Zdarzyło się w Watykanie. Nieznane historie zza Spiżowej Bramy - ebook
Zdarzyło się w Watykanie. Nieznane historie zza Spiżowej Bramy - ebook
Nowa książka Magdaleny Wolińskiej-Riedi, autorki bestsellerowej "Kobiety w Watykanie"
Demetrio – przez cztery dekady pracownik Drukarni Watykańskiej. To spod jego ręki wyszły okładki „L’Osservatore Romano” na takie okazje, jak wybór Karola Wojtyły czy śmierć Jana Pawła II. To on po zamachu w 1981 roku uratował papieża przed spadnięciem z noszy, w ostatniej chwili podtrzymując jego bezwładne ciało.
Paolo – inżynier, ale też wynalazca. To dzięki niemu Jan Paweł II mógł odprawiać msze i spotykać się z wiernymi prawie do końca. Tworzył przemyślne urządzenia, podjazdy, wózki, które wspierały coraz słabszego papieża. Jego pomysłowość wielokrotnie ratowała sytuację. Wstawił nawet fotel fryzjera Jana XXIII do papamobile.
Luciano – w trakcie ponad 40 lat pracy zajmował wiele stanowisk. Ale najbardziej lubi obsługiwać windę, którą najwięksi tego świata jeździli wprost do papieskiego apartamentu. Opowiada, jak uspokajał zdenerwowanego przed spotkaniem z papieżem Fidela Castro czy cierpiącego na klaustrofobię Woody'ego Allena.
Magdalena Wolińska-Riedi, jako jedna z nielicznych kobiet, mieszkała za Spiżową Bramą przez prawie 20 lat. Teraz rozmawia z innymi świeckimi pracownikami i mieszkańcami Watykanu, którzy jeszcze nigdy nie opowiadali o swoich przeżyciach. I choć o jej rozmówcach nie słyszał właściwie nikt, przez dziesiątki lat żyli i pracowali w świecie, do którego dostęp mają tylko nieliczni. Odkrywają tajemnice tego zamkniętego miejsca, dzielą się związanymi z nim niezwykłymi historiami, a także swoimi osobistymi spotkaniami z Janem Pawłem II. Rozmowy przeplatane są również wyjątkowymi wspomnieniami autorki.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6149-5 |
Rozmiar pliku: | 16 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świat za Spiżową Bramą to majestat pałacowych wnętrz, słynne Loggie Rafaela, dobrze znany nam obecnie Dom Świętej Marty i splot uliczek, które prowadzą na cudowne i prawie dla nikogo niedostępne dziedzińce. To soczysta zieleń ogrodów i tajemnicze zaułki przy garażach, gdzie przechowywane są papieskie samochody. To także drukarnia, redakcja gazety „L’Osservatore Romano”, przychodnia i magazyn watykańskich mebli.
Watykan to ten świat, do którego zaprosiłam Państwa w mojej pierwszej książce. _Kobieta w Watykanie_1 miała za zadanie poprowadzić czytelnika za rękę po miejscach, które dla mnie, jej autorki, stanowiły dom i najważniejszy punkt odniesienia przez kilkanaście lat mojego życia za wysokim murem.
Jednocześnie jednak myślę, że Watykan to przede wszystkim Ludzie. Celowo zapisani przez duże L. Ci, którzy tam żyli lub pracowali, spajając latami swoją egzystencję z danym punktem na mapie najmniejszego państwa świata.
Dlatego krótko po publikacji _Kobiety…_ przyszło mi do głowy, że warto, a może i trzeba opisać poszczególne miejsca w Watykanie i to, co się w nich działo, widziane oczami właśnie tych ludzi. Bo to oni są tu ważni. Bo przez lata stanowili maleńką, niezauważalną dla oczu postronnych, a jednak istotną cząstkę watykańskiej codzienności.
Mieli szczęście. Podobnie jak mnie dane im było znaleźć się w tym niezwykłym państwie w wyjątkowym czasie – kiedy pisała się tam wielka historia Kościoła, ale i świata. Byli mikroskopijnymi elementami potężnej machiny. Swoją pracą każdego dnia przyczyniali się do tego, by w danym sektorze wszystko funkcjonowało jak najlepiej. Zajmowali się każdym szczegółem. Od podlewania roślin na papieskim tarasie, przez gwarancję, by nie zablokowała się pałacowa winda i papież na czas dotarł na audiencję, aż po zapewnienie następcy świętego Piotra fizycznego bezpieczeństwa…
Niektórzy zaczęli pracę za murami Watykanu, jeszcze zanim Karol Wojtyła stał się Janem Pawłem II. Pamiętają dobrze, jak watykański świat się przekształcał, stopniowo zmieniał swoje oblicze, stając się bardziej słowiański, spontaniczny, pełen serca i naszej rodzimej gościnności. Inni przyszli za Spiżową Bramę później, w różnych momentach w ciągu tych pamiętnych dwudziestu siedmiu lat.
Nikt chyba nie ma wątpliwości, że pontyfikat Jana Pawła II należy do najlepiej udokumentowanych, opisanych i opowiedzianych w dziejach Kościoła. Ileż historii słyszeliśmy z ust hierarchów, kapłanów, naukowców, watykanistów! Ile filmów i reportaży powstało o polskim papieżu! A jednak wciąż istnieją niezgłębione skarbnice wiedzy, wspomnień, spostrzeżeń, których nikt jeszcze nie odkrył albo zwyczajnie nie miał do nich dostępu. Te skarbnice to osoby, które przez te wszystkie lata zachowywały przeżycia, jakie były ich udziałem, dla siebie i swoich najbliższych. Może były zbyt osobiste, by dzielić je z innymi, zbyt wielkie, by ująć je słowami, zbyt niewiarygodne, by uznać je za prawdziwe?
Żyjąc przez kilkanaście lat za Spiżową Bramą, wpadałam na tych ludzi na każdym kroku. Często wielokrotnie w ciągu dnia. Zdarzało nam się spotkać, kiedy rano z mojego mieszkania _vis-à-vis_ Pałacu Apostolskiego wychodziłam do sklepu po zakupy, gdy szłam do lekarza w watykańskiej przychodni czy do ogrodów na spacer z maleńkimi dziećmi. I nieraz już wtedy, przed laty, myślałam, że ich opowieści mogłyby być niezwykłym świadectwem tego wielkiego pontyfikatu, który odcisnął niezatarte piętno na życiu milionów współczesnych ludzi.
Zacząć trzeba od Luciana, który w Watykanie został zatrudniony jako pracownik fizyczny w 1977 roku. Przez ostatnich dwadzieścia siedem lat pełnił funkcję windziarza w Pałacu Apostolskim. A w pewne październikowe popołudnie 1978 roku był na Dziedzińcu Belwederskim. I gdyby zaledwie trzy minuty wcześniej zamknął drzwi… nie byłoby Jana Pawła II.LUCIANO I PAPIESKA WINDA
Luciano Firmani to w Pałacu Apostolskim człowiek legenda. W Watykanie przepracował łącznie czterdzieści dwa lata. Oglądał z bliska pięć pontyfikatów – w tym cały wyjątkowo długi i bogaty czas Jana Pawła II.
Po dziś dzień pobrzmiewa mi w uszach jego głęboki, niski, lekko zachrypnięty głos mówiący z typowo rzymskim mocnym akcentem. Pamiętam jego rozbrajającą prostotę w słowach i gestach. Przed oczami wciąż mam nie schodzący z jego twarzy uśmiech i morze serdeczności, z jaką witał mnie, ilekroć przechodziłam przez Dziedziniec Świętego Damazego. Już z daleka, z przeciwnego końca ogromnej prostokątnej przestrzeni otoczonej wysokim murem pałacu, machał do mnie, stojąc pod podcieniami przy papieskiej windzie, podczas gdy ja wyłaniałam się w rogu przy maleńkim Cortile del Triangolo – Dziedzińcu Trójkątnym. Tamtędy wiodła moja droga na skróty. Przechodziłam przez Dziedziniec Świętego Damazego, wracając z bazyliki albo ze słynnego dziś, a kiedyś – jak się zdawało – leżącego zupełnie z boku, placu Świętej Marty, w kierunku usytuowanego po przeciwległej stronie Dziedzińca Sykstusa V. A stamtąd dalej, schodami w dół, zbiegałam do koszar. I do domu.
Luciano to żywa historia. Ileż to razy bywał tematem dobrodusznych anegdot pośród gwardzistów, którzy razem z nim spędzali długie godziny na codziennej służbie! I mimo że nie od zawsze obsługiwał windę w Pałacu Apostolskim, od samego początku pracował za Spiżową Bramą, w bliskości następcy świętego Piotra.
– Przyszedłem do Watykanu 20 czerwca 1977 roku. Dokładnie to pamiętam. To były jeszcze czasy papieża Pawła VI. Zacząłem pracę za Spiżową Bramą jako zwykły robotnik, pracownik fizyczny do różnych drobnych zleceń. Taki człowiek złota rączka. Zajmowałem się wszystkim tym, co akurat było najbardziej potrzebne. W styczniu 1980 roku zostałem zatrudniony na etacie jako oficjalny pracownik Watykanu. To była dla mnie wielka sprawa. Dawało mi to poczucie bezpieczeństwa, stabilności. Nadal zajmowałem się wszystkim, o co mnie poproszono: ustawiałem na placu Świętego Piotra krzesła przed audiencjami generalnymi, rozstawiałem barierki, pomagałem w Gubernatoracie elektrykom czy hydraulikom. A później przez ponad dwa lata, od roku 1982 do 1984, byłem zatrudniony w watykańskiej straży pożarnej.
Strażacy to obecnie jedna z trzech formacji mundurowych działających w Stolicy Apostolskiej. Choć w przeciwieństwie do słynnej papieskiej Gwardii Szwajcarskiej i Żandarmerii Watykańskiej pozostaje na co dzień ukryta za wysokim murem, jest nieodłącznym elementem watykańskiej codzienności.
Historia straży pożarnej u boku papieży sięga czasów Państwa Kościelnego. Do dziś w Apostolskim Archiwum Watykańskim (które jeszcze do jesieni 2019 roku nosiło miano Tajnego) przechowywane są akwarele mniej więcej z 1820 roku, na których możemy podziwiać _i pompieri_ w ówczesnych mundurach. Na początku XX wieku, w okresie papieży będących więźniami Watykanu, służba ta, zwana _guardia ai fuochi_, działała we wnętrzach Pałacu Apostolskiego. Następca świętego Piotra, który w 1870 roku zerwał wszelkie relacje z państwem włoskim, nie opuszczał bram Watykanu i potrzebował asysty swoich strażaków przede wszystkim na terenie własnej rezydencji. A potem formacja przekształcała się stopniowo, idąc z duchem czasu. W 1941 roku papież Pius XII z uwagi na trwającą II wojnę światową w szczególny sposób potrzebował zapewnić bezpieczeństwo zarówno na terenie swojego maleńkiego państwa, jak i w budynkach ekstraterytorialnych na terenie Rzymu, który nie był wolny od bombardowań. Założył więc Straż Pożarną Państwa Watykańskiego (po włosku ma ona bardzo długą nazwę: Corpo dei vigili del fuoco dello Stato della Città del Vaticano), która – choć ewoluowała, a w ostatnim dwudziestoleciu została poddana modernizacji – w swojej zasadniczej strukturze funkcjonuje do dziś.
Już od tamtych czasów, a zatem prawie od osiemdziesięciu lat, siedziba strażaków wraz z remizą znajdują się wciąż w tym samym miejscu: przy Dziedzińcu Belwederskim. Idąc od Bramy Świętej Anny, od razu gdy tylko przekroczymy majestatyczną bramę prowadzącą na dziedziniec i zerkniemy lekko w lewo, dostrzeżemy stojące na tle renesansowego pałacu wozy strażackie. Cóż to jest za niezwykły widok! Dla moich dzieci od pierwszych lat życia ta niewielka przestrzeń przy remizie stanowiła miejsce znacznie atrakcyjniejsze niż jakikolwiek plac zabaw – nawet ten supertajemniczy w Ogrodach Watykańskich…
Obecnie w Watykanie zatrudnionych jest trzydziestu strażaków. Luciano, począwszy od 1982 roku, był jednym z nich.
– Pracowałem dużo nocami. Nierzadko zdarzało się na przykład, że sekretarz Ojca Świętego prosił, bym pojechał na lotnisko Fiumicino odebrać gości, którzy przylatywali do papieża. Wtedy jeszcze w naszym Autoparco – czyli biurze, które dysponuje samochodami na watykańskich numerach i zatrudnia kierowców zajmujących się na co dzień przewozem wysokiej rangi pracowników Watykanu, purpuratów i specjalnych gości – nie było nocnych dyżurów. Dlatego to ja jeździłem po wskazane mi osoby służbowym samochodem SCV i przywoziłem je do Watykanu. My, strażacy, byliśmy bowiem jedynymi pracownikami, którzy mieli nocne dyżury w pełnym wymiarze.
Do naszych stałych obowiązków należał nocny obchód po Pałacu Apostolskim. To zresztą jedno z zadań, jakie strażacy wypełniają do dziś. Sprawdzaliśmy, czy wszystko jest w porządku w pałacowych wnętrzach, czy u papieża nie zepsuło się światło, czy gdzieś nie cieknie woda. Patrolowaliśmy również Muzea Watykańskie, obchodziliśmy z latarką wszystkie pomieszczenia i upewnialiśmy się, czy wszystko jest pod kontrolą.
Był to szczególny i bardzo ciekawy czas. Po prawie trzech latach, gdy miałem się ożenić i założyć rodzinę, zrezygnowałem jednak z pracy w straży pożarnej, bo wspomniane dyżury pochłaniały zbyt wiele czasu. Powróciłem do mojego pierwotnego zajęcia w Watykanie – znów jako robotnik zajmowałem się tym, co było akurat potrzebne. I pracowałem tylko w ciągu dnia.
Wszystko zmieniło się ponownie w 1992 roku. Wtedy markiz Giulio Sacchetti, ówczesny szef Gubernatoratu, zaproponował mi awans. Spytał, czy mam jakieś preferencje co do tego, co chciałbym robić. Byłem onieśmielony, ale w końcu poprosiłem o to, bym mógł pracować w Pałacu Apostolskim. I tak zatrudniono mnie przy obsłudze pałacowej windy. Od tamtej chwili przez całe dwadzieścia siedem lat, od roku 1992 do końca czerwca 2019, byłem windziarzem i woziłem prosto do papieża cały świat. Spotykałem na co dzień wszystkich najważniejszych ludzi na ziemi ostatniego ćwierćwiecza. Od samych następców świętego Piotra, poprzez głowy państw, głowy koronowane, polityków, po aktorów i inne osobistości. Wszyscy chcieli choć raz odwiedzić papieża.
Markiz Giulio Sacchetti okazał się dla Luciana darem od losu. Była to zresztą postać wyjątkowa. Warto więc wspomnieć w dwóch słowach, kim był człowiek, który sprawił, że Luciano, skromny pracownik działu technicznego Gubernatoratu Watykanu, pochodzący z podrzymskiej miejscowości Cesano, przez trzynaście lat – od 1992 do 2005 roku – każdy swój dzień spędzał w rytmie kalendarza zajęć Jana Pawła II.
Sacchetti, arystokrata z florenckiego rodu, dzięki nominacji przez papieża Pawła VI został jedynym w swoim czasie świeckim pracownikiem Watykanu tak wysokiej rangi. Zasiadał w zarządzie administracji Państwa Watykańskiego, nosił tytuł nadzwyczajnego delegata papieskiej Komisji do spraw Państwowych, bezpośrednio odpowiadał między innymi za papieską Gwardię Szwajcarską, gwardię pałacową (działającą do 1970 roku), za bicie papieskich monet, drukowanie znaczków watykańskiej poczty, za wszelkie nieruchomości – wewnątrz murów i te ekstraterytorialne2, sprawował też zwierzchnictwo nad całym personelem pracującym na rzecz państwa za Spiżową Bramą. To on podpisał umowę z Japończykami na epokową renowację całej kaplicy Sykstyńskiej i zainicjował prace budowlane, które przekształciły dawne Hospicjum Świętej Marty w dom dla kardynałów elektorów na konklawe.
Ogromne kompetencje markiza szły w parze z unikalną historią jego przodków, wielkiego rodu Sacchettich, o którym sam Dante pisał siedemset lat temu w swojej cudownej _Boskiej komedii_, umieszczając go nie gdzie indziej, jak w samym Raju. Paweł VI miał intuicję i wiedział, komu powierzyć nadzór nad funkcjonowaniem najbardziej wyjątkowego państwa na świecie.
– To właśnie za czasów Pawła VI rozpoczęła się moja przygoda ze światem Watykanu. Po jego śmierci, która nastąpiła w letniej rezydencji papieży w Castel Gandolfo, został wybrany Jan Paweł I. Jak jednak pamiętamy, nagle, po zaledwie trzydziestu trzech dniach, okazało się, że papież nie żyje.
Dla nas wszystkich pracujących wewnątrz Watykanu było to wielkim szokiem. Poprzedniego wieczoru poszedłem normalnie do domu, a kiedy wróciłem następnego ranka, zobaczyłem na Bramie Świętej Anny nad dyżurką gwardzistów szwajcarskich spuszczoną do połowy masztu biało-żółtą flagę. Taki widok bardzo rzadko się zdarza. Tak naprawdę tylko wtedy, gdy umiera papież.
Niewiarygodne było to, że zaledwie po miesiącu musieliśmy organizować kolejne konklawe. Ale najbardziej nieprawdopodobna rzecz miała dopiero nadejść. Bo chyba nikt nie przypuszczał, kto zostanie następcą Jana Pawła I!
Karola Wojtyłę poznałem jako biskupa, choć wówczas jeszcze nie wiedziałem dokładnie, kim jest. Rzadko pojawiał się w kurii rzymskiej. Powrócił jako kardynał w październiku 1978 roku. Przyjechał na konklawe, które miało wybrać Jana Pawła I. Był tam jednym z najmłodszych purpuratów. I już wtedy czasami widywałem go w korytarzach Pałacu Apostolskiego, choć wciąż nie był postacią dobrze mi znaną.
Pierwsze konklawe odbywały się w różnych miejscach, w zależności od tego, w jakiej części Włoch, a nawet Europy, znajdował się akurat dwór papieski – zgodnie z przekonaniem: _Ubi Papa, ibi Roma_ (gdzie papież, tam Rzym). Od 1377 roku, czyli odkąd zakończył się okres niewoli awiniońskiej, za miejsce najgodniejsze i najwłaściwsze do wyboru następcy świętego Piotra uznawano Pałac Apostolski w Watykanie. Od tego czasu do chwili wyboru Benedykta XVI w 2005 roku tylko pięć konklawe przeprowadzono w innych lokalizacjach. Tutaj też, we wnętrzach pałacu na Wzgórzu Watykańskim, 16 października 1978 roku został wybrany Jan Paweł II.
– W tamtym czasie, jako pracownik działu technicznego, byłem zaangażowany w przygotowania do konklawe. Jednym z moich zadań było zamknięcie wszystkich drzwi Pałacu Apostolskiego, by nikt nie mógł wejść do środka. Zastawialiśmy drzwi beczkami i płytami drewnianymi. Na czas konklawe cały pałac był zaryglowany. Prawdziwa rewolucja! Okna korytarza na pierwszym piętrze, słynnej Prima Loggia, zamalowaliśmy do połowy białą farbą i zalakowaliśmy. Była to bowiem droga, którą przemierzali kardynałowie elektorzy, udając się do kaplicy Sykstyńskiej. Nie można było pozwolić, aby ktokolwiek z zewnątrz próbował podejrzeć, co dzieje się w środku. Potem po kolei zamykaliśmy poszczególne wejścia do pałacu. Na tych kilka dni zmieniał się wygląd pałacowych dziedzińców i zaułków. Przez mały Dziedziniec Sykstusa V przebiegał na przykład prowizorycznie zbudowany drewniany tunel oddzielający część, w której mogli przebywać wyłącznie elektorzy, od znajdującego się tam przejścia do banku watykańskiego. Kiedy niemal wszystkie wejścia do wnętrza pałacu były już zamknięte, na sam koniec pozostały nam duże, masywne wrota na Dziedzińcu Belwederskim. Trzeba było nałożyć na nie duże drewniane dechy – i w tym momencie cała ta część Watykanu zostawała odcięta od świata.
Taki był protokół przygotowań do konklawe.
Ja sama, choć czasem trudno mi w to uwierzyć, podczas lat spędzonych za Spiżową Bramą przeżyłam aż dwa konklawe. Mówię: aż, bo jeśli wziąć pod uwagę, że przez ponad ćwierćwiecze pontyfikatu Jana Pawła II panowało _status quo_ i nikt z mieszkańców ani pracowników Watykanu nie był świadkiem konklawe, dwa tak doniosłe historyczne wydarzenia w ciągu zaledwie ośmiu lat między elekcją Benedykta XVI w 2005 roku i wyborem papieża Franciszka w 2013 to nie byle co!
Okres _sede vacante_, tak zwanego bezkrólewia, czyli czas między odejściem jednego papieża a nastaniem kolejnego, za każdym razem wiązał się w Watykanie z atmosferą oczekiwania na coś nieodgadnionego. Życie na terenie mikroskopijnego państwa jakby zawisało w próżni. Od wyboru nowego papieża zależało przecież dużo więcej niż tylko funkcjonowanie aparatu kurialnego. Następca świętego Piotra nadawał swoisty rys obliczu całego państwa. Od jego pochodzenia, mentalności, temperamentu uzależniony był rytm watykańskiej codzienności. Każdy nowy papież, jakże różny jeden od drugiego, o czym przekonaliśmy się choćby podczas dwóch ostatnich pontyfikatów, dobierał sobie najbliższych współpracowników, budował swój maleńki świat, w Watykanie zaczynał dominować określony język związany z jego pochodzeniem. Chociaż bowiem w sposób naturalny nadrzędnym językiem w Stolicy Apostolskiej zawsze pozostaje włoski, bo Włosi stanowią tu ponad dziewięćdziesiąt procent pracowników, to do samego papieża często przyjeżdżają goście z jego rodzinnego obszaru geograficznego, a „uprzywilejowane” telewizje i dziennikarze, którzy mają trochę więcej praw niż inni, też zwykle pochodzą z papieskiej ojczyzny.
Jednak zarówno podczas konklawe, które po odejściu Jana Pawła II wybrało na jego następcę Josepha Ratzingera jako Benedykta XVI, jak i w trakcie kolejnego, które powołało Jorgego Maria Bergoglia – Franciszka, kardynałowie elektorzy przebywali już nie w Pałacu Apostolskim, lecz… w Domu Świętej Marty.
To polski papież, mocą Konstytucji apostolskiej _Universi Dominici gregis_ z 22 lutego 1996 roku, zdecydował, że purpuraci muszą mieć godniejsze i bardziej przystępne warunki w okresie decydowania, który z nich ma zostać zwierzchnikiem Kościoła. W punkcie 42. rozdziału 2. tego dokumentu Jan Paweł II wyraźnie pisze, że w chwili kiedy rozpoczyna się procedura wyboru nowego papieża, kardynałowie mają mieć wygodne miejsce czasowego pobytu w Domus Sanctae Marthae zbudowanym ostatnio na terenie Watykanu – a w następnym punkcie dodaje, że wszystko na terenie Państwa Watykańskiego ma być tak zorganizowane i dostosowane, by zapewnić dyskrecję i by nikt nie zbliżał się do kardynałów elektorów podczas ich przejazdu z Domu Świętej Marty do Pałacu Apostolskiego.
Pamiętam dokładnie te dwie wiosny w Watykanie: roku 2005 i potem 2013. W kwietniowe popołudnie w dzień poprzedzający wybór Benedykta XVI stałam na przepięknym tarasie na dachu jednego z watykańskich budynków. Za moimi plecami rozciągała się zieleń Ogrodów Watykańskich. Były tak blisko, że poczuć można było zapach świeżo skoszonej trawy i wypuszczających swe pierwsze kwiaty magnolii. Panowała cisza. Gdzieś z oddali dochodziły tylko odgłosy tętniącego życiem Wiecznego Miasta. Na placu Świętego Piotra gromadziły się coraz większe tłumy w oczekiwaniu na biały dym. A tuż przede mną, poniżej po prawej stronie, _vis-à-vis_ ogromnego gmachu bazyliki watykańskiej, wychodzili z Domu Świętej Marty kardynałowie elektorzy. Jeden po drugim wsiadali do podjeżdżających busików i chwilę potem przemierzali drogę za absydą bazyliki, Via delle Fondamenta – Drogę Fundamentów. Na głosowanie. Do kaplicy Sykstyńskiej. By zapisać kolejne karty wielkiej historii Kościoła…
Patrząc na nich, gdy przejeżdżali tuż poniżej, mimochodem wracałam myślą do tamtej decyzji Jana Pawła II z 1996 roku3, który nie chciał, by hierarchowie przy kolejnym konklawe tłoczyli się w prowizorycznych pokoikach zaryglowanego Pałacu Apostolskiego tak jak on i jego poprzednicy.
– Jak wspomniałem, ostatnie drzwi, na które trzeba było nałożyć drewniane deski, znajdowały się na Dziedzińcu Belwederskim. Prefekt Domu Papieskiego4 wraz z komendantem Gwardii Szwajcarskiej i szefem Gubernatoratu, którym ówcześnie był markiz Sacchetti, przeprowadzali jeszcze obchód kontrolny. W ostatniej chwili, o 16.55, wszyscy trzej docierali na dziedziniec, a dosłownie chwilę później, punktualnie o godzinie siedemnastej, dawali rozkaz, by zamknąć to ostatnie wejście. Kto był w środku, miał szczęście; kto zostawał na zewnątrz, nie miał już szans wejść do środka.
W 1978 roku polski kardynał, Karol Wojtyła, był spóźniony. Jak się potem okazało, kilka kroków przed Watykanem zepsuł mu się samochód. Silnik zgasł na Borgo Pio i kardynał musiał pokonać ostatni kawałek drogi na piechotę. Przez Bramę Świętej Anny i dalej aż do Dziedzińca Belwederskiego, żeby wejść do pałacu i wziąć udział w konklawe. Szybkim krokiem, zasapany, dotarł pod drzwi w ostatnim momencie. Staliśmy tam razem z prefektem i innymi osobami, ustawiając we wrotach drewniane deski. Za trzy minuty mieliśmy zamknąć.
Wojtyła zobaczył to i z uśmiechem i błyskiem w oku powiedział: „No jak to, nie wpuścicie przyszłego papieża?”.
Lekkie zaskoczenie po tych słowach zmieszało się z salwą śmiechu prefekta i komendanta, a ja sam pomyślałem z niedowierzaniem: co on mówi?
Kiedy tylko kardynał Wojtyła wszedł do środka, prefekt Domu Papieskiego powiedział po raz ostatni, stanowczo: „Teraz to już naprawdę czas. Zamykamy”. I rozpoczęło się konklawe. Drugie już tamtego roku.
Była punktualnie siedemnasta, 14 października 1978 roku.
Jedynym miejscem, które umożliwiało minimalny kontakt ze światem zewnętrznym, było przejście między Dziedzińcem Borgiów (Cortile Borgia) a tak zwanym Dziedzińcem Papuzim (Cortile Papagallo). Zainstalowano tam wielkie drewniane obrotowe koło. Chodziło o to, by w razie gdyby konklawe się przedłużało, ktoś z obsługi z wewnątrz pałacu mógł podejść do tego koła i odebrać pożywienie pozostawione tam przez kogoś z zewnątrz dla kardynałów zamkniętych na głosowaniu. To była jedyna droga kontaktu: nie można było się wzajemnie zobaczyć, ale można było ewentualnie dostarczyć towar. Od zewnątrz przejście Via delle Fondamenta przez tak zwany Dziedziniec Mennicy (Cortile della Zecca) i dalej na tył Watykanu, za bazylikę, było otwarte, natomiast sam Pałac Apostolski pozostawał niedostępny.
Zasłuchana w opowieść Luciana, przymykałam lekko oczy. Pod powiekami żywo rysował mi się tak dobrze znany mi obraz wszystkich tych zaułków. Jak własną kieszeń znałam te miejsca, które były świadkami dziejów dwóch tysięcy lat Kościoła, a jednocześnie – dla mnie – stałym elementem codziennej egzystencji. Ilekroć, wracając ze spaceru w Ogrodach Watykańskich, przechodziłam Drogą Fundamentów i przed oczami ukazywał mi się niepozorny trójkątny dach kaplicy Sykstyńskiej (i to widziany z perspektywy, której nie zna właściwie nikt na świecie, bo tylko garstka osób ma prawo przechodzić tamtą drogą!), myślałam o tym, jak niezwykle proza życia może się splatać z wielką historią. Iluż to papieży zostało wybranych w murach tej kaplicy, ileż milionów zwiedzających rocznie podziwia jej sklepienie… Do 16 października 1978 roku dla nas, Polaków, tak zwana Sykstyna była po prostu słynnym arcydziełem geniuszu Michała Anioła. Po tym dniu stała się miejscem drogim naszym sercom, symbolem wielkiej przemiany. Ja, jako Polka, zerkając na jej kontury, zawsze czułam pewną dumę i bliskość.
W październikowym konklawe wzięło udział stu jedenastu purpuratów. Tylko osiemnastu z nich było młodszych od Karola Wojtyły. Jedynym Polakiem wśród nich oprócz przyszłego Jana Pawła II był kardynał Stefan Wyszyński. I to on podczas konklawe, co opowiadał potem sam Ojciec Święty, szepnął do niego: „Jeśli wybiorą, proszę nie odmawiać…”.
– Kardynałowie spali w te dni w prowizorycznych małych sypialniach, które zorganizowaliśmy w biurach Sekretariatu Stanu na drugim i trzecim piętrze pałacu papieskiego. Pamiętam jeszcze, że miesiąc wcześniej, podczas pierwszego konklawe 1978 roku, przy pierwszym oknie, tam gdzie znajduje się posąg Matki Bożej, był pokój kardynała Lucianiego, który został wówczas wybrany i przybrał imię Jan Paweł I. Także wszystkie biura od strony bazyliki Świętego Piotra zostały przeznaczone na noclegi dla kardynałów elektorów. Były tam pokoje, w których znajdowała się toaleta, i takie, w których musieliśmy zamontować prowizoryczne WC. Trzeba było zorganizować naprędce wszystko od początku. Prawdziwe prace budowlane! Na trzecie, najwyższe piętro pałacu wnosiliśmy łóżka, pościel, materace. Sala Klementyńska znajdująca się na pierwszym piętrze została przeznaczona na jadalnię dla głosujących. Poustawialiśmy w niej długie stoły. A bezpośrednio pod tą salą, gdzie znajduje się Floreria, czyli magazyn meblowy, połączony z wyższym piętrem małą „wewnętrzną” windą, została zainstalowana specjalna kuchnia. Przy konklawe gotowało czterech szefów kuchni, bo trzeba pamiętać, że kardynałowie przybywali przecież z całego świata, mieli rozmaite preferencje żywieniowe, dlatego też posiłki były różnorodne. Gotowe dania wkładano do tej małej windy, my piętro wyżej odbieraliśmy talerze i serwowaliśmy je purpuratom.
Prawo do pracy przy konklawe mieli tylko ci, którzy wcześniej złożyli przysięgę milczenia. Pamiętam, że przed rozpoczęciem obrad razem z moimi kolegami byłem wezwany do kaplicy Paulińskiej i tam przed kardynałem kamerlingiem wszyscy po kolei kładliśmy prawą rękę na kartach Ewangelii i odczytywaliśmy formułę przyrzeczenia, w której zobowiązywaliśmy się do zachowania tajemnicy milczenia. Potem trzeba było odczytać na głos dokument, podpisać go i oddać kamerlingowi. I tak stawaliśmy się cząstką całej tej machiny funkcjonującej podczas konklawe, starając się, by wszystko działało idealnie w najdrobniejszych szczegółach.
Dla osób, które miały rodzinę, chwilami bywało to trudne. Były to dni pełne wyrzeczeń. Nie można było się dowiedzieć, co słychać w domu, nie mieliśmy żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Wraz z kilkoma, może kilkunastoma kolegami mieszkaliśmy w pałacu. Nie mieliśmy telefonów – o komórkach w tamtym czasie oczywiście nie było mowy, ale nawet telefony stacjonarne, zwykle rozdzwonione w Sekretariacie Stanu, na ten czas były wszystkie odcięte i wyłączone. Świat nie wiedział nic o tym, co działo się w środku.
A my wszyscy, cała obsługa konklawe: kelnerzy, elektrycy, hydraulicy, zajmowaliśmy się tym, co w danej chwili było najpotrzebniejsze. Choćby sprzątaniem po posiłkach. To dopiero była robota! Nie było przecież jeszcze zmywarek. Kardynałowie za ścianą debatowali, a my myliśmy wszystko ręcznie: talerze, sztućce, szklanki. Często po kolacji musieliśmy pomagać kardynałom, bo oni nierzadko gubili się w korytarzach Pałacu Apostolskiego, nie pamiętali, gdzie kto ma pokój. Wielu z nich przybyło na konklawe z końca świata, nie bywało na co dzień w murach kurii. Pracę kończyliśmy około północy, a przed szóstą rano byliśmy znów na nogach, żeby nakryć do śniadania.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_PRZYPISY
1 Magdalena Wolińska-Riedi, _Kobieta w Watykanie. Jak żyje się w najmniejszym państwie świata_, Kraków 2019.
2 Czyli pałace i inne budynki znajdujące się na terenie Rzymu we Włoszech, poza granicami Watykanu, a należące do Państwa Watykańskiego, działające w duchu watykańskiego prawa i mieszczące watykańskie instytucje, takie jak sądy, kongregacje, papieskie rady i tak dalej.
3 Zasady i warunki zamieszkania kardynałów w Domu Świętej Marty podczas trwania konklawe pomiędzy sesjami głosowania w kaplicy Sykstyńskiej, do której mają być wożeni busami bez kontaktu ze światem zewnętrznym, reguluje Konstytucja apostolska _Universi Dominici gregis_ z 22 lutego 1996 roku.
4 Więcej o tej wyjątkowej funkcji w Watykanie i jej historii w rozdziale _Papamobile i inne papieskie auta – opowieść Pietra_.