- W empik go
Zderzacz - ebook
Zderzacz - ebook
A co, jeśli wszystko, co wydaje się nam przypadkowe, przypadkowe nie jest? Co, jeśli istnieje wzór na przypadek? I co, jeśli ten wzór zmieni znany nam świat?
Grudzień 2011, Genewa, CERN. Największy na świecie ośrodek badań jądrowych.
Prof. Francesca Accardi przedstawia postępy prac w poszukiwaniu boskiej cząstki: bozonu Higgsa. Odkrycie ma stać się największą sensacją naukową XXI w. Dzień później, w trakcie niemającego się prawa zdarzyć blackoutu, w podziemnej kawernie eksperymentalnej Wielkiego Zderzacza Hadronów znalezione zostaje ciało młodego genialnego fizyka. Kto odpowiada za jego śmierć? A może Noah Majewski popełnił samobójstwo? Śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci i zaginięcia dziennika naukowca prowadzi charyzmatyczna inspektor Hauser. Kiedy Ava i Alex, siostra i przyjaciel Majewskiego, znikają - rusza ich śladem. Ale nie tylko ona…
Dopracowany w najdrobniejszych szczegółach thriller z sekretami nauki w tle. Pościgi samochodowe, strzelaniny i kalkulowane na zimno egzekucje, a wszystko to w zjawiskowej scenerii Alp.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9700-1 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miotane wiatru powiewem”.
Zimowa opowieść, William Shakespeare, przeł. Maciej Słomczyński
„Nic nie jest przypadkowe, i nigdy nie będzie”.
Zimowa opowieść, Mark Helprin, przeł. Joanna Dziubińska, Maciej Płaza
„Przypadek (…) musi oczywiście poddawać się jakiemuś przyczynowemu wyjaśnieniu, i jest nazywany »przypadkiem« lub »koincydencją«, tylko dlatego, że nie odkryto jeszcze przyczyny”.
Rebis, czyli kamień filozofów, Carl Gustav Jung, przeł. Jerzy Prokopiuk1
Teraz
Noc, 24/25 grudnia 2011
Zollikon (k. Zurychu), Szwajcaria
Wszyscy, których kochał, umierali w grudniu.
Jego matka odeszła w Wigilię, parę godzin po tym, jak on przyszedł na świat. Ukochana babka – w któryś z szarych, zimowych dni parę lat później. Od śmierci Rebeki mijały właśnie trzy lata, choć jemu zdawało się, że widział ją wczoraj.
Ona też umarła. Jej ciało, porzucone jak niechciana lalka, leżało w ciemnym kącie pokoju. Czarna kałuża krzepła tuż przy jej piersi.
Czy będzie następny? Jeszcze chwila. Parę oddechów, uderzeń serca. I koniec.
Umieranie zimą ma w sobie jakieś pierwotne okrucieństwo – pomyślał, patrząc na śnieg sypiący się przez otwarte drzwi prowadzące do ogrodu. Przywodzi na myśl odległy kres i czas, którego nie ma komu pamiętać. Chłód śniegu na policzkach, igiełki wilgotnego wiatru, a w oddali cisza i mrok nocnego nieba. Skradająca się jak dzikie zwierzę świadomość, że ciało wystygnie, zanim na zawsze zamknie się oczy. Bezruch, nieuchronność, los. Albo przypadek. Nic nie jest przypadkowe i nigdy nie będzie – przypomniał sobie słowa przyjaciela. Jego też zagarnął już grudniowy mrok.
Kopnięcie w żebra go ocuciło. Z jego gardła wydobył się głuchy jęk. Chciał znowu otworzyć oczy, ale coś je zlepiało. W końcu się udało.
Krew.
Była wszędzie. Na podłodze, ścianach, meblach. Jakby zarżnięto tu stado świń. Albo paru ludzi. Tylko czym różni się zabicie zwierzęcia od zabicia człowieka? Wiedział już, że niczym.
Uniósł głowę o kilka centymetrów. Zamazana, zgięta wpół postać stała nad nim jak góra.
– Żyje – powiedział cień, prostując się. Światło padło na ładną kobiecą twarz okoloną rudymi włosami. Parę metrów dalej, przy stole przed laptopem, siedział mężczyzna.
– Ufałem ci – wychrypiał po chwili w stronę tamtego. Ledwie oddychał, ledwie siebie słyszał.
Musieli złamać mi nos – pomyślał, kładąc policzek z powrotem na podłodze. Poczuł wilgoć i chłód własnej krwi.
– Każdy błądzi – odparł cierpko mężczyzna, nie podnosząc głowy znad ekranu. – Kończ to – rzucił do swojej towarzyszki. Ta znowu pochyliła się nad nim, wciąż leżącym na ziemi.
To tak umrę – pomyślał. Z rozkazu człowieka, którego znał i któremu wierzył. W świętą, głuchą noc pośród sypiącego śniegu. U boku dziewczyny, z którą nie spędzi już reszty życia.
Ciemna sylwetka kucnęła przy nim, przycisnęła lufę małego pistoletu do jego czoła. Metal powinien być zimny, ale on nie czuł już nic.
Ostatnie, co usłyszał, to wystrzał.
A potem była już tylko ciemność.
Żadnego światła w żadnym tunelu.2
3 dni wcześniej
Baisenaz (niedaleko granicy ze Szwajcarią), Francja
Niepotrzebnie z nim rozmawiał!
Noah Majewski zagapił się w ciemne okno. Była druga w nocy, świat trwał w uścisku ciszy i ciemności, czekając na gwarny świt. W szybie, otoczona poświatą gabinetowej lampy, odbijała się jego twarz, wychudzona i zarośnięta, choć wciąż młoda. Noah nie widział jednak ani niewyraźnej kopii swojej fizjonomii, ani tego, co ciemną plamą rozlewało się po drugiej stronie szkła: ściany lasu Parku Narodowego Łańcucha Górskiego Jury, który zaczynał się tuż za jego posesją. Kupił ten domek kilka lat wcześniej właśnie ze względu na bliskość puszczy, gór i szlaków turystycznych. Dawało mu to poczucie wolności. Spuścił wzrok na gęsto zapisane kartki notatnika. Wrócił do pisania.
„W starożytności naukę ograniczała logika. W średniowieczu dołączyła do niej wiara. W czasach nowożytnych ludzie postanowili zdjąć krępujący ich gorset fides et ratio¹ i stworzyli reguły naukowości niezależne od reguł logiki, oparte jedynie na umowie społecznej społeczności naukowców. Chcieli rywalizować z Bogiem, chcieli sami poczuć się stworzycielami, a na koniec zwyciężyć stwórcę – spętanego, bądź co bądź, zasadami logiczności. Ich samych nie wstrzymywało już nic, zwycięstwo było bliskie.
W czasach średniowiecza ludzie pozostawali w stosunku do Boga jak dziecko w stosunku do rodzica. Nowożytność przyniosła bunt nastolatków, ślepo dążących do wyzwolenia z okowów rodzicielskiej tyranii.
Z tego powodu dziś rozumowanie naukowe nie przebiega zgodnie z wymogami logiki. Naukowcy umawiają się, jakie założenia przyjmują, które z nich są naukowe, a które nie. Z tych umownych założeń wyciągają wnioski. Dzieje się to przy pomocy reguł inferencyjnych, czyli reguł wnioskowania, też zasadniczo dowolnych i też niepokrywających się w całości z zasadami logiki, czyli zasadami poprawnego myślenia. Nauka nie myśli, bo »myśli«, że myślenie ją ogranicza. Trzeba to zmienić”.
Zapisał i odłożył długopis.
Rozejrzał się po pokoju. Na gabinet wybrał mniejszą z sypialni. Kiedy wstawił do niej meble, raziły go puste ściany i regały. Dziś ledwie dawało się przejść z jednego końca pokoju na drugi. Na podłodze, półkach, parapetach w stosach zalegały książki i ilustrowane albumy oraz zbindowane wydruki. Do korkowych tablic na ścianach poprzypinane były odręczne notatki, zdjęcia, wycięte z gazet artykuły. Noah znał jednak położenie każdego ze skrawków papieru. Chaos dla postronnych – kosmos, ład dla niego samego. Wstał od biurka i ruszył do kuchni. Minął korytarz, nie rzucając nawet przelotnego spojrzenia na fotografie w ramkach wiszące na jednej ze ścian, stłoczone jedna obok drugiej. Kilka miało potłuczone szybki.
Stanął przy zlewie i nalał do szklanki wody prosto z kranu. Żeby to zrobić, musiał wyjąć z przepełnionej metalowej komory garnek i kilka talerzy. Ostatnio przestał gotować, zamawiał coś na wynos albo robił kanapki. Wtedy, kiedy w ogóle pamiętał, żeby jeść. Poczuł smród. Rozejrzał się i zauważył niewyniesione worki ze śmieciami, niedomkniętą lodówkę i pasek światła na brudnej podłodze. Zamknął drzwi lodówki, otworzył za to okno.
Nagle znieruchomiał. Coś mignęło na zewnątrz. Wyłączył światło i kuchnia pogrążyła się w mroku.
Ogrodu za domem, na który wychodziły okna, nie oświetlała żadna latarnia. Noah z napięciem wpatrywał się jednak w ciemność. Przywidziało mi się – pomyślał, oddychając z ulgą. Wtedy właśnie dostrzegł niewyraźną, utkaną jakby z cienia postać mknącą wzdłuż linii lasu. Nie byłby w stanie powiedzieć, czy jest niska, czy wysoka – ani czy to mężczyzna, czy kobieta. Biegiem ruszył do gabinetu, gdzie znów przypadł do okien. W panice szarpał zasłony, usiłując je zaciągnąć. Dobrze, że ostatnio zaczął zamykać drzwi. Oparł się o ścianę, oddychał ciężko.
Niepotrzebnie z nim rozmawiał – pomyślał znowu.
Czuł obecność tamtego, ukrytego w ciemności, stopionego z lasem, obserwującego dom. I jego samego.
Musiał się pośpieszyć. Nie było już czasu.3
2 dni wcześniej
Centrum Genewy, Szwajcaria
– Pardon! – zakrzyknął dziewczęcy głosik. Alex odwrócił się i spojrzał za oddalającą się ciemnowłosą nastolatką. Po paru krokach zatrzymała się i posłała mu zza ramienia przepraszający, filuterny uśmiech. Skinął głową. Po chwili dziewczyna wzruszyła ramionami i poszła w swoją stronę. Jak to się stało, że potrąciła go na prawie pustym nabrzeżu? Przecież nie przypadkiem! Zaczepiła go, a on nie zareagował odpowiednio na jej zapraszający uśmiech. Jezu – pomyślał – ile mogła mieć, piętnaście, szesnaście lat? On sam za parę dni miał skończyć trzydzieści. Stanowczo za młoda! Nawet gdyby znowu miał być zainteresowany kobietami. A nie był. Zwrócił wzrok z powrotem przed siebie, na jezioro.
Było ogromne. Stał tuż przy barierkach na Promenade du Lac, zaraz koło ujścia Rodanu. Wzdłuż brzegu ciągnęły się nagie, zmrożone szpalery drzew, puste o tej porze roku ścieżki rowerowe i ulice, jak zawsze pełne samochodów. Za nimi mógł dostrzec rząd dobrze utrzymanych kamienic z najlepszym widokiem w mieście. Na lewym brzegu, w oddali, majaczyła prawie niewidoczna marina, latem pełna luksusowych łodzi i jachtów. Alp nie było widać wcale.
Genewa tuż przed Gwiazdką – pomyślał. Szarozimne miasto, płonące nadzieją pulsującą w, tak na co dzień rozsądnych, sercach jej mieszkańców. Nadzieją na co właściwie? – zastanawiał się. W czasie tych kilku corocznych świątecznych dni, a właściwie tygodni, jeśli się dobrze przyjrzeć, bo przygotowania do Gwiazdki zaczynały się już w połowie listopada, jego serca żadna nadzieja nie ogrzewała. Nienawidził świąt. Z wzajemnością, jak sądził.
Oderwał dłonie w wełnianych rękawiczkach od lodowatej barierki. Obrócił się i spojrzał w drugą stronę. Rozsypane na wzgórzach miasto, do którego przyjechał pięć lat wcześniej, urzekło go od pierwszej chwili. Tak samo jak dziś była wtedy zima i tak samo jak dziś zapadał zmierzch. Powietrze było jednak wtedy przejrzyste, rześkie. Niedawno spadł śnieg, ale chmury, z których się sypał, powiało już gdzie indziej, widać było wszystko, co gołym okiem dało się zobaczyć. Pokryte puchem dachy domów na wzgórzach, strzeliste iglice kościołów, kanały i nabrzeża w dole. I światła. Latarnie i latarenki oblewające ulice żółtym blaskiem, migoczące bożonarodzeniowe dekoracje, te wszystkie dzwoneczki, gwiazdki i bombki, które Szwajcarzy tak ukochali. Sklepowe wystawy i tonące w półmroku bary, ciepły blask okien domów, w których pewnie pieczono już nadziewane kasztanami indyki czy świąteczne pniaki, czyli słodkie rolady stylizowane na kawałek drewna. Bajkowy, magiczny świat. Tak samo prawdziwy jak ten zamknięty w szklanej kuli, którą potrząsasz, by poruszyć śnieżne drobinki, a później patrzysz, jak powoli, w zwolnionym tempie opadają na plastik dachów i drzew.
Przypomniał sobie, że kiedy te parę lat temu szedł na tramwaj do Meyrin, gdzie wynajmował pokój w pensjonacie, zaczęło prószyć. Wielkie, białe, doskonale symetryczne płatki spadały na chodniki, osiadały na szalikach i czapkach. Wyciągnął rękę i przypatrywał się niepowtarzalnym, a jednak nieprzypadkowym, bo opartym na złotej proporcji, wzorom na ciemnym materiale płaszcza. Wsiadając do niebieskiego tramwaju jadącego w kierunku CERN-u², czuł się szczęśliwy. Wyraźnie pamiętał ten moment, bo później nigdy już nie czuł tamtej lekkości towarzyszącej jego pierwszym krokom na tej nowej, obcej ziemi.
Alex westchnął i spojrzał na zegarek. Dochodziła czwarta. Musiał się pośpieszyć.
Kobiety i samoloty nie czekają.4
4 lata wcześniej.
Manhattan, Nowy Jork, USA.
Jak to szło? – zastanawiała się Rebeka. Pieczenie chleba jest udoskonalaniem świata – przypomniała sobie. Tak zawsze mówiła jej babka, rozcierając drożdże z cukrem i wodą, a potem przesiewając mąkę na chałę. Na Rosz ha-Szana, żydowski Nowy Rok, do chleba dodawała rodzynki, żeby to, co przyjdzie, było słodkie – tak mówiła. Ciasto formowała na kształt ptaka, symbolu boskiej opieki. Na co dzień chałę plotła w prosty warkocz z grubych i cienkich wałków, i to ten kształt Rebeka pamiętała najlepiej, jadła ją bowiem prawie codziennie przez dwadzieścia lat.
Dziś nie było już babki i nie było już chałki. Ostatni raz matka upiekła chleb po pogrzebie teściowej. To chyba wtedy, razem z shivah³ po babce, skończyło się jej dzieciństwo – pomyślała Rebeka. Potem nikt już nie głaskał jej po głowie, nie futrował cukrem i glutenem. Przyszła dorosłość.
Stanęła w tym samym miejscu kuchni, tuż przy oknie, gdzie zwykle z papierosem stawała babka. Oparła się o ścianę, starając się nie obciążać kostki skręconej parę tygodni wcześniej i wciąż dającej jej się we znaki. W małym okrągłym lustrze nad stołem mignęła jej oliwkowa, okolona ciemnymi włosami twarz. Rebeka nie poświęciła swojemu odbiciu ani chwili uwagi, wyjrzała przez okno i zagapiła się na dobrze sobie znaną czerwień cegieł, z których pół wieku wcześniej zbudowano Stuyvesant Town, miasto w mieście zaprojektowane na corbusierowską modłę. Sto dziesięć apartamentowców mieściło ponad jedenaście tysięcy mieszkań na wynajem, niedrogich jak na nowojorskie warunki. Pierwszymi mieszkańcami miasteczka byli żołnierze wracający z frontów drugiej wojny światowej i ich rodziny. Tak właśnie na Manhattanie znalazł się dziadek ze strony matki. Okna kuchni wychodziły na niewielki owalny skwerek pełen soczyście zielonych drzew i kolorowych klombów z kwiatami.
Na zewnątrz zmierzchało. Latarnie wokół placu zabaw dopiero co się zapaliły. Matki zgarniały do domów marudzące pociechy, a alejki między blokami zapełniali wieczorni biegacze i spacerowicze z czworonogami wszelkiej maści.
Rebeka sięgnęła do włącznika światła. Nie ma już babki, ale zanim wyjedzie, będzie chała, postanowiła.
Wyjęła z lodówki jaja, masło i drożdże. Te ostatnie odstawiła na bok. Zanim zacznie, powinny mieć już temperaturę pokojową. Chwilę zajęło jej znalezienie mąki i rodzynek. Ucieranie, wyrastanie, zagniatanie, plecenie, a potem ponowne wyrastanie – poszło jej zadziwiająco sprawnie, jakby w rękach miała zapisaną pamięć babcinych ruchów. Kiedy skończyła, dawno było już ciemno. Wstawiła chleb do nagrzanego piekarnika.
Jutro miała wyjechać. Na zawsze.
Może nie całkiem na zawsze, bo tylko na dwa lata, ale lubiła dramatyzować. Rzadko i w samotności, ale jednak. Czuła się tak, jakby nigdy już miała nie wrócić ani do tego przytulnego mieszkania na jedenastym piętrze, ani do miasta, które od zawsze było jej domem i którego nieprzebrane bogactwo towarzyszyło jej bezsenności, kiedy o najróżniejszych porach przemierzała ulice Midtown. Nie przerażało jej szaleństwo nowojorskich nocy, a miałaby obawiać się najnudniejszego z miast świata? Nie znała Europy, Szwajcarii, a o Genewie jedynie czytała. Znacznie więcej wiedziała oczywiście o samym CERN-ie, Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych, do której jechała w ramach doktoranckiego programu stypendialnego. Niedawno obroniła magisterium z fizyki cząstek na Uniwersytecie Columbia i nieoczekiwanie dla samej siebie zakwalifikowała się do programu. Miała szczęście – pomyślała. Możliwe też – kontrargumentowała z zadziwiającą śmiałością – że jest po prostu dobra. Czasem trudno powiedzieć. Zwłaszcza jeśli jest się kobietą.
Nie zostawiała za sobą nic, bez czego nie mogłaby się jakiś czas obyć albo bez czego już się obywała.
Rodzice od jakiegoś czasu mieszkali w swoim, w założeniu letnim, domu w Hampton Bays na Long Island. Odwiedzała ich, ilekroć jeździła do laboratorium w Brookhaven, gdzie jej uniwersytet przeprowadzał eksperymenty. Z Upton, gdzie zlokalizowano najpotężniejszy na świecie zderzacz cząstek, RHIC⁴, miała do nich ledwie dwadzieścia mil.
Jeśli chodzi o jej jedynego brata, Johna, to przestali być blisko, kiedy wyjechał na studia. Wyjechał co prawda tylko dwa stany dalej, na MIT⁵ w Massachusetts, jednak ona czuła się tak, jakby to był drugi koniec świata. AeroAstro⁶ wessało go z kretesem, do domu wracał jedynie na Święto Dziękczynienia i Boże Narodzenie, a i wtedy nie zawsze. I nawet jego powrót do miasta dwa lata temu niewiele zmienił.
Rebeka zasępiła się na to wspomnienie.
Zamiast zatrudnić się przy amerykańskim programie kosmicznym, czego wszyscy się spodziewali, jej brat zdecydował się zasilić szeregi pracowników banku inwestycyjnego. Na Wall Street! Kim jesteś i gdzie jest John? – chciała zapytać, kiedy raz jeden odwiedziła go w jego pięciopokojowym wynajętym mieszkaniu na Upper East Side. Dziewczyna, która jej otworzyła, z pewnością nie była pełnoletnia. Przynajmniej nie według amerykańskiego prawa. Alina pochodziła z Bukaresztu i planowała karierę modelki. Tymczasem pracowała w kawiarni nieopodal apartamentowca. Tam też się poznali. Rok i kilka awansów później John planował już zakup podobnej wielkości nieruchomości po drugiej stronie Central Parku, jedynie odrobinę tańszej. Alinę zastąpiła Jelena. Rebeka nie pamiętała, skąd pochodziła ani czym udawała, że się zajmuje.
Chała wyrosła i zarumieniła się. Dziewczyna zbliżyła twarz do drzwiczek piekarnika, w których odbiły się ciemne, babcine oczy. Jej oczy.
– Lech beszalom⁷, babciu – szepnęła, otwierając klapę. Wyjęła gorącą brytfankę. Przełożyła chałę na deskę do krojenia i oderwała kawałek miękkiego ciasta. Chuchając zawzięcie, wrzuciła go do ust i natychmiast popiła zimnym mlekiem.
Kiedy sprzątnęła kuchnię i zmyła naczynia, była prawie północ. Przysiadła na parapecie i wyciągnęła paczkę papierosów z kryjówki koło doniczek. Nadal używała tego schowka, choć nie było się już przed kim kryć z tym okazjonalnym paleniem. Wydmuchując dym przez uchylone okno, wpatrywała się w pełną światła noc.
Jutro szło ku niej. Nieuchronne.5
2 dni wcześniej
Główna aula CERN-u, Meyrin, Szwajcaria
– Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? – Profesor Francesca Accardi podniosła twarz znad pliku gęsto zadrukowanych kartek z tekstem swojego wystąpienia. Ich brzegi były wilgotne od potu jej rąk.
Stała na podium największej auli, jaką mieli w CERN-ie, gotując się niemal od gorąca skierowanych na nią reflektorów. Czuła się jak aktorka na scenie, całkiem ślepa od świateł, boleśnie świadoma jednak tysiąca skierowanych wprost na nią par oczu. Oczu dostrzegających każdą zmarszczkę, każdy wyprysk i nieplanowany grymas irytacji. Zwykle sala mieściła pięćset osób, ale dziś było ich co najmniej dwa razy tyle. Zanim przyjechała do Genewy, rzadko występowała publicznie, a nigdy przed kamerami. W dzisiejszym spektaklu grała pierwszoplanową rolę. Rolę życia – skonstatowała z sarkazmem.
– Z pewnością znają państwo obraz Paula Gauguina, którego tytuł przytoczyłam – kontynuowała. – Myśl o tym niezwykłym płótnie jest ze mną zawsze, kiedy dokonuje się przełom. Kiedy czytam, a jeszcze częściej: kiedy uczestniczę czy, jak dziś, przedstawiam postępy w odkrywaniu nowego. Nowego, które zmieni świat. Które zmieni nas. Które, w końcu, zmieni przyszłość.
Do kogo mówiła? Mogła jedynie domyślać się obecności dziesiątków profesorów, doktorantów, studentów czy techników pracujących przy cernowskich eksperymentach, a także korespondentów z całego świata, ekip stacji telewizyjnych i ich prezenterów, którzy po zakończeniu konferencji prasowej będą tłoczyć się w kuluarach, nagrywając relacje i wywiady, usiłować dopaść tych, którzy wiedzą najwięcej. Są najbliżej nowego. Na przykład ją.
Dobrze wypadała w telewizji. Jej długie ciemne włosy wydawały się jeszcze gęstsze, oczy błyszczały, a cyklicznie ostrzykiwane usta były godną oprawą dla lekko chrypiącego, seksownego – jak wielokrotnie słyszała – głosu. Ciuchy, o ile dobrze skrojone, leżały jak ulał na jej ciele Moniki Bellucci. Do tego mózg. Mózg był największą zaletą Franceski, choć postronnym obserwatorom, przyglądającym się jedynie jej dojrzałej włoskiej urodzie, trudno byłoby w to uwierzyć.
– Jesteśmy bliżej niż kiedykolwiek wcześniej – powiedziała i umilkła, żeby triumfująca nuta zawarta w jej słowach wybrzmiała odpowiednio w ciszy, która zawisła nad tłumem. – Kiedy w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia opracowano ideę boskiej cząstki, w CERN-ie działały już pierwsze akceleratory cząstek, rozpędzające je niemalże do prędkości światła. Pierwszy na świecie zderzacz hadronów, ISR⁸, uruchomiono w Genewie dekadę później. Jednak na wstępne ustalenia dotyczące boskiej cząstki, bozonu Higgsa, przyszło nam czekać aż do początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy na szeroką skalę zaczął działać LEP⁹, dla którego wydrążono dwudziestosiedmiokilometrowy tunel, znajdujący się głęboko pod nami. Dziś – uśmiechnęła się szeroko – dzięki działającemu nieprzerwanie od dwóch lat, zbudowanemu w tym samym tunelu, Wielkiemu Zderzaczowi Hadronów¹⁰ wiemy już znacznie, znacznie więcej. – Wzięła oddech. – Szanowni państwo, ostatnie wyniki dwóch naszych wiodących eksperymentów, ATLAS¹¹ i CMS¹², wskazują, że boska cząstka istnieje. Że ją znaleźliśmy¹³. – Po sali przetoczyła się fala westchnień i tłumionych okrzyków, dało się słyszeć podniesione głosy, pstrykały flesze aparatów fotograficznych.
Miała nadzieję, że jej słowa nie zabrzmiały nazbyt teatralnie dla uszu stada naukowców ukrytych w mroku. Zresztą – pomyślała – musiała pamiętać o wszystkich, nie tylko dla nich przecież odgrywała tę, zasługującą na Oscara, rolę.
– Wyniki, które prezentujemy, oparte są na analizie znacznie większej ilości danych niż prezentowane w czasie letniej konferencji w Bombaju. – Francesca kliknęła na pierwszy slajd. Na ekranie za nią pojawił się symulowany zapis efektów zderzenia i rozpadu cząstek proton-proton w Wielkim Zderzaczu Hadronów. Dla laików musiało to wyglądać jak plątanina przecinających się, rozchodzących i schodzących wielokolorowych linii i wielokształtnych plamek rozsianych to tu, to tam. – Ograniczyliśmy najbardziej prawdopodobny region masy bozonu Higgsa do zakresu między sto szesnaście a sto trzydzieści gigaelektronowoltów i w ciągu ostatnich kilku tygodni zaczęliśmy obserwować intrygującą nadwyżkę przypadków w okolicy masy sto dwadzieścia pięć gigaelektronowoltów. Nadwyżka ta może być, co oczywiste – podkreśliła, starając się uprzedzić uwagi sceptyków – fluktuacją tła, jednak my sądzimy, że jest to coś znacznie bardziej interesującego – uśmiechnęła się szeroko. – Statystyczna próbka nie jest wystarczająco duża, by potwierdzić cokolwiek rozstrzygająco. Wciąż potrzebujemy więcej informacji, więcej danych i więcej pogłębionych analiz, jesteśmy jednak niezwykle entuzjastyczni. Biorąc pod uwagę doskonałe działanie LHC w ubiegłych latach – przemilczała spektakularną awarię sprzed trzech lat, która kosztowała podatników państw członkowskich opłacających pracę CERN-u dziesiątki milionów franków – sądzimy, że na wystarczającą ilość danych nie będziemy musieli długo czekać. Spodziewamy się rozwiązać zagadkę boskiej cząstki w przyszłym roku. Taki mamy plan, a raczej cel – podsumowała profesor Accardi, mając nadzieję, że jej głos brzmiał wystarczająco płomiennie. Zupełnie tak, jakby w to wszystko wierzyła. – Oddaję mikrofon szefowi eksperymentu ATLAS, Arthurowi Fisherowi.
Grzmotnęły brawa.
Zastanawiała się, czy jej małe wystąpienie było zrozumiałe dla publiczności. Jednocześnie wiedziała, że żadna gazeta ani telewizja nie wysyła do CERN-u kompletnych laików! A co napiszą później gazety, co powiedzą komentatorzy najróżniejszych programów informacyjnych czy naukowych, jak skomentują to autorytety – to już nie była jej broszka.
Na scenę wszedł tyczkowaty pięćdziesięciolatek z piórami siworudych włosów okalających okazałą łysinę. Przywitał się z Francescą uściskiem dłoni i od razu, ze swoją niemiecką precyzją, zaczął przytaczać za notatkami wszystkie ważne daty, liczby, zakresy mocy, analizy fluktuacji tła i wszystko inne. To dopiero zaawansowana fizyka! – pomyślała.
Francesca przestała słuchać, kiedy tylko zeszła ze sceny i przekroczyła granicę ciemności, w której pogrążona była widownia. Przepchnęła się przez stłoczoną ludzką masę i dotarła do jednego z ostatnich rzędów, gdzie z ulgą opadła na skrajny fotel. Ktoś musiał właśnie wstać i wyjść, dlatego udało jej się znaleźć wolne miejsce. Szczęśliwy traf – uznała.
Z końca auli niewielka scena na dole wyglądała chyba jeszcze groźniej. Jak arena. I jeszcze ten tłum wokoło, domagający się igrzysk. Świat niewiele się zmienia – pomyślała, przypominając sobie areny rozsiane po jej rodzinnej Italii, gdzie dwa tysiące lat wcześniej ludzie walczyli z innymi ludźmi albo dzikimi zwierzętami o przywilej życia. Barbarzyńskie czasy, ale czy tak różne od naszych? – przemknęło jej przez myśl.
– Świetnie się pani spisała, pani profesor. – Usłyszała nad swoim ramieniem. Odwróciła się w kierunku, z którego dobiegał poufały szept. Napotkała jasne oczy w uścisku lekkich zmarszczek mimicznych. Gideon. – Zatrudnienie cię było doskonałym posunięciem – szepnął, ściskając lekko jej ramię. Zanim zabrał rękę, przesunął palcem po jej karku. Francescę przeszedł przyjemny dreszcz.
Gideon Welles. Od niespełna roku członek Rady Nadzorczej CERN-u z ramienia brytyjskiego rządu, biznesmen i filantrop pochodzący ze starej arystokratycznej rodziny, przynajmniej tak słyszała Francesca. Od kilku miesięcy jej kochanek. Bywał w Genewie wystarczająco często, gdy podejmował dodatkowe zadania w ramach Komitetu Rady, żeby romans, który nieoczekiwanie na nich spadł, nie wygasł samoczynnie, dodatkowo podsycany okresową nieobecnością Gideona. Tak to widziała.
Nie wiedziała, że znowu jest w Szwajcarii, ale nie zapytała go o to. Keep it cool – upominała samą sobie wielokrotnie.
– A jak miałam się spisać? – Wiedziała, że mrok dookoła jest pozorny, a jej twarz dobrze widoczna, dlatego uśmiechnęła się promiennie. – Jesteśmy blisko. – Złożyła palec wskazujący i kciuk, po czym rozsunęła je na odległość kilku centymetrów. – O tak!
Welles, zamiast uśmiechnąć się, zmarszczył brwi.
– Nawet mimo tego, co tydzień temu działo się na zebraniu Rady Naukowej? – zapytał, nachylając się tak, żeby nie słyszeli ich ludzie siedzący obok.
A więc wiedział – westchnęła w duchu. Zastanawiała się tylko skąd, bo opuścił ostatnie kolegium.
– Nawet mimo tego – odpowiedziała twierdząco, dalej grając swoją oscarową rolę.
– Co u Noaha? – zapytał Welles szybko.
– Nie wiem – odparowała bez zastanowienia, poirytowana.
Nie chciała rozmawiać o przymusowym urlopie, na który z jej inicjatywy skierowano jednego z najzdolniejszych fizyków teoretycznych młodszego pokolenia. CERN nie korzystał na „niespodziewanym szaleństwie” Noaha Majewskiego, jak koledzy fizycy po cichu określali jego ostatnie publiczne wystąpienie. Chłopak miał odpocząć i wrócić do pracy po Nowym Roku. W stanie, w jakim się znajdował, był niebezpieczny dla Higgsa¹⁴. A więc i dla niej.
– Wiesz, że musiałam. – Francesca spojrzała na kochanka z wyrzutem.
– Skończył już? – zapytał Gideon lekkim tonem. Wzruszyła ramionami. Spodziewała się od niego raczej słów wsparcia.
– Nie wiem – odpowiedziała, odwracając głowę. Szyja jej ścierpła.
Na scenie Arthur Fisher przedstawiał kolejne rysunki, wykresy, zdjęcia i wyniki analiz, które miały zbliżyć ich zespół do dokonania największego odkrycia XXI wieku. To się liczyło, nic innego.
– Może zajrzysz do niego później? – zasugerował Gideon tuż nad jej uchem. Francesca wyczuła w jego głosie stalową nutę. – Zobaczysz, jak sobie radzi – dodał.
Albo zobaczę, czy skończył to, nad czym pracował – dodała w myślach. I przekonam go, żeby to przemilczał.
– Jest dorosły – odpowiedziała ostrożnie.
– Tacy jak on nie dorastają – westchnął Welles.
Wydawał się zmartwiony, a jednak nie wierzyła, że mógłby naprawdę martwić się o młodego fizyka, nawet jeśli dobrze go znał. Chodziło zatem o coś innego. Trudno go było rozgryźć.
Przystojny, żeby nie powiedzieć: zbyt przystojny. Pięćdziesięciolatek bez zobowiązań poza dorosłymi dziećmi z pierwszego małżeństwa, właściciel kilku firm, multimilioner przeznaczający w przeszłości spore sumy na działalność charytatywną decyduje się zaangażować swój czas w prace Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych i to nie po to, żeby czerpać z tego zyski czy inne korzyści, ale po to, by dołożyć swoją cegiełkę pod budowę nowej ludzkiej cywilizacji, jak powiedział w którymś z wywiadów dla branżowego magazynu ekonomicznego. Tak, oczywiście, że szukała informacji o nim, kiedy tylko go poznała. Kto w dzisiejszych czasach tego nie robi? Od czego mamy – wynaleziony skądinąd właśnie tu, w CERN-ie – internet? Poczuła, jak dłoń Gideona zaciska się na jej ramieniu po to tylko, żeby zaraz delikatnie je pogładzić.
– Pojadę zobaczyć, co u niego – skapitulowała.
– Daj znać, jak poszło – powiedział, nachylił się i pocałował ją w policzek. Wstał i zrobił krok w stronę wyjścia.
– Nie zostajesz na wystąpieniu Michaela? – zapytała, mając na myśli Michaela Tonnella, szefa CMS, drugiego z eksperymentów biorących udział w poszukiwaniu higgsonu.
– Jesteś moimi oczami, Francesco, to, co widzisz ty, widzę i ja – rzucił lekko.
W drodze do wyjścia dołączył do niego ochroniarz. Francesca zmarszczyła brwi. Zastanawiała się, dlaczego Gideon chodzi z obstawą nawet po mieście takim jak Genewa… i dlaczego to pytanie przyszło jej do głowy dopiero dziś, po tak wielu miesiącach. Jego ochrona była dyskretna, rzadko zwracała na siebie uwagę, może to był powód? Dwóch mężczyzn zniknęło za drzwiami auli.
Francesca zagłębiła się w fotelu, odchyliła głowę na oparcie, przymknęła powieki. Nie miała czasu myśleć o gorylach Gideona.
Przed chwilą go okłamała, a to tak, jakby okpiła całą Radę Nadzorczą CERN-u. Wcześniej oszukała wszystkich słuchaczy zgromadzonych w auli. A jutro profesor Francesca Accardi, światowej sławy fizyczka wysokich energii, świadomie wprowadzi w błąd miliony ludzi na całym świecie.
Właściwie już to zrobiła.6
Port lotniczy Genewa-Cointrin.
Lotniska nie różnią się wiele między sobą – pomyślała Ava. Wszędzie tak samo wyglądające punkty kontrolne i celne, stanowiska, przy których zdaje się bagaż przy odlocie, i taśmy z płynącymi po nich różnokolorowymi walizkami, kiedy już się wylądowało. Długie korytarze, którymi idzie się i idzie, zastanawiając się, czy nieopatrznie nie zatoczyło się koła i nie cofa się tam, skąd przyszło. Jednak inni podróżni dzielnie kroczą obok, więc człowiek jeszcze na chwilę zdusza w sobie panikę. A później są sklepy bezcłowe i restauracje, czasem wykwintne i naprawdę posh, a czasem zwykłe fast foody. Feeria zapachów i dźwięków, urywki rozmów we wszystkich językach świata, zapowiedzi przylotów i odlotów, do tego mocne światło i migoczące wszędzie szyldy i reklamy. Ktoś czeka na ciebie… albo nie. Całkiem na końcu, kiedy ma się wszystkiego dość, a w głowie huczy od samolotowej klimatyzacji, trafia się na szklane drzwi, kurtynę gorąca, szary chodnik i miasto, którego albo się nie zna, albo nie pamięta, albo do którego wcale nie chciało się wracać. Są jeszcze pewnie inne, radosne opcje, ale te jakoś nie przychodziły Avie do głowy.
Jeśli o nią chodzi, nie pamiętała Genewy.
Gdy czekała na sygnał do rozpięcia pasów, jej myśli krążyły wokół samotności. Samotności wlokącej się za nią krok w krok jak zakochany szczeniak, od kiedy cztery lata wcześniej na dobre opuściła Szwajcarię, żeby zacząć studia w Oksfordzie. I nie miało znaczenia, że miasteczko w roku akademickim zamieszkiwało prawie dwieście tysięcy ludzi, z czego sporą część stanowili studenci kolegiów, tacy jak ona. Była inna, obca i nie umiała stać się swoja. Ostracyzm po tym, co stało się jej udziałem dwa lata wcześniej, też nie pomagał.
Wyjrzała przez samolotowe okienko. Niebo całkiem już sczerniało. W oddali błyszczały światła budynków zajmowanych przez naziemną obsługę lotniska. Musiało być zimno, bo szyby od zewnątrz pokrywała pajęczyna lodu. Anglicy nie znali zimy, jaką ona pamiętała z dzieciństwa w Warszawie i Zurychu. Grudzień w Oksfordzie zaskoczył ją stalowym, nisko wiszącym, ciasnym niebem i powietrzem jak brudna gąbka, nasączonym wilgocią i dymem. A także mało urokliwymi kilkoma stopniami na plusie, niepozwalającymi światu na pokrycie się lodową powłoką, w której mogłoby odbić się słońce, gdyby przypadkiem pojawiło się na niebie. Ale przypadków nie ma, mawiali mądrzejsi od niej.
Wysiadła jako jedna z pierwszych. Jeszcze na schodach uderzył ją zimny wiatr, żałowała, że nie ma czapki. Marsz do autobusu, krótka jazda, odbiór bagażu i już była w hali przylotów.
Szukała twarzy brata, miał odebrać ją z lotniska.
Mieszkał w małym miasteczku po francuskiej stronie granicy, jak uprzedziła ją matka, trudno było dojechać tam komunikacją miejską. Nie tylko w nocy, ale też za dnia. Nie rozumiała, dlaczego brat zaszył się na odludziu, w lesie praktycznie, zamiast wynająć mieszkanie w wielkim europejskim mieście, które miał pod nosem. Ona sama mieszkała w centrum oksfordzkiego uniwersum, które wyznaczała wieża Carfax. Wedle niepisanej zasady młodsi studenci musieli zamieszkiwać do ośmiu mil od tej budowli, starsi – do dwudziestu pięciu mil. Ava wybrała pokoik trochę ponad półtora kilometra od punktu zero, w jednej z najbardziej uroczych dzielnic miasta, Jericho. Dawniej lubiła być w centrum wydarzeń.
Nigdzie nie widziała brata. Sięgnęła do kieszeni po telefon. Zauważyła, że wciąż nie wyłączyła trybu samolotowego. Może dzwonił albo pisał? – pomyślała, uruchamiając komórkę.
– Cześć. – Usłyszała gdzieś obok polskie przywitanie, ale nie zareagowała. Miała kilka nieodebranych połączeń od matki, ale żadnych wiadomości od brata. Coś musiało się stać. – Cześć. – Męski głos zabrzmiał bliżej. Zaskoczona, podniosła wzrok.
Nie znała tego mężczyzny, choć kogoś jej przypominał. Otaksowała go od stóp do głów i nawet nie była w stanie skarcić się za ten brak manier. Nieznajomy wyglądał, jakby urwał się z sesji magazynu modowego z tą swoją nonszalancją, kwadratową szczęką i gęstymi, jasnymi włosami. Milczała, przetwarzając dane.
– Ava? – Nieznajomy znał jej imię! – Mama nie dzwoniła? – dopytywał, marszcząc brwi nad oczami w kolorze niezapominajek. Zastanawiała się, czy nosi kolorowe soczewki.
Spojrzała na telefon i wyświetlające się siedem nieodebranych połączeń od matki, a potem znowu na niego. Gdzie podział się jej analityczny umysł? Na Boga, miała dwadzieścia dwa lata i robiła doktorat z matematyki na jednej z najlepszych uczelni świata, a nie była w stanie odezwać się w towarzystwie ładnego chłopaka?
– Kim ty w ogóle jesteś? – wydusiła z siebie z irytacją po angielsku.
Jest za chudy – pomyślała w tym samym momencie. A czerń jeszcze to uwydatnia! Nikt nie jest doskonały – ulżyła sobie w duchu.
Chłopak roześmiał się, odchylając głowę do tyłu. Patrzyła na niego oniemiała. Miał zniewalający uśmiech i zaraźliwy śmiech. Może chociaż jest głupi – pomyślała z nagłą nadzieją, ale wtedy nieznajomy spoważniał i spojrzał jej prosto w oczy. W ciągu sekundy Ava pojęła swój błąd. Tam, w środku, miał więcej, niż się spodziewała.
Więcej niż cały świat.8
Wspomnienie pojawiło się zupełnie nieoczekiwanie.
Słoneczny letni dzień, zaciągnięte metalowe żaluzje i pogrążone w półmroku pomieszczenie. Ava siedziała pod stołem w pokoiku, który dzieliła z bratem. Obok niej kucał blondwłosy roześmiany chłopiec. Pozwolił jej kierować kolejką z Lego, którą właśnie przed chwilą skończył składać. Patrzyła zachwycona to na niego, to na poruszający się po owalu torów pociąg, który stawał właśnie pod zamkniętym semaforem. Wtedy w drzwiach pojawił się jej starszy brat, a ona wypaliła od serca:
– On będzie moim mężem!
Chłopiec uśmiechnął się do Avy, a ona wstała i wybiegła z pokoju. Nie pamiętała już dlaczego.
– Dobrą miałaś podróż? Wszystko było okej na lotnisku?
Jej rozmyślania przerwał ten sam chłopiec, jednak dziś starszy o dobrych dwadzieścia lat. Ściszył muzykę. Żałowała, bo lubiła Nicka Cave’a, a z płyty leciał właśnie Higgs Boson Blues¹⁶.
W środku zrobiło się cicho, o ile to możliwe przy stu kilometrach na godzinę w aucie zabawce. Zastanawiała się, czy kupił je po to, żeby łatwiej wyrywać laski. Zbędny wydatek – pomyślała, mimowolnie patrząc na jego profil, co chwila pojawiający się w świetle reflektorów aut mijających ich z naprzeciwka. Właściwie można było się spodziewać, że wyrośnie na kogoś takiego, skonstatowała. Obytego, onieśmielającego.
– Tak, wszystko poszło dobrze – odpowiedziała po długiej chwili. – To tylko dwugodzinny lot. – Wzruszyła ramionami.
Co innego miała powiedzieć? Co się mówi w takich sytuacjach? Odwykła od rozmów, które nie dotyczyły bieżących spraw albo jej studiów, zaawansowanej matematyki rachunku prawdopodobieństwa, bo to tym się zajmowała. Była na drugim roku doktoratu, który zaczęła robić zaraz po licencjacie. Wyższe nauczanie w Anglii, jak większość spraw w tym wyspiarskim królestwie, rządziło się swoimi prawami, dlatego nie trzeba było mieć magisterium, żeby otworzyć przewód doktorski. Przynajmniej w jej dziedzinie. Nie wykładała, prawie nie miała zajęć w grupach, większość czasu spędzała samotnie w bibliotekach albo w wynajmowanym pokoju. Żyła jak eremitka. Regularnie spotykała się tylko ze swoim tutorem, księdzem jezuitą. Konsultowali postępy jej pracy albo dyskutowali o kierunku, w którym szła. Rzadko zahaczali o cokolwiek innego.
Jeśli chodzi o rozmowy, które dotyczyły jej samej, to jeszcze tylko matka pytała, jak się ma albo jak spędziła tydzień, który minął od ich ostatniej rozmowy. Współlokatorzy w jej domu mijali się prawie bez słowa, bo angielskiego are you okey? nie sposób było traktować inaczej niż jak grzecznego przywitania. Jej brat nigdy nie dzwonił sam z siebie, a ona od pewnego czasu, długiego czasu, wybierała jego numer rzadko, a ostatnio prawie wcale. W końcu przestała dzwonić w ogóle. Nie wiedziała, co się z nim dzieje, i nie wiedziała, czy wciąż jeszcze chce to wiedzieć. Zakupy robiła w małym markecie z kasami samoobsługowymi. Była jak leśne zwierzę. Dzika.
Dlatego peszyło ją zwykłe ludzkie zainteresowanie Alexa – to, że z nią rozmawiał, ta jego troska, że chciał oddać jej swoją czapkę albo kupić nową. Normalne sprawy! A jej płonęły policzki, zmieniając twarz w czerwony, pyzaty księżyc!
Choć jej relacja z bratem w zasadzie nie istniała, bardzo się ucieszyła, kiedy matka powiedziała, że będzie czekał na nią na lotnisku, że spędzą święta razem. Jak dawniej. Mityczne „jak dawniej” – pomyślała – pozytywna retrospekcja, typowy błąd poznawczy. Bo czy „dawniej” naprawdę znaczy „lepiej”? A może po prostu nie boli już tak bardzo jak „teraz”?
– Nie mam problemów z lataniem, jeśli o to pytasz – wróciła do rozmowy. Uśmiechnął się uprzejmie w ciemności. Nagle pożałowała, że nie jest kimś innym. Kimś, kim była, zanim stała się tym, kim jest. – Pogłośnisz? Lubię tę piosenkę.
Alex przesunął kciukiem po kierownicy i puścił utwór od początku.
Głos frontmana The Bad Seeds wypełnił niezręczność pomiędzy nimi. Can’t remember anything at all/ But I’m driving my car down to Geneva¹⁷ – śpiewał Cave. Śnieg zasypywał przednią szybę, wycieraczki pracowały szybko. Zwolnili do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.
– Boisz się śniegu? – zapytała, siląc się na żartobliwy ton.
– Ludzie giną w noce takie jak ta – odpowiedział cicho.
If I die tonight, bury me/ In my favorite yellow patent leather shoes¹⁸ – wychrypiał Nick Cave. Ava milczała, nie rozumiała, co takiego powiedziała, że się zasępił.
– Z kim spędzisz święta? – zmieniła temat na, jak sądziła, neutralny.
– Pewnie sam. – Widziała, że uśmiechnął się z wysiłkiem. – Nie lubimy się – powiedział powoli, skupiony na drodze. – Ja i święta – sprecyzował. – Chwilę zastanawiałem się, czy wyjątkowo nie pojechać do ojca albo brata, do Polski. – Pokręcił głową. – Właściwie ulżyło mi, kiedy zadzwoniła wasza matka.
– Jedziesz jutro z nami?! Do Zurychu?!
Przestraszyła się i odwróciła się w jego stronę. Alex roześmiał się nieoczekiwanie na cały głos. Klepnął dłońmi kierownicę.
– Powinnaś zobaczyć swoją minę! – zaśmiał się. – To aż takie straszne? – dopytywał. – Święta z przyjacielem z dzieciństwa?
Ava próbowała uspokoić krew, która znowu – czuła to – gorącym strumieniem napływała do jej policzków, gotowa przeobrazić ją w różowego prosiaka. Can you feel my heartbeat?/ Can you feel my heartbeat?¹⁹ – pytał swoim mrocznym głosem piosenkarz, jakby w odpowiedzi na to, co działo się w dusznym wnętrzu malutkiego auta.
– Nie bój się. – Alex mrugnął do niej przyjacielsko. – Nigdzie się nie wybieram.
– Nie zaprosiła cię? – zdziwiła się Ava.
Nie do pomyślenia było, żeby jej gościnna, całkiem nie po szwajcarsku, matka, prosząc go o przysługę i wiedząc, że będzie w święta sam, nie zaproponowała mu miejsca przy wigilijnym stole. I wcale nie chodziło o typowo helwecki teatr uprzejmości! Jej matka sporą część życia spędziła bowiem w katolickiej Polsce i przyswoiła sobie gościnność i bogatą obrzędowość kraju swojego męża. Męża, którego po latach w końcu zostawiła, bo on znacznie wcześniej zostawił ją dla wódki, tak mówiła. Zabrała dzieci i wróciła do rodzinnego Zurychu. Ava tęskniła za ojcem, Noah nigdy o nim nie wspominał.
– Ależ zaprosiła! – odpowiedział Alex, wciąż się uśmiechając.
– Przepraszam, jeśli powiedziałam coś nie tak… – Opadła z powrotem na oparcie. – Ja nie jestem… – Nie dokończyła.
– Niedługo będziemy na miejscu – przerwał jej, ratując ją od popełnienia kolejnej niezręczności.
Oh let the damn day break/ The rainy days always make me sad²⁰ – niosło się z głośników. Ava nie mogła uwierzyć, jak mocno tekst tej przypadkowej piosenki koresponduje z jej nastrojem i sytuacją, w której się znalazła. And you’re the best girl I’ve ever had²¹. Albo i nie – pomyślała autoironicznie.
Spojrzała z ukosa na Alexa. Przecierał oczy, był pewnie oślepiony światłami jadących z naprzeciwka aut. Postanowiła nie odzywać się do samego Baizenas. Marzyła o długiej, gorącej kąpieli, dobrej kolacji i czystej pościeli w miękkim łóżku. Znała jednak swojego brata na tyle, by nie spodziewać się niczego poza szybkim prysznicem, mrożoną pizzą i kocem na wersalce. Może chociaż matka ugości ją, jak należy – myślała zrezygnowana.
Zajechali przed niewielki biały domek z lekko wysuniętym gankiem. Na podjeździe parkował duży czarny land rover. Alex patrzył na niego, marszcząc brwi, nie gasił silnika.
– Wchodzisz? – zapytała.
– Nie – odpowiedział nieuważnie, myślami był chyba gdzie indziej.
– Co się z wami stało? Z tobą i Noahem – dodała po chwili.
– Masz mój numer? – zapytał, udając chyba, że nie usłyszał jej pytania. – No przecież, że nie masz. Wpisz mi swój, wyślę ci sygnał. – Podał jej telefon, a ona wstukała cyfry. Po chwili rozległa się cicha melodyjka. – Zapisz – polecił jej.
Wydobyła komórkę z kieszeni płaszcza i zapisała kontakt.
– Dzwoń niezależnie od pory – powiedział. Nie rozumiała, dlaczego miałaby dzwonić, ale nie zapytała.
– Dziękuję za podwiezienie – powiedziała zamiast tego.
Nachylił się i pocałował ją w policzek. Wysiadła, zanim mógłby spostrzec, że znowu się czerwieni. Przeklinając swoje zdradzieckie ciało, minęła niską drewnianą furtkę i zapukała do domku. Nikt nie odpowiadał, nacisnęła więc klamkę i pchnęła niebieskie drzwi. Tak jak się spodziewała, nie zamknięto ich na klucz. Dopiero kiedy weszła, Alex wycofał samochód i ruszył w kierunku, z którego przyjechali.
Znów została sama.