEI.
Kiedy na horyzoncie zachodniego brzegu Afryki zarysowały się sine zęby Niufeldskich gór „Ocean” szybciej zaczął posuwać się na południe a, zrównawszy się z przylądkiem Kestl przegonił hiszpański statek ładowny „Santa Cruz”. Na przodzie tego czarnego, brudnego okrętu była półopuszczona flaga, jak na tych wszystkich okrętach, które odwoziły katorżników do hiszpańskich kolonji w Afryce, „na galery”, a wzdłuż burty stały warty z nałożonemi na broń bagnetami.
– A u nas jakoś lepiej! – złośliwie zauważył starszy pomocnik kapitana, stary, zdenerwowany człowiek.
– Marynarzy zamienili na dozorców więziennych – wzgardliwie mruknął Stenersen, który właśnie zeszedł na pokład, aby wydać ostatnie rozkazy, gdyż „Ocean” już nazajutrz powinien był dopłynąć do przylądka Dobrej Nadziei.
Na okręcie wrzała praca. Czyszczono i myto pokład, i miedziane oraz bronzowe części, usuwano wszelki brud, i naciągano nowe, żółte pokrowce na zwinięte żagle, ciasno przytwierdzone do rej.
Tego dnia Stenersen widział pannę Martę kilka razy. Oczy ich spotykały się z cichą, przyjazną pieszczotą, ale i dziewczyna, i przyzwyczajony do skrywania swych uczuć marynarz, ani słowem nie dotknęli swych myśli i przeżyć. Zresztą... najważniejsze zostało już powiedzianem. Dziewczyna w krótkiem zapytaniu kapitana odgadła jego uczucie szczere i silne, jak cały charakter tego zahartowanego, mocnego człowieka. Stenersenowi zaś zdawało się, że w oczach panny Kielland widzi wzajemność, i rosła w nim pewność siebie, i zapalała się nadzieja, dająca mu szczęście. Rodziło się w nim pewne postanowienie. Noc mijała, a on chodził jeszcze w salonie, jakby w oczekiwaniu. Zdawało mu się, że Marta przyjść tu powinna, i że czas już powiedzieć jej to wszystko, o czem myśli od dawna, i dziś cały dzień, i dziś noc całą. Nie mylił się. Marta przyszła. Była tak samo ubrana, jak wtedy w dzień odjazdu, kiedy prosiła aby ją przyjął na pokład okrętu.
– Szukałam pana na mostku, kapitanie – powiedziała cicho – tam pana nie było. Powiedziano mi, że jest pan tutaj. Przyszłam panu podziękować za szlachetny, ludzki stosunek do tych, które jadą na śmierć. I ja, i wszystkie zapewne niedługo żyć będą, lecz jeśliby los nasz miał być inny, my wszystkie całe życie będziemy pamiętały o panu! –
Uścisnęła silnie jego rękę.
– Dziękuję! – wyszeptała.
– Wszystko to doprawdy drobnostki! – z rozdrażnieniem mówił Stenersen. – Tak postąpiłby przecież każdy uczciwy człowiek, i niema w tem żadnej szlachetności i żadnej nadzwyczajności! I nie warto nawet mówić o tem, a zresztą to jeszcze pytanie, kto tu komu powinien być wdzięczny, pani mnie, czy ja pani? Bez pomocy pań nie dopłynęlibyśmy na oznaczony dzień do przylądka Dobrej Nadziei, niech ją djabli wezmą, tę Nadzieję... Na miłość Boską, niech mi pani wybaczy, panno Marto! A jeśliby „Ocean” się spóźnił, towarzystwo musiałoby zapłacić znaczne sumy i jabym miał duże przykrości! Ale to wszystko głupstwo, drobnostki! Przecież ja nie o tem chcę z panią mówić! Ja panią pokochałem, panno Marto, pokochałem tak, jak tylko może pokochać kobietę mężczyzna, który poznał i zrozumiał jej duszę, i w ukochanej kobiecie ujrzał silnego, jak skała, człowieka. I nie mogę uwierzyć, że oto ta połączona eskadra kulturalnych narodów, która ma się zebrać tam, pod Kapstadtem, i panią odwiezie na południowe koło polarne, i zostawi panią tam, obłudnie zaopatrzywszy was wszystkiem, co potrzebne dla życia... ha! ha!... dla życia, które zostanie przerwane natychmiast, gdy nastanie pora cyklonu. Nie! Nie!! Na miłość Boską, niechże pani mnie wysłucha! Nikt nie może wystąpić przeciw moim planom: ani pani, ani matka pani, ani te nieszczęśliwe, które jadą na śmierć. My, ja i pani, powrócimy do Europy i tam obmyślimy sposób ocalenia zesłanych w kraj wiecznych lodów. Aby przeżyły tylko rok, tylko jeden rok, a na wiosnę odszukamy je i ocalimy! Przysięgam pani, że tego dokonamy, lecz niech pani wraca, niech pani nie zostaje tam, na tem straszliwem zesłaniu! –
Stenersen wzburzony i roznamiętniony zerwał czapkę z głowy, i stał przed nią drżący, nie spuszczając z niej gorejącego wielką prośbą wzroku!
Marta milczała długo. Twarz miała zachmurzoną i ściągnięte brwi, i myślała, widocznie, z trudem i cierpieniem. Kiedy wreszcie spojrzała na kapitana, oczy jej były zamglone i smutne.
– Z radością słuchałam pana – powiedziała cichym, serdecznym głosem – to moje szczęście, że pan mnie pokochał. Ale przecież muszę zostać z niemi. Będę pana oczekiwała... za rok... a przez ten czas zrobię wszystko, natężę wszystkie siły, by pokonać niebezpieczeństwa, grożące na tem zesłaniu. –
Do kajuty wszedł szybko naczelnik warty, młodszy oficer „Oceanu” i zaraportował:
– Panie kapitanie! Podpływa ku nam angielski okręt wojenny i sygnalizuje, abyśmy zwiększyli szybkość. –
– Proszę odpowiedzieć anglikom, że płyniemy pod norweską flagą, i że okrętem naszym dowodzi Stenersen, i tylko on wydaje rozkazy! –
Marta uśmiechnęła się.
– Doskonała odpowiedź! – szepnęła. – Wierzę, że za rok spotkamy się tam! –
I ręką wskazała południe.