- promocja
Zdążyć przed Panem Bogiem - ebook
Zdążyć przed Panem Bogiem - ebook
Kanoniczna książka, najsłynniejsza, obowiązkowa.
Literacki dokument o wyścigu ze śmiercią.
Od ponad czterdziestu lat Zdążyć przed Panem Bogiem pozostaje klasykiem polskiego reportażu i jedną z najbardziej przejmujących opowieści o powstaniu w getcie warszawskim w kwietniu 1943 roku i losach polskich Żydów, jakie stworzyła literatura XX wieku.
To książka, która powstała z rozmów z Markiem Edelmanem, lekarzem, podczas wojny jednym z przywódców powstania.
Marek Edelman opowiada o wojnie i o medycynie. O tym, czym jest godna śmierć i godne życie. Jest to także opowieść o ludziach, którzy mu towarzyszyli – o powstańcach, zakonnicach, dawnych akowcach, kobietach, które kochał, o pacjentach i o lekarzach.
„ - Pan Bóg już chce zgasić świeczkę, a ja muszę szybko osłonić płomień, wykorzystując Jego chwilową nieuwagę. Niech się pali choć trochę dłużej, niż On by sobie życzył. To jest ważne: On nie jest za bardzo sprawiedliwy. To jest również przyjemne, bo jeżeli się coś uda – to bądź co bądź Jego wywiodło się w pole…
– Wyścig z Panem Bogiem? Cóż to za pycha!
– Wiesz, kiedy człowiek odprowadza innych ludzi do wagonów, to może mieć z Nim później parę spraw do załatwienia. A wszyscy przechodzili koło mnie, bo stałem przy bramie od pierwszego do ostatniego dnia. Wszyscy, czterysta tysięcy ludzi przeszło koło mnie”. (fragment książki)
Na okładce najnowszego wydania znajduje się unikatowe zdjęcie Marka Edelmana w klinice profesora Jana Molla, jednego z twórców polskiej kardiochirurgii. Profesor Moll, z którym doktor Edelman współpracował, jest także jednym z bohaterów książki.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-06701-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przy nim stało dwóch niemieckich oficerów. (Dwóch pięknych, rosłych mężczyzn przy małym, zgarbionym Żydzie). I ci Niemcy wielkimi krawieckimi nożycami obcinali Żydowi po kawałeczku jego długą brodę, zaśmiewając się do rozpuku.
Tłum, który ich otaczał, też się śmiał. Bo obiektywnie było to naprawdę śmieszne: mały człowieczek na drewnianej beczce z coraz krótszą brodą, ginącą pod krawieckimi nożycami. Jak gag filmowy.
Nie było jeszcze getta, więc w tej scenie nie czuło się grozy. Z Żydem przecież nic strasznego się nie działo: tyle że można go było bezkarnie na tej beczce postawić, że ludzie zaczynali już rozumieć, że to jest bezkarne, i że budził śmiech.
Wiesz co?
Wtedy zrozumiałem, że najważniejsze ze wszystkiego jest nie dać wepchnąć się na beczkę. Nigdy, przez nikogo. Rozumiesz?
Wszystko, co robiłem potem – robiłem dlatego, żeby nie dać się wepchnąć.
– To był początek wojny i jeszcze mogłeś wyjechać. Twoi koledzy uciekali przez zieloną granicę tam, gdzie nie było beczek...
– To byli inni ludzie. To byli wspaniali chłopcy z kulturalnych domów. Świetnie się uczyli, mieli telefony w mieszkaniach i wisiały tam piękne obrazy. Oryginały, nie reprodukcje. Ja byłem przy nich niczym. Nie należałem do towarzystwa. Uczyłem się gorzej, śpiewałem brzydziej, nie umiałem jeździć na rowerze i nie miałem domu, bo moja matka umarła, jak miałem czternaście lat. (Colitis ulcerosa, wrzodziejące zapalenie jelit. Pierwszy pacjent, którego leczyłem w życiu, chorował dokładnie na to samo. Ale wtedy już były encorton i penicylina, i wyszedł z tego w parę tygodni).
O czym mówiliśmy?
– Że koledzy wyjechali.
– Widzisz, przed wojną mówiłem Żydom, że ich miejsce jest tutaj, w Polsce. Że tu będzie socjalizm i tu powinni pozostać. Więc kiedy zostali i zaczęła się wojna, i zaczęło się dziać to, co działo się w tej wojnie z Żydami – czy miałem stąd wyjechać?
Po wojnie ci koledzy okazali się dyrektorami japońskich koncernów albo fizykami amerykańskich agencji jądrowych, albo profesorami uniwersytetów. To byli bardzo zdolni ludzie, mówiłem ci.
– Ale wtedy i ty już się podciągnąłeś. Już byłeś na papierach bohatera. Mogli cię przyjąć do swojego świetnego towarzystwa.
– Proponowali, żebym przyjechał. Ale ja odprowadziłem na Umschlagplatz czterysta tysięcy osób. Ja sam, osobiście. Wszyscy przechodzili koło mnie, kiedy tam stałem przy bramie...
Słuchaj – przestań mi już zadawać te bezsensowne pytania. „Dlaczego zostałeś”, „dlaczego zostałeś”.
– Ależ ja cię w ogóle o to nie pytam.
– ...
– No?
– Co „no?”.
– Mów o kwiatach. Zresztą wszystko jedno o czym. Ale może być o kwiatach. Że je dostajesz w każdą rocznicę powstania, nie wiadomo od kogo. Trzydzieści dwa bukiety do tej pory.
– Trzydzieści jeden. W sześćdziesiątym ósmym roku nie dostałem kwiatów. Było mi przykro, ale już w następnym dostałem znowu i dostaję do dzisiaj. Raz były to kaczeńce, w zeszłym roku róże, w tym żonkile – bo to są zawsze żółte kwiaty. Przynosi je bez słowa goniec z kwiaciarni.
– Nie wiem, czy powinniśmy o tym pisać. Anonimowe żółte kwiaty... Tandetna literatura. Ciebie w ogóle trzymają się kiczowate historie. Te prostytutki na przykład, które dawały ci dzień w dzień bułkę. Czy zresztą wypada pisać, że w getcie były prostytutki?
– Nie wiem. Pewnie nie. W getcie powinni być męczennicy i Joanny d’Arc, prawda? Ale jak chcesz wiedzieć, to w bunkrze na Miłej z grupą Anielewicza było kilka prostytutek i nawet jeden alfons. Taki wytatuowany, wielki, z bicepsami, który nimi rządził. Były to dobre, gospodarne dziewczyny. Przedostaliśmy się do ich bunkra, kiedy nasz teren zaczął się palić, i byli tam wszyscy – Anielewicz, Celina, Lutek, Jurek Wilner – tak cieszyliśmy się, że jeszcze jesteśmy razem... Tamte dziewczyny dały nam jeść, a Guta miała papierosy Juno. To był jeden z najlepszych dni w getcie.
Kiedy później przyszliśmy i to wszystko już się z nimi stało, i nie było Anielewicza ani Lutka, ani Jurka Wilnera – te dziewczyny znaleźliśmy w sąsiedniej piwnicy.
Nazajutrz schodziliśmy do kanałów.
Wszyscy weszli, ja byłem ostatni, i jedna z dziewczyn zapytała, czy mogą z nami wyjść na aryjską stronę. A ja odpowiedziałem: „Nie”.
No widzisz.
Bardzo cię proszę, nie każ mi dzisiaj tłumaczyć, dlaczego wtedy powiedziałem „nie”.
– Czy wcześniej, będąc w getcie, miałeś szansę przejść na aryjską stronę?
– Ja wychodziłem na aryjską stronę legalnie, dzień w dzień. Jako goniec szpitala nosiłem krew chorych na tyfus do badania do stacji sanitarno-epidemiologicznej na Nowogrodzką.
Miałem przepustkę. W getcie było wtedy zaledwie kilka przepustek: w szpitalu na Czystem, w Gminie, a w naszym szpitalu miałem ją tylko ja. Ludzie z Gminy byli dygnitarzami, chodzili do urzędów i jeździli dorożką. A ja szedłem z moją opaską ulicą, wśród ludzi, i wszyscy ludzie na mnie i na moją opaskę patrzyli. Z ciekawością, ze współczuciem, czasami z drwiną...
Chodziłem tak codziennie na ósmą przez parę lat i w końcu nic mi się złego nie stało. Nikt mnie nie zatrzymał, nie wezwał policjanta, nawet się nie roześmiał. Ludzie tylko patrzyli. Tylko patrzyli na mnie...
– Pytałam cię, dlaczego nie zostałeś na aryjskiej stronie.
– Nie wiem. Dzisiaj już się nie wie takich rzeczy: dlaczego.
– Przed wojną byłeś nikim. Więc jak się to stało, że trzy lata później byłeś już członkiem komendy ŻOB-u? Byłeś jednym z pięciu ludzi wybranych spośród trzystu tysięcy...
– To nie ja powinienem tam być. Tam miał być... No, wszystko jedno. Nazwijmy go „Adam”. Skończył przed wojną podchorążówkę, brał udział w kampanii wrześniowej, w obronie Modlina. Wszyscy znali jego odwagę. Przez długie lata był moim prawdziwym bożyszczem.
Pewnego dnia szliśmy razem Lesznem, na ulicy były tłumy ludzi i nagle jacyś esesowcy zaczęli strzelać.
Tłum rzucił się do ucieczki. On też.
Wiesz – ja sobie przedtem nie wyobrażałem, że on się może czegokolwiek bać. A on, mój idol, uciekał.
Bo on był przyzwyczajony do tego, że zawsze miał broń: w podchorążówce, w Warszawie we Wrześniu, w Modlinie. Tamci mieli broń i on miał broń, więc był odważny. A kiedy stało się tak, że tamci strzelali, a on nie mógł strzelać – był już innym człowiekiem.
Nastąpiło to właściwie bez słowa, z dnia na dzień; po prostu przestał działać. I kiedy miało być pierwsze posiedzenie Komendy, on się już nie nadawał, żeby tam iść. Więc ja poszedłem.
Miał dziewczynę, Anię. Zabrali ją na Pawiak – później wydostała się, ale jak ją zabrali, on się załamał zupełnie. Przyszedł do nas, oparł się rękami o stół i zaczął mówić, że i tak jesteśmy straceni i że nas wyrżną, że jesteśmy młodzi i powinniśmy uciekać do lasu...
Nikt mu nie przerwał.
Jak wyszedł – ktoś powiedział: „To dlatego, że ją zabrali. Teraz nie ma już po co żyć. Teraz zginie”. Każdy musiał mieć kogoś, wokół kogo kręciło się jego życie, dla kogo mógł działać. Bierność oznaczała pewną śmierć. Działanie było jedyną szansą przetrwania. Trzeba było coś robić, gdzieś iść.
Ta krzątanina nie miała żadnego znaczenia, bo i tak wszyscy ginęli, ale człowiek nie czekał na swoją kolej bezczynnie.
Ja krzątałem się wokół Umschlagplatzu – miałem dzięki naszym ludziom z policji wyprowadzać tych, którzy byli nam najbardziej potrzebni. Jednego dnia wyciągnąłem chłopaka z dziewczyną – on był z drukarni, ona była dobrą łączniczką. Zginęli oboje, on w powstaniu, ale zdążył wydrukować przedtem jedną gazetkę, ona na Umschlagplatzu, ale zdążyła przedtem ją rozkolportować.
Jaki to miało sens, chcesz zapytać?
Żadnego. Nie stało się dzięki temu na beczce. To wszystko.
Przy Umschlagplatzu mieściło się ambulatorium. Pracowały w nim uczennice szkoły pielęgniarskiej – była to zresztą jedyna szkoła w getcie. Prowadziła ją Luba Blumowa, która pilnowała, by wszystko było tak, jak ma być w prawdziwej, porządnej szkole: fartuchy śnieżnobiałe, czepki nakrochmalone, a dyscyplina wzorowa. Żeby wyciągnąć człowieka z Umschlagplatzu, trzeba było udowodnić Niemcom, że jest naprawdę chory. Chorych odsyłano karetkami do domu. Niemcy do ostatnich chwil podtrzymywali w ludziach przekonanie, że jadą tymi wagonami do pracy, a pracować może tylko zdrowy człowiek. Więc dziewczęta z ambulatorium, te pielęgniarki, łamały nogi ludziom, których należało ratować. Opierały nogę o drewniany klocek, a drugim klockiem uderzały, wszystko w swoich lśniących fartuszkach wzorowych uczennic.
Ludzie czekali na załadowanie do wagonów w budynku szkolnym. Wyciągano ich stamtąd kolejno, piętrami, więc z parteru uciekali na pierwsze piętro, z pierwszego na drugie, a były tylko trzy piętra, więc na trzecim kończyła się ich aktywność i energia, bo wyżej nie można było iść. Na trzecim piętrze była wielka sala gimnastyczna. Leżało tam na podłodze kilkaset osób. Nikt nie stał, nikt nie chodził, nikt się w ogóle nie ruszał, ludzie leżeli, apatyczni i milczący.
W sali była wnęka. We wnęce kilku Ukraińców – sześciu, ośmiu może – gwałciło dziewczynę. Stali w kolejce i gwałcili ją, i kiedy kolejka się skończyła, dziewczyna wyszła z wnęki, przeszła przez całą salę, potykając się o leżących, biała, naga, zakrwawiona, i usiadła w kącie. Tłum wszystko widział i nikt nie powiedział słowa. Nikt się nie poruszył nawet i nadal trwało milczenie.
– Widziałeś to czy ktoś ci opowiadał?
– Widziałem. Stałem w końcu sali i widziałem wszystko.
– Stałeś w końcu sali?
– Tak. Opowiedziałem o tym kiedyś Elżbiecie Chętkowskiej. Zapytała: „A ty? Co ty wtedy zrobiłeś?”. „Nic nie zrobiłem – powiedziałem jej. – W dodatku widzę, że w ogóle nie ma sensu o tym wszystkim z tobą mówić. Nic nie rozumiesz”.
– Nie wiem, dlaczego się rozzłościłeś. Elżbieta zareagowała tak, jak zareagowałby każdy normalny człowiek.
– Wiem. Wiem także, co normalny człowiek powinien zrobić w takiej sytuacji. Kiedy gwałcą kobietę, normalny człowiek rzuca się w jej obronie, prawda?
– Gdybyś rzucił się sam, zabiliby cię. Ale gdyby ci wszyscy ludzie wstali z podłogi – obezwładniliby Ukraińców z łatwością.
– Nikt nie wstał. Nikt już nie był zdolny do wstania z podłogi. Ci ludzie byli zdolni tylko do czekania na wagony. A właściwie dlaczego mówimy o tym?
– Nie wiem. Mówiliśmy, że trzeba się było krzątać.
– Krzątałem się więc koło Umschlagplatzu – a ta dziewczyna żyje, wiesz?
Daję ci słowo honoru. Ma męża, dwoje dzieci i jest bardzo szczęśliwa.
– Krzątałeś się koło Umschlagplatzu...
– ...i jednego dnia wyprowadziłem Polę Lifszyc. A nazajutrz Pola wpadła do domu i zobaczyła, że nie ma matki. Matkę pędzili już na Umschlagplatz, więc Pola pobiegła za kolumną, goniła tłum od Leszna do Stawek – narzeczony podwiózł ją rykszą, żeby mogła ich dopędzić – i zdążyła. W ostatniej chwili wmieszała się w tłum i poszła z matką do wagonu.
O Korczaku wiedzą wszyscy, prawda? Korczak był bohaterem, bo poszedł z dziećmi dobrowolnie na śmierć.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------